Rodzina

Z rodzicami 4-miesięcznego Mateusza – Martą Abramowicz, Anną Strzałkowską i Lechem Uliaszem – rozmawia Marta Konarzewska

 

od lewej: Marta Abramowicz, Lech Uliasz i Anna Strzałkowska z Mateuszem. Z przodu – Tula   foto: Kama Bork

 

Marta: Od czego by zacząć? Poznałam Anię, wzięłyśmy ślub, chciałyśmy mieć dziecko, Leszek też chciał mieć dziecko…

Lech: Nie, poczekaj, początek jest wcześniej.

Gdzie?

L: W Kampanii Przeciw Homofobii. Tam poznałem Martę niemal 10 lat temu, tam się zaprzyjaźniliśmy i wiele nas połączyło.

M: Dużo podróżowaliśmy. Autostopem po Islandii, Gruzji, Hiszpanii. Jak nie było innego noclegu, to spaliśmy w jednym łóżku. Mieliśmy okazję nieźle się poznać.

Ania: A w 2009 roku z kolei ja poznałam Martę – też w KPH. Zakochałyśmy się na zabój, szybko się oświadczyłam. Cała reszta jest cudem. Od kiedy pamiętam, marzyłam, żeby mieć dzieci. Dużo dzieci. Wydawało mi się, że jeśli zwiążę się z kobietą, to nigdy nie będę mogła mieć dzieci. Byłam rozdarta. Myślałam, że nigdy nie będę szczęśliwa. A potem przyszedł moment przełomowy. Jechałam tramwajem i nagle zobaczyłam na billboardzie dwóch chłopaków trzymających się za ręce. To był 2003 rok, plakaty z akcji KPH „Niech nas zobaczą”. Rozpłakałam się. Pomyślałam wtedy, że ja też mam szansę żyć normalnie. I wszystko zaczęło się zmieniać. Potem przyjaciel zadał mi pytanie: a właściwie, dlaczego ty nie możesz mieć dzieci? Będziesz świetną matką. I nagle mnie oświeciło, że tak, że mogę. Zaczęłam mieć odwagę, żeby o tym myśleć. A im więcej miałam odwagi, tym byłam szczęśliwsza. A kiedy spotkałam Martę, wszystko się ułożyło: mamy dziecko z Leszkiem. I do tego okazało się, że to ona wieszała tamte plakaty. To jest ten cud.

M: Dla mnie to nie był cud, tylko pewna droga. W KPH nauczyłam się, że rzeczy niemożliwe są w zasięgu ręki. Trzeba tylko zadziałać.

L: Ale wesela to był cud – najświetniejsze wesela, na jakich byłem.

M: Bo były dwa, jedno w Liverpoolu, gdzie zawarłyśmy związek partnerski, drugie tu. A trzecie zrobimy, jak już będziemy w Polsce legalnym małżeństwem.

I to będzie wielkie wydarzenie LGBT, tak samo jak wasza rodzina. Bo jesteście rodziną?

(wszyscy) Pewnie!

A: Rodzina z wyboru, poszerzona, patchworkowa. Chciałyśmy, żeby nasz synek miał tatę i ma tatę, stały z nim kontakt, bliskość. Bo dochodzący tata nie znaczy daleki.

L: Mimo że Mateusz mieszka z Anią i Martą w Gdańsku, a ja w Warszawie, jesteśmy bardzo blisko. Znajomi się dziwią, ile wiem na temat synka: ile waży, co zjadł, jaką zrobił kupkę… Dziś zmieniłem dwie pieluchy, więc wiem, co mówię (śmiech). Widzimy się często – ostatnio wziąłem dwa tygodnie urlopu ojcowskiego, okazało się, że mi przysługuje.

Na ojcostwo zgodziłeś się od razu?

L: Oczywiście powiedziałem „muszę to przemyśleć”, ale wiedziałem, że tak. Chciałem mieć dziecko i zawsze myślałem o tym w wariancie: dwie mamy i ja. Jasne, że się zastanawiałem: „Czy to ten moment? Czy nie jestem za młody?” Ale – tak! To jest ten moment, inny się nie nadarzy.

M: Tylko z Leszkiem mogłyśmy się tak dopasować, żeby zdecydować się na dziecko.

A: Tu jest potrzebne ogromne zaufanie. Na przykład pewność, że dobro synka będzie ponad nasze poglądy, niechęci. Bo nie we wszystkim się przecież zgadzamy. Ja jestem katoliczką, osobą głęboko wierzącą, chodzę do kościoła, działam w Wierze i Tęczy, a Marta i Leszek są ateistami.

M: Leszek jest legalistą, lubi przestrzegać norm, jedzie samochodem zawsze przepisowo, ja z kolei wolałabym jechać szybciej. Społecznych norm zbytnio nie poważam. A decyzje w sprawie Mateusza będziemy podejmować wspólnie, musimy więc sobie ufać.

Będzie chrzest?

M: Jeśli Ania będzie chciała, to tak, bo uznaliśmy, że w tej kwestii zależy to od jej decyzji. Ale już na przykład religia w szkole będzie wymagała dyskusji – nie chciałabym Mateusza posłać.

L: Ja pochodzę z ateistycznej rodziny. Ale właśnie dzięki temu nigdy nie przechodziłem fazy wewnętrznego buntu przeciwko religii i nie musiałem z nią walczyć. Dlatego też nie muszę się buntować przeciwko temu, żeby Mateusz został ochrzczony.

Badania mówią, że rodzicielstwo LGBT jest bardziej refleksyjne…

M: …i świadome. Poza tym, nie ma ryzyka wpadki.

L: Długo się do tego przygotowywaliśmy: wielogodzinne rozmowy, plany. Szukanie rozwiązań.

M: Na przykład, co się stanie, jeśli Ania umrze w połogu.

Rety! Co za scenariusz!

A: Trzeba o tym rozmawiać, polskie prawo ignoruje rodziny takie, jak nasza. Ustaliliśmy, że jeśli umrę, to Leszek i Marta biorą ślub dla dobra Mateusza. Bardzo ważna była dla mnie ta pewność – mogę zaufać Leszkowi, że zajmie się Mateuszem, że nie odsunie Marty – to Leszek sam zaproponował takie rozwiązanie.

M: Bo ja prawnie jestem dla Mateusza obcą osobą. Mateusz dla mnie też. Na przykład nie dziedziczy po mnie.

L: Kiedy opowiadałem znajomym, w jakim modelu rodziny będę ojcem, słyszałem nieraz: a nie boisz się? A jak cię oszukają? Wyrolują na alimenty? Ludzie nie zdają sobie sprawy, że to właśnie ja, gdybym chciał, mógłbym być problemem.

A: Ja umieram – Leszek zyskuje pełnię władzy.

M: I majątek.

A: To prawda – do osiągnięcia pełnoletności przez Mateusza Leszek uzyskuje prawo do mojego z Martą majątku.

M: A po ewentualnej śmierci Mateusza, dziedziczy cały…

Nie…

L: Tak! Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo prawo jest niekorzystne dla osób w pozycji Marty. I jak bardzo ważne, by je zmienić.

A mniej tragiczne plany? Przedszkole, szkoła?

M: Ależ oczywiście – już wybrałam! I szkołę, i przedszkole. Przedszkole w Gdańsku, to, które promowało książkę „Z Tango jest nas troje” (o małym pingwinku wychowywanym przez dwóch tatusiów-pingwinów – przyp. red.), a szkoła – dla mnie tylko jedna, warszawska Bednarska. Sama ją kończyłam i mam do niej zaufanie, wiem, że jeśli pojawi się problem, np. w związku z tym, jaką Mateusz ma rodzinę, szkoła zrobi wszystko, żeby pomoc w jego rozwiązaniu.

A: Mamy też pomysł, żeby otworzyć przedszkole dla dzieci rodziców o poglądach nieco innych niż tradycyjne, takich, którzy chcieliby wychowywać dzieci w nieco innym modelu.

M: Wszyscy nasi znajomi wiedzą, w jakiej jesteśmy relacji – nie wyobrażam sobie inaczej – a wielu i wiele z nich też ma dzieci. Mateusz będzie więc miał swoją grupę odniesienia. Kiedy wychowa się w takim środowisku, gdzie będzie czuł się bezpiecznie, łatwiej poradzi sobie z osobami mniej przychylnymi. Będziemy z nim też oczywiście rozmawiać, przygotowywać go do rożnych możliwych sytuacji. Nie wyobrażam sobie wychowywać dziecka w atmosferze kłamstwa.

A: Wtenczas Mateusz nabrałby dużo lęku. Będzie silny, jeśli my mu damy tę siłę. Wierzę, że poradzi sobie z każdą sytuacją społeczną.

Albo obelgą. Wyobrażam sobie, że gdy się nie jest tak przygotowanym i silnym jak wy, można się zacząć niesłusznie obwiniać: na co ja narażam własne dziecko.

A: Właśnie, niesłusznie! Nie można obwiniać się za agresję społeczną. Dziecko doświadcza przemocy nie ode mnie, tylko z zewnątrz. Nie możemy sobie wyrzucać: „ja go urodziłam, ja mu to zrobiłam, przeze mnie cierpi”. Nie! To nie jest moja wina, to nie jest nasza wina, to wina tego, kto go wyzywa czy bije. My możemy jedynie zrobić wszystko, żeby nie przebywał w takim środowisku.

M: Oczywiście, mamy też zamiar zapisać go na karate (śmiech).

Ale na razie spotyka go tylko miłość, miłość i miłość. Trojka rodziców, trzy babcie…

A: Cztery! Bo ja mam dwie mamy – biologiczną i społeczną. Mamy naprawdę wielkie szczęście. Osoby, które mają dziecko, wiedzą, co znaczy babcia, która przyjdzie, pomoże. A co dopiero kilka babć! Mamy taką opiekę i wsparcie, że trudno opisać. Mateusz jest oczkiem w głowie – także dlatego, że był długo wyczekiwany. W mojej rodzinie to pierwszy wnuk.

L: W mojej też. Mam o pięć lat starszego brata. Wszyscy czekali na niego, a nagle ja, gej, oświadczam: będę tatą.

Co na to mama? L: Oszalała ze szczęścia.

Nie jest zwykłą babcią, ale babcią działaczką.

L: To prawda. Udziela się w Akceptacji (stowarzyszenie skupiające rodziców dzieci nieheteroseksualnych – przyp. red.) i uświadamia rzesze ludzi. Na każdym kroku chwali się wnukiem. Przyjęła strategię: jak się pójdzie do przodu, to już nigdy w tył. Więc ja podobnie – wciąż mówię o Mateuszu, o naszej rodzinie. Wszystkim: współpracownikom, przyjaciołom… Ubiegam pytania typu: „a kiedy poznamy twoją żonę?” albo „co to za dzieciak?”

Pracujesz w jednym z urzędów. Jak zareagowali w pracy?

L: Akurat konsternacją, bo parę miesięcy temu powiedziałem, że jestem gejem (śmiech). Jak konsternacja minęła, koleżanka z pokoju wstała, uściskała mnie, byłem wzruszony. Cały mój wydział złożył się na prezent – wielkiego misia. Nastąpił przełom, zmiana postrzegania: traktują mnie jak swojaka.

Jako gej byłeś dzieciakiem, a teraz – poważnym facetem.

L: Tak, teraz wiem, o co biega. Mamy wspólne tematy, dostałem się do sekretnego kręgu (śmiech).

M: Ja też to zauważyłam. Mam wrażenie, że wbrew pozorom właśnie wtedy, kiedy mamy dziecko, stajemy się dla społeczeństwa „normalni”. Nie jesteśmy już kosmitami, których nie bardzo wiadomo, jak traktować, tylko rodzicami ze wszystkimi tego radościami i bolączkami, więc pojawia się do razu tysiąc wspólnych tematów. Czy już ząbkuje? Jak jego brzuszek? A nie zmarznie bez czapki na głowie? A w którym tygodniu pani rodziła? A moja córka w tym samym! I od razu przestajemy być obcymi.

Ten fenomen wspólnotowy jakoś się kłoci z wielkim lękiem społecznym. Sondaże pokazują, że akceptacja LGBT się zatrzymuje na poziomie dzieci.

M: Tak, ale to lęk przed sytuacją hipotetyczną. Realne życie pokazuje coś innego. Ten „element wspólnotowy” bardzo silnie tu działa.

A: I to się dzieje bez względu na poglądy. Kiedy leżałam w szpitalu, w ciąży z Mateuszem, wszystko było jawne.

M: Szpitalne współlokatorki Ani były w naturalny sposób wtajemniczone. Do nich przychodzili ich mężowie, partnerzy, przyszli tatusiowie, a do Ani – ja.

A: I wszystkie odnosiły się do nas wspaniale. Przekonałam się, że na sali porodowej takie rzeczy, jak czyjaś orientacja, nie mają znaczenia. Tam są sprawy życia i śmierci. W tym kontekście naprawdę zmienia się perspektywa. Zacieśniają się więzi. Będę na przykład chrzestną synka dziewczyny, która ze mną leżała – ortodoksyjnej katoliczki. Obie z Martą weźmiemy udział w uroczystości. Zapraszają nas, a cała rodzina jest bardzo wierząca.

Personel szpitala też był taki super?

M: Niestety. Była trauma. Wyobraź sobie taką sytuację: przedwczesny poród, 33. tydzień, życie Ani i dziecka zagrożone, panika, nerwy, czekamy z Leszkiem. Nagle patrzymy: wywożą wcześniacza, ruszamy za inkubatorem, jak wszyscy ojcowie, tak jest tam przyjęte. Podbiegamy do lekarza: „co z nim? kiedy możemy go zobaczyć? jak się czuje?”. A lekarz na to dwa słowa: „tylko ojciec”. Ja na to: „Ale ja jestem partnerką, brałyśmy ślub w Wielkiej Brytanii”. On: „Ale te śluby chyba nie są ważne w Polsce” – i wszedł do windy.

A: Leżałam półprzytomna po porodzie. Podeszła do mnie pani z jakąś kartką i pyta, kogo upoważniam do widzenia się z dzieckiem. Wymieniłam Martę i Leszka. „Tylko pani plus jedna osoba” – zaznaczyła. Zaczęłam tłumaczyć: „To dla mnie bardzo ważne, Marta jest drugą mamą”. Ale ona swoje: „Może pani upoważnić tylko jedną osobę”. Załamana mówię: „W takim razie… może Marta wejdzie zamiast mnie, bo już nie wiem…”. „To proszę bardzo. W takim razie pani nie zobaczy dziecka”. I wiesz, co? Naprawdę mi nie pozwolili. Tuż po porodzie. Podczas gdy to jest takie… (pauza) tak wielka potrzeba spotkania: kto to jest? Jak wygląda? Całą ciążę sobie wyobrażasz… Nie mogłam uwierzyć, bo przecież widziałam, jak wpuszczali babcie, dziadków… To był straszny koszt!

W takiej sytuacji nie ma siły walczyć, prawda?

A: To nawet nie chodzi o siły. Człowiek cały czas się zastanawia, „a jak wyjdę na czołówkę, doprowadzę do konfliktu, co będzie? Może źle potraktują moje dziecko, może nie podejdą do niego w nocy?” To znów dowodzi, jak ważne jest prawo, które zagwarantuje, żeby nie przydarzały się nikomu takie sytuacje.

M: I jak ważna jest edukacja, szkolenie personelu. Ten lekarz, z którym rozmawiałam, był na pewno zaskoczony, kompletnie nie potrafił się odnieść do sytuacji. Muszę jednak przyznać, że potem położne odnosiły się do nas jak do pary i nie było już żadnego problemu.

A czy planujecie coś zrobić, żeby zmienić sytuację takich rodzin jak wasza? Bo jak nie wy, to kto?

L: Cały czas robimy. Marta jest zaangażowana w projekt badawczy „Rodziny z wyboru”, ja działam w KPH, Ania w Tolerado. A w październiku w Gdańsku organizujemy Festiwal Tęczowych Rodzin. Zapraszamy!

Ania Strzałkowska pisze o tegorocznym Festiwalu Tęczowych Rodzin na stronie 8

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jesteśmy rodziną, nie ideologią

Z ANNĄ KUBICKĄ i KAROLINĄ SIBILSKĄ, mamami małej Blanki, które na Instagramie prowadzą konto @rainbowfamilypl, rozmawia Marta Konarzewska

 

Od lewej: Karolina, Blanka i Ania. Foto: arch. pryw.

 

Niesamowity ten wasz Instagram – czyta się jak serial: dwie bohaterki, zakochanie, zaręczyny, oczekiwanie dziecka, po jakimś czasie wiadomo, że córeczki, przeprowadzka. Blanka ma już ile miesięcy – półtora roku?

Karolina: Tak, Blanka ma już półtora roku. Nie wiemy, kiedy ten czas tak szybko minął. Historia z przeprowadzką też jest zabawna, bo przeprowadziłyśmy się dwa dni przed terminem porodu. Wszystko było tak na szybko i było tyle zamieszania, emocji… Ale kiedy w końcu udało nam się postawić szafę (czyli największy element w naszym mieszkaniu), to Ania usiadła i powiedziała, że może rodzić i tak właśnie się stało.

Jak było w szpitalu? Bez ściem?

Anna: W szpitalu traktowali nas normalnie, byłyśmy razem przez cały czas za wyjątkiem sali operacyjnej. Ale jak tylko zabrali Blankę, to Karolina czekała przed salą i pielęgniarka powiedziała: „Zobacz ciocia, jaka piękna…” – na co Karola odparła, że nie jest ciocią, tylko drugą mamą, na co pani się uśmiechnęła i powiedziała, „O! Ale super, to zobacz, mama, jaką masz piękną córę”. Poza tym, nikt nas o nic nie pytał i nie było żadnych problemów, ten, kto się nie domyślił, pewnie myślał, że jesteśmy siostrami.

A no właśnie. Tymczasem wasz instagram pokazuje dwie kobiety, które są rodziną – i nie ma wątpliwości, że to nie żadne siostry, ani też przyjaciółki. To bardzo ważne przełamywanie społecznego wyobrażenia. Gdyby dwóch facetów na ulicy szło z wózkiem, pewnie szybciej pojawiłoby się skojarzenie: „O, geje?”. Z dwiema kobietami nie jest tak łatwo. Myśli się: „O, koleżanki/sąsiadki, wyszły sobie poplotkować przy okazji spaceru”. Dlatego właśnie od wielu lat mówi się o kwestii niewidoczności lesbijek, i w ogóle queerowych osób, które mają passing hetero. Wyobrażam sobie, że wasz profil może być dużym wsparciem nie tylko dla tęczowych rodzin, ale dla kobiet niehetero w ogóle. Jak wpadłyście na pomysł takiej właśnie, bardzo prywatnej, formuły?

Na początku miałyśmy osobne konta – obserwowałyśmy różne tęczowe rodziny. Karola wpadła na pomysł, żebyśmy też założyły sobie takie, tylko dla nas. Chciałyśmy dodawać zdjęcia, które miały służyć jako pamiętnik. Aż podjęłyśmy decyzję, żeby podzielić się naszą historią z innymi, żeby każdy mógł zobaczyć, że takie rodziny, jak my, też w Polsce istnieją.

Ponad 13 tysięcy obserwujących – ta liczba szybko rośnie?

K: Każdego dnia przybywa, to jedynie dowód na to, że ludzie szukają i interesuje ich nasza sytuacja, często szukają też wsparcia, czasem porady, ale bardzo często w wiadomościach sami okazują wsparcie. To mały gest, a jak cieszy.

W najnowszym filmie Magnusa Van Horna „Sweat” dziennikarka zadaje instagramowej influencerce pytanie: „Gdzie jest granica, po co dzielić się intymnym życiem? Co byście jej odpowiedziały?”

K: Każdy ma swoje indywidualne pobudki i każdy zna swoje granice, jakich nie przekroczy.

Na przykład?

A: (śmiech) Dla Karoliny na pewno jest to lęk wysokości. (śmiech) Ale na poważnie – w naszym przypadku jest bardzo ważne, by normalizować to nasze środowisko wśród Polek i Polaków. Żeby ludzi przestali nas postrzegać jako wynaturzenie, a zaczęli jako normalnych ludzi. I nie chodzi o to, by żyć sobie w cichym przyzwoleniu „jesteście, to jesteście, ale się nie pokazujcie”, ludzie w końcu będą musieli zrozumieć, że skoro, jak już ustaliliśmy, jesteśmy i żyjemy, to dajcie nam w końcu to, co od dawna powinniśmy mieć, czyli podstawowe prawa – jakim jest prawo do wolności, miłości i do założenia rodziny. Polska jest idealnym przykładem państwa żyjącego pod przykrywką, pod przykrywką dyktatury.

Wasze posty są nie tylko LGBTQ (w sensie społecznym), są bardzo miłosne. Mnóstwo czułości, bliskości – „samo wyszło”?

K: Miłość jest dla nas bardzo ważna, codziennie na nowo ją pielęgnujemy, odkrywamy ze sobą świat, przyjaźnimy się i wspieramy. Oczywiście, jak w każdym związku, zdarzają się kłótnie, ale zawsze staramy się usiąść i porozmawiać.

Poznałyście się

K: W 2016 roku w Mielcu na koncercie Edyty Górniak.

A: Pod sceną, parę minut przed rozpoczęciem koncertu. Było tam więcej osób, więc to nie było takie indywidualne „cześć – cześć”, choć przyznaję, że nie mogłam się skupić na koncercie i zerkałam na Karolę co chwilę.

K: Przyjechałam tam z przyjacielem i po koncercie poszliśmy na drinka, siedzieliśmy sobie pod hotelem i wtedy podeszła grupka fanów, wśród nich była Ania, zaczęłyśmy rozmawiać.

A: Myślałam wtedy, że jesteś z Warszawy.

K: A jak się okazało, że jestem ze Szczecina, to się zgadałyśmy. Ania dała mi numer telefonu: wracamy w tę samą stronę, pojedźmy tym samym pociągiem.

A: I tak się stało – pojechałyśmy na koncert osobno, a wróciłyśmy już razem. W zasadzie to miałyśmy kontakt już wcześniej – na Instagramie. Robiłam sobie, tak zupełnie jako hobby, koszulki z cytatami z piosenek Edyty, i wrzucałam je na Instagram. Karolina mnie znalazła po hashtagu.

K: Followałam cię, aż się spotkałyśmy. Kiedy wróciłyśmy do Szczecina, w mediach pojawiły się informacje, że Edi będzie jurorką w programie „Hit hit hurra”. Od razu złapałam za telefon i zadzwoniłam do Ani: „Jedziemy?” I tak co dwa tygodnie jeździłyśmy autem Szczecin/Warszawa, podczas tych podróży mogłyśmy się lepiej poznać. Nasza relacja od początku była świetna, kiedy wracałyśmy, nie potrafiłyśmy się rozstać.

Ze sobą ani z Edytą Górniak.

A: (śmiech) Tak, to jest fajna historia, dzięki Edycie się poznałyśmy i od zawsze jest naszym dobrym duszkiem.

Zaraz, zaraz, bo się zgubiłam – poznałyście się na koncercie i za jednym zamachem poznałyście się z Górniak?

K: (śmiech) To nie było takie wcale proste i oczywiste, kwestia szczęścia, czy farta, czy zwał jak zwał i bycia w odpowiednim miejscu i o właściwej porze.

Tajemnicza odpowiedź.

K: Bywa. No jak to opowiedzieć… Czekałyśmy na Edytę po koncercie, zobaczyłyśmy się z nią raz, potem się nie udało zobaczyć, potem znów, potem się udało, w końcu nas zapamiętała: „O, moje dziewczynki przyjechały”. Edyta pierwsza dowiedziała się o naszej ciąży, zresztą w naszym ukochanym Opolu, gdzie obie się sobie oświadczyłyśmy.

Przy okazji jej koncertu.

A: Tak! Przed koncertem, a po naleśnikach. (śmiech) W Opolu jest francuska naleśnikarnia, wszyscy, którzy tam przyjeżdżają, w niej jedzą.

Macie piękne zdjęcia z zaręczyn.

A:Dzięki. Kiedy dowiedziałyśmy się o ciąży, że w końcu się udało, bo choć zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że szanse są naprawdę nikłe, to jednak to oczekiwanie jest i ta nadzieja, zaczęłyśmy szukać ginekologa…

Może powiedzmy coś więcej o tej decyzji: „Chcemy mieć dziecko”. Byłłatwa?

K: Oczywiście, że nie była łatwa i prowadziłyśmy naprawdę burzliwe dyskusje. Rodzice byli w szoku i nie spodziewali się kompletnie takiej informacji, ale radość była i nie mogli się doczekać rozwiązania.

Jak im to oznajmiłyście?

A: Kupiłyśmy dla obu par rodziców po breloczku: „Super babcia” i „Super dziadek”.

K: Wtedy jeszcze mieszkałyśmy z moją babcią. Moi rodzice przyjechali z Norwegii, gdzie mieszkają. Wręczyłyśmy te breloczki, mama powiedziała: „Chyba sobie żartujecie”. Ale cieszyła się. Pokazałyśmy zdjęcie USG…

Wzruszenie?

K: Radość. Mama prawie od razu zaczęła szukać ubranek…

A: Moja mama była w szoku, na początku nie potrafi ła wydobyć słów, po prostu – dosłownie – przemilczała to. Chyba ze trzy godziny jadłyśmy obiad w milczeniu. Dopiero potem zaczęłyśmy rozmawiać.

A mogę zapytać, w jaki sposób Ania zaszła w ciążę?

A: A mogłybyśmy to zachować dla siebie?

OK. No to wracamy do lekarza.

A: Kiedy dowiedziałyśmy się o ciąży, czyli, kiedy już było wszystko wiadomo na pewno, zaczęłyśmy szukać ginekologa i wcale nie od razu było tak łatwo – jeden wyrzucił nas z gabinetu, twierdząc, że „nie uznaje czegoś takiego”.

Jakiego?

A: Czegoś takiego, jak dwie kobiety w związku. Nie padło to wprost, ale pan był na tyle uprzejmy, żeby otworzyć nam drzwi.

K: Później trafiłyśmy do kolejnego ginekologa, u którego konsultacja i badanie USG odbywały się na osobnych wizytach, aż w końcu trafiłyśmy na przecudowną kobietę ginekolożkę, napisałyśmy jej o tym, co nas wcześniej spotkało. I tu pojawia się… fun fact! Wchodzimy do gabinetu i naszym oczom, w stercie różnych kobiecych magazynów, ukazuje się dumnie leżąca „Replika” z Edytą Górniak na okładce!

Nie wierzę.

K: My też nie wierzyłyśmy. (śmiech) Tym to jest fajniejsze, że teraz udzielamy wywiadu „Replice”. (śmiech) Poczułyśmy wtedy, że w końcu dobrze trafiłyśmy. Pani doktor zaopiekowała się nami jak nikt inny i jest naszym najlepszym lekarzem, na jakiegokolwiek w życiu trafiłyśmy. Kobieta złoto!

Karolina, a teraz pytanie do ciebie, ale może właściwie do was obu, bo zmagacie się z tym wspólnie. Wiesz, o co pytam – o post z sierpnia zeszłego roku ze zdjęciem na basenie… Bardzo poruszające było dla mnie zderzenie tego zdjęcia – takiego spokojnego, uśmiechniętego – spełniona mama z dzidzią, z tekstem pod spodem.

K: O nerwicy lekowej… Zmagam się z nią już trzy lata – od śmierci mojego dziadka, z którym byłam mocno związana. Zaczęło się niewinnie, lekkie zawroty głowy, pieczenie w klatce. Zdarzało się to coraz częściej i częściej, aż któregoś dnia w pracy zaczęłam tracić kontrolę i kontakt z rzeczywistością, kłucie w klatce nasiliło się do tego stopnia, że musiałam wracać do domu. Ania dzwoniła na pogotowie, podpowiedziano nam, żebym udała się do psychologa. Tak zrobiłam, chociaż trwało trochę, zanim poczułam, że to faktycznie może mi pomóc. Po pół roku terapii nauczyłam się żyć z nerwicą, kontrolować ataki, chociaż nie jest to takie łatwe. Czasami łapią mnie w sklepie, na zakupach i już wydaje mi się, że zaraz umrę albo zemdleję, staram się wtedy sobie tłumaczyć, że już to miałam i nic mi się nie stało, teraz też wiem, że nie ma prawa mi się nic stać. Walczę z tym, nie uciekam. Ania jest dla mnie ogromnym wsparciem, sama przekopała internet w poszukiwaniu informacji, jak mi pomóc. Nie każdy sposób działa, ale kiedy mogę się do niej przytulić i poczuć się bezpiecznie, to zawsze pomaga.

Dzięki, że się tym dzielisz. To chyba kolejny powód, że mówienie o życiu prywatnym to żaden negliż, tylko pomoc innym?

A: Wiele postów to skarbnica wiedzy, wiele własnych doświadczeń, walki z samym sobą, trzeba jedynie dobrze się rozejrzeć, wśród wielu tipów na obiad można znaleźć też takie na dobre zdrowie psychiczne.

Poza tym o ginekologu, nie znalazłam u was postów o braku akceptacji, wykluczeniach. Myślicie o tym, co będzie dalej? Chcecie zostać w Polsce, wyjechać?

K: Ja teraz pracuję sobie na taksówce, a Ania zajmuje się make-upami, ale bardziej hobbystycznie a głównie jest z Blanką w domu, więc akurat obecnie żadna z nas nie ma „zespołu”, przed którym miałaby się outować. Ale we wcześniejszych miejscach się outowałyśmy. Ja głównie na rozmowie kwalifikacyjnej, zdarza się, że – chociaż nie powinno, że pytają: „Czy ma pani męża, dzieci?” Ja odpowiadam: „Nie, mam żonę i dziecko”. W Polsce żyje nam się nienajgorzej, chociaż na pewno mogłoby być lepiej. Na przykład wtedy, kiedy jako mamy miałybyśmy równe prawa i nie musiały bać się o to, że kiedy Ani (biologicznej mamie) się coś stanie, Blanka trafi do domu dziecka. Coraz częściej zastanawiamy się nad wyjazdem, gdzieś, gdzie będzie znacznie więcej tolerancji.

