Transposłanki

Tekst: Przemysław Górecki

Anna Grodzka była w 2011 r. trzecia. W maju do parlamentu na Filipinach została wybrana Geraldine Roman. Jest siódma

 

W maju br. Filipiny dokonały historycznego wyboru: członkinią Izby Reprezentantów została Geraldine Roman, pierwsza transpłciowa posłanka w tym kraju i siódma na świecie. Emancypacja osób „T” idzie do przodu! Kto był przed Geraldine, oprócz znanej nam doskonale Anny Grodzkiej?

1999 r. – Georgina Beyer (Nowa Zelandia)

Pierwszą na świecie transseksualną członkinią parlamentu została dobiegająca dziś 60-tki Georgina Beyer, nowozelandzka działaczka społeczna, która karierę polityczną zaczęła na początku lat 90. już jako kobieta. Jej życie to gotowy scenariusz na film. Oprócz złamania tabu transseksualności w życiu publicznym (i politycznym!) Georgina przekroczyła kilka innych granic obyczajowego szoku: działalność publiczną zaczynała na scenach klubów gejowskich jako performerka, drag queen i striptizerka. Była też prostytutką – najboleśniejszym doświadczeniem tamtego okresu było dla młodego George’a pobicie i zgwałcenie przez czterech mężczyzn. Lata osiemdziesiąte, z których pierwsze cztery przeżyła jeszcze w ciele mężczyzny, to dla Georginy nowy rozdział – kariery aktorskiej. W kolejnej dekadzie zaczęła się piąć po szczeblach kariery politycznej. W 1995 r. została pierwszą na świecie osobą trans na stanowisku burmistrza, a raczej burmistrzyni, miasta Carterton. W 1999 r. dostała się do Izby Reprezentantów z ramienia Partii Pracy. W wywiadzie z 2002 r. mówiła: Muszę odpowiadać na pytania, których nie zadaje się politykom. Na przykład: czy bardzo bolało po operacji? Czy seks teraz, gdy mam ciało kobiety, jest inny, niż gdy miałam ciało mężczyzny. Cóż, kochani, tak, nie da się ukryć. Mandat posłanki zdobyła jeszcze dwukrotnie – w 2002 r. i w 2005 r., gdy Nowa Zelandia wprowadziła związki partnerskie (małżeństwa jednopłciowe – w 2013 r.). Odeszła z polityki w 2007 r., ale chciałaby wrócić, tym razem na szczeblu lokalnym. Jeśli tylko pozwoli jej zdrowie – Georgina czeka na transplantację nerki, od kilku lat zmuszona jest poddawać się męczącym dializom.

2006 r. – Vladimir Luxuria (Włochy)

Vladimir Luxuria to druga trans posłanka na świecie i pierwsza w Europie. Była deputowaną we Włoszech w latach 2006-2008 z ramienia Odrodzenia Komunistycznego, należącego do rządzącej koalicji premiera Romano Prodiego. Jej życiorys ma pewien punkt wspólny z historią Georginy Beyer – Vladimir również była aktorką i występowała jako drag queen. W odróżnieniu od Beyer, nie zdecydowała się na tranzycję, pozostając formalnie mężczyzną, jednak żyjąc jako kobieta. 51-letnia dziś Luxuria ma na koncie długi staż aktywizmu LGBTQ – była organizatorką pierwszej włoskiej Gay Pride w 1994 r. Jej wybór, jako pierwszej transposłanki w Europie, miał ogromne znaczenie przede wszystkim dla osób trans we Włoszech jako istotny krok w stronę usunięcia z ich wizerunku stygmatu prostytucji, z której najgorszym rodzajem byli utożsamiani (tzw. viados). Nobilitacja osoby transpłciowej stała się faktem, choć skutkowała wieloma żenującymi i transfobicznymi przepychankami, z których najbardziej osławioną stała się wypowiedź wnuczki Mussoliniego adresowana do Luxurii: Ubierasz się jak kobieta i myślisz, że wolno ci mówić, co chcesz. Lepiej być faszystą niż ciotą. Mandat dla transpłciowej polityczki wywołał zresztą taką furię konserwatywnych posłów, że postulowali oni wydanie zakazu korzystania z damskiej toalety przez Luxurię i… zainstalowanie specjalnej, trzeciej toalety w parlamencie, przeznaczonej tylko dla niej. W 2008 r. nie dostała się do parlamentu, a władzę we Włoszech przejął konserwatywny Silvio Berlusconi.

2011 r. – Anna Grodzka (Polska)

Historię Anny Grodzkiej (ur. 1954) znamy dobrze (odsyłamy do naszych dwóch wywiadów – „Replika” nr 18 oraz 38 oraz do autobiografii „Mam na imię Ania”), więc dla porządku odnotujmy tylko, że Grodzka została wybrana w 2011 r. z list Ruchu Palikota. Ze spokojem i godnością znosiła wiele niewybrednych ataków dotyczących jej transseksualności, tymczasem tygodnik „Polityka” umieścił ją w gronie kilkunastu najlepszych parlamentarzy stów/ek kadencji. Doprowadziła też do końca prace legislacyjne nad ustawą o uzgodnieniu płci regulującą prawny proces zmiany płci, ustawa nie weszła jednak w życie w wyniku weta prezydenta Andrzeja Dudy. Anna Grodzka nie ubiegała się o reelekcję. Obecnie działa w Medium Publicznym.

2013 r. – Nikki Sinclaire (Wielka Brytania)

W 2013 r. brytyjska posłanka do Parlamentu Europejskiego, 45-letnia wówczas Nikki Sinclaire, wyoutowała się jako osoba transpłciowa. Mandat sprawowała od 2009 r., jednak w naszej chronologii jest czwarta, bo wcześniej nie ujawniała swej transpłciowości. Tranzycję przeszła w wieku 23 lat, a w 2004 r. zrobiła coming out jako lesbijka, podkreślając jednocześnie, że nie chce być głosem społeczności LGBT w swej partii, czyli w UKIP – eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa – tej, która najgoręcej, i z sukcesem, przekonywała do Brexitu. Sinclaire opuściła UKIP w 2010 r., by założyć własną partię We Demand Referendum (Żądamy Referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z UE). W 2014 r. bezskutecznie starała się o reelekcję.

2014 r. – Michelle Suárez Bértora (Urugwaj)

Dwie ostatnie spośród poprzedniczek Geraldine Roman to transseksualne posłanki z Ameryki Południowej. Pierwsza, Michelle Suárez Bértora, została wybrana do urugwajskiego Senatu w 2014 r., w wieku 31 lat stając się już po raz trzeci historyczną postacią dla społeczności LGBT w tym kraju. Najpierw była pierwszą jawną osobą trans, która skończyła uniwersytet, potem pierwszą osobą trans – prawniczką. Michelle zajmuje się również działalnością społeczną, jest m.in. członkinią organizacji LGBTQ „Ovejas Negras” (Czarna Owca) oraz, jak sama określa, „body-image activist”, aktywistką walczącą z opresyjnością młodego, wiecznie pięknego i szczupłego wizerunku ciała. Napisała również książkę – poradnik LGBT oraz przygotowała projekt ustawy o równości małżeńskiej, który parlament Urugwaju przyjął w 2013 r. (a więc zanim Michelle została posłanką). Tranzycję przeszła już w wieku 15 lat, mając przy tym wsparcie mamy.

2015 r. – Tamara Adrián (Wenezuela)

Druga latynoamerykańska transseksualna posłanka to 62-letnia wenezuelska polityczka Tamara Adrián wybrana w 2015 r. do Zgromadzenia Narodowego z ramienia partii demokratycznej Voluntad Popular (Wola Ludu). Tamara także jest prawniczką, poza tym wykładowczynią i działaczką społeczną z wieloletnim stażem. Podczas swej kadencji zamierza skupić się na promowaniu równego dostępu do opieki zdrowotnej i rynku mieszkaniowego dla osób LGBTQ, równości małżeńskiej i praw człowieka, zwalczaniu biedy i walce z zastraszaniem, molestowaniem i okaleczaniem narządów płciowych mniejszości seksualnych w Wenezueli oraz, oczywiście, prawom osób trans. Swój wybór do Senatu nazwała „obaleniem przez Wenezuelę swego muru berlińskiego”. Tranzycję przeszła w 2002 r. w Bangkoku. Startując w wyborach, była zmuszona zarejestrować swą kandydaturę pod męskim imieniem z aktu urodzenia (Tomas), ponieważ obecne wenezuelskie przepisy nie zezwalają osobom transpłciowym na zmianę imienia.

2016 r. – Geraldine Roman (Filipiny)

Listę siedmiu transseksualnych kobiet-parlamentarzystek zamyka wspominana już Filipinka Geraldine Roman. Walcząca o prawa LGBTQ 49-letnia członkini Partii Liberalnej, żyjąca jako kobieta od dwudziestu trzech lat, to córka znanych polityków. Jej wypowiedzi o zwycięstwie wyborczym cechuje skromność i trzeźwe spojrzenie. Geraldine uważa, że o wyniku zdecydowała bardziej potrzeba „świeżej krwi” niż głębokie zmiany społeczne w kwestii tolerancji. Tak czy inaczej, jej mandat oznacza wejście na nowy poziom debaty o sprawach LGBT w katolickim kraju, w którym niedawno inny polityk (i były bokser) Manny Pacquiao powiedział, że homoseksualiści są gorsi od zwierząt. Geraldine: Gdyby Jezus żył w dzisiejszych czasach, na pewno opowiadałby się przeciwko dyskryminacji. Trzymamy kciuki za jej polityczną drogę i czekamy na kolejne trans kobiety w parlamentach, a chyba jeszcze bardziej – na pierwszego trans mężczyznę. Ten przełom wciąż przed nami.

Tekst z nr 63 / 9-10 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Trzeba działać

Z Wandą Nowicką, wicemarszałkinią Sejmu RP, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

fot. Agata Kubis

 

Pani związki ze środowiskiem LGBT są długie, silne i owocne. W 2000 r. dostała Pani Tęczowy Laur, rok później pomagała przy powstawaniu Kampanii Przeciw Homofobii – między innymi, użyczyła Pani siedziby Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny na pierwszą konferencję prasową KPH. Była Pani naszą sojuszniczką na długo, zanim stało się to popularne. W czasach, gdy było to wręcz źle widziane.

Mogę powiedzieć, że od zawsze miałam styczność z gejami, w każdym razie na pewno od wczesnej młodości. Na studiach mój najbliższy kolega był gejem, przyjaźnimy się zresztą do dzisiaj, choć on, tak na marginesie, jest wielkim zwolennikiem PIS-u. Już w latach 70. znałam pary gejowskie, one jednak wtedy żyły w ukryciu, nie można było zdradzić się z tym, że się wie, jak sprawy naprawdę wyglądają. To była tajemnica poliszynela. W latach 90. działałam wraz z przedstawicielami organizacji LGBT z różnych krajów na forach międzynarodowych na rzecz praw reprodukcyjnych i praw seksualnych, ale najważniejsze – w 1990 r. założyłam Stowarzyszenie na rzecz Państwa Neutralnego Światopoglądowego Neutrum, które wspierało pierwsze manifestacje gejowskie w Warszawie pod Kolumną Zygmunta.

Wyprzedzała więc Pani ideowo nawet same środowiska LGBT. W latach 90. osoby homo, walczące o swoje prawa, można było policzyć na palcach.

Tak, to prawda. Dopiero, gdy powstała KPH, to ruch emancypacyjny LGBT „odpalił” i wreszcie zaczęło się coś dziać. Dla mnie nie była to nigdy kwestia, w której musiałam przeżywać jakiś przełom czy olśnienie. Było dla mnie oczywiste, że jesteśmy wszyscy razem, ludzie hetero i ludzie homo. A że my, heterycy, mamy trochę lepiej, to trzeba się solidarnie wspierać. Jeśli się przyjmuje fundamentalną zasadę, że ludzie są wolni i równi, że mają prawo żyć zgodnie ze swoimi wyborami, rzecz jasna, pod warunkiem, że nikomu w tych wyborach nie szkodzą, to z niej wynika, że wszyscy powinniśmy mieć w społeczeństwie równe prawa. Wolność i równość – te dwie zasady determinują moją wizję Polski i świata. Wizję, którą chciałabym, żeby była w pełni realizowana. Jak wiemy, nie jest.

Czy współpraca między ruchem feministycznym a ruchem LGBT zawsze była harmonijna? Zawsze szliśmy razem?

Z mojego punktu widzenia tak. Nawet więcej: gdy działałam na forum ONZ, widziałam, że niektóre środowiska kobiece były do pewnego momentu zamknięte na sprawy LGBT, bo się bały, że to może zaszkodzić ich sprawie. Natomiast u nas środowiska feministyczne i LGBT od samego początku działały wspólnie, wspierały się wzajemnie. Geje zawsze byli na manifach, myśmy brały udział w paradach. To były święta, które się celebrowało i nadal tak jest. Nie pamiętam kontrowersji, niechęci czy nawet podziałów taktycznych, że lepiej czegoś nie robić razem, bo zaszkodzimy sobie wzajemnie.

Cztery lata temu dostała się Pani do Sejmu z listy Ruchu Palikota przekształconego potem w Twój Ruch. Co uważa Pani za największy sukces swój i partii, z którą do 2013 była Pani związana?

Za najważniejsze uważam wprowadzenie do debaty publicznej tych tematów, które do tej pory były tematami drugiej kategorii, uznawanymi za marginalne, nieważne. Mam tu na myśli chociażby kwestię rozdziału państwa od Kościoła. Twój Ruch zaprezentował ją jako coś oczywistego we współczesnym świecie. Uświadomił dużej części społeczeństwa, że nie jest normalne, by cały obszar sfery publicznej zajmowała instytucja Kościoła katolickiego, by Kościół miał prawo być wszędzie i we wszystko się mieszać. Taki stan rzeczy to aberracja demokracji, naruszenie polskiej Konstytucji i zaprzeczenie trendu modernizacyjnego Polski, który stanowi na pewno aspirację wielu Polek i Polaków.

Gdyby miała Pani porównać rok 1990, gdy zakładała Pani Neutrum i dzisiejsze czasy… Bo rola Kościoła katolickiego jest u nas coraz większa, a nie coraz mniejsza.

Tak. To prawda. Kościół bardzo się przez te lata umocnił, do czego doprowadziły kolejne rządy lewicy i prawicy czyniące wobec niego wszelkie możliwe koncesje. Chodzi tu zarówno o konkordat, wprowadzenie religii do szkół, zakaz aborcji, zgodę na to, by przedstawiciele Kościoła oficjalnie uczestniczyli w pracach legislacyjnych i posiedzeniach komisji parlamentarnych, jak i o ustępstwa i przywileje finansowe. Jakie tylko Kościół sobie zamarzył, to otrzymywał i otrzymuje. Twój Ruch pokazał społeczeństwu lustro. Patrzcie! Czy naprawdę chcecie, żeby tak to wyglądało, czy zgadzacie się na to, że Polska tak była rządzona?

Myśli Pani, że społeczeństwo to zrozumiało? W sondażach przedwyborczych prowadzi PiS.

To prawda, ale nie dlatego PiS wygrywa, tylko z potrzeby zmian i na fali zmęczenia Platformą Obywatelską. W którymś momencie przyjdzie też zmęczenie nadmierną obecnością Kościoła w życiu publicznym. Po jakimś czasie anachronizm tego sposobu sprawowania władzy może ludziom przestać się podobać. Zresztą, już mamy pierwsze jaskółki. Robert Biedroń w słupskim gabinecie prezydenckim zdjął portret papieża. Okazało się, że można zdjąć i nawet nie trafić do więzienia. Prezydent Poznania walczy o przejrzystość spraw finansowych między miastem a Kościołem.

Wróćmy do Sejmu… Projekt ustawy o związkach partnerskich został odrzucony i to kilkukrotnie w tej kadencji. Została za to uchwalona Konwencja Antyprzemocowa, przeszło in vitro, które jednak nie daje prawa do korzystania z tej metody parom homo i samotnym kobietom. Niedawno przegłosowano za to ustawę o uzgodnieniu płci. Co z tego uważa Pani za swoje zwycięstwo?

Przede wszystkim Konwencję i in vitro. O in vitro walczyłam od dziesięciu lat. Nigdy ta ustawa by nie przeszła, gdyby nie działania środowisk opozycyjnych i pozarządowych. Jeszcze jak byłam w Federacji, tworzyłam Społeczny Komitet na rzecz Ustawy o In Vitro. I ten projekt ustawy, który potem do Sejmu wniosłam, był przez Komitet przygotowany. Gdyby nie te działania, to Platforma nigdy by swojego projektu nie złożyła, bo przecież nie zaakceptowałaby projektu opozycji. Zgłaszałam poprawki, także we współpracy z KPH, które dopuszczałyby możliwość zastosowania metody in vitro u singielek, w tym lesbijek, ale, niestety, zostały odrzucone. Dobrze jednak, że mamy chociaż taką ustawę. Żywię jednak bardzo dużo obaw, co się z nią stanie, gdyby PiS doszedł do władzy. Może on także doprowadzić do wycofania poparcia Polski dla Konwencji.

To da się zrobić?

Oczywiście. Wszystko się da, choć mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Są to więc zwycięstwa niewątpliwe, ale o ich trwałości jeszcze bym nie przesądzała. Nie jest, niestety, tak, że jak się coś osiąga, to już raz na zawsze. Najczęściej, po drobnych zwycięstwach, mamy do czynienia z konserwatywnym backlashem, cofnięciem się o parę kroków. Gdy patrzymy na politykę z dłużej perspektywy czasowej, to widzimy postęp, ale on nigdy nie jest linearny, tylko przebiega zakosami. Muszę tutaj także powiedzieć o projektach ustaw, które przygotowywałam, ale które zostały przez Sejm odrzucone. Myślę jednak, że jako głos w debacie odegrały istotną rolę w zmianie świadomości społecznej, bo to, co może robić opozycja, to właśnie działać na świadomość. To już dużo, że o tych projektach się dyskutuje. Najpierw złożyłam projekt ustawy o świadomym rodzicielstwie, w skład której wchodziła liberalizacja prawa do aborcji, edukacja seksualna, antykoncepcja. Potem projekt o edukacji seksualnej – tu mam duże pretensje do PO, że się nad nim nie pochyliła. Skutek tego był jednak taki, że ministra Kluzik-Rostkowska przeprowadziła badania wśród młodzieży i rodziców, z których jasno wynika to, co wiedziałam od początku – że edukacja seksualna jest bardzo oczekiwana, a to, co mamy teraz w szkołach, jest absolutnie niewystarczające. Zgłaszam też projekty ustaw o wydłużeniu urlopów ojcowskich, zwiększeniu zasiłków dla matek prowadzących działalność gospodarczą, o molestowaniu seksualnym, które powinno zostać uznane za przestępstwo i podpadać pod Kodeks Karny, a nie tylko Kodeks Pracy. I ostatnio – o marihuanie medycznej i o niemarnowaniu żywności. Wszystko są to tematy ważne dla różnych grup społecznych. Te inicjatywy wynikały z moich rozmów z ludźmi, którzy przychodzili do mnie ze swoimi problemami. Starałam się więc podjąć konkretne działania i inicjatywy legislacyjne. Cieszę się, że udało mi się tak wiele zrobić.

Czy obecność w parlamencie takich osób jak Pani, Robert Biedroń czy Anna Grodzka ma wpływ na innych parlamentarzystów? Czy także im poszerza świadomość? 

Jestem przekonana, że tak. Gdy sobie przypomnę, jak traktowano Roberta, a zwłaszcza Annę Grodzką na początku kadencji , to widzę, że nawet jeśli prawica została przy swoim, to jednak jakoś oswoiła się z ich istnieniem. Chcąc nie chcąc, musieli się z Anią spotykać i dyskutować na komisji kultury – najpierw im się pewnie bebechy przewracały, ale potem odbiór się zmieniał. Tym bardziej, że Anka nie ma w sobie nic agresywnego. Robert czasami próbował być zaczepny, wdawał się w polemiki i wymianę ostrych słów, natomiast posłanka Grodzka im bardziej była atakowana, tym większą przejawiała łagodność i kulturę osobistą. W ten sposób rozbrajała i wręcz zawstydzała tych, którzy chcieli ją sprowokować i mieli nadzieję, że zaraz wybuchnie. Bezpośredni kontakt z osobami, które nie tylko, że się nie wstydzą, ale przeciwnie – są dumne ze swojej tożsamości seksualnej, nie pozostał bez wpływu nie tylko na posłów, ale także na społeczeństwo. I to jest największe ich zwycięstwo.

Cztery lata temu 10 procent Ruchu Palikota, wejście do Sejmu Pani, Biedronia i Grodzkiej było dużym sukcesem. Mieliśmy nadzieję, że odtąd lewica będzie się tylko umacniać. Tak się jednak nie stało. Dlaczego?

Wiele przyczyn składa się na tę sytuację. Po pierwsze, u nas lewica parlamentarna to było przez lata SLD, które jest lewicą urzędową, lewicą z nazwy i nierzadko samo ma problem z różnymi postulatami lewicowymi, podziela rozmaite uprzedzenia. Z drugiej strony, są rozmaite lewicowe ugrupowania pozaparlamentarne słabe z natury rzeczy, poza tym bardzo skonfliktowane. Potem dołączył do tego Ruch Palikota i to wszystko nie zagrało, bo okazuje się, że brakuje nam czegoś, co nie jest obciążone różnymi zaszłościami, czy to natury historycznej, czy personalnej.

Widzi Pani coś takiego?

Mam nadzieję, że koalicja wyborcza Zjednoczonej Lewicy może stać się pewnym przełomem.

Partia Razem?

Z dużą sympatią i nadzieją czytałam o tej partii, ale z przykrością odnotowuję, że partia Razem robi wszystko, by nie być z nikim razem. I to jest ten kłopot. Szkoda, że brakuje woli współpracy i zrozumienia, że trzeba myśleć w pewnych sytuacjach o tym, co łączy, a nie o tym, co dzieli. Ważne, żeby pamiętać, o co chodzi w polityce – o skuteczność.

Do tego dochodzą konflikty personalne. Też Pani padła ich ofiarą, gdy w 2013 r. wyrzucono Panią z koła parlamentarnego Ruchu Palikota.

Mnóstwo błędów lewica popełniła. Tym ostatnim, jeśli chodzi o SLD, było wystawienie pani Ogórek w wyborach prezydenckich.

A Pani nieporozumienia z Anną Grodzką, gdy obie postanowiłyście kandydować na najwyższy urząd w państwie?

To właściwie nie było nieporozumienie.

Tak to zostało odebrane, że konkurujecie o ten sam elektorat.

Gdyby był jeden kandydat bądź kandydatka lewicy, o co apelowałam i do Millera, i do Palikota, to by do głowy mi nie przyszło, by kandydować, bo szansę na dobry wynik mogła mieć tylko jedna osoba z lewicy. Ale okazało się już na początku, że jednego kandydata nie będzie. W tym momencie nie była to więc gra o zwycięstwo, lecz o zaprezentowanie własnych poglądów i własnych środowisk. Ważne, że Grodzka podjęła tę próbę, bo miała ona wymiar edukacyjny – pokazywała, że osoba transseksualna także może kandydować na urząd prezydenta. Mnie z kolei namawiały środowiska partii pozaparlamentarnych. Gdybym rozbijała jedność na lewicy… Ale nie było jedności, więc w tej konkretnej konfiguracji politycznej był to ruch racjonalny.

To było dobre doświadczenie, mimo że nie udało się zebrać wymaganej liczby podpisów?

A fantastyczne! Bardzo lubię kampanie wyborcze. Spotkania z ludźmi, jeżdżenie po kraju mają ogromny walor. Poza tym, naprawdę trzeba wykonać ogromną pracę intelektualną, by dobrze wiedzieć, jaką wizję Polski chce się zaprezentować.

Jak Pani reaguje na agresję, wrogość, bo i z tym na pewno się Pani spotyka?

Oczywiście, że się spotykam. Jasne. Nie od dziś. Jestem do tego przyzwyczajona. Nauczyłam się przez te lata oddzielać ataki na mnie ode mnie. Nie biorę tego do siebie, tylko do roli publicznej, którą pełnię. I to pomaga. Zwłaszcza, ze wiem, że są też tacy, którzy mnie popierają, akceptują, czekają na moje działania. Czuję się bojowniczką o sprawę ze wszystkimi konsekwencjami. Dopóki ataki mieszczą się w granicach debaty publicznej, nawet ostrej, nieprzebierającej w słowach, to jest to ok, do zniesienia.

A jak się Pani czuje w Sejmie, w dodatku sprawując tak ważną funkcję, jako przedstawicielka mniejszości ideowej?

Czuję się świetnie, zwłaszcza teraz, po paru latach doświadczeń. Przede wszystkim, cieszę się, że udało mi się poznać tę instytucję od podszewki. I od strony poselskiej, i od strony marszałkowskiej, co oznacza także zarządzenie pracami Sejmu. To daje ogromne poczucie możliwości działania, nawet jeśli nie osiąga się głównych celów. Na przykład, w ostatnim czasie sprawiło mi ogromną satysfakcję, że udało mi się zahamować negatywne procesy związane z ustawą o prawie łowieckim. Doszło na komisji do nieregulaminowego, wręcz niekonstytucyjnego sposobu procedowania, nie dopuszczono posłów do przedstawienia poprawek. Zamówiłam wtedy opinię u ekspertów, która potwierdziła w całej rozciągłości, że naruszono Konstytucję. Pod wpływem tej opinii pani marszałkini Kidawa-Błońska zdecydowała się zwrócić ten projekt do pierwszego czytania. Nie udało się myśliwym przeprowadzić projektu szybciej niżby chcieli. Byli zaszokowani, że ktoś im się sprzeciwił.

Zamierza więc Pani kandydować w najbliższych wyborach parlamentarnych z list Zjednoczonej Lewicy? I jak Pani widzi jej szanse?

Jestem liderką Zjednoczonej Lewicy w podwarszawskim okręgu wyborczym, obejmującym powiaty graniczące z Warszawą. Uważam, że Zjednoczona Lewica to dziś najlepsza i najciekawsza propozycja i wizja państwa otwartego, tolerancyjnego i przyjaznego. Dla nas równość, nowoczesność i postęp to wartości, które są fundamentem państwa, a nie potworem gender.

Załóżmy jednak że wygrywa PiS, przejmuje pełnię władzy i zaczyna spełniać wszystkie swoje groźby. Co robić? Jaki jest plan działania, obrony, ale może też ataku, mobilizacji?

Całe życie działałam poza parlamentem z wyjątkiem tych czterech ostatnich lat. Nie jest to dla mnie coś niewyobrażalnego. Chciałabym nawiązać ścisłą współpracę ze środowiskami, które nie będą mogły spokojnie zaakceptować faktu, że nowa władza zaprowadza porządki, na które nie chcemy się zgodzić. Będę patrzeć władzy na ręce i przeciwstawiać się projektom godzącym w prawa człowieka i w Konstytucję. Trzeba będzie działać. Jak zwykle. To nigdy się nie kończy.

 

Tekst z nr 57 / 9-10 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowy biały dom

Zbliżająca się powoli do końca prezydentura Baracka Obamy to okres bezprecedensowego postępu praw osób LGBT w USA. W kwietniu zamiar kandydowania w przyszłorocznych wyborach ogłosiła Hillary Clinton. Czy zostanie następczynią Obamy, również jako nasza sojuszniczka? Tekst: Katarzyna Matuszewska

 

Barack Obama, Hillary Clinton, mat. pras.

 

Nathan Johnson i Jared Milrad są parą od ośmiu lat. Poznali się w 2008 r., gdy razem pracowali przy pierwszej kampanii prezydenckiej Baracka Obamy. 12 kwietnia br. przeżyli swe 5 minut sławy – tego dnia premierę miał klip video Hillary Clinton z ich udziałem. Polityczka ogłosiła w nim swą kandydaturę w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.

Dwuminutowy filmik przedstawia kilkadziesiąt osób w rożnych życiowych sytuacjach. „Zwykłych Amerykanów/ki” – jak mówi Clinton. Opowiadają o planach na najbliższe miesiące i lata. Hillary mówi: „Zamierzam startować w przyszłorocznych wyborach” a Nathan i Milrad – „Zamierzamy wziąć ślub tego lata”. Pod koniec filmiku widać jeszcze parę lesbijską – Christy Spitzer i Kassie Thornton.

Włączenie jednopłciowych par do grupy przykładowych, typowych obywateli wzbudziło wielki aplauz amerykańskiej społeczności LGBT. Jej poparcie dla kandydatki Partii Demokratów wydaje się oczywiste, zważywszy, że Republikanie „tradycyjnie” przedstawią w najlepszym razie kogoś unikającego tematyki LGBT, a w najgorszym – jawnego homofoba.

Przyjrzyjmy się więc dossier w zakresie LGBT zarówno obecnego prezydenta, jak i – być może – przyszłej prezydentki.

Nasi homoseksualni bracia i siostry

Progres w sytuacji osób LGBT w USA za czasów prezydentury Obamy jest tak imponujący, że komentatorzy zwracają uwagę, iż trudno będzie Hillary Clinton mu dorównać:

28 października 2009 r. prezydent podpisał ustawę, która przestępstwa z pobudek homofobicznych zrównuje z przestępstwami z pobudek rasistowskich, nazywając je wszystkie przestępstwami z nienawiści. O potrzebie takiej ustawy mówiono głośno od lat, szczególnie po bestialskim zabójstwie 22-letniego Matthew Sheparda w 1998 r. Chłopak został zamordowany przez znajomych za to, że był gejem.

20 września 2011 r. dzięki wysiłkom i przy udziale prezydenta zniesiona została dyskryminacyjna zasada „Don’t ask, don’t tell”, zgodnie z którą osoby LGBT mogły służyć w amerykańskiej armii tylko pod warunkiem, że ukrywały własną seksualność; jeśli wychodziła na jaw – były dyscyplinarnie zwalniane. Zasada ta istniała od 1993 r. (wcześniej osoby LGBT nie mogły służyć w armii w ogóle, czy swą seksualność ukrywały czy nie). Obama wielokrotnie wypowiadał się przeciwko DADT, a 22 lipca 2011 r. podpisał specjalny certyfikat zaświadczający, zgodnie z wymogami ówczesnego prawa, że jej zniesienie nie wpłynie negatywnie na stan amerykańskiej armii.

9 maja 2012 r. Barack Obama jako pierwszy urzędujący prezydent ogłosił, że popiera legalizację małżeństw jednopłciowych. Wcześniej mówił, ze popiera związki partnerskie, w sprawie małżeństw jednopłciowych zaś jego poglądy „ewoluowały”: Wahałem się w tej sprawie, myślałem, że związki partnerskie będą wystarczające, a także miałem na uwadze, że wiele osób jest wrażliwych na punkcie samego słowa „małżeństwo” i rozumie je tylko jako związek kobiety i mężczyzny. Prezydent powiedział, że zmienił zdanie, gdy poznał jednopłciowe pary, m.in. rodziców przyjaciół swych córek, i przekonał się, jak dyskryminujące jest prawo zabraniające im małżeństwa. Tuż przed ogłoszeniem nowego stanowiska prezydenta wobec małżeństw jednopłciowych, poparcie dla nich w USA dochodziło do 50%. Po wypowiedzi Obamy natychmiast podskoczyło o kilka punktów procentowych i już nie spadło. Pół roku później Obama został wybrany na drugą kadencję. W dniu wyborów w trzech stanach USA – Maryland, Maine i Washington – odbyły się referenda w sprawie małżeństw jednopłciowych. We wszystkich zagłosowano na „tak”.

26 czerwca 2013 r. Sąd Najwyższy USA wydał wyrok w sprawie ustawy DOMA (Defense of Marriage Act) zakazującej małżeństw jednopłciowych na poziomie federalnym – uznał ją za niekonstytucyjną. Prezydent Obama już wcześniej ogłosił, że jego zdaniem ustawa ta jest niezgodna z konstytucją USA i jego administracja nie będzie broniła jej przed sądem. Gdy Obama został prezydentem w listopadzie 2008 r., małżeństwa jednopłciowe były legalne w dwóch stanach (Massachussetts i Connecticut). Obecnie są one legalne w 38 stanach. Wyrok Sądu Najwyższego w sprawie legalności zakazu w pozostałych 12 stanach spodziewany jest pod koniec czerwca i choć teoretycznie prezydent nie może nań wpływać, to praktycznie – owszem. Nominuje bowiem sędziów zastępujących tych, którym kadencja akurat się kończy. Być może więc prezydentura Obamy zakończy się wynikiem 50:0 dla stanów z legalnymi małżeństwami jednopłciowymi.

Do tej krótkiej wyliczanki należałoby dodać poparcie Obamy dla ENDA – ustawy wprowadzającej zakaz dyskryminacji w zatrudnieniu, której projekt znajduje się obecnie w Kongresie, a także wiele wypowiedzi i gestów przyjaznych osobom LGBT. Mają one niebagatelne znaczenie, bo kreują przyjazną wobec spraw LGBT atmosferę, która od władzy promieniuje przez media i trafia „pod strzechy”. Obama zatrudnił rekordową liczbę wyoutowanych urzędników na rożnych szczeblach swej administracji – ponad 150 osób podczas samej pierwszej kadencji. O osobach LGBT mówi: „nasi bracia i siostry” a nie „ci ludzie”, jak to się zdarza polskim politykom. Gdy publiczny coming out zrobił koszykarz Jason Collins, pierwszy jawny gej w historii prestiżowej ligi NBA, Obama pospieszył z gratulacjami, a potem zaprosił Collinsa do Kongresu na doroczne przemówienie „Raport o stanie państwa”.

Strona internetowa prezydenta wylicza jeszcze szereg innych jego osiągnięć w dziedzinie praw LGBT, włącznie z udziałem w kampanii „It Gets Better” skierowanej do nastolatków LGBT. Zresztą, samo istnienie zakładki „LGBT” na stronie Białego Domu też o czymś świadczy. Zajrzyjcie: whitehouse.gov/lgbt

Gay rights are human rights

Poglądy Hillary Clinton na temat jednopłciowych małżeństw, podobnie jak Baracka Obamy, ewoluowały. W 2003 r., gdy była ona senatorką stanu Nowy Jork, opowiedziała się za związkami partnerskimi, ale w sprawie małżeństw odparła, że Amerykanie prawdopodobnie nie są jeszcze na nie gotowi. Dodała też, że kwestia ta powinna być rozstrzygana przez każdy stan z osobna (co w istocie przez następne lata się działo). Cztery lata później, w 2007 r. Clinton powiedziała, że opowiada się zarówno za obaleniem DADT, jak i DOMA. W 2013 r. ostatecznie zmodyfikowała swe stanowisko i w specjalnym klipie Human Rights Campaign, największej organizacji LGBT w USA, powiedziała, że opowiada się za wprowadzeniem małżeństw jednopłciowych na całym terytorium USA, zarówno na poziomie stanowym jak i federalnym.

Ale najważniejszym bodaj „momentem LGBT” w karierze Hillary Clinton było przemówienie na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych 6 grudnia 2011 r. w Genewie z okazji Dnia Praw Człowieka. To właśnie wtedy, jako sekretarz stanu USA, Clinton wygłosiła słynne zdanie, którego tłumaczyć chyba nie musimy: Gay rights are human rights.

Przemówienie Clinton spotkało się z entuzjazmem części słuchaczy, ale sporo delegatów na znak protestu wyszło, gdy ta mówiła: Bycie osobą homoseksualną nigdzie na świecie nie powinno być przestępstwem. Homoseksualność pozostaje przestępstwem aż w 78 krajach świata. Clinton kontynuowała: Osoby LGBT rodzą się i żyją we wszystkich społeczeństwach. Są dziećmi, nastolatkami, osobami młodymi, dojrzałymi, seniorami. Mają wszelkie kolory skory i wyznają wszelkie religie. Są lekarzami i nauczycielami, rolnikami i bankierami, żołnierzami i sportowcami. Bez względu na to, czy o tym wiemy, czy nie i bez względu na to, czy się na to godzimy lub nie – są członkami naszych rodzin. Są naszymi przyjaciółmi i naszymi sąsiadami. Bycie LGBT to nie jest wynalazek Zachodu. To część ludzkości.

W ślad za przemówieniem ambasady amerykańskie otrzymały od swej szefowej wytyczne, by wspierać społeczności LGBT na całym świecie.

Amerykańskie portale LGBT jawnie, choć niebezwarunkowo popierają Hillary Clinton. Klip z 12 kwietnia tylko utwierdził ich wybór. Czasem poparcie to przybiera niezwykłe formy: pewien gej z San Francisco o imieniu Ryan (media nie podają nazwiska) zaczął sprzedawać koszulki z napisem „I’d bottom for Hillary”. Tłumaczenie na polski wypada albo zbyt dosadnie, albo drętwo, więc po prostu… uczcie się angielskiego! Ryan tłumaczy, że choć polityka to poważna sprawa, to zachęcać do zaangażowania się można na wszelkie, również tak frywolne sposoby, a gotowość na „bottoming” dla Hillary to oznaka zaufania.

Aktywiści LGBT podpowiadają też, co kandydatka powinna zrobić, by pokazać, że „szanuje nasze głosy”. A więc powinna np. szczegółowo wyjaśnić ewolucję poglądów w sprawie małżeństw jednopłciowych, podzielić się swymi osobistymi historiami dotyczącymi bliskich jej osób LGBT, odnieść się do plotek, że sama nie jest hetero, a także przedstawić szczegółowy plan działań w kwestiach LGBT na czas swej prezydentury. Na załatwienie czekają m.in. wspomniana już ENDA, a także prawa osób transpłciowych.

Ale najważniejsze pytanie brzmi: czy po czterdziestu czterech mężczyznach Ameryka jest gotowa na pierwszą kobietę w fotelu prezydenckim? Przekonamy się 8 listopada 2016 r.

p.s. Szefem kampanii Hillary Clinton został Robbie Mook. Ma 35 lat, polityczną karierę zaczynał podczas drugiej kampanii prezydenckiej męża Hillary – Billa, jako szesnastolatek. I jest, co nie bez znaczenia, jawnym gejem.  

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowe rodziny nie mogą czekać

Czy Czarnka odwoła Sejm, czy może ulica? Czy Tusk i Trzaskowski odbiorą Lewicy tlen? Jak walczyć z wymierzoną w osoby LGBT+ nagonką TVP i czy powinniśmy outować polityków, jeśli są homofobami? Na te i wiele innych pytań odpowiada MAGDALENA BIEJAT, posłanka Lewicy/Razem. Rozmowa Mateusza Witczaka.

 

Foto: Przemek Krysiak

 

Lewica ruszyła ze zbiórką podpisów pod „obywatelskim wotum nieufności” dla Przemysława Czarnka. Czy o dymisję ministra nie lepiej walczyć w Sejmie?

Działania parlamentarne to jedno, ale chcemy pokazać, że nie tylko politycy mają coś do zarzucenia ministrowi Czarnkowi. Przecież on budzi ogromny sprzeciw zarówno ze strony uczniów i uczennic, jak i rodziców i nauczycieli – czyli właściwie wszystkich. Właśnie dlatego porozumieliśmy się ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego i Akcją Demokracja, która zaczęła zbierać podpisy w internecie.

Posłanki i posłowie Lewicy zbierają je z kolei m.in. we Wrocławiu i w Opolu. Czy sprzeciw wobec MEiN to dobry pretekst, by ruszyć z lewicową agendą w Polskę?

Bardzo nam brakowało wyjazdów w teren, bo to esencja pracy politycznej, zwłaszcza dla ludzi Lewicy. Wsłuchujemy się w głos ludzi, chcemy być na bieżąco z tym, co jest dla nich najważniejsze, gdzie są realne problemy. Koronawirus przez wiele miesięcy uniemożliwiał nam kontakt z wyborczyniami i wyborcami, dlatego, rzeczywiście, rozjechaliśmy się po Polsce. Przede wszystkim chcemy opowiedzieć w tych „rozjazdach” o naszym programie i o naszej wizji przyszłości Polski. Jesteśmy przekonani, że poparcie dla lewicowych postulatów jest dużo większe, niż mogłoby to wynikać z sondaży, ale trudno dotrzeć do nowych wyborców.

Skąd właściwie ten rozdźwięk? Polki i Polacy mają coraz bardziej liberalny stosunek do aborcji i praw osób LGBTQIA+, CBOS donosi, że odsetek ludzi o poglądach lewicowych dynamicznie rośnie – natomiast poparcie dla partii lewicowej oscyluje wokół 10%.

W ostatnich latach wmawia się ludziom, że aby pokonać PiS, konieczny jