Hello, gorgeous!

Z dramaturgiem SZYMONEM ADAMCZAKIEM o jego artystycznym i codziennym życiu z HIV, a także o pozowaniu nago do naszego kalendarza „Piękni i odważni” rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Marjolein Annegarn

 

Przed wywiadem powiedziałeś mi, że właśnie miałeś spotkanie w szkole. Opowiadałeś holenderskiej młodzieży o życiu z HIV.

Jestem wolontariuszem organizacji „Hiv Vereniging” w Amsterdamie. Zdarza się, że chodzę na spotkania do szkół ponadpodstawowych – ostatnio byłem „żywą książką” dla osób przygotowujących się do zawodu w szeroko rozumianej branży medycznej. Uczniowie poznają HIV jako chorobę nie tylko z perspektywy czysto medycznej, ale też społecznej i kulturowej. Byłem tam z kolegą – Henkiem, który ma 71 lat i z HIV żyje od niemal 40. Przeszedł przez niemal wszystkie etapy kuracji: od słynnego niegdyś AZT aż po dzisiejsze leki. Ja, trzydziestojednolatek, reprezentuję młodsze pokolenie. Zostałem zdiagnozowany 5 lat temu, gdy PrEP w Europie ledwo raczkował. Młodzież zadaje pytania, my odpowiadamy. Jeden hetero nastolatek, cwaniaczek, oczywiście zapytał, w jaki sposób się zakaziliśmy. Tak jakby nie wiedział jak! (śmiech) Henk w to wszedł i zaczął wyjaśniać, opowiadać, ja postawiłem granicę: to jest intymne pytanie i warto zachować tu wrażliwość i takt, bo to zależy wyłącznie ode mnie, kiedy i komu, i czy w ogóle się nią dzielę. Trochę ich to zmroziło, ale może i dobrze. Wiele osób z tej młodzieży ma już pewną wiedzę – rozpoznają, co to PrEP, wiedzą także o tym, że ten, kto ma HIV na niewykrywalnym poziomie, nie zakaża innych. Pewnie chcesz zapytać, jaka jest różnica pomiędzy nimi a polską młodzieżą pokolenia Z. Nie sądzę, by była to wielka przepaść – choć wątpię, by osoby jawnie żyjące z HIV przychodziły na zajęcia do jakiejkolwiek szkoły, nawet wyższej, w Polsce.

Pełnisz też funkcjębuddy dla osóświeżo zdiagnozowanych.

Buddy to przewodnik, mentor, a właściwie „ekspert od życia z HIV” dla tych, którzy niedawno usłyszeli diagnozę i chcą poznać innych żyjących z HIV, szukają wsparcia. Jak dotąd jestem buddy dla siedmiu osób – jednego Brazylijczyka, pięciu Polaków i jednej Polki. A od strony orientacji: pięciu gejów, jednego heteryka i jednej heteryczki.

To może zatrzymamy się właśnie na tej dwójce hetero?

Mężczyzna, Polak w średnim wieku z żoną i dwójką dzieci, pracuje w branży budowlanej. Doświadczenie nagłego i poważnego kryzysu zdrowotnego sprawiło, że docenia to, co jeszcze ma, ale potrzebuje podzielić się z innymi swoim doświadczeniem HIV. Natomiast dziewczyna… Amerykańscy aktywiści mają ponure powiedzenie: „Women don’t get AIDS, they die from it”. Kobiet nadal często nie „podejrzewa się”, że one mogą się zakazić, a one same mogą o tym nie pomyśleć przez taką, a nie inną socjalizację. Zdarzają się więc późne diagnozy – gdy już mają pełnoobjawowe AIDS. Tak właśnie było z osobą, której udzieliłem wsparcia. Jej wiedza na temat HIV/AIDS była naprawdę znikoma, a na dodatek spotkała się ona z całkowitym odrzuceniem przez rodzinę, która również była niedoinformowana. Uznali, że ona musi mieć „swoje” sztućce, że nie może spać w tym samym miejscu itd. Trafiła do szpitala z toksoplazmozą, miała czasowo zaburzone pewne funkcje umysłowe, więc siadła jej znajomość angielskiego, niderlandzkiego nie znała. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, szczególnie pod kątem samodzielnego utrzymania się. Znikąd wsparcia. Takie historie uświadamiają, że np. społeczność gejowska ma się lepiej – doświadczenia z HIV i AIDS są doskonale znane kolejnym pokoleniom; ta nasza wspólnota autentycznie istnieje i współpracuje. Jeśli tylko masz siłę, by wyjść do ludzi, nie będziesz sam. Na Zachodzie odsetek zakażeń w ogóle drastycznie spada przez dostępność PReP i świadomie prowadzoną publiczną opiekę oraz edukację. Natomiast tu, w samym Amsterdamie, wśród osób żyjących z HIV mamy osoby pochodzące zewsząd. To właśnie osoby z doświadczeniem migracji są grupą, która potrzebuje teraz jak najwięcej wsparcia. Ostatnio oczywiście napłynęło więcej osób z Ukrainy, w której generalnie było najwięcej zakażeń na świecie poza Afryką. Wiesz, że w Ukrainie jedna na sto osób żyje z HIV?

Jedna na sto? Nie przejęzyczyłeś się? Jedna na sto, a nie na tysiąc?

Nie przejęzyczyłem się. Szacuje się, że jedna na sto. Odessa była jednym z najgorszych ognisk AIDS na świecie.

Ale wracając do Amsterdamu – nawet tu można doświadczyć stygmatyzacji. Jakiś czas temu wyczytałem o innym leku, który mógłbym brać zamiast tego, który brałem – mniej obciążającym układ nerwowy, za to droższym. Poszedłem z takim pytaniem do mojego lekarza i usłyszałem coś w stylu, że co ja sobie wyobrażam, powinienem się cieszyć, że w ogóle mam leki, do których zresztą dopłaca holenderski podatnik. Było to cokolwiek rasistowskie i czym prędzej zmieniłem nie tylko tego lekarza, ale i całą klinikę. Teraz jestem w takiej, która mogłaby się nazywać „HIV Heaven”. (śmiech) Moja brazylijska pielęgniarka jest cała w skowronkach, kiedy przychodzę i może mi pobrać „sangrię”, krew. W Niderlandach mówi się, że w ciągu 10 lat liczba nowych zakażeń HIV może być śladowa, i wierzę, że tak naprawdę się stanie.

Szymon, jesteś jedną z nielicznych osób, które w Polsce publicznie powiedziały, żżyją z HIV. Zrobiłeś to 3 lata temu w wywiadzie Mike’a Urbaniaka na łamach „Wysokich Obcasów”. Z jakimi reakcjami się spotkałeś?

Reakcje były właściwie same pozytywne. Znajomi szerowali wywiad i byli ze mnie dumni. Dostałem sporo wiadomości o tym, jaki to jestem odważny, co mnie trochę irytowało. Ale pisały też – co mnie cieszyło – osoby pozytywne, również zupełnie mi nieznajome. Gdy wywiad się ukazał, akurat jeździłem po Polsce z autorskim performansem „An Ongoing Song”, w którym opowiadam o moim doświadczeniu z HIV. Wziąłem też udział w wystawie „Kreatywne stany chorobowe – AIDS, HIV, RAK” w poznańskim Arsenale, gdzie było pokazywane wideo, na którym po raz pierwszy biorę tabletkę – lek, który pewnie będę brał do końca życia. Dostałem sporo wiadomości od ludzi z HIV – pisali, że żałują, że nie nagrali sobie tego momentu. Hejtu nie zarejestrowałem – może dlatego, że nie czytałem komentarzy w sieci.

Większość, a praktycznie niemal wszyscy po coming outach mówią, że spotkali się z bardzo pozytywnymi reakcjami – tymczasem przed coming outem jest w nas zwykle ogromny strach.

