Zdobędę Kilimandżaro

O romansach i o stałych związkach, o poezji homoerotycznej i o podroży dookoła świata oraz o pewnym rudym Pawle z Adamem Stępińskim, uczestnikiem projektu Lambdy Warszawa dla homo/biseksualnych seniorów/ek rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Adam Stępiński zaprasza mnie do mieszkania na warszawskim Ursynowie. Przysłuchują się nam dwa rasowe koty – Elka Rex Dewoński i Elvis Brytyjczyk Niebieski. Jestem ciekawy, jaką pan ma koncepcję rozmowy.

Chciałbym dowiedzieć się o projekcie Lambdy dotyczącym seniorów, w którym bierze pan udział. Mam też nadzieję namówić pana na opowieść o sobie. Wielu młodym ludziom czasem aż trudno sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądało gejowskie życie – bez Internetu, klubów. A zdaje mi się, że w tamtych czasach, co prawda w „konspiracji”, ale ono jednak gdzieś było, a może nawet kwitło, tylko inaczej.

To pokażę panu jeden skarb, który już nawet sobie przygotowałem. Adam pokazuje mi bilet-zaproszenie, który czytam na głos:

Spotkanie wigilijne Lambdy Warszawa w Cafe Fiolka, 21 grudnia 1990 r. Cena: 20 000 zł Był pan jednym z członków tej pierwszej Lambdy (która w połowie lat 90. rozpadła się. Obecna, reaktywowana Lambda Warszawa działa od 1997 r. – przyp. „Replika”)?

Tak. Niestety, nie zachowałem legitymacji, a miała początkowy, jednocyfrowy numer.

Minęło 26 lat i Lambdzie znów udało się pana zaktywizować. Jak pan trafił do projektu seniorów?

Przeczytałem ogłoszenie w lokalnej ursynowskiej gazecie „Passa”. Zadzwoniłem pod wskazany numer niemal natychmiast. Nie miałem wątpliwości, że to jest coś dla mnie.

Czego pan oczekiwał?

Nie chodziło mi o lek na samotność. Jestem w długoletnim związku. Chciałem po prostu poznać nowych ludzi, znów wejść w tzw. środowisko. Sam anons też był ciekawy – w ramach zajęć: lekcje angielskiego, obsługi komputera, komórki. Uczestniczę w projekcie od wakacji i muszę powiedzieć, że nie sposób go przecenić. Dla mnie to rzecz zupełnie niezwykła, że przyszli również tacy, którzy do tej pory niemal nikomu o swej homoseksualności nie mówili. Ukrywali ją przez tak długi czas. Dla niektórych, jak słyszałem, nawet to, że stawali przed kamienicą na Żurawiej, gdzie jest siedziba Lambdy, i dzwonili domofonem, stanowiło pewien akt odwagi.

Każdy uczestnik ma swojego tutora. To są młode osoby, ale z pewnym doświadczeniem. W moim przypadku – Krzysiek Kliszczyński. Świetny. Bardzo pomocny.

Teraz projekt się formalnie skończył, ale tak naprawdę rozwija się dalej siłą rozpędu – po prostu jest nam potrzebny. Trzeba trzymać kciuki – i biorąc pod uwagę obecne czasy, modlić się – by trwał nadal. Mieliśmy ognisko w Powsinie, marsze z kijkami, dwie dyskoteki w klubie Galeria.

We wtorki zaś mamy Cafe Senior w Lambdzie – po prostu przychodzimy pogadać o wszystkim. Są wśród nas tacy, którzy nie mieli zbyt wielu okazji w życiu, by poczuć się swobodnie ze swą orientacją, być bezpiecznym w gronie swoich. Cafe Senior jest taką przestrzenią.

Ale pan już miał takie okazje – ma pan nawet doświadczenia działacza.

