Remigiusz Ryziński – “Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów”

Wyd. Czarne 2021

 

 

Po znakomitym filmie „Hiacynt” (na Netflixie), osnutym wokół akcji PRL-owskiej milicji z lat 1985-1987, apetyt na dowiedzenie się o niej czegoś więcej z pewnością urósł. Złapano wtedy i przesłuchano – włącznie ze szczegółowymi pytaniami o techniki seksualne – kilkanaście tysięcy gejów. Założone im „karty homoseksualisty” były idealnymi instrumentami szantażu. A może i są do dziś, bo nie wiadomo, gdzie się znajdują, a z pewnością wiele ofiar akcji „Hiacynt” wciąż żyje – w szafie. Niestety, książka „Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów” pozostawia niedosyt. Informacji o samej akcji jest w niej niewiele, a całość sprawia wrażenie chaosu. Raz czytamy o sprawach z lat 50., potem nagle przeskakujemy do połowy lat 80. Raz – o przesłuchaniach gejów przez milicję, raz o morderstwach gejów przez „męskie prostytutki” (jak to się wtedy mówiło), które z samą akcją niewiele albo zupełnie nic nie miały wspólnego. Są ciekawe fragmenty, jak np. historia Waldemara Zboralskiego, jednego z pierwszych aktywistów LGBT, ale generalnie momentami odnosi się wrażenie, że to nie praca faktograficzna, ale quasi-powieść o życiu gejowskim „tamtych lat”. Tyle że przecież nie wszyscy, lecz wręcz zdecydowana większość gejów nie chodziła na żadne pikiety ani do żadnych klubów (warszawocentryczność to zresztą inny problem). Podobnie jak toalety publiczne jako miejsca podrywu były niczym innym, jak dowodem upokarzającego zepchnięcia gejów na margines. Tymczasem autor pisze, jakby wszyscy to uwielbiali: „Ktoś mógłby się zdziwić – dlaczego kible? Przecież śmierdzi i wstyd. Ale nie! – dla gejów to jest nakaz i wybór jednocześnie. Ohyda i rozkosz. Strach i radocha. Wszystko tu jest: i miłość, i zbrodnia”. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Człowiek z marmury, żelaza i tęczy

Z wybitnym aktorem JERZYM RADZIWIŁOWICZEM rozmawia Rafał Dajbor

 

Jerzy Radziwiłowicz promuje akcję „Tęczowy Piątek” w ramach kampanii „Stoję po stronie młodzieży”. Foto: Tomasz Lazar dla Kampanii Przeciw Homofobii

 

Jest pan w gronie sojuszników LGBTQ+ w Polsce. Bywa pan na galach Kampanii Przeciw Homofobii, a w przestrzeni publicznej nie szczędzi pan słów krytyki tym, którzy pozwalają sobie na szerzenie homofobicznych nastrojów. Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć jawnie po tej stronie?

Jest to zwykły odruch sprzeciwu, ponieważ denerwuje mnie, a właściwie – mówiąc innym, bardziej w tej sytuacji adekwatnym językiem – wkurwia mnie to, jak się w Polsce traktuje ludzi LGBTQ+ i jak się o nich mówi. Zwłaszcza jak mówi o nich współczesna władza. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, by móc się wypowiedzieć czy wziąć udział w nagraniu spotu antyhomofobicznego – chętnie się tego podjąłem, bo homofobiczny sposób myślenia i mówienia jest dla mnie nie do przyjęcia.

Zastanawiałem się, czy za pana decyzją o wsparciu nie stały osobiste przesłanki – np. przyjaźnie czy więzy rodzinne z kimś, kto jest lesbijką czy gejem.

Mam w gronie przyjaciół, znajomych, współpracowników, a także moich teatralnych Mistrzów wiele osób o orientacji homoseksualnej. Być może mam ich nawet więcej, niż myślę, że mam. Bo przecież mogę nawet nie wiedzieć, że ktoś jest gejem czy lesbijką. Nie mogłem więc milczeć, gdy pojawiła się w naszym kraju atmosfera nagonki.

Chciałbym zapytać o okres PRL-u. Jak wtedy, pana zdaniem, wyglądał stosunek społeczeństwa do mniejszości seksualnych? I czy pan, po roli w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy, po której w jakimś stopniu stał się pan amantem polskiego kina, otrzymywał wyrazy uznania, a może wręcz propozycje erotyczne ze strony gejów?

W pierwszych słowach dziękuję panu za tego „amanta”, to bardzo miło brzmi. (śmiech) Nie, nie zauważyłem żadnych oznak osobistego zainteresowania mną ze strony gejów. Pyta pan o stosunek do mniejszości seksualnych w PRL-u. Jeśli chodzi o mnie – to od samego początku moje podejście było dokładnie takie samo, jak dziś. Od początku spotykałem się z gejami w pracy, byli to normalni, mili ludzie, świetni koledzy, niczym nieróżniący się od osób heteroseksualnych, także stopniem talentu. Po prostu – jeden aktor gej był średnim aktorem, a inny – wybitnym. Jeśli chodzi o cały PRL – właściwie się o tym nie mówiło. Temat jak gdyby nie istniał. Zresztą dziedzina szeroko rozumianej sztuki zawsze była miejscem, w którym znajdują się bardzo różni ludzie, także różni pod względem seksualnym. Środowisko artystyczne zawsze było bardziej otwarte na te sprawy niż inne środowiska i w PRL-u było tak samo.

Na początku lat 80. pracował pan we Francji, grał pan w tamtejszych filmach, m.in. u Jeana-Luca Godarda. Czy widział pan różnicę w podejściu do mniejszości seksualnych w ówczesnej Polsce i na ówczesnym Zachodzie?

Powiedzmy sobie otwarcie – Zachód przepracowywał te tematy dużo wcześniej niż my. To nie jest tak, że wtedy widziałem jakieś różnice, a teraz już ich nie widzę. Po dziś dzień otwartość na normalne traktowanie osób LGBTQ+ jest inna u nas, a inna na Zachodzie. Czasem nawet dochodzić może do pewnych, nazwijmy to, nieporozumień. Będąc we Francji, widziałem „Fedrę”, w której aktor grający Hipolita w ewidentny sposób grał tę rolę jako rolę geja. Nie wiem, czy ów aktor sam był gejem, czy nie, ale Hipolit w jego wykonaniu nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że gejem jest. Zapytałem francuskich kolegów, jaka jest koncepcja tego przedstawienia, bo z treści „Fedry” jasno wynika, że Hipolit nie jest gejem. Spotkałem się z oburzeniem, że w ogóle o to pytam, bo jakie to ma znaczenie, Hipolit jest po prostu Hipolitem, człowiekiem jak my wszyscy. Oczywiście, że tak! Tylko że moim zdaniem scena to co innego niż życie codzienne. Na scenie wszystko coś „znaczy”. Jeśli Hipolit jest gejem, to to coś scenicznie oznacza, co z kolei w ogóle nie powoduje, że mam mieć jakiekolwiek uprzedzenia. Zauważyłem, że już nawet to rozróżnienie było dla niektórych tam, we Francji, nie do przyjęcia.

W 2003 r. miał pan możliwość zagrać geja – w dwuosobowej sztuce Charlesa Dyera „Schody”, wystawionej przez Piotra Łazarkiewicza najpierw w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, a następnie w Teatrze Na Woli w Warszawie, z panem i Danielem Olbrychskim w rolach głównych. Jak wspomina pan pracę nad tą rolą?

Był to spektakl zrobiony nie dla danego teatru, w planach było, aby był przedstawieniem objazdowym, niestety nie „pożył” długo. Była to komedia, w której w bardzo otwarty sposób mówiło się o orientacji seksualnej bohatera. Ale od razu powiem, że grając w „Schodach”, nie traktowałem grania geja jako czegoś „niesamowitego”. Była to dla mnie po prostu jeszcze jedna rola, nad którą pracowałem, jak nad każdą inną. Jest to o tyle tylko szczególna w moim życiu premiera, że nigdy wcześniej ani później nie grałem już geja. Niestety nigdy w moim aktorskim życiu nie zagrałem jeszcze kobiety. A bardzo bym chciał.

Wspominał pan o swoich Mistrzach, wśród których byli także geje. Chciałbym najpierw zapytać o Konrada Swinarskiego.

Największe role w teatrze stworzyłem u Wajdy i Jarockiego, a moja współpraca z Konradem trwała tylko 3 lata – bo 3 lata po moim przyjściu do Starego Teatru w Krakowie Konrad zginął w katastrofie lotniczej. Grałem w jego dwóch przedstawieniach, a nie doszło do skutku trzecie – Konrad miał w zamiarach wystawienie Szekspirowskiego „Hamleta” ze mną w roli tytułowej. Konrad to była wielka postać, wspaniały reżyser, człowiek teatru z krwi i kości. Stary Teatr w Krakowie był istotą jego twórczości. Próby „Hamleta” trwały kilka miesięcy, zostały przerwane na czas wakacyjny, a właśnie w wakacje Konrad zginął. Spędziłem z nim wiele czasu, pracując nad postacią Hamleta. Był to artysta, który otworzył świat teatru przede mną – bardzo wówczas młodym i niedoświadczonym człowiekiem.

Dwa następne nazwiska reżyserów gejów to Marek Okopiński i wciąż tworzący nowe przedstawienia Krystian Lupa.

Z Markiem Okopińskim pracowałem jeden raz i w zasadzie mogę powiedzieć, że go mało poznałem. A Krystian Lupa to kolejny wielki człowiek teatru. Grałem u niego Filipa w „Iwonie, księżniczce Burgunda” Gombrowicza. Lupa to ktoś, kto wprowadził do Starego Teatru w Krakowie nowy, własny, autorski teatr. Z tym że nie umiem powiedzieć, czy orientacja seksualna ludzi, o których rozmawiamy, miała jakikolwiek wpływ na to, że byli lub są tak wielcy jako artyści. Reżyser gej tak samo jak aktor gej może być wielkim artystą albo artystą przeciętnym. W ogóle dla mnie to, czy pracuję z gejem czy niegejem, nie ma znaczenia, ważne jest to, co ów człowiek wnosi w świat sztuki. A i Swinarski, i Lupa wnieśli wiele.

Jadwiga Jankowska-Cieślak, pana koleżanka z roku w warszawskiej PWST, w wywiadzie, który przeprowadziłem z nią dla „Repliki”, mówiła o homofobicznym aspekcie Polskiej Wyższej Szkoły Teatralnej: „Już na egzaminie wstępnym, jeśli komisja zauważała, że kandydat na aktora jest jakoś podejrzanie »miękki«, to nie miał szans. Tak samo było w trakcie studiów na egzaminach, które decydowały o promowaniu studenta na kolejny rok. Przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam, że gej nie może zostać aktorem. Na własne oczy i uszy widziałam i słyszałam, jak na korytarzu szkoły pewna pani pedagog, której nazwiska – wybaczy pan – nie ujawnię, mijając chłopaka jej zdaniem właśnie zbyt »miękkiego «, powiedziała półgębkiem: »To jest pedał, trzeba go wyrzucić«”. Czy pan także w taki sposób pamięta stosunek pedagogów do gejów?

Nic takiego nie zapamiętałem, być może z jakichś powodów nie zwracałem na to uwagi. Z tym że jest pewien rodzaj problemu, który poruszyłem już, mówiąc o roli Hipolita w „Fedrze” we Francji. Nie chcę, by to, co teraz powiem, zabrzmiało w jakikolwiek sposób wykluczająco czy wręcz homofobicznie, jednak jeżeli kandydat na aktora jest w sposób zupełnie jawny rozpoznawalny jako gej w sposobie bycia, reagowania, to to, co w żadnym razie nie powinno nikomu przeszkadzać w życiu, w kawiarni, w autobusie, na ulicy – może „przeszkadzać” na scenie, bo to są dwie różne rzeczywistości. Stąd o ile teksty w stylu „to jest pedał, trzeba go wyrzucić” są nie do przyjęcia, o tyle zastanowienie pedagogów, na ile wychodząca w sposobie bycia i w interpretowaniu ról homoseksualna orientacja studenta wydziału aktorskiego będzie miała wpływ na jego istnienie w teatrze, jakie drogi zawodowe przed nim zamknie, a jakie otworzy – jest uzasadniona i nie uważam, by z założenia trzeba było dopatrywać się w niej homofobii. To bardzo subtelna sprawa, w której szalenie ważne jest, z jakich pobudek podejmuje się takie przemyślenia i w jaki sposób komunikuje się to studentowi.

W jednym z ostatnich numerów „Repliki” wywiadu udzieliła Julia Kolberger, która wprost opowiedziała o homoseksualności swojego ojca, Krzysztofa Kolbergera.

Krzyśka mogę wspominać tylko dobrze, jako świetnego kolegę i aktora. To, że jest gejem, jakoś chyba wszyscy przeczuwaliśmy, dawało się to w nim wyczuć, ale pamiętam, że to był temat, który w odniesieniu do Krzyśka po prostu… nie istniał. Był kolegą, był kumplem, aktorem i tyle. To w ogóle nie miało dla nas znaczenia.

A jak było z Piotrem Skrzyneckim? Podobno cały Kraków, choć Skrzynecki był w związku z kobietą, szeptał o tym, że jest on homoseksualny.

Nie było żadnego szeptania, tu nie ma co szeptać – o tym, że Piotr Skrzynecki był gejem, w Krakowie się po prostu głośno mówiło, nie robiąc przy tym z tego faktu żadnej sensacji ani żadnej tajemnicy. Skrzynecki był emblematem, symbolem Krakowa. Człowiekiem instytucją. Nie pamiętam, by kogokolwiek obchodziło, jakiej jest on orientacji seksualnej.

Rysuje pan bardzo pozytywny, wręcz piękny obraz ówczesnej rzeczywistości, w której orientacja seksualna osób tak sławnych i, jak sam pan mówi, tak symbolicznych jak Piotr Skrzynecki jest przyjmowana jako coś normalnego i dla nikogo nie stanowi problemu. Naprawdę było aż tak dobrze?

Może to kwestia mojego podejścia i mojego usposobienia, ale choć próbuję sobie przypomnieć tamte czasy prawdziwie, takimi, jakie one były, to naprawdę nie mogę przywołać z pamięci dosłownie żadnego zdarzenia, w którym homoseksualność tego czy innego człowieka stanowiłaby problem towarzyski albo wywołała jakąś nieprzyjemną sytuację. Po prostu się wiedziało, że ktoś jest gejem, a ktoś lesbijką…

…jak wybitna krakowska aktorka Halina Gryglaszewska.

Podobno. Widzi pan, nawet nie umiem powiedzieć, że o tym na sto procent wiedziałem, po prostu mówiło się, że podobno jest lesbijką.

…i jest w związku z Marią Kościałkowską, także aktorką.

Tego dowiaduję się od pana. Uściślijmy: mnie naprawdę nigdy kompletnie nie interesowało, kto jest z kim w związku. A starszych kolegów aktorów, o których wiedzieliśmy, że są gejami, traktowało się z takim samym szacunkiem jak wszystkich innych starszych kolegów.

Skoro wspomniał pan o starszych kolegach aktorach gejach z Krakowa, to przychodzi mi na myśl przede wszystkim jedno nazwisko – Hugo Krzyski. Jan Peszek w wywiadzie dla „Repliki” wspominał, że Krzyski zupełnie jawnie okazywał bycie gejem, wręcz, jak nazwał to Peszek, bawiło go „odgrywanie cioty”.

Dobrze pan trafi ł, bo gdy mówiłem chwilę temu o szanowaniu starszych aktorów, o których wiedzieliśmy, że są gejami, myślałem właśnie o Krzyskim. Pan Hugo był gejem całkowicie otwartym, jawnie to okazującym, nie wstydził się tego ani tego nie ukrywał. Był przy tym bardzo eleganckim starszym panem, o sposobie bycia dżentelmena. A o tym, jaką pozycją zawodową się cieszył, niech świadczy pewien fakt – otóż w krakowskim SPATiF-ie był stół Starego Teatru. Długi stół, który w sposób nieformalny był miejscem spotkań tylko aktorów Starego. Żeby się tam przysiąść, trzeba było poprosić o towarzyskie pozwolenie. Krzyski zaś był aktorem Teatru im. Słowackiego. I jako jedyny aktor spoza Starego Teatru miał przy tym stole swoje miejsce, mógł tam usiąść, kiedy chciał, nie pytając i nie prosząc.

Chciałbym wspomnieć jeszcze dwa duże aktorskie nazwiska gejów – Igor Przegrodzki i Stanisław Igar.

Obu znałem. Z Igorem Przegrodzkim nigdy nie grałem w Teatrze Narodowym w Warszawie, ale ponieważ w ostatnich latach życia mieszkał w pokoju gościnnym przy Wierzbowej, nieraz się spotykaliśmy, rozmawialiśmy. Ze Stanisławem Igarem miałem okazję spotykać się w pracy – w krakowskim oddziale Tele wizji, a także w krakowskiej PWST – on w niej uczył, gdy ja byłem prorektorem. Obaj byli świetnymi aktorami. I gejami. No i co z tego?

Miał pan okazję pracować z kilkoma aktorkami cieszącymi się statusem gejowskich diw. Mam tu na myśli zwłaszcza Krystynę Jandę, Isabelle Huppert i Ángelę Molinę.

Wszystkie trzy są świetnymi aktorkami i fajnymi koleżankami. Huppert to wielka aktorka, z którą miałem okazję pracować w filmie. Z Ángelą Moliną spotkałem się pierwszy raz w 1982 r., gdy była jeszcze opromieniona sławą roli w „Mrocznym przedmiocie pożądania” Bunuela. A potem kilka lat później zagraliśmy razem w portugalskim filmie. W obu tych filmach graliśmy parę. Do dziś, gdy widzę ją na ekranie, patrzę z podziwem, jak pięknie weszła w wiek, w którym jest. Krysia Janda – grałem z nią wiele razy, tylko w filmie, nigdy w teatrze, jesteśmy po dziś dzień w bliskiej przyjaźni.