No, ale w tym miejscu muszę cię zatrzymać i podkreślić: od ponad 5 lat mieszkam w Amsterdamie, jestem więc w innej sytuacji niż ktoś, kto mieszka w Polsce. A poza tym – pogróżek żadnych nie dostałem, nikt mnie nie pobił, ale jednak silna stygmatyzacja ludzi z HIV jest faktem. Ja byłem też w specyficznej sytuacji o tyle, że zrobiłem ten HIV-coming out jako artysta. Jako że byłem zdiagnozowany podczas studiów, miałem czas na pogłębienie tego tematu w bezpiecznej i wspierającej przestrzeni. Choć na przykład prezentując propozycję mojego spektaklu o HIV, mówiąc o tym, dlaczego jest on w ogóle istotny, musiałem wielu osobom wiele rzeczy tłumaczyć – w sytuacji, gdy one, moim zdaniem, powinny tę wiedzę mieć.

Jak rozumiem, mówisz o ludziach teatru, a więc o pewnej intelektualnej czy artystycznej elicie.

Tak. Niektórzy nie rozumieli znaczenia tego, że queerowy Polak opowiadający o swoim życiu z HIV, i to przez sztukę, dający sprawie twarz, ma swoją wagę i doniosłość, że taki spektakl jest potrzebny w kraju, w którym tyle jest tematów tabu. Najmniej wsparcia dostałem od tych, którzy mogą najwięcej – mam tu na myśli również starszych gejów. Jeden doczekał PrEP-u i wyszło, że to ja jestem taki młody-głupi, że dałem się „złapać”. Niemniej dostałem również wiele wyrazów troski od rówieśników i wsparcia od całej rzeszy wspaniałych nowych osób.

Na Zachodzie pod tym względem jest inaczej – tam jest pamięć o historii epidemii, jest żywa wiedza o tragedii z lat 80. i początku lat 90., gdy ludzie umierali na AIDS wręcz masowo. Do tej pory zresztą żyją i tworzą niektórzy artyści, którzy zakazili się HIV w tamtych czasach. Na całym świecie coraz to nowsze osoby z różnych kontekstów i dyscyplin wytwarzają kolejne perspektywy patrzenia na to, co znaczy żyć dzisiaj z HIV i w cieniu AIDS. To ożywiona, interdyscyplinarna rozmowa.

Opublikowaliśmy w „Replice” jakiś czas temu tekst Bartosza Żurawieckiego o polskich ofiarach AIDS – o tych, których znamy z imienia i z nazwiska. To zaledwie kilka osób, żadna nie jest znana powszechnie. Nie mamy polskiego Freddiego Mercury’ego.

Właśnie. Wydaje mi się, że u nas ważniejszym pytaniem niż to, które zadał w swojej książce Jakub Janiszewski („Kto w Polsce ma HIV?”), jest pytanie: kto w Polsce zmarł na AIDS? Stygma była przecież tak wielka, że rodziny nawet po śmierci człowieka walczyły, by nie wpisywać AIDS jako przyczyny zgonu. Do tej pory smutną polską „specjalnością” są wspomniane późne diagnozy.

W Polsce percepcja HIV/AIDS wciąż jest taka, że „to przyszło z Zachodu”. Potrzebujemy w końcu udomowić tego wirusa, również za pomocą kultury! On nie jest „zachodni”, on jest też nasz, stąd np. mówię „hif”, „ejc”. Następna sprawa: dominuje u nas przeświadczenie, że HIV łapią tylko ci, których normalsi uznają za tych „najgorszych”, ci, którym się według nich „należało”.

Kurwy, pedały i ćpuny”.

(śmiech) Osoby odbiegające od cisheteronormy. Praktycznie wszyscy potencjalnie mogą HIV „złapać”, wirus nie dyskryminuje.

 Uderzyło mnie, że diagnoza HIV nie była dla ciebie traumą. Miałeś wtedy 26 lat. Jestem od ciebie o 17 lat starszy, dorastałem w latach 80. i mimo że wtedy w ogóle żadnego seksu nie uprawiałem, to HIV/AIDS instynktownie przez długie lata budziło we mnie grozę. Może tamta tragedia AIDS w mocniejszy sposób odcisnęła na mnie swoje piętno?