Niewielkie, ale tak. Na początku lat 90. byłem związany z pewnym gejowskim czasopismem, efemerydą o tytule „Nie? Tak! Gayzeta”, które później zmieniło tytuł na „O zmierzchu”. Organizowaliśmy ogólnopolskie spotkania czytelników. Pamiętam pierwsze w Szklarskiej Porębie. W programie pobytu mieliśmy pokaz filmu dotyczącego profilaktyki HIV/AIDS, wtedy obowiązkowy temat w gejowskim środowisku. W domu wczasowym, który wynajęliśmy, nie było sprzętu do projekcji, ale po sąsiedzku Wojskowy Dom Wypoczynkowy „Szarotka”… a może „Słoneczko”, już nie pamiętam, zgodził się udostępnić salę ze sprzętem. Okazało się, że w tym domu był akurat turnus samych pań. Gdy weszliśmy – a było nas trzydziestu chłopa – to te panie zachwycone! Zaraz zaczęły się jakieś przygadywania, zapraszanie, oczekiwanie na coś. Delikatnie musieliśmy tłumaczyć, że możliwości wczasowego flirtu są z nami niewielkie.

Poza tym spotkania gejowskie były głownie po domach.

Kiedyś mówiło się prywatki, a teraz domówki.

Domówki były np. u nieżyjącego już Włodka Antosa, który miał wydawnictwo L’Europe i publikował m.in. tomiki gejowskiej poezji. Czasem nie najwyższych lotów, ale wydawano ją.

To lata 90., a wcześniej? Np. w latach 70.?

W latach 70. to ja się nie udzielałem, miałem dwadzieścia parę lat i problemy z samoakceptacją.

A jak długo jest pan w stałym związku? Jak się poznaliście?

A około 30 lat. Ma pan rację, że życie gejowskie wyglądało wtedy zupełnie inaczej. Klubów nie było – ale pikiety tak. Maćka poznałem na pikiecie. Nie w nieistniejącym już „grzybku”, czyli toalecie publicznej przy Pl. Trzech Krzyży, tylko w pobliskim parku, gdzie też kręciło się wielu gejów.

To jesteście dowodem na to, że na pikiecie poznawało się faceta nie tylko do przygodnego seksu.

Tak jest. To pejoratywne mniemanie o pikietach jest nie do końca słuszne! Pamiętam doskonale tamtą chwilę. Podszedłem i zagadałem coś, a on się nie odezwał. Dostałem kosza – pomyślałem i zacząłem się oddalać, gdy Maciek podszedł z jakimś znajomym. Okazało się, że nie odezwał się, bo nie usłyszał, ale chętnie mnie pozna. Tak się zaczęło. Już po kilku tygodniach zamieszkaliśmy razem.

Maciek jest osobą mocno niedosłyszącą, ma 90% ubytku słuchu. Bez aparatu nie słyszy. Ma też bardzo chore oczy, niedowidzi. Jest osobą niepełnosprawną. Po Warszawie, którą dobrze zna, porusza się bez problemu, ale w obcym środowisku jest kiepsko. Przez lata pracował w Instytucie PAN w Dziekanowie. Jest doktorem biologii i ekologiem.

Pan Maciej też tu mieszka?

Tak. Nie ma go akurat, bo jest na zajęciach z rysunku w Lambdzie. Młodszy ode mnie, ma 59 lat, więc teoretycznie do projektu się nie kwalifikował, bo adresowano go do ludzi 60+, ale uprosił Agnieszkę (Wiciak – koordynatorka projektu – przyp. „Replika”) i się zgodziła.

Dziś, gdy dwóch niespokrewnionych mężczyzn kupuje wspólne mieszkanie, to sąsiadom przychodzi chyba do głowy, że mogą być parą. A wtedy?

Nie bardzo, ale przede wszystkim, nie „afiszowaliśmy się”, to stanowiło tabu, a sąsiadów mamy bardzo taktownych. Nigdy złego słowa nie usłyszeliśmy. Muszę tu jeszcze dodać, jakkolwiek głupio to zabrzmi, że niepełnosprawność Maćka była jakby naszą tarczą. Ludzie widzieli, że ten człowiek wymaga opieki i może tłumaczyli sobie, że jestem kuzynem, który mieszka z nim na stałe, aby mu pomagać na co dzień.