Dokąd?

A: Moje marzenie: wziąć ślub w katedrze Notre-Dame. A tak na poważniej – gdzieś, gdzie po prostu to jest uregulowane prawnie, gdzie Karolina też będzie miała normalne rodzicielskie prawa i obowiązki wobec Blanki, a nie tak jak w Polsce, że według prawa jest dla mnie i dla Blanki obcą osobą.

W Norwegii u twoich rodziców, Karolina?

K: Tam jest pogoda nie za bardzo. (śmiech) A: Zobaczymy, co przyniesie nam życie, aktualnie staramy się czerpać z niego tyle, ile możemy.

Macie kontakt z innymi les rodzinami?

A: Tak, mamy kontakt z wieloma rodzinami, raczej jest to kontakt instagramowy, ale może z czasem uda się zorganizować duży piknik, byśmy mogli się wszyscy poznać osobiście.

Co powiecie parom jednopłciowym, które bardzo chcą mieć razem dziecko, ale się boją?

K: Ciężko coś powiedzieć od tak. To nie jest żadna odwaga, że zdecydowałyśmy się na życie w Polsce jako tęczowa rodzina. Po prostu poszłyśmy za głosem serca, mamy wspaniałą córkę i jesteśmy najszczęśliwszymi mamami na świecie.

A: Wiemy, że wiele tęczowych rodzin się ukrywa i nie chcą się pokazywać właśnie ze strachu o siebie, rodzinę. My jesteśmy i prowadzimy to konto na Instagramie po to, by pomóc zrozumieć, że rodzina LGBTQ to nie ideologia, tylko ludzie, którzy się kochają i darzą szacunkiem, są i kochają najprawdziwiej na świecie.  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mamo, patrz!

Z KAROLINĄ i OLĄ, instagramerkami, mamami Olka i Jagienki, które wzięły udział w zeszłorocznej akcji „Jesteśmy rodziną” stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza, rozmawia Magda Jakubiak

 

Foto: arch. pryw.

 

Spotykam się z Karoliną i Olą po godz. 21, bo dopiero wtedy dzieciaki są już w łóżkach i możemy swobodnie pogadać. Widzę przed sobą dwie roześmiane babki, które traktują siebie z szacunkiem i partnersko, i bez cienia wątpliwości wiem, że to będzie owocne spotkanie. Dziewczyny poprosiły o nieupublicznianie ich nazwisk ze względu na ochronę prywatności ich dzieci.

Jak się poznałyście?

O: Na jednym z kobiecych portali, który istnieje do tej pory – „Kobiety kobietom”.

K: W listopadzie będziemy mieć rocznicę, 10 lat ze sobą. Zamieściłam ogłoszenie, w którym niestety albo stety opisałam dużo moich wad. Ale też przyzwyczajeń. Napisałam, jaka jestem i jak wygląda moje życie na co dzień.

Pamiętasz, co dokładnie tam napisałaś?

K: Było coś na zasadzie: hałaśliwa, ale nie wulgarna, pedantyczna, filmowa, ale nie serialowa, spontaniczna, perfekcyjna. Nie mam pojęcia, dlaczego tak to opisałam i dlaczego to zrobiłam. Ola odpowiedziała na ten anons dwoma słowami: „Zaczarowałaś mnie”. Bardzo lubię osoby, z którymi wiem, że nie będę się nudziła, stwierdziłam, że laska, która tak do mnie pisze, musi być kreatywna. I nie pomyliłam się.

O: A ja akurat wróciłam do Polski po wielu latach mieszkania we Włoszech. Na pierwszym spotkaniu poszłyśmy do klubu Glam, który jest w centrum Warszawy do dziś.

K: Dwa dni później spotkałyśmy się w Pawilonach i fajnie nam się rozmawiało, od początku chyba poczułyśmy flow. Przy czym pewna moja koleżanka ciągle pisała do mnie SMS-y, a mnie niezręcznie było wyciągnąć telefon przy Oli, dziewczynie, którą poznaję, i odpisywać koleżance. Tymczasem Ola zaczęła mnie „napastować”, żebym zobaczyła ten telefon. Mówię sobie „Boże, o co jej chodzi, nudzi się ze mną?”. Wyciągnęłam telefon – a tam oprócz SMS-ów od koleżanki był jeden… od Oli – z pytaniem, czy chcę z nią chodzić.

O: A miałam prawie 30 lat. (śmiech)

K: Tak, to trzeba podkreślić. Ola, jako prawie 30-latka, napisała 22-letniej dziewczynie, z którą właśnie się spotkała, SMS-a: „Czy chcesz ze mną chodzić?”. Tak zaczęłyśmy. Po 3 miesiącach zamieszkałyśmy razem. Nie wiem, czy realnie wiedziałyśmy, że to dojdzie do takiego momentu, w jakim jest teraz. Ja to raczej traktowałam na początku jako koleżankę i zabawę.

O: Koleżankę i zabawę…! Boże, czego ja się dowiaduję!

K: No i z tej zabawy zrobiło się 10 lat, dwójka dzieci, dwa psy i jedna kotka.

Bardzo spontanicznie brzmi ta historia.

K: Bo my też miałyśmy w głowie, że wszystko przeżywamy ze sobą pierwszy raz. Dla mnie w ogóle to był taki skok na główkę i granie z wieloma emocjami, bo pierwszy raz tworzyłam związek z kobietą.

A skąd pomysł, żeby prowadzić razem Instagram i skąd taka nazwa konta – @mamo. patrz?

K: Konto ja założyłam Oli. Jedyną osobą, która wiedziała, że planujemy dziecko, była mama Oli, która mocno nas dopingowała na zasadzie: „Tak, dziewczyny, macie to zrobić!”, więc to była taka podwójna moc. Niestety w momencie, kiedy zaczęłam dorastać do myśli, że „OK, załóżmy rodzinę”, dowiedziałyśmy się, że mama Oli jest chora na raka. Wtedy posiadanie dziecka zeszło na drugi plan, najważniejsza była walka z bardzo trudnym przeciwnikiem. Nie mogę powiedzieć, że tę walkę przegrałyśmy, bo do końca przeżywałyśmy razem również fajne chwile, ale Ula odeszła. Dopiero kiedy Ola przepracowała żałobę, wróciłyśmy do tematu dziecka. Gdy udało się zajść w ciążę, stwierdziłam, że założę konto w formie pamiętnika.

O: „Mamo patrz, co się u nas dzieje” – o to chodziło.

K: Nazwa jest skierowana właśnie do mamy Oli, że „no patrz, udało się, będzie ten twój wymarzony wnuk”. Pomimo że nie jesteśmy osobami praktykującymi, to wierzymy, że ona gdzieś tam jest, bo w wielu trudnych decyzjach dla Oli pojawia się w jej snach.

Czyli zaczęło się bardzo emocjonalnie.

K: Ten Instagram nie miał być profilem tęczowej rodziny, ale jak w telewizji usłyszałyśmy, że jesteśmy ideologią i zaczęła się nagonka, uznałam, że kurde, trzeba pokazać, że jesteśmy normalną rodziną. Ja też nigdy nie pokazywałam twarzy na tym koncie, pisałam po prostu jako K., ale wtedy był we mnie tak mocny przypływ emocji, że napisałam posta, pokazując twarz. Siedziałyśmy jak na szpilkach i lawina ruszyła, ale nie dostałyśmy żadnej negatywnej opinii. Wszyscy powiedzieli, że polubili nas za to, jaką rodziną jesteśmy, a nie w jakiej konfiguracji.

Ochrzciłyście dzieci?

O: Jagienka ma dopiero 5 tygodni, więc jest jeszcze za mała, ale nasz 3-letni Olek nie jest ochrzczony. Co prawda Karola jest z katolickiego domu, same mamy wszystkie sakramenty, ale nie chrzciłyśmy.

K: Pomimo że nacisk ze strony moich rodziców był gigantyczny.

O: Wyszłyśmy z założenia, że skoro nie chodzimy do kościoła, to jak mamy stanąć przed księdzem podczas chrztu, kiedy on zadaje pytanie, czy będziemy wychować dziecko w wierze katolickiej? Mam kłamać dlatego, że jest presja otoczenia, żeby ochrzcić dziecko? A po drugie – przecież nie będziemy pchały dziecka w ręce instytucji, która nie akceptuje nas jako rodziny.

K: Poza tym przed ołtarzem nie mogłybyśmy stanąć razem jako dwie mamy, więc stwierdziłyśmy, że nie. Ale gdybyśmy obie chodziły do kościoła, tobyśmy ochrzciły, bo wiara to co innego niż Kościół.

O: Za to Olek ma wybranych chrzestną i chrzestnego bez chrztu – mieliśmy rodzinny obiad i on wie, że ma takie osoby.

Jaką funkcję przyjęły te osoby?

K: Takich osób ważniejszych w życiu Olka, które są już naprawdę bardzo, bardzo dopuszczone do naszego życia i które uczestniczą w nim od samego początku. Ufamy im i do nich zwracamy się po ewentualną pomoc. Chciałyśmy w ten sposób okazać im wdzięczność i podkreślić, że są dla nas ważne, podziękować za to, co robią dla nas każdego dnia.

Ostatnio wasz Instagram jest bardziej aktywistyczny. Pisałyście, że chcecie publikować treści o tęczowych rodzinach. Co to miałoby być?

K: Chcemy przede wszystkim opowiadać na naszych zasadach o życiu tęczowych rodzin. Sam ten slogan „tęczowa rodzina” zaczął mnie ostatnio trochę męczyć, a usłyszałyśmy gdzieś określenie „rodzina z wyboru” i zaczęło mi się to cholernie podobać. Tak, jesteśmy rodziną z wyboru, razem z Olą tworzę rodzinę z wyboru. Swoimi pogadankami chcemy dotrzeć do szerszego grona odbiorców, również do osób heteroseksualnych, żeby zobaczyły, że żyjemy jak one, mamy problemy, smutki i radości. One, raczej się nad tym nie zastanawiają, ale pewnie mają takich ludzi wokół i może patrzą na takie dziewczyny jak my jako na „fajne panie”, jakąś, powiedzmy, Kasię i Marysię – a one też tworzą właśnie taką rodzinę jak my.

O: Tu chodzi o edukowanie po prostu.

K: Napisała też do nas jedna dziewczyna ze świata tęczowych rodzin, że warto by było zrobić pogadankę, jakich pytań nam się nie zadaje. Nie zapomnę, jak ostatnio były prowadzone z nami rozmowy do jednego programu i redaktorka powiedziała, że po zadaniu pytań o to, skąd się wziął Olek, czuje zażenowanie i obrzydzenie do samej siebie. Bo przecież znajomych, którzy są heteroseksualni, nie pyta, w jakiej pozycji stworzyli swoje dziecko.

O: Albo np. pytanie: „To skoro już macie jedno, to kiedy drugie?”. A my się starałyśmy o Jagnę równe 12 miesięcy, w tym były dwa poronienia.

K: Ponad 6 lat dorastałyśmy do tego, by założyć taką rodzinę, to nie jest łatwa decyzja. Chcemy też mówić o tym, jakie są sposoby na posiadanie dziecka przez dwie kobiety, ale nie zamierzamy mówić, z jakiego sposobu my skorzystałyśmy, bo to nikomu nie jest do życia potrzebne i również dlatego, że same chcemy naszym dzieciom przekazać tę informację, a w internecie wszystko zostaje.

O: Możemy tylko powiedzieć, i to nawet jest bardzo ważne, że Olek i Jagna są rodzeństwem biologicznym.

K: Czyli to jest jeden dawca. To był nasz warunek. Wiesz, kiedyś w Polsce było legalne, żeby samotna kobieta, nie mówię lesbijka, ale samotna kobieta poddała się inseminacji w klinice, a teraz wygrywa niestety ten, kto ma więcej pieniędzy, i to jest niesprawiedliwe.