Kryzys AIDS był już w moim kulturowym DNA, bo wychowałem się na „Aniołach w Ameryce”. Ja naprawdę „przeżyłem” swoją diagnozę i ją zintegrowałem. Hif rozumiem jako składową swojej tożsamości. Miałem szczęście do stosunkowo wczesnego wykrycia. Nie zachorowałem poważnie, sama infekcja HIV w moim przypadku nie oznaczała nawet charakterystycznych nocnych potów. Nie doświadczyłem AIDS, nie miałem efektu Łazarza. Tuż po diagnozie pielęgniarka zapytała mnie o myśli samobójcze i pamiętam moje zdziwienie: „Co?! Jak mógłbym w ogóle chcieć się zabić?”. Ani przez sekundę mi to nie przyszło do głowy. Być może inaczej czują się ci, którzy słyszą diagnozę „AIDS” – wiem, że często ona przemeblowuje ci światopogląd, bo masz poczucie, że już, już miałeś umierać, ale jednak jesteś tu, wciąż żyjesz. Ocalałeś.

Przed diagnozą znałem niewielu ludzi żyjących z HIV. Nie wiedziałem, co to właściwie znaczy. Podejmując ryzykowne zachowania seksualne, jednak wiedziałem, że one – no właśnie – są ryzykowne. Nawigowanie ryzykiem, świadomie bądź nie, jest tu istotnym tematem. Przeprowadzka do Amsterdamu była dla mnie skokiem na głęboką wodę, wiele rzeczy i zachowań było dla mnie nowych i to w tym mieście poznałem się z wirusem bezpośrednio. Z jednej strony gdzieś z tyłu głowy miałem wdrukowane, że HIV jest tą najgorszą opcją, jaka mi jako gejowi może się przytrafi ć, ale z drugiej wiedziałem już, że z HIV się żyje, i to tak naprawdę nie jest jakiś ogromny problem. Śmiertelny lęk przed HIV jest dzisiaj kulturowo przekazywaną traumą. Potrzebujemy nowych opowieści.

Szymon, jak w ogóle było z tym Amsterdamem? Jesteś z Poznania, w krakowskim Starym Teatrze byłeś młodszym dramaturgiem, a potem nagle przeprowadziłeś się do Amsterdamu.

Jestem samoukiem i rzeczywiście w 2015 r. dostałem stanowisko młodszego dramaturga w Starym Teatrze, gdy dyrektorem był Jan Klata, z którym świetnie mi się współpracowało. Jednocześnie chciałem jednak mieć wykształcenie w robieniu teatru i dostałem się do wymarzonego DAS, świetnego programu magisterskiego w Amsterdamie dla praktyków, ale z możliwością rozpoczęcia nauki rok później. Tak więc po roku pracy w Starym zacząłem tę szkołę i udało mi się ją łączyć z pracą – krążyłem nieustannie między Krakowem a Amsterdamem. Tymczasem do władzy doszedł PiS i w stosunkowo krótkim czasie świetny zespół Starego został, krótko mówiąc, rozwalony. Ogłoszono nowy konkurs na dyrektora, o którym wszyscy mówili, że będzie z politycznego nadania. Stwierdziłem, że nic tu po mnie – złożyłem rezygnację z pracy i zwinąłem się stamtąd 31 sierpnia 2017 r., niemal równocześnie z Klatą. W perspektywie miałem drugi rok nauki w Amsterdamie i już nie dojeżdżanie tam, tylko przeprowadzkę na stałe. Dwa miesiące później usłyszałem, że mam HIV.

Miałeś już wtedy partnera, Holendra, tak?

Osobę partnerską – Willema.

Poprawiasz, bo Willem to osoba niebinarna?

Tak, od prawie 2 lat używa zaimków oni/ich. To przekochana osoba po studiach z neurobiologii. Otrzymałem od nich masę wsparcia. Podobnie jak i w mojej szkole, w której był już jeden jawny artysta z HIV – Ivo Dimchev pochodzący z Bułgarii – więc mieli odpowiednie narzędzia.