A ja sam, będąc nauczycielem w szkole – skończyłem polonistykę i uczyłem polskiego – czułem się wręcz zmuszony do ukrywania swojej homoseksualności. Na żadne przegięcia, „czajniczki”, nie mogłem sobie pozwolić. My się wyczuwamy, ale przed heterykami, jak się zachowa pozory, to można żyć bezpiecznie w szafie, chociaż duszno…

Do dziś żaden nauczyciel gej nie udzielił wywiadu ani „Replice”, ani innemu czasopismu.

No to widzi pan.

Jak u pana było z samoakceptacją? Jak wyglądał ten proces?

Niełatwo i długo trwał.

Pierwsza opowieść, która przychodzi mi do głowy, nie wiem, czy jest do drukowania? Miałem 8 lat i pojechałem na pierwsze w życiu kolonie. Spaliśmy w wieloosobowych salach i nie wiem, jak to się stało, ale do łózka obok mnie położono znacznie starszego chłopaka, 16-latka. Jak on się onanizował, to wołał mnie, żebym ja jego…

Molestowanie?

A skąd! Mnie się to bardzo podobało. On zresztą był gotów się odwdzięczyć, choć wtedy mnie za bardzo jeszcze nie było za co chwycić. W każdym razie ja mu „pomagałem” z wielką ochotą. Taki był rudy, ładny. Paweł miał na imię. I przed bojkami z rówieśnikami mnie chronił. Protektora miałem przez cały dzień, a w nocy – zabawy.

Potem coś tam z chłopakami z podwórka, aż dopadł mnie konwenans społeczny. Słowa „gej” nie było, więc zaakceptowanie siebie nawet na poziomie nazewnictwa było trudne. Mam przyjąć, że jestem pedałem? Skoro od małego wiem, że pedał to postać do pogardzania, obrzydliwa i żadnemu mężczyźnie nie przystoi? Wiedziałem dokładnie, co mi sprawia przyjemność, a jednocześnie, gdyby mnie ktoś wtedy wprost zapytał, czy jestem pedałem, to bym chyba nie wiedział, o co chodzi.

I zawierzyłem głupiemu przysłowiu, które wtedy krążyło: „Jak się ożenisz, to się odmienisz”. W stosownym wieku dwudziestu paru lat ożeniłem się. Życie seksualne z żoną początkowo było OK, choć Paweł i inni mężczyźni wciąż powracali we wspomnieniach. Fizycznie byłem z żoną, a myślami – z nimi.

Późno, dopiero koło trzydziestki, miałem pierwszy w życiu seks analny i po nim już wiedziałem, jakiego seksu oczekuję. Wtedy pożycie z żoną się ostatecznie zawaliło. Zacząłem dążyć do rozwodu. Moja żona była dziewczyną z tzw. dobrego domu, jeszcze świętsza, jak się mówiło, niż poznanianka – bo z Gniezna! Nic nie mogłem jej zarzucić. Teściowie byli też bardzo w porządku. Niedzielne obiadki, miłe rozmowy, obrastałem w tłuszczyk. Szczęście powinno było mnie opromieniać, tymczasem ja się dusiłem.

Po tych kilku latach rozwiódł się pan?

Rozwiodłem się, ale nie po kilku. To zabrzmi strasznie: po siedemnastu. Nie przekreślam tego czasu, ale jednak bardzo żałuję, że tak długo go trwoniłem. Nie byłem w stanie być z żoną, ale bałem się rozwieść. Z trudem akceptowałem własny homoseksualizm, ale nie chciałem go zdusić, zagłuszyć. Długi czas zawieszenia.

Uczyłem w szkole kolejowej, miałem darmowe przejazdy PKP. Jeździłem po Polsce. Uczniów zresztą też bez przerwy na wycieczki zabierałem – i to nie do Krakowa czy Zakopanego, bo wychodziłem z założenia, że te miasta i tak w życiu zobaczą, a np. na Roztocze, takie piękne.