W teatrze zagrał pan wiele ról w repertuarze Gombrowiczowskim. W filmie – zagrał pan główną rolę w filmie Stanisława Różewicza „Ryś”, według prozy Jarosława Iwaszkiewicza.

Na to, jaką literaturę obaj tworzyli, a do tego – jaki teatr tworzył Gombrowicz (a tworzył wielki teatr, wielkie sztuki, napisał ich niewiele, ale każda jest wielka jako dramat sceniczny), nigdy nie patrzyłem przez pryzmat orientacji seksualnej tych pisarzy, a jedynie przez pryzmat rangi ich dzieł. Nie wiem, czy pan wie, że wątpliwości co do orientacji seksualnej dotyczą także Szekspira, jeśli oczywiście przyjmiemy, że wszystkie dzieła przypisywane Szekspirowi napisał on sam. Proszę spojrzeć na sonety. Wiele z nich jest tak napisanych, że właściwie nie pozostawiają wątpliwości, iż były pisane do mężczyzny. Rozpatrywanie twórczości literackiej przez przyzmat homoseksualnej orientacji autora jest znakomite i ciekawe jako metoda analizy literackiej czy dla interdyscyplinarnych badań psychologiczno- literackich. Ale dla mnie jako dla aktora nie ma to żadnego znaczenia. Ważny jest tekst sztuki lub scenariusza filmu. I tylko on.

Żyjemy w podzielonej Polsce. Podzielonej stosunkiem do wielu spraw – także kwestii orientacji seksualnej. Wspominał pan, że środowisko artystyczne jest samo z siebie bardziej otwarte. Ale czy w dzisiejszych realiach nie docierają do niego te podziały?

Tego podziału w środowisku nie ma albo ja go nie zauważam. Albo mówię o tym w inny sposób, niżby panu opowiedział to ktoś inny. Tak, owszem, słyszę czasem opowieści o tym, że współczesny teatr jest „opanowywany przez gejów”. Siedzimy teraz i rozmawiamy o postaciach z przeszłości, o wspaniałych artystach, którzy byli gejami. Mówiliśmy o Swinarskim, Okopińskim, Przegrodzkim, Igarze, Krzyskim, Kolbergerze… Wspaniały scenograf i malarz Kazimierz Wiśniak, gej, mający teraz już 90 lat, jest ojcem chrzestnym mojej córki. Naprawdę czyimś zdaniem teatr jest akurat właśnie dzisiaj opanowywany przez gejów? Ktoś się tu późno obudził. A mówiąc w pełni poważnie – do znudzenia powtarzam, że nie ma znaczenia, czy wielki reżyser, scenograf, aktor jest gejem, czy heterykiem. Zapewne geje mają swoją specyficzną wrażliwość. Specyficzną, nieco inną wrażliwość mają mężczyźni, inną kobiety. Tylko że taką specyficzną wrażliwość ma każdy wielki artysta. Ważne jest, czy ta specyfika coś wnosi, czy nie wnosi nic. A to zależy już od talentu.

Czy udział w takich filmach jak np. „Pokłosie” Pasikowskiego, który został przez środowiska nacjonalistyczne uznany za antypolski przez to, że poruszał kwestię stosunku Polaków do Żydów w czasie okupacji hitlerowskiej, to dla pana tylko kolejna rola? Czy także pewna deklaracja światopoglądowa, taka jak udział w spocie przeciwko homofobii?

Jest i tak, i tak. Uciekam jak tylko mogę od tego, by używać wobec mojej profesji zbyt wielkich słów, i wolę nazywać aktorstwo po prostu zawodem. Który niekiedy bywa czymś więcej niż tylko zawodem. Zdarzyło mi się to kilka razy – prowadzili do tego wielcy Mistrzowie: Wajda, Jarocki, Swinarski, Lupa. Miałem przyjemność przeżyć z nimi coś, co wykraczało poza zwykłe „uprawianie zawodu”. Wspomniał pan „Pokłosie”. Zdarza się, że aktor bierze udział w czymś, o czym wie, że kilku innych nie chciało brać w tym czymś udziału. I musi się zmierzyć z tym, co się może potem zdarzyć. Tak fi lm, jak i teatr są od tego, by także drażnić i niepokoić, bez względu na to, czy to się komuś podoba, czy nie. I wtedy potrafi się okazać, że zawód staje się rodzajem misji. Nie wolno jednak zaczynać od „misji”. Natomiast jeśli ktoś kiedyś sprawi, że uprawianie aktorstwa awansuje do rangi misji – to dobrze.

Wspominaliśmy o PRL-u, o Polsce współczesnej, a także o Zachodzie, o Francji… Czy pana zdaniem Polska ma szansę stać się krajem otwartym, w którym homofobiczne przekazy z ust polityków czy hierarchów kościelnych albo rzucanie kamieniami w manifestacje środowisk LGBTQ+ staną się już tylko wstydliwą częścią przeszłości?

Jeżeli jest tak, że politycy, a mam tu na myśli tych zwłaszcza, którzy teraz nami rządzą, będą podkręcać atmosferę pogardy, a nie szacunku, jeżeli będą próbowali swoje własne fobie przenosić na poziom fobii społecznych, a mają do tego narzędzia, to droga jest daleka. Nie ma jednak żadnych powodów, by temu ulegać. By wypowiadane przez polityków obrzydlistwa czy horrendalne bzdury typu „ideologia LGBT” przyjmować bez protestu. Wręcz nie wolno tego robić. Szansa więc jest, ale widzę ją niestety jako dosyć odległą. I to jest smutne.

***

Jerzy Radziwiłowicz (ur. 1950) – znakomity aktor teatralny i filmowy. W latach 1972–1996 związany z krakowskim Starym Teatrem, od 1998 r. w Teatrze Narodowym w Warszawie. Masowa publiczność poznała go z tytułowej roli w słynnym „Człowieku z marmuru” (1976) i jego kontynuacji: „Człowieku z żelaza” (1981) Andrzeja Wajdy. Te tytuły otworzyły mu drogę do zachodniego kina, gdzie partnerował Isabelle Huppert („Pasja”, 1982), Ángeli Molinie („To okrutne życie”, 1983; „Coitado do Jorge”, 1993) czy Emmanuelle Béart („Historia Marii i Juliena”, 2003). W 2017 r. odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi dla kultury polskiej, za osiągnięcia w pracy artystycznej”.

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Na płaszczyźnie zboczenia homoseksualnego

Niesamowita historia pewnego geja odtworzona na podstawie zapisu PRL-owskiej inwigilacji liczącego kilkanaście tomów przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej. Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

Rysunek: Marcin Chudzik

 

Grzebanie w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej przypomina czytanie „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Jedna historia prowadzi do drugiej historii, ta zaś do trzeciej, w której zawierają się historie kolejne. Nazwisko znalezione na marginesie akt jakiejś sprawy okazuje się mieć osobne dossier, a epizod wspomniany w aktach pewnego Tajnego Współpracownika jest głównym wątkiem w teczce innego TW.

Właśnie dzięki tej szkatułkowej narracji natrafiłem, poszukując materiałów dotyczących czegoś zupełnie innego, na potężny, bo liczący kilkanaście tomów zapis inwigilacji środowiska gejowskiego. Inwigilacji intensywniejszej niż akcja „Hiacynt”, a w każdym razie lepiej udokumentowanej. I w przeciwieństwie do „Hiacynta” dotyczącej nie całej Polski, lecz tylko Warszawy.

Ma ta historia jednego głównego bohatera i wiele postaci drugo- i trzecioplanowych. Postaram się ją streścić na tyle, na ile pozwala mi objętość „Repliki”. Oczywiście, zmieniam albo ukrywam prawdziwe personalia bohaterów, i to nie tylko dlatego, że część z nich zapewne żyje albo też żyją ich bliscy. Jest jeszcze inny powód. Musimy mieć świadomość, że czytając akta IPN-u, obcujemy z narracją denuncjatorów i prześladowców, posługujących się językiem oszczerstwa i donosu. Ważne jest więc zachowanie dystansu wobec tych materiałów, które są świadectwem działań nie do zaakceptowania zarówno z etycznego, jak i prawnego punktu widzenia.

Zarazem nie da się ukryć, że akta IPN-u bardzo wiele mówią o polskiej historii. Można jedynie żałować, że jej tęczową część musimy odtwarzać na podstawie ubeckiego archiwum, bo wciąż w niewielkim stopniu została ona opowiedziana przez ludzi, którzy ją tworzyli.

Przedstawiciel liberalnej młodzieży

A nasza opowieść zaczyna się od tego, że w 1964 r. pewien młody człowiek, lat 22, nazwijmy go Janem Kowalskim, ma zostać zatrudniony w Ministerstwie Spraw Zagranicznych „z perspektywą wykorzystania na placówkach zagranicznych”. Mężczyzna kończy właśnie prawo, zna kilka języków, jest żonaty, zapisał się do partii. Ma więc nie tylko kompetencje, ale też ustatkowaną sytuację rodzinną i, co bodaj najważniejsze, zdaje się lojalny wobec władzy. Jednak zgodnie z procedurami Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwraca się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z prośbą o wydanie opinii na temat Kowalskiego. MSW podchodzi do tego zadania z pełną powagą: prześwietla nie tylko kandydata i jego żonę, ale także ich rodziny. Wynik dochodzenia jest jak najbardziej pozytywny – nie ma żadnych „kompr-materiałów”, czyli materiałów kompromitujących badane osoby. No, teść Kowalskiego jest nieco podejrzany, bo „wykazywał wrogi stosunek do zachodzących przemian społeczno-obyczajowych”. Ale najwyraźniej to drobiazg, skoro, pomimo teścia, nasz bohater zostaje w MSZ zatrudniony.

Dwa lata później, po przejściu kolejnych szczebli ministerialnej kariery, wyjeżdża na swoją pierwszą zagraniczną placówkę, do Francji. A w 1973 r. zostaje skierowany do Indochin. Dokładnie do Wietnamu – podzielonego wówczas na Wietnam Północny, wspierany przez kraje socjalistyczne, i popierany przez USA Wietnam Południowy ze stolicą w Sajgonie (trwa, pamiętajmy, wojna wietnamska). Kowalski trafi a do delegacji polskiej stacjonującej właśnie w Sajgonie. Spędzi tam prawie rok. Jest już rozwiedziony, ma dwóch synów.

Oczywiście służby specjalne postanawiają wykorzystać fakt, że pracownik MSZ jedzie w tak newralgiczne miejsce na mapie świata, i próbują nakłonić go do współpracy. Jan zgadza się, przyjmuje pseudonim „Antoni”, ale zaznacza, że nie zamierza donosić na kolegów, bo uważa to po prostu za niemoralne. Chętnie natomiast da znać, jeśli zauważy jakieś działania, które mogą być wymierzone w polskie interesy. Uzgodnione też zostaje, niczym w „Stawce większej niż życie”, hasło do porozumiewania się z tajniakami. Brzmi ono: „Czy pan zna kawiarnię Świtezianka?”.

Służby nie są jednak z Kowalskiego zadowolone. Prawie nic nie robi, choć oficer prowadzący chwali go w notce służbowej, że zdobył wewnętrzną książkę adresową ambasady USA (zabrał ją z domu jednego z pracowników ambasady). Na tym jednak zasługi Kowalskiego się kończą. Bo już sprawę rozpracowania związanej z CIA kobiety, o której bezpieka mówi per „Ładna”, zawalił. Wniosek jest taki, że Jan Kowalski nadaje się „do dalszego wykorzystania”, ale trzeba nad nim solidnie popracować. Przełożeni nazywają go „przedstawicielem liberalnej młodzieży” (mimo że Jan przekroczył już trzydziestkę), z dużą trudnością akceptującym „zakazy i nakazy, które stara się omijać przy każdej okazji”.

Z naszym bohaterem spotykamy się ponownie w roku 1976, gdy po powrocie z Indochin stara się o pracę w Sekretariacie ONZ w Nowym Jorku, ewentualnie w Genewie. Posady nie otrzymuje, a decyzję odmowną służby uzasadniają tym, że człowiek z niego zarozumiały i konfliktowy, o nieuregulowanej sytuacji rodzinnej, w dodatku mający poważne problemy z byłą żoną.

Szpieg pederasta

Na tym kończy się księga pierwsza. Kolejna teczka zatytułowana została „Sprawa operacyjnego sprawdzenia”. Zaczęło się ono w czerwcu 1977 r. i jest prowadzone przez Departament II MSW, czyli tę część służb specjalnych, która zajmuje się walką z działalnością szpiegowską państw kapitalistycznych.

Co się stało? Otóż z materiałów, które otrzymał Departament, wynika, że Kowalski, przebywając w Wietnamie, „utrzymywał bliżej nie rozpoznane przez nas kontakty z obywatelami amerykańskimi w tym z kadrowymi pracownikami wywiadu USA. Biorąc powyższe pod uwagę, zachodzi potrzeba operacyjnego rozpoznania i bieżącej kontroli wymienionego, pod kątem potwierdzenia jego ewentualnych dalszych powiązań z służbami specjalnymi przeciwnika” (cytując akta, zawsze zachowuję pisownię oryginalną – przyp. BŻ).

Do tego miejsca nie ma jeszcze powodu, by „Replika” opisywała tę sprawę. Ale nagle znajdujemy w aktach taki oto passus: „figurant sprawy (figurantem w języku esbeckim nazywano osobę poddaną „operacyjnemu sprawdzaniu” – przyp. BŻ) jest zboczeńcem seksualnym (pederasta), o czym było powszechnie wiadomo”. Wywiad USA mógł to więc wykorzystać jako „argument” podczas próby werbunku. Są to czasy, kiedy powszechnie, nie tylko w Polsce, uważa się, że homoseksualiści nie powinni służyć w dyplomacji czy generalnie pracować na ważnych placówkach zagranicznych, gdyż są szczególnie podatni, z powodu swoich „skłonności”, na szantaż.

Plan rozpracowywania Kowalskiego ma więc zmierzać zarówno w kierunku potwierdzenia jego szpiegowskiej działalności, jak i udokumentowania „deprawacji niepełnoletnich chłopców, których jako zboczeniec wykorzystuje dla celów seksualnych”. Przypomnijmy – akty homoseksualne jako takie nie są w polskim prawie penalizowane. Służby specjalne próbują więc dopaść homoseksualistów z paragrafów o pedofilii i deprawowaniu małoletnich.

Esbecja natychmiast przystępuje do działania. Postanawia przeprowadzić tajne przeszukanie mieszkania figuranta i założyć tam podsłuch. Ale także: kontrolować jego korespondencję, śledzić go w czasie podróży krajowych i zagranicznych, ustalić nazwiska i adresy „niepełnoletnich chłopców deprawowanych przez figuranta”, a dowody owej deprawacji zdobyć przy pomocy kogoś wywodzącego się ze środowiska „pederastów”. Służby zamierzają także prześwietlić znajomych Kowalskiego, zwłaszcza tych homoseksualnych.

Nieocenioną pomocą służy im jednak nie żaden „pederasta”, lecz znajoma Jana – także pracująca dla MSZ i skrywająca się pod pseudonimem TW „29” – która wręcz uważa się za jego najbliższą przyjaciółkę. To nader gorliwa współpracowniczka esbecji. Jej akta w IPN-ie pękają od kartek A4 zapełnionych równym, czytelnym pismem. Niczym pilna uczennica, po prostu prawdziwa prymuska, donosi „29” kto, gdzie, kiedy i z kim. Ale także próbuje tworzyć portrety psychologiczne tych, na których donosi. O Kowalskim pisze więc, że jest człowiekiem „wybitnie, wyrafinowanie inteligentnym i b. sprytnym”. W środowisku homoseksualnym „uważany jest za chytrusa – zawsze podejrzliwy, nieszczery, lawirujący i ostrożny”. Ma nienaganne maniery i stalowe nerwy – „jest zimny, nigdy się nie angażuje”.

Co ciekawe, środowisko „warszawki” wie, że „29” donosi. To wiedza powszechna, także wśród przebywających w Polsce cudzoziemców. Cóż, przecież bezpieka musi mieć w towarzystwie jakąś wtykę, więc już lepiej wiedzieć, kto zacz, choćby po to, żeby czegoś w obecności tej osoby nie chlapnąć. Niewykluczone zresztą, że sama „29”, osoba o długim języku, wygadała się paru znajomym, co robi po godzinach. Jednak koronnym dowodem na donosicielstwo jest to, że – uwaga! – „29” w ogóle nie pije alkoholu, pozostaje zawsze trzeźwa i czujna.

Oskarżenia o szpiegostwo bardzo ściśle splatają się z homoseksualną aktywnością figuranta. Bezpieka odnotowuje, że Kowalski, przebywając na sesji ONZ w Nowym Jorku, nie tylko kontaktował się z rodaczką, która prawdopodobnie jest na usługach FBI, ale także brał udział w homoseksualnych orgiach. Orgiom oddaje się Kowalski ponoć także w Polsce. Generalnie słowo „orgia” nieustannie przewija się w aktach sprawy – widać, jak potężnie działa ono na tajniaków. Skoro nie są w stanie bezpośrednio przeniknąć do środowiska homoseksualnego i śledzą je głównie z samochodów zaparkowanych przed domami „zboczeńców”, to wyobrażają sobie najdziksze perwersje (koniecznie połączone z zażywaniem narkotyków), do jakich na pewno dochodzi w obserwowanych lokalach.

Agenci w raportach skrupulatnie też wymieniają miejsca w Warszawie, w których Kowalski poszukuje partnerów seksualnych. Są to kawiarnie i restauracje: „Corso”, „Kasztelan”, „Alhambra”, „Amatorska”, „Ambasador”, „Na trakcie”, „Kameralna”, „Antyczna” (ale ta ostatnia to raczej dla „niższych warstw” homoseksualnej społeczności), a także barek w hotelu Europejskim i plaża nudystów w Świdrach Małych (tam „spotykają się niemal wszyscy”). I oczywiście łaźnie – na Krakowskim Przedmieściu, na Grójeckiej i w wieżowcu Intraco.

Uprawianie heteroseksualizmu

Bardzo ważną postacią w tej historii jest była żona Kowalskiego. Małżonkowie w ostatnich latach związku żyli ze sobą jak pies z kotem. Wyzwiska, kłótnie, bójki… Gdy Jan wrócił z jednej z podróży, zastał w swoim mieszkaniu na Powiślu nowego partnera żony, który się tam wprowadził. Można więc sobie wyobrazić, co się zaczęło dziać pod wspólnym dachem; ponoć raz kochankowie próbowali nawet udusić Jana, a innym razem on z kolei groził żonie pistoletem kupionym w Nowym Jorku.

Doszło w końcu do rozwodu, podczas którego jednak nie została podniesiona sprawa homoseksualnych romansów naszego bohatera. Żona najpewniej dowiedziała się o nich już po rozwodzie, gdy znalazła list miłosny od Francuza, którego jej mąż poznał w Wietnamie. Przejąwszy tę epistołę, będzie próbowała szantażować Jana, by uzyskać jak najkorzystniejsze dla siebie rozstrzygnięcie w sprawie podziału majątku.

Kowalski w końcu wyprowadza się z mieszkania na Powiślu i ląduje na Pradze Południe, w mieszkaniu znajomego, który wyjechał na kilkuletni kontrakt do NRD (znajomy ten jest zresztą współpracownikiem bezpieki). Jan również chciałby wyjechać na zagraniczną placówkę i w związku z tym proponuje różnym swoim przyjaciółkom białe małżeństwo, bo MSZ postawiło mu bezwzględny warunek: jeśli chce za granicę, musi się najpierw ożenić. Jedną z kandydatek na stanowisko żony jest pewna tancerka „uprawiająca heteroseksualizm w celu osiągnięcia korzyści materialnych”. Miała nawet za granicą „pozować do filmu pornograficznego”. Inną – wspomniana donosicielka „29”. Kowalski zwierza jej się, że boi się szantażu na tle homoseksualnym, a zaraz potem dodaje, że polski wywiad nie potrafi wykorzystać środowiska homoseksualnego do swoich celów, w przeciwieństwie do wywiadów zachodnich. Przecież homoseksualiści obracają się w świecie intelektualistów i dyplomatów! Mają liczne kontakty, wiedzą, kto co ukrywa i jak tę wiedzę tajemną można sprofitować. Ale cóż, nawet w służbach specjalnych siedzą u nas partacze.

To nieprawdopodobne!

W listopadzie 1977 r. następuje zaskakujący zwrot akcji. Oto poddawany „operacyjnemu sprawdzaniu” i zapewne tego „sprawdzania” nieświadomy Jan Kowalski sam zgłasza się do znajomego oficera esbecji, Nowaka, i oferuje swoją współpracę. W zamian chce, żeby służby pomogły mu uporać się z eksżoną, która sprawia coraz więcej problemów.

Kowalski wyznaje szczerze Nowakowi – z którym mówią sobie po imieniu – że żona dowiedziała się o jego homoseksualnych przygodach i zabrała mu list miłosny (ten od Francuza), którym go szantażuje. Chodzi więc przede wszystkim o to, żeby służby ten list od niej wyciągnęły. W zamian Kowalski służy informacjami na temat środowiska homoseksualnego, które mogłyby się okazać dla bezpieki interesujące.

Bezpieka przystaje na ten układ, a nawet wpada na chytry pomysł. Otóż Nowak nastraszy Kowalskiego, że niby on i jego znajomi homoseksualiści znaleźli się na celowniku milicyjnej „obyczajówki”. Zarzuca się im deprawację nieletnich i posiadanie narkotyków. Są na to twarde dowody, sytuacja jest więc bardzo poważna – o wszystkim wie już prokuratura, niedługo zostaną Janowi i innym postawione zarzuty. Można sprawie ukręcić łeb, jednak w zamian Kowalski musi pójść na jak najdalej posuniętą współpracę – dajmy na to podać nazwiska homoseksualistów, którzy albo są szpiegami na usługach Zachodu, albo których można wykorzystać jako donosicieli.

Jan początkowo wpada w przerażenie, ale podczas kolejnych spotkań z Nowakiem jest już dużo spokojniejszy. Powtarza, że z legalnego punktu widzenia nie ma sobie nic do zarzucenia. W Polsce wolno uprawiać seks z osobami od 15. roku życia, a nigdy nie miał nikogo młodszego. Od narkotyków też się trzyma z daleka. Niech więc milicja się od niego odpieprzy! Poza tym to mit, że w środowisku homoseksualnym zażywa się narkotyki, bo przecież każdy chce być „przytomny i sprawny, a nie leżeć jak kłoda i spać”. Owszem, Jan podrzuca Nowakowi kilka nazwisk, głównie zagranicznych homoseksualistów, których bezpieka i tak raczej nie dopadnie. Niewiele więc z tej całej kooperacji wynika, brakuje konkretów. Nowak jest niezadowolony i ciągle próbuje wycisnąć coś więcej ze swojego rozmówcy. Na przykład – wykaz pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ministerstwa Handlu Zagranicznego będących homoseksualistami, także tych, którzy ukrywają swoje „zboczenie” pod płaszczykiem związków małżeńskich. Kowalski odpowiada, że „nie ma pojęcia”, kto tam może być homo, ale na pewno jacyś są. I tyle.

Bezpieka rzeczywiście przeprowadza rozmowę z eksżoną. Ale „na miękko”. Tajniacy zapewniają, że wiedzą o jej problemach i „zboczeniu” męża, chcą więc, kierując się „względami humanitarnymi”, pomóc jej w rozgrywce z nim, tyle że kobieta musi najpierw coś im ciekawego o Kowalskim powiedzieć. Jednak żona nie ufa bezpiece bardziej niż eksmężowi, podejrzewa zresztą, że agenci są z nim w zmowie. Nic więc nie mówi. Nie udaje im się także wyciągnąć kompromitującego Kowalskiego listu miłosnego. Jednak partacze!

Jan nie ma więc już motywacji, żeby współpracować z esbecją, skoro nie zrobiła ona tego, na czym mu najbardziej zależało. Rozczarowany inspektor Nowak pisze w raporcie, że figurant jedynie pozoruje swoją lojalność, a tak naprawdę chce „uśpić naszą czujność by móc wyjechać za granicę i odmówić powrotu”.

W archiwach IPN-u zachowało się kilka rozmów Kowalskiego z Nowakiem, nagranych po kryjomu przez tego ostatniego. Słucha się ich z zażenowaniem, bo to przecież podsłuchy, ale zarazem z pewnym rozbawieniem. Odbywają się w iście koleżeńskiej atmosferze. Przy herbatce (Kowalski nie lubi kawy), ciastku, wódeczce… Żadnych tam kazamatów i posępnej grozy znanej z polskich filmów o bezpiece. Nowak mówi do Kowalskiego per „Janku”, „mój drogi”, „kochany”, próbuje robić na nim wrażenie zatroskanego przyjaciela, który pragnie ochronić swojego druha przed wpadnięciem w poważne tarapaty. Nowaka bardzo też interesuje, jak to jest z tymi homoseksualistami, więc ciągle o nich dopytuje. Kowalski wyjaśnia mu cierpliwie, że ludzi homoseksualnych jest w społeczeństwie ok. 7 proc. A na stanowiskach kierowniczych to tak między 2 a 10 proc. I że nawet o Mieczysławie Moczarze (za Gomułki ministrze spraw wewnętrznych) szeptano, że jest „taki”.

Z rozmów tych dowiedziałem się też, początkowo ku swojemu zaskoczeniu, że warszawscy homoseksualiści już wtedy, czyli w drugiej połowie lat 70., mówili o sobie per „geje” (czy też, ściślej pisząc, „gaye”). Ale przecież są to osoby, które wyjeżdżają za granicę, także do Stanów i na zachód Europy, nic więc dziwnego, że przywieźli stamtąd nowe określenie. Jan trzyma w domu międzynarodowy przewodnik dla gejów „Spartacus”, kupiony bodaj w Nowym Jorku, pokazuje go zresztą Nowakowi. Nowak potem w swoich raportach także będzie pisał o środowisku „gays”. Natomiast gdy Kowalski opowiada Nowakowi o polskim znajomym, który wziął w Londynie ślub z Amerykaninem, oficer wybucha głośnym śmiechem. „Nie, to brzmi już zupełnie nieprawdopodobnie!” – komentuje.

Czekając na figuranta

Zadeklarowana przez Kowalskiego chęć współpracy nie powstrzymuje jednak bezpieki przed kontynuowaniem działań operacyjnych. „29” dostarcza jej plan mieszkania Jana. W wyniku „kombinacji operacyjnych” (jakich dokładnie, akta nie precyzują) udaje się też dorobić klucze. Przygotowany został dokładny plan zainstalowania w mieszkaniu podsłuchu pokojowego (zwanego w terminologii służb specjalnych „PP”) i telefonicznego (PT). Do MSZ zostaje skierowana prośba, by tego dnia, w którym ma zostać przeprowadzona operacja, przełożeni obarczyli Kowalskiego dodatkową robotą, tak by nie mógł wcześniej wrócić do domu.

Akcja kończy się powodzeniem. W mieszkaniu zostają zainstalowane oba podsłuchy. Spisano też z osobistych notatników Kowalskiego adresy i telefony, jak również przejrzano jego książki, listy, widokówki, czasopisma, w tym i „pornograficzne” (a do tych pornograficznych zaliczono nie tylko „Playboya” i „Penthouse’a”, ale także, chyba siłą rozpędu, poczciwe polskie „Forum” przedrukowujące artykuły z prasy światowej). Natomiast materiałów szpiegowskich nie znaleziono, choć być może kryją się one w kilku zamkniętych walizkach, do których przeszukujący nie mieli kluczy. Potrzebna jest więc bardziej szczegółowa „penetracja mieszkania figuranta”.

Na razie tajniacy opisują na podstawie podsłuchów godzina po godzinie życie Jana Kowalskiego. Niektóre z tych raportów wyglądają jak miniatury dramatyczne, które mogłyby wyjść spod pióra Samuela Becketta.

Taki przykład:

24.I.1978 r.

16.30 Cisza

19.00 Bez zmian

22.20 Figuranta nadal nie ma

„Czekając na figuranta”. Ale są i bardziej mięsiste opisy. Tajniacy odnotowują wszystkie akty seksualne Kowalskiego (choć bez podawania bliższych szczegółów) i streszczają jego rozmowy z mężczyznami zaproszonymi przez niego do domu – te banalne i te poważniejsze, te na tematy gejowskie, ale i te na tematy polityczne czy kulturalne. W pewnej rozmowie figurant stwierdza (bardzo rozsądnie), że „chciałby żeby w Warszawie utworzono klub homoseksualistów, w którym byłyby wyświetlane filmy oraz dyżur pełniliby lekarze seksuolodzy i wenerolodzy. Uważa jednakże, że nikt z takim projektem nie wystąpi, a poza tym w obecnych układach politycznych byłoby to nudne, gdyż władza ma wgląd we wszystko”.

Jan zdaje sobie zresztą sprawę, że jego telefon jest na podsłuchu, ale, jak mówi, nie przejmuje się tym, bo poważnych spraw i tak nigdy nie załatwia telefonicznie. Nie domyśla się jednak, że służby podsłuchują nie tylko jego telefon.

Esbecy starają się zidentyfikować każdą osobę, do której dzwoni Kowalski bądź która dzwoni do niego. Jeśli się to udaje, do akt trafiają raporty zawierające imię, nazwisko, adres, datę urodzenia, miejsce pracy, przynależność partyjną i inne dane nie tylko rozmówcy czy rozmówczyni, ale także jego/ jej najbliższych. A często również krótką charakterystykę i informację o tym, czy dana osoba wykazuje „odchylenia seksualne” (np. „sprawia wrażenie mądrego i zaradnego mimo odchyleń seksualnych”). Mamy też informację o jednej z pań, która „przejawia skłonności heteroseksualne”, choć zaraz potem stoi napisane, że utrzymuje kontakty intymne także z kobietami. Biedni tajniacy, sami się muszą gubić w tych perwersjach!

Życie towarzyskie i uczuciowe

TW „29” nie ustaje w donosach. Z jej relacji wynika jednoznacznie, że gejowskie życie towarzyskie w Warszawie rozwija się bardzo bujnie, głównie w prywatnych mieszkaniach. Wiele osób prowadzi „domy otwarte”, gdzie dużo się pije (nierzadko zagraniczne trunki zakupione w Peweksie), plotkuje i romansuje bez skrępowania. Na tych, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, domówkach przewijają się tabuny ludzi – na jednych imieninach „29” naliczyła aż 50 homoseksualistów!

Panowie są spragnieni świeżych „towarów”, rywalizują o ich względy, co niekiedy prowadzi do kłótni i zniewag. Jarek zakochał się w Leszku, którego przywiózł z Poznania Włodek, a do którego smali cholewki także Marek. Wszyscy kandydaci do ręki młodzieńca śmiertelnie się na siebie obrazili, więc obgadują jeden drugiego za plecami. Jarek twierdzi, że Marek uprawiał w Austrii prostytucję. Marek, że Jarek naciąga, oszukuje i kradnie – kiedyś np. wziął od Marka radio z magnetofonem, sprzedał je i nie oddał pieniędzy. Jarek to w ogóle nieciekawy typ. „Jest histerykiem, ciągle popełnia samobójstwa i marzy o »dobrym wyjściu za mąż« za granicą” – donosi TW „29”.

Natomiast Kazik ma za oceanem jednego „męża” (to słowo pisane właśnie w cudzysłowie często się przewija w dokumentach, używane w odniesieniu do różnych gejów), a w Amsterdamie drugiego. Ten drugi jest akurat w Polsce, zatrzymał się w hotelu Victoria, więc Kazik go wczoraj odwiedził z siedemnastoletnim chłopcem, którego nie chciała wpuścić obsługa hotelowa.

Dziennikarz Adam także ma męża, historyka sztuki – razem mieszkają, ale udają, że są kuzynami. Z kolei Tadeusz niedawno zerwał z Mietkiem. Obaj są stałymi klientami kawiarni „Ambasador”. Gdy Tadeusz przyprowadził tam raz jakiegoś Amerykanina, wzbudził wielką sensację wśród stałych bywalców.

Dalej idzie Mariusz, który „prowadzi wesołe, puste, ale bardzo dostatnie życie”. Tylko pozazdrościć. O kolejnym delikwencie, Januszu, „29” pisze, że jest wysoko ceniony na rynku homoseksualnym, bo elegancki, ciągle siedzi za granicą, ma dużo pieniędzy, świetnie zna języki obce, jest inteligentny i nieco cyniczny. Za to pewien piosenkarz związał się z cudzoziemcem i dostawał od niego przekazy pieniężne, ale kontakty się urwały, a zgnębiony wokalista „szuka nowego, intratnego związku dolarowego” i deklaruje, że będzie utrzymywał bliskie stosunki wyłącznie z obcokrajowcami, „przy których można naprawdę mieć duże pieniądze”.

Zdarzają się na prywatkach także epizody dramatyczne. Na jednej z nich młody chłopak o imieniu Jurek ciągle się awanturował, groził, że wyskoczy przez okno, a koniec końców ukradł kilka zagranicznych zapalniczek. Po wykryciu tej kradzieży całe towarzystwo, mocno już pijane, poddało się rewizji osobistej, w wyniku której zdemaskowano złodzieja, ten zaś oddał wszystkie zapalniczki z wyjątkiem jednej.

Zawsze są na przyjęciach goście z Zachodu (ale też np. dyplomaci z krajów południowoamerykańskich). Przywożą pieniądze i prezenty. Ba! Czasami nawet występują striptizerzy z Francji. Pali się, przemycane z zagra nicy, „papierosy narkotyzowane” (czyli pewnie marihuanę). Mamy i takich gejów, którzy kręcą u siebie w domu filmiki „pornograficzne”. Arkadiusz chwali się, że chłopiec, którego sfilmował, to syn pułkownika z MSW. Tak się w tym młodzieńcu zabujał, że specjalnie dla niego zbudował w swoim niewielkim mieszkaniu saunę, bo chłopak zajmuje się sportem i musi dbać o ciało. Inny aktor z domowego „pornosa” to żołnierz – z miłości do niego Arek kiedyś podcinał sobie żyły.

Są jednak w tym rozrywkowym towarzystwie także geje znacznie mniej ciekawi, jeden nawet ma przezwisko „Nuda”. Nie warto o nim pisać. Lesbijek brak. Za to oprócz „29” kręcą się w środowisku również inne kobiety hetero. Na przykład była żona znanego aktora. Opisując ją, „29” nie przebiera w słowach: „Alkoholiczka, narkomanka i erotomanka. Człowiek chory i wykolejony. Przyjmuje u siebie homoseksualistów, którym się często narzuca po pijanemu”.

 Zresztą nie do wszystkiego „29” jako kobieta ma dostęp. „Przyjęcie było bardzo huczne i zakończyło się orgią, przed którą wyszłam” – informuje ze smutkiem swoich przełożonych. Nie bywa także w tzw. klubie, tj. łaźni „Centralna” na Krakowskim Przedmieściu, gdzie zawiera się „konkretne znajomości”. Bezpieka postanawia więc zwerbować pracujących tam szatniarzy, by dostarczali kompromitujących informacji na temat homoseksualnych klientów. Szatniarzy łatwo będzie zaszantażować, bo nielegalnie sprzedają w łaźni alkohol, który przechowują w kotłowni. Nie znalazłem jednak żadnych dokumentów, które by informowały o tym, jak się zakończyły te plany werbunku.

„29” jest osobą ewidentnie dwulicową, pozbawioną hamulców etycznych, sprzedajną (za jeden ze swoich raportów otrzymała wynagrodzenie 2500 zł – to ponad połowa przeciętnej pensji) i podlizującą się władzy. W dodatku, jak piszą o niej szefowie z MSW, do wszystkiego odnosi się „wyłącznie emocjonalnie, nie stać jej na chłodną analizę intelektualną”.

W jakiejś mierze jej raporty na temat homoseksualnych przyjęć przypominają opisy z XIX-wiecznej literatury francuskiej. Choćby balów, podczas których snuto intrygi, nawiązywano romanse i przyjmowano do towarzystwa „debiutantki” (tu raczej „debiutantów”). „29” ma najwyraźniej niespełnione ambicje literackie, które realizuje w pracy dla bezpieki.

Nasza donosicielka musi dobrze się czuć wśród gejów, jest nimi zafascynowana, nawet jeśli w raportach z upodobaniem wyciąga rozmaite brudy. Zresztą nie tylko jej elukubracje, ale i kostyczne, koślawe i nieprzychylne środowisku protokoły tajniaków wywołują nostalgiczne pragnienie, by choć na chwilę znaleźć się w tamtym świecie (no, ale tylko na chwilę). Warszawskie środowisko gejowskie lat 70. jest niewielkie, elitarne, dobrze zintegrowane. Oparte na więzach seksualnych i przyjacielskich. Tworzący je ludzie spędzają ze sobą dużo czasu, prowadzą szerokie życie towarzyskie, kulturalne i erotyczne. Widać, że łączą ich wspólne kody, że solidarnie trzymają się ze sobą, a jeden drugiemu pomaga załatwić różne rzeczy – zgodnie zresztą z generalnym modelem życia społecznego w PRL-u, gdzie niemal wszystko załatwiało się za pomocą znajomości, protekcji i korupcji. Jednocześnie geje potrafi ą wygadywać na siebie nawzajem okropne rzeczy, a nawet donoszą do milicji i bezpieki. Z „organami” też przecież trzeba toczyć grę, podrzucać im mniej lub bardziej istotne informacje i pogłoski, mając na względzie własny interes i własne bezpieczeństwo. Homoseksualność może stać się podstawą szantażu, doprowadzić do zwolnienia z pracy (zwłaszcza tej wykonywanej na eksponowanym stanowisku) i rodzinnych dramatów. Lepiej więc „zdemaskować” kogoś innego i tym samym obronić własny tyłek oraz zapewnić sobie względy władzy. Ta kalkulacja często jednak bywa błędna, bo władza i tak robi, co chce.

Jak już napisałem, środowisko składa się wyłącznie z mężczyzn homoseksualnych i kilku heteroseksualnych kobiet. Jest wsobne, choć otwarte na nowych członków, przede wszystkim ładnych młodzieńców. Ale zanim dzisiejsi aktywiści zaczną rzucać absurdalne oskarżenia o brak „inkluzywności”, niech sobie uświadomią, że mówimy o naprawdę zupełnie innych czasach. Polska była krajem autorytarnym, władza starała się kontrolować wszelkie przejawy aktywności obywatelskiej, nie istniały więc w latach 70-tych choćby zręby ruchu gejowsko- -lesbijskiego, bo władza nigdy by na to nie pozwoliła. Geje z lesbijkami po prostu nie mieli prawie żadnych punktów wspólnych, zwłaszcza że tak jedni, jak i drugie żyli_ły w ukryciu. Nikt nie robił publicznie tego, co nazywamy dzisiaj „coming outem”. Zresztą gdzie miałby go zrobić, bo na pewno nie w państwowych mediach (a inne nie istniały)? Ponadto nawet światła część społeczeństwa traktowała homoseksualizm jak zbocze nie. Trudno więc się dziwić, że homoseksualiści trzymali się we własnym, zamkniętym gronie, którego i wszechwładna bezpieka nie potrafiła do końca przeniknąć.

Jak u Barei

Wróćmy jednak do historii Jana Kowalskiego. Ósmego lutego 1978 r. jedzie w trzydniową delegację służbową do Moskwy. I właśnie wtedy bezpieka robi zdjęcia jego mieszkania i rzeczy osobistych, po czym instaluje PDF. Czyli podgląd fotograficzny.

I tu zaczyna się Bareja. Ten z filmu „Nie ma róży bez ognia”.

Bo podgląd podglądem, ale trzeba jeszcze mieć mieszkanie, z którego będzie się Kowalskiego podglądać, czyli tzw. mieszkanie odbiorcze. W styczniu 1978 r. Departament II MSW prosi więc dyrektora Zarządu Administracyjno- Gospodarczego tegoż ministerstwa o przydział do celów operacyjnych mieszkania znajdującego się nad tym, które zajmuje Kowalski. Lokatorem tego górnego mieszkania jest bowiem pewien kapitan MSW. Ale zaraz ma się wyprowadzić do innego lokum, zgadza się jednak przetrzymać to stare jeszcze przez cały luty, by koledzy z pracy mogli się tam zainstalować. Tylko co potem? Trzeba załatwić odpowiedni papier na przydział mieszkania; nawet bezpieka musi formalnie przestrzegać przepisów. Zastępca naczelnika Departamentu II wzywa więc jednego ze swoich podwładnych, by wydobył ze spółdzielni ów przydział. Byle szybko, bo o mieszkanie stara się także małżeństwo niejakich Gaciów. Prezes spółdzielni informuje jednak, że nie ma problemu, Gaciowie na razie przydziału nie dostaną, MSW będzie się mogło wprowadzić.

Wszystko ładnie, piękne, ale formalności się ciągną. Dziewiątego lutego w mieszkaniu figuranta pojawia się PDF, a przydziału na mieszkanie odbiorcze wciąż nie ma. Aż tu nagle, na początku marca, grucha w MSW wieść, że jakiś pracownik spółdzielni bez porozumienia z prezesem jednak przydzielił mieszkanie Gaciom. I to co najmniej miesiąc temu!

Co prawda małżeństwo Gaciów na razie mieszkania operacyjnego nie zasiedliło, bo prezes nie chciał im dać kluczy, wiedząc, że mieszkaniem interesuje się MSW. Ale zarazem, obawiając się odpowiedzialności, nie chce także dać teraz tych kluczy MSW, bo przydział na mieszkanie mają przecież Gaciowie. Patowa sytuacja.

Trudno, trzeba pogadać z małżonkami, by wstrzymali się przez 3 miesiące z zasiedleniem mieszkania i zgodzili się udostępnić je służbom, za co otrzymają odpowiednie wynagrodzenie, a nawet mieszkanie zastępcze. Niestety, „próby dogadania się z Gaciami nie powiodły się” – czytamy w raporcie. Gaciowa wręcz zagroziła mężowi, że się z nim rozwiedzie, jeśli przyjmie on propozycję bezpieki. Następny pomysł jest więc taki: spółdzielnia oficjalnie poinformuje małżonków, że w mieszkaniu trzeba pilnie przeprowadzić remont instalacji gazowej, co opóźni ich wprowadzenie się do spornego lokum.

Po ciężkich bojach 20 marca bezpieka klucze dostaje – wolno jej przebywać w mieszkaniu najpóźniej do początku maja. I wreszcie może zacząć podglądanie z prawdziwego zdarzenia.

Jak u Orwella

I tu kończy się Bareja, a zaczyna Orwell.

Do raportów z podsłuchów Kowalskiego dochodzą teraz raporty z PDF-u. Suche, protokolarne i dokładne. Na przykład:

Godz. 19:55 – do fi g. weszło 3 młodych mężczyzn M-1, M-2, M-3 (i tu następuje dokładny opis wyglądu każdego z nich – przyp. BŻ).

Albo:

Godz. 23.17 – fi g. usiadł na rogu kanapy i położył sobie na kolanach głowę M-3 i głaskał go po włosach.

Biorę w IPN-ie do ręki piękny album fotograficzny z wiśniową okładką. Album z rodzaju tych, do których wklejało się kiedyś zdjęcia rodzinne, tylko dużo większy. Każda strona przedzielona jest cienką, jakże miłą w dotyku bibułką. W albumie umieszczone zostały czarno-białe fotografie z podglądu, przedstawiające mieszkanie figuranta i jego samego. Jak leży, siedzi, czyta, rozmawia przez telefon, uprawia seks z innymi mężczyznami… Zdjęciom towarzyszą podpisy – np. „Figurant w swoim mieszkaniu /po przeprowadzeniu samogwałtu/”. Gwałt na intymności jest zaiste totalny. I jednak szokujący, nawet dla kogoś, kto był świadom metod działania bezpieki.

W aktach znajdują się także kopie i tłumaczenia listów, w tym miłosnych, sfotografowanych w mieszkaniu figuranta. Zawsze uważałem tajemnicę korespondencji za świętą, nie chcę więc tych listów cytować w dużych fragmentach ani ich streszczać. Z drugiej strony pozwalają one wreszcie spojrzeć na życie figuranta z innej perspektywy. Są jak orzeźwiający łyk źródlanej wody, również ze względu na swój język – czasem namiętny, czasem romantyczny, czasem po prostu przyjacielski, nierzadko błyskotliwy – jakże odległy od paskudnego, zbiurokratyzowanego języka esbecji. Tak więc dla przykładu kilka drobnych ustępów. W liście z 1974 r. wietnamski kochanek prosi Jana (przebywającego wtedy jeszcze w Sajgonie): „Kup mi czerwcowy numer «Play girl» a także «Penthouse» dla mojego sąsiada. On lubi oglądać nagie kobiety, ja wręcz przeciwnie”. Wietnamczyk napomina też Kowalskiego: „Bądź grzeczny i nie podrywaj zanadto”.

„Gdy widzę grupy Polaków, to serce mi się ściska i myślę o Tobie…” – tak z kolei kończy list Grek, który za chwilę będzie musiał odbyć ponad dwuletnią służbę wojskową i chciałby przedtem odwiedzić Jana w Warszawie.

Pewien naukowiec, który wyemigrował do Hamburga, opisuje przyjacielowi swoje życie w portowym mieście: „Jacy w Polsce są ładni chłopcy! Tutaj same starocie albo prostitution-boys a jeżeli ktoś na ulicy cię minie ładny, młody i nie kurwa to okazuje się, że obcokrajowiec albo sen… a więc ja jestem tym przysłowiowym rakiem co to robi za rybę”.

Bukiet gerberów

I tu ponownie witamy Bareję.

Bo skoro na początku maja bezpieka musi się wyprowadzić z mieszkania operacyjnego, to trzeba spowodować, by i figurant przeniósł się z zajmowanego obecnie mieszkania do mieszkania, które znowu będzie można nadzorować.

Ale teraz tak… W październiku 1977 r. Kowalski na mocy wyroku sądowego otrzymał pełne prawo do swojego starego mieszkania na Powiślu, w którym mieszka obecnie jego była żona z kochankiem. Żonie natomiast przyznano nowe mieszkanie M-2 w bloku na Mokotowie. Ale ona nie chce się tam wprowadzić (choć płaci czynsz), bo liczy na to, że po apelacji dostanie prawo do mieszkania na Powiślu.

Najpierw więc trzeba zmusić żonę, by się z mieszkania na Powiślu wyprowadziła i wprowadziła do mieszkania na Mokotowie. Jeśli natomiast figurant nie będzie chciał wyprowadzić się z zajmowanego obecnie mieszkania na Pradze Południe, to trzeba wywrzeć nacisk na znajomego, od którego wynajmuje to mieszkanie – a który jest, jak pamiętamy, współpracownikiem bezpieki – by Kowalskiemu to mieszkanie wymówił. Nadążacie?

Drugiego maja akcja zlikwidowania PDF zostaje z powodzeniem przeprowadzona. Po jej zakończeniu inspektor ją nadzorujący odwozi do spółdzielni wszystkie klucze, które stamtąd otrzymał. „Wręczyłem pracownicy spółdzielni bukiet gerberów z czego była zadowolona” – odnotowuje w raporcie i taki  miły szczegół. Ale jest i szczegół niemiły. Magazynier z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odmówił przyjęcia materacy i śpiworów – które zostały wypożyczone pracownikom, by mieli na czym spać w mieszkaniu odbiorczym – gdyż zostały poplamione. Należy je najpierw oddać do czyszczenia.

Ekwilibrystykę z zamianą mieszkań też jakoś udaje się doprowadzić do końca. O szczegółach akta milczą, bo sprawa Kowalskiego przestaje bezpiekę szczególnie interesować. Żadnego szpiegostwa przecież nie udało się udowodnić. Figurant wraca do mieszkania na Powiślu, tam już nie zostają założone podsłuchy i podglądy.

Mimo, że esbecja nic na Kowalskiego nie ma, to jednak w lipcu 1978 r. w wyniku jej nacisków zostaje on zwolniony z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, niby pod pretekstem reorganizacji zatrudnienia. Koledzy mówią mu jednak prawdę – że wyleciał na zlecenie „organów”. Nietrudno wyczytać z akt, że powodem jest bardziej homoseksualizm („negatywna postawa moralna”, jak czytamy w raportach) niż podejrzenia o szpiegostwo. Sam Jan ma teorię, że do jego zwolnienia przyczyniła się była żona, przesyłając do MSZ jakieś materiały świadczące o jego homoseksualizmie, być może ów osławiony list od Francuza. Nawet prosi „29”, by poszła z nim do pracy – niby jako jego nowa partnerka – i zaświadczyła, że te wszystkie oskarżenia o „odchylenia seksualne” to tylko insynuacje. Ale zwierzchnicy „29” z bezpieki kategorycznie zabraniają jej mieszania się do tej sprawy.

Po zwolnieniu z ministerstwa Kowalski ubiega się o pracę w Polskiej Akademii Nauk na stanowisku organizatora wypraw naukowych na Antarktydę. Jednak i tu MSW stawia weto, motywując to tym, że miałby dostęp do tajnych materiałów Ministerstwa Obrony Narodowej, które prowadzi swoje działania na Antarktydzie pod pretekstem badań naukowych. Na panewce palą też próby Jana zatrudnienia się w innych instytucjach współpracujących z zagranicą, takich jak LOT czy Ministerstwo Kultury. Co więcej, Departament II MSW wydaje Wydziałowi Paszportowemu polecenie zastrzeżenia wyjazdów zagranicznych Kowalskiego na 5 lat. Nasz bohater bardzo chce jednak za granicę wyjechać i nawet proponuje organom, że pojedzie do Grecji, by zwerbować do współpracy wspomnianego kilka akapitów wcześniej młodzieńca, który odbywa służbę wojskową. Ale esbecja, najwidoczniej rozczarowana wcześniejszą współpracą, tym razem odrzuca propozycję Kowalskiego.

Janowi udaje się jednak dostać pracę w agencji prasowej współpracującej z zagranicznymi dziennikarzami. Wszystko dzięki przeoczeniu tamtejszego kierownictwa, które nie raczyło zapytać bezpieki, jakie ma zdanie w kwestii zatrudnienia Kowalskiego.

Materiały osobopoznawcze

Spodziewacie się zapewne na koniec efektownego zwrotu akcji albo równie efektownej puenty. Ale jej nie będzie. Nazwisko Kowalskiego wypływa jeszcze na chwilę w związku z oskarżeniem o szpiegostwo jego koleżanki z czasów szkolnych. Bezpieka wzmaga też czujność podczas wizyty papieża w czerwcu 1979 r., bo Jan ma koordynować pracę akredytowanych dziennikarzy zagranicznych. Najwyraźniej jednak służby nie zgłaszają żadnych zastrzeżeń. Do tego stopnia, że w maju 1980 r. anulują zakaz wyjazdów Kowalskiego za granicę.

Urywają się nawet raporty „29”, która w marcu `80 pisze, że z Kowalskim nie utrzymuje już żadnego kontaktu – to on postanowił z nią zerwać, bo, jak jej oznajmił, ma dowody, że to ona przez swoje gadulstwo przyczyniła się do wyrzucenia go z MSZ. Jan zapewne zrozumiał, że nie należało lekceważyć jej bliskich stosunków ze smutnymi panami. Przez wspólnych znajomych TW dowiedziała się jednak, że Kowalski jest bardzo zadowolony z nowej pracy i organizuje u siebie w domu liczne przyjęcia z udziałem zagranicznych dziennikarzy. Brat Kowalskiego powiedział „29”, że mieszkał przez 2 dni u Jana i jest przerażony „ilością pustych butelek po różnych drogich zagranicznych trunkach oraz baterią tychże jeszcze nie napoczętych”.

To ostatni raport „29” na temat Kowalskiego. Zostaje skierowana do innych działań. Zaraz powstanie „Solidarność”, potem przyjdzie stan wojenny. Bezpieka musi infiltrować opozycję, więc nie ma już za bardzo głowy do jakichś „pederastów”.

„Pomimo aktywnej kontroli figuranta (…) nie uzyskano dowodów wskazujących na prowadzenie przez niego działalności szpiegowskiej. Potwierdzono natomiast, że utrzymuje on liczne kontakty z obywatelami PRL i cudzoziemcami na płaszczyźnie zboczenia homoseksualnego” – czytamy w piśmie z marca roku 1981. I właśnie „płaszczyzna zboczenia homoseksualnego” jest głównym powodem, dla którego sporządzający to pismo kapitan nakazuje nie wyrejestrowywać Kowalskiego i innych obserwowanych osób z ewidencji operacyjnej. Bo przecież uzyskano „bogaty zbiór materiałów osobopoznawczych i charakterologicznych”, które mogą się zawsze do czegoś przydać. W PRL-u chodziło bardziej o to, żeby śledzić króliczka, niż go dopaść.

Do wniosku kapitana dołączone jest grube dossier owych obserwowanych osób w liczbie 27 – niemal wyłącznie homoseksualnych. Zawiera ono głównie informacje o ich podróżach zagranicznych i życiu erotycznym. Na przykład z jakimi innymi homoseksualistami byli związani, gdzie, kiedy i z kim oddawali się „orgiom”. Są też historie rodzinnych dramatów – fikcyjnych małżeństw, w których małżonka dopiero po pewnym czasie odkryła, że jej mąż woli facetów, i popadła w ciężką depresję. Generalnie jest tam wiele danych wrażliwych i potencjalnie kompromitujących materiałów.

Ciekawe byłoby dowiedzieć się, czy kiedykolwiek zrobiono z nich użytek – np. podczas akcji „Hiacynt”. Ale to wymaga jeszcze głębszego zanurzenia się w rękopisy i inne dokumenty znalezione w IPN-ie.

Dziękuję Panu Mateuszowi Szłapce i pracownikom poznańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej za pomoc w zbieraniu materiałów do tego tekstu.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.