Co innego było dla mnie wtedy trudne. Proza życia – kasa mi się kończyła, nie miałem pracy i ubezpieczenia. Jako obywatel EU mogłem wejść na niderlandzkie ubezpieczenie, które było dla mnie wtedy naprawdę dużym wydatkiem. Musiałem się ogarnąć. Wszedłem w tryb survivalu, ale udało się.

Dwa miesiące po diagnozie, w grudniu 2017 r., miałem już w szkole prezentację szkicu mojego performansu o HIV, od razu chciałem to doświadczenie przefiltrować artystycznie. Napisałem też list do osoby, od której mam HIV. Nie udało mi się jej zidentyfikować, więc to był też list w formie artystycznej – HIV nie jest niczyją winą, więc pisałem, że nie zamierzam ani tej osoby obwiniać, ani siebie. Pisanie było wyzwalającym – właśnie od winy – doświadczeniem. Dużo wtedy nagrywałem siebie, dokumentowałem. Niektórzy mówią, że to, co robisz, nierzadko jest mądrzejsze od ciebie – chyba rzeczywiście tak wtedy było ze mną.(śmiech) „Przetrawiłem” HIV emocjonalnie i intelektualnie. Na wiele miesięcy przed polskim publicznym coming outem zrobiłem ten niderlandzki – w wywiadzie dla magazynu „Hello, Gorgeous” traktującym przede wszystkim właśnie o życiu z HIV.

Podczas AIDS Conference 2018 wziąłem też udział w instalacji „Stigma Experience”. Sceną był kontener portowy, przez który się przechodziło: najpierw lekarz wystawia diagnozę, potem w ciemności-darkroomie słyszysz głosy opowiadające o życiowych przykładach stygmy, a na końcu spotykasz mnie albo moją koleżankę Eliane, pochodzącą z Burundi. Poprzez wspólny taniec poznajesz nas – osoby opowiadające ci o życiu z HIV – i wychodzisz z tą wiedzą.

A mogę zapytać cię o rodzinę?

Możesz.

Jak im powiedziałeś? Jak zareagowali?

Tacie i siostrze bliźniaczce powiedziałem w ciągu 2 miesięcy od diagnozy, mamie i starszemu bratu, z którym nie mam bardzo silnej relacji, trochę później. O tym, że „wolę chłopców”, też siostrze powiedziałem pierwszej – gdy miałem 13 czy 14 lat, to było łatwe. Przy HIV z tatą było tak, że trochę byłem jakby zmuszony mu powiedzieć, bo potrzebowałem pożyczyć od niego trochę kasy. Zacząłem coś kręcić, on dopytywał – i powiedziałem.

Z wywiadu w „Wysokich Obcasach” wiem, że zareagował słowami w stylu: „Powinieneś był uważać.

Usłyszeć coś takiego od rodzica po HIV-coming oucie zamiast bezwarunkowego wsparcia – nie było zaskoczeniem, ale było to przykre. Ale muszę też przyznać, że tata był dość dobrze poinformowany – wiedział, że z HIV się żyje. W ogóle odnoszę wrażenie, że mój tata im jest starszy, tym bardziej jest wyczilowany, i mam z nim świetny kontakt. Bez problemu przyprowadzałem chłopaków do domu albo jeździłem z chłopakami do naszego domku nad jeziorem za pozwoleniem rodziców.

A pochodzę z „working class family”. Tata nie ma matury, jest elektrykiem samochodowym. Mama była sprzątaczką, ogrodniczką, a potem zniszczyła sobie zdrowie w fabryce. Nie ułatwiałem  im życia – niedługo po tym, jak im się wyoutowałem z HIV, przyjechałem ze spektaklem o HIV do Poznania, na który zresztą przyszli.

Szymon, czy w 2017 r., gdy otrzymałeś diagnozę, już wiadomo było, że „niewykrywalny równa się niezakaźny”?

Ta wiedza dopiero powoli wchodziła w rejestry publiczne i aktywistyczne. Wielkim momentem była amsterdamska konferencja AIDS w 2018 r. – wtedy to ogłoszono „oficjalnie”. To było rzeczywiście jak wiatr w żagle i dziś już widać, że to zadziałało niemal jak nowa rewolucja seksualna.