Z pewnego samotnego wyjazdu wyłonił mi się trwający prawie rok związek. Ach, to było niezwykłe! Późna wiosna, wybrałem się do Trójmiasta, na słynną w środowisku plażę na Stogach. Szedłem brzegiem morza, patrząc bardziej na plażę niż na horyzont, bo na plaży nadzy faceci. Nagle zobaczyłem, jak w moją stronę idzie nieziemsko piękny mężczyzna. Krótka myśl, że może idzie po prostu się wykąpać, ale nie – szedł do mnie. Zaprzyjaźniliśmy się szybko, a potem kochaliśmy się na wydmach. Umówiliśmy się na następny tydzień. Wciąż go widzę, jak z plaży odchodzi tanecznym krokiem w białych, niemal prześwitujących spodniach. To był aktor. Miał małe, przytulne mieszkanko, pokój z łazienką, kuchnia we wnęce, nad samą Motławą. Przez wiele miesięcy na każdy weekend pędziłem do Gdańska…

Z katechetą, mówi pan.

No, tak, uczył religii. Namiętna i tragiczna miłość. To był chłopak, który pochodził z menelskiej rodziny z Pragi Południe, naprawdę samo dno. Musiał radzić sobie sam, ale łatwo nawiązywał znajomości, jakoś maturę zdał. Święceń kapłańskich nie miał, na księdza się nie kształcił, ale zdobył prawo do nauczania religii. Bardzo lubił podryw na pikietach i nawet jak był ze mną, to ciągnęło wilka do lasu. Rozstawaliśmy się i schodziliśmy. W końcu straciliśmy się z oczu, a potem dowiedziałem się, że został zamordowany. Przypadkowy spacerowicz odnalazł w Wielkanoc jego ciało wciśnięte w rury grzewcze, które biegną w Parku Skaryszewskim, też słynna pikieta. Jego mieszkanie zostało splądrowane. Sprawca czy sprawcy pozostali nieznani.

W każdym razie dopiero mocno po trzydziestce zacząłem powoli akceptować to, że jestem tym „pedałem”.

Panie Adamie, w lutym byłem w Lambdzie na wieczorku z pana poezją, często gęsto zabarwioną homoerotycznie. Od jak dawna pisze pan wiersze?

Od niedawna. Może od jakichś 15 lat. Piszę wiersze, które, przynajmniej w dużej ich części, można by nazwać gejowskimi czy homoerotycznymi. To pewnie przejaw jakiejś, już nie drugiej, tylko chyba dziesiątej młodości, ale też chęć wypełnienia luki w rodzimej poezji. Homoerotycznych wierszy po prostu nie ma! I zaraz znów pojawia się problem z nazewnictwem, jak o „tych sprawach” pisać. Przykładowo: „penis” czy „członek” to są terminy niemal medyczne, nie kojarzące się erotycznie, tylko podręcznikowo. A inne to są określenia wulgarne. Osobiście jestem więc zwolennikiem „kutasa”, że tak powiem (śmiech). Ale nie nadużywam tego słowa w wierszach… Może szkoda?

Moja przyjaciółka mówi, że ja jestem trzy „P”: pedał, polonista i podróżnik. Tylko o czwartym „p” – „poeta” – zapomniała.

Omówiliśmy pedała, polonistę i poetę. A podróżnik?

A tak. Bardzo.

To proszę coś o tym powiedzieć.

Proszę pana, są podróżnicy i są wycieczkowicze. Ja jestem podróżnikiem.

To niech pan rzuci jakieś fajne miejsce jako rekomendację.

W zeszłym roku podróżowałem „w 80 dni dookoła świata”.

Żartuje pan?

Nie, dlaczego? Wystartowałem z Warszawy do Berlina. Potem było Chicago i Los Angeles. Stamtąd poleciałem na Hawaje, dalej Kiribati, Fidżi, Nowa Zelandia, Australia, Borneo, Hong Kong. Z Hong Kongu do Helsinek i już byłem z powrotem w Warszawie.

To mi szczęka opadła. Sam pan pojechał?

Sam. Na Kiribati, to jest archipelag na Pacyfiku, byłem w wiosce o nazwie Poland. Polecam. To był w ogóle niesamowity tydzień. Wylądowałem na jednej wysepce, idę do jakiejś głównej drogi szukać hotelu. Przy jednym domu leży facet w hamaku, widzi mnie, od razu poznaje, że ja nietutejszy, więc zagadnął, dokąd się wybieram. Ja, że do głównej drogi, do hotelu. Ze śmiechu spadł z tego hamaka. Okazało się, że tam nie było żadnej głównej drogi, tym bardziej hotelu. Jego sąsiadka przyjęła mnie do siebie do domu.

Jak się dowiedzieli, że jestem z Polski, to mnie zawieźli do Poland 70 km dalej. A ta wioska, w której mieszkałem, nazywała się London. Wyspa długa i bardzo wąska – miejscami ocean widać po obu stronach. Powiedzieli, że czasem, po porządnej ulewie, zalewa dojazd i Poland jest odciętą osobną wysepką. Jak wracaliśmy z Poland do London, to lało, ale na szczęście nie tak mocno.

A wcześniej, w innej podroży, przykładowo, byłem w Timbuktu, średniowiecznym mieście w Afryce. Węglarką, tym najdłuższym pociągiem, jechałem całą noc z wybrzeża Mauretanii do serca Sahary.

Najdłuższym pociągiem?

Prawie 3 kilometry długości. Same wagony towarowe i tylko jeden osobowy dołączają. Oczywiście ścisk w nim straszny. Bagaży pasażerowie mieli tyle, że miałem wrażenie, że wszyscy się akurat przeprowadzali. Dworców nie ma, tylko tory i pustynia.

To pan rzeczywiście jest podróżnikiem, a nie wycieczkowiczem.

W 2015 roku zwiedzałem też Jordanię. Afryki Wschodniej jeszcze tylko nie znam. Trzeba się będzie wybrać. Może ktoś do mnie dołączy? Zdobędziemy razem Kilimandżaro! Zapraszam.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Podróżować jest bosko!

Z Januszem Misiarzem i Marcinem Stołowskim, współwłaścicielami biura podróży Fellow Travel, specjalizującego się w klienteli LGBT, rozmawia Piotr Marek Wagner

 

Janusz i Marcin na tegorocznej majówce w Paryżu, przy ulicy Niegrzecznych Chłopcow; arch. pryw.

 

Biuro podroży LGBT-friendly – to chyba wciąż, nawet dla wielu samych osób LGBT w naszym kraju, brzmi trochę egzotycznie.

MS: A chodzi po prostu o to, że mamy rożnych klientów i chcemy nasz produkt, jakim są fajne wakacje, dostosować do ich potrzeb. Inaczej odpoczywają młode małżeństwa z małymi dziećmi, inaczej para emerytów po 80-tce, a inaczej grupa przyjaciół gejów. Jeszcze inaczej single. Nie chcemy dla nikogo tworzyć getta, po prostu – każdemu według potrzeb.

Z osobami LGBT rzecz polega głownie na tym, że np. facet nie musi ściemniać, że jedzie z kolegą, jeśli w istocie to jest jego partner – i może nam spokojnie powiedzieć, czego oczekuje. Na przykład, że woli, by hotel znajdował się blisko nocnych klubów, najlepiej gejowskich, niż rozkosznego kompleksu zjeżdżalni dla milusińskich.

Nie mówimy na wstępie: „Dzień dobry, jesteśmy gejami, może wy też?”. Choć wielu z naszych stałych klientów wie, że od szesnastu lat tworzymy parę, mieszkamy razem, mamy psa. Nie chodzimy jednak w różowych pomponach ani z pejczami, choć był i taki pomysł (śmiech). Po prostu zależy nam na tym, by osoby LGBT też czuły się w naszym biurze swobodnie i mogły nam powiedzieć, na jakich wakacjach im zależy.