Ola, dopiero co urodziłaś Jagienkę. Jak was traktowali w szpitalu? Miałyście jakieś problemy?

K: W obu przypadkach byłam osobą towarzyszącą i pierwszą osobą do kontaktu.

O: Olek jest przedcovidowy, więc z nim to wszystko inaczej wyglądało. Przy obydwu porodach miałyśmy wykupioną pomoc prywatnej położnej, więc z góry byłyśmy na wygranej pozycji. Ale wszyscy lekarze widzieli, że to jest moja partnerka, nasza położna też wiedziała. W ogóle to jest fajna historia, bo dostałam do niej namiar przez Instagram. Musiałam szybko zmienić szpital, więc zapytałam, czy ktoś mi może polecić położną na Inflanckiej albo na Starynkiewicza, no i dostałam namiar na położną ze Starynkiewicza. Skontaktowałam się z nią i powiedziałam od razu, że będę rodziła ze swoją partnerką, nie będę ściemniała, że to jest moja kuzynka, siostra czy przyjaciółka, a ona mi powiedziała, że fantastycznie, bo… ona ze swoją partnerką mają dwóch synów. Więc to był szok! (śmiech)

K: Ostatnio była nawet taka sytuacja, bo Ola z racji cukrzycy jest regularnie kontrolowana, że pani doktor mówi: „Pani Olu, będzie się pani musiała zgłosić na jeden dzień do szpitala, czy to nie będzie problem, żeby pani partnerka została z dziećmi?”. Więc to było fajne, że jednak nie partner, nie mąż, tylko partnerka.

O: Gdy Olek był malutki i chorował, pojechałyśmy z nim na wizytę do Centrum Zdrowia Dziecka. Do gabinetu weszłyśmy obie – Karola siada przy biurku, wyciąga dokumenty, ja rozbieram Olka, a to była pani profesor, babeczka w podeszłym wieku, tak na oko 60-70 lat. Zbadała Olka, ja go już ubieram – i w pewnym momencie patrzy na Karolę, na mnie, na Olka i mówi: „Chłopie, ale ty masz szczęście, mając dwie matki”.

K: A my weszłyśmy obie na zasadzie: Ola ogarnia dziecko, a ja dokumenty. Nie mówiłyśmy: „Dzień dobry, jesteśmy lesbijkami”.

Czyli wasze doświadczenie i w kontakcie z lekarzami, i w interakcjach na Instagramie pokazuje, że społecznie jesteście akceptowane. To tylko system działa przeciwko i nie daje praw.

K: Nazwijmy to po imieniu, ja dla Oli i dla naszych dzieci jestem nikim w świetle prawa polskiego. W domu dla Olka i Jagny jestem całym światem, a w Polsce – nikim. Mamy zabezpieczenie w postaci testamentu, pełnomocnictw, woli rodzica biologicznego…

O: Ale to wiesz, nie daj Boże mi się coś stanie, Karola zamiast przeżywać żałobę i tłumaczyć dzieciom, co się wydarzyło, leci do sądu i musi walczyć o dzieci. A niech trafi na sędziego z ramienia partii rządzącej, na psychologa sądowego też z partii rządzącej – i pozamiatane.

K: Bada się też więź emocjonalną z dzieckiem, ale jeśli sędzia stwierdzi, że jednak więzy krwi są mocniejsze, to jestem na przegranej pozycji. A i tak my jako laski w świecie tęczowych rodzin mamy bardzo dużo plusów. Niezależnie od tego, czy chodzi o uzyskiwanie informacji o sobie wzajemnie, o akceptację, czy też posiadanie rodziny – naszym największym minusem jest obawa braku tolerancji dla naszych dzieci i to, że nie mamy przyznanych praw, ale np. para dwóch mężczyzn ma jeszcze gorzej. Jeśli chodzi o posiadanie rodziny, to oni już w ogóle mają naprawdę ciężko.

W grudniu zeszłego roku, jeszcze bez Jagienki, ale wraz z czterema innymi tęczowymi rodzinami wzięłyście udział w akcji społecznej Stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza „Jesteśmy rodziną”. Wasze zdjęcia pojawiły się w miejscach publicznych, powstał o was filmik (do obejrzenia na jestesmyrodzina.pl – przyp. red.). Dlaczego zdecydowałyście się wziąć udział?

K: Naszym celem było pokazanie, że jesteśmy taką rodziną jak inne, a różni nas jedynie skład osobowy. Najpierw były te krótkie filmy, potem kampania świąteczna ukazująca, że jesteśmy rodziną i żyjemy wśród innych. Cieszymy się z udziału, dostałyśmy wiele pozytywnych opinii, co pokazało, że społeczeństwo jest gotowe na rodziny z wyboru, ale nadal dużo o nich nie wie i to rodzi często problemy.

O: Na co dzień chcemy też pokazywać naszym dzieciom różne modele, że nie tylko mamy znajomych, u których są mama i tata, ale żeby Olek widział też, że np. Klara z jego grupy w przedszkolu także ma dwie mamy.

K: Zaczęłyśmy szukać, gdzie takie rodziny tęczowe są, bo mamy w swoim otoczeniu pary lesbijek i gejów, ale żadna z tych par nie ma dzieci, więc jesteśmy pierwszą taką rodziną i fajnie. Z mamami Klary już się zawiązała przyjaźń, nawet pomiędzy dziećmi.

O: Będą cztery teściowe. (śmiech)

K: Wszyscy nas pytają, jak zareagujemy, gdy Olek kiedyś przyprowadzi chłopaka albo dziewczynę. No jak? Nijak. Ważne, żeby był albo była fajna. No ale ten chłopak albo dziewczyna na starcie ma dwie teściowe, to trzeba zapytać, jak ona albo on sobie z tym poradzi. (śmiech)

Powiedzcie, czego wam życzyć? Widzę w was dużo szczęścia, więc tego chyba nie trzeba.

O: Żeby koledzy Olka mówili: „Stary, ty masz zajebiście spoko te matki”.  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.