Niecałe 4 lata temu zrobiłem do „Repliki” wywiad z Kaydenem Grayem, polskim aktorem gejowskiego porno, który jako jeden z pierwszych gwiazdorów porno ujawnił, żżyje z HIV. Kayden powiedział mi – co myślę, że wiele osób może uznać za coś kontrowersyjnego – że nie chciałby już nie mieć HIV. Że tę wersję siebie z HIV lubi bardziej niż tę wcześniejszą wersję – bez HIV. Innymi słowy, że HIV uczyniło go lepszym człowiekiem.

Totalnie bym się pod tym podpisał. Do tego stopnia, że ja ledwo mogę sobie przypomnieć samego siebie i moją świadomość z czasów, gdy nie miałem HIV. Oczywiście, że generalnie lepiej HIV nie mieć, bo są osoby późno zdiagnozowane – z AIDS – albo są osoby, które mają inne choroby współtowarzyszące i bywa kiepsko. Ale ja sam siebie wolę z HIV niż bez HIV. Nie czuję żadnej izolacji – przeciwnie, czuję się częścią społeczności, wspólnoty i częścią większej historii człowieczeństwa. Cała ta kultura narosła wokół wirusa ma dla mnie ogromne znaczenie. A jeśli chodzi o czysto fizyczną stronę – co pół roku jestem gruntownie badany. Seks z takimi osobami jak ja jest właściwie najbezpieczniejszy, jeśli się ufa nauce.

Na Grindrze mam zaznaczone, że jestem HIV pozytywny i walczę z tą całą nomenklaturą bycia „zdrowym” czy „czystym” – to dyskryminujące eufemizmy. W ogóle rozmawiamy w dość istotnym momencie, wspominaliśmy już o tym: minęło 5 lat od mojej diagnozy. Mogę z całą odpowiedzialnością powtórzyć, że HIV jest częścią mnie i jestem całkowicie OK z taką właśnie tożsamością. A HIV-owy coming out otworzył przede mną nowe drzwi, nowe możliwości. Teraz z Wojtkiem Rodakiem przygotowujemy spektakl z młodymi queerowymi ludźmi, koprodukcji Grupy Stonewall w poznańskim Teatrze Polskim. Ta młodzież zna PrEP, zna serial „Pose”, świetnie nam się z nimi współpracuje. Premiera 20 grudnia 2022, przedstawienie nazywa się „Kolorowe sny”, zapraszamy ciepło.

Wcześniej dla TR Warszawa zrobiłeś z Wojtkiem gejowski spektakl „Tom na wsi”… Jeszcze na koniec chciałbym zapytać cię o nagość. Pozowałeś nago do naszego kalendarza na 2023 r. „Piękni i odważni”. Jesteś w nim Panem Grudniem, bo na 1 grudnia przypada Światowy Dzień Walki z HIV/AIDS.

Jako nastolatek pewnie byłem trochę przyblokowany, ale generalnie mam ten przywilej, że lubię swoje ciało, nagość nie stanowi dla mnie dzisiaj problemu. Jeszcze bardziej na cielesność otworzyłem się pod wpływem Willema – w odróżnieniu ode mnie, czy w ogóle od nas, Polaków i Polek, nie byli wychowywani w żadnej religii; raczej obce jest im poczucie winy czy wstydu. Na dodatek jest osobą poliamoryczną, empatyczną i ma wspaniałą świadomość ciała. Dzięki Willemowi i naszym wspólnym zdjęciom polubiłem swoje własne ciało i bycie nago jeszcze bardziej, szczególnie w plenerze. Choć nadal bywam nieśmiały. A poza tym, wiesz, ja wychodziłem na scenę w teatrze i opowiadałem o moim doświadczeniu z HIV – to jest dużo bardziej odsłaniające niż bycie nago. I przypominam: HIV nie jest tylko na 1 grudnia, HIV jest na co dzień.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.