Jak wygląda sektor takich wyjazdów w Polsce, a jak w innych krajach?

MS: W Polsce to na razie raczkuje. Jako pilot wielu wycieczek obserwowałem samotnie jeżdżących gejów i myślałem o kilkudziesięcioosobowych grupach LGBT z Niemiec czy Szwecji – jak oni mają fajnie! Razem zwiedzają świat, razem się bawią. U nas zebranie nawet 20 osób LGBT, które jadą w jednym terminie w to samo miejsce byłoby ogromnym sukcesem.

I stąd wziął się pomysł stworzenia tęczowego biura podroży?

MS: Pomyśleliśmy, że warto by było zaproponować standardowy wyjazd, ale taki, na którym towarzyszami wycieczki będzie co najmniej kilka, powiedzmy 6 czy 8, innych osób LGBT. Razem z naszą wspólniczką, Zofią Gącarzewicz, dwa lata temu powołaliśmy do życia dwie marki: Smile Holiday dla „mainstreamowego” klienta oraz brand Fellow Travel specjalizujący się w wyjazdach gay-friendly.

Jak organizujecie takie wyjazdy? Próbujecie zebrać kilka osób LGBT w jednym terminie, tak?

MS: Tak. To właśnie nazywa się Termin Gay Friendly (TGF). Często zdarzają się klienci, którzy mówią, dokąd chcą pojechać i pytają, kiedy mogą liczyć na inne osoby LGBT.

Czyli Fellow Travel jest popularne?

MS: W ramach Fellow sprzedaliśmy dotąd około 200 wyjazdów.

Kim jest przeciętny klient Fellow Travel? Skąd pochodzi? Jakiej jest płci? Ile ma lat? Pozostaje w związku?

JM: Większość osób jest z Warszawy, Wrocławia, Poznania, a także z mniejszych miejscowości wielkopolskich. 70% stanowią mężczyźni w wieku 25-45 lat, choć zdarza się też sporo par wiekowo „niezrównoważonych” np. 20 i 55 lat. Ale z podziałem na płeć nie wierzyłbym tym statystykom do końca – mam wrażenie, że dziewczyny są po prostu mniej śmiałe w mówieniu o tym, że są razem.

Od początku naszej działalności zjawiło się u nas tylko czterech klientów z segmentu LGBT, którzy deklarowali się jako single i chcieli gdzieś wyjechać sami. Ale wśród klientów „mainstreamowych” – też tylko tyle! A to procentowo oznacza jeszcze dużo mniej. Single, gdzie jesteście?

Nawet pary jednopłciowe z rodzicami szukające wspólnego wyjazdu zdarzają się częściej…

Zdarzają się klienci, którzy mówią wprost, że jadą na podryw?

JM: Tak, mówią to prawie wprost. To są zwykle kilkuosobowe grupy, przeważnie starzy wyjadacze, którzy wiedzą co, gdzie i jak. Nasze działania na ogół ograniczają się do szukania dogodnego transportu i „strategicznie” zlokalizowanej bazy hotelowej.

Jakie wyjazdy polecilibyście na nadchodzące lato?

MS: Na pewno na Paradę Równości w Maspalomas (Hiszpania), to jest impreza jedyna w swoim rodzaju. Następnie do Sitges (znów Hiszpania) i Mykonos (Grecja). W czerwcu gorąco zapraszamy do Tel Avivu, tam jest jedna z najlepszych Parad Równości. Jeżeli ktoś szuka imprez z erotycznymi zabawami, nie zawiedzie się.

We wrześniu chcielibyśmy zorganizować krótki wyjazd do Stambułu, który zresztą sami świetnie znamy. Występuje tam ogromne zróżnicowanie – od lokali z drinkami za 20 euro, gdzie każdy przychodzi pod krawatem, a pod sufitem wiszą klatki z tańczącymi dziewczynami i chłopakami, po tańsze, standardowe miejsca. Dodatkowo nie ma tam żadnej dyskryminacji ze względu na wiek, nikogo nie dziwi widok siedemdziesięcio- i osiemnastolatka bawiących się razem. Idąc do jednego z barów, baliśmy się, że będziemy traktowani jako ewenement, bo byliśmy we trojkę: jeden stary, drugi łysy i trzeci trans (śmiech), a wpisaliśmy się w klimat w stu procentach i nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.

JM: Generalnie należy rozróżnić dwa rodzaje wyjazdów. Pierwszy to tak zwane „city breaks” – są to na ogół wypady czterodniowe do wielkich aglomeracji miejskich z wieloma atrakcjami, wybierane głownie przez klientów z miast i zamożniejszych. Bezapelacyjnie prym wiedzie tu Barcelona. Także Berlin, ale tam jeździ się raczej bez pomocy biura podroży, choć oferujemy rewelacyjne ceny hoteli, w tym słynnego Axela (gay only).

Drugi rodzaj to wakacyjne plażowanie na co najmniej tydzień. I tu znów króluje Hiszpania – kraj, w którym przez większość roku jest piękna pogoda, a akceptacja dla LGBT jest niemal powszechna. Lata się więc na Wyspy Kanaryjskie, na Ibizę i na wybrzeże kontynentalne, do Sitges czy Torremolinos. Popularne są również południowe stany USA. Z Grecją natomiast bywa rożnie, tam głownie jeździ się na Mykonos, wyspę słynącą z atrakcji dla osób LGBT, ale jeżeli chodzi o inne lokalizacje, to musimy się bardzo napocić, żeby zorganizować wyjazd, na którym gej czy lesbijka będą się czuli naprawdę swobodnie.

MS: Na początku zastanawialiśmy się, czy proponować Egipt, bo to kraj nieprzyjazny środowiskom LGBT, ale zdecydowaliśmy się na ten kierunek, bo i tak jest często destynacją naszych klientów.

JM: Często wybierana jest także Turcja, szczególnie przez osoby, które jeszcze nie do końca wyszły z szafy, więc konieczność ukrywania swej seksualności zbytnio im nie doskwiera. Naszym zadaniem jest wybranie jak najbardziej przyjaznego hotelu i dokooptowanie większej liczby osób ze środowiska, by ułatwić asymilację.

Podobnie z Tunezją czy Marokiem?

JM: To są kraje, które cieszą się popularnością, bo są tam plaże, przystojni faceci i bardzo dobre jedzenie, ale też nasi klienci mają świadomość, że nie ma mowy o swobodzie w kwestiach LGBT, panuje raczej klimat rodem z PRL-u, pikietowy. Naszym obowiązkiem w takiej sytuacji jest poinformowanie ich o sytuacji prawnej i społecznej. O tym, że homoseksualizm jest tam po prostu nielegalny – co jednak nie oznacza, że żadna „gejowska scena” nie funkcjonuje.

Organizujecie wyjazdy na terenie Polski?

MS: Ludzie na ogół nie potrzebują operatora, by udać się na wycieczkę gdzieś w Polskę, świetnie sami sobie radzą we własnym zakresie.

JM: Fellow Travel to biznes, ale nie tylko. Pracujemy u podstaw – wybijamy się jakością obsługi, wiedzą i umiejętnościami – tym, że potrafimy zorganizować grupę osób LGBT w jednym terminie – wyjeżdżają jako nieznajomi, wracają zakumplowani.

Bardzo cenimy sobie, że na tej kanapie, na której teraz u nas siedzisz, gościmy zarówno młodego geja z chłopakiem, emerytkę z przyjaciółką, czy małżeństwo z bandą dzieciaków, które wszędzie porozrzucają zabawki i świetnie się tu bawią.

Najważniejsze jest to, żeby stworzyć klimat, w którym i ten gej, i ta emerytka, i to młode małżeństwo będą na takich samych prawach mogli powiedzieć, czego oczekują, czy będzie to po prostu święty spokój, czy animacje rodzinne, czy kluby SM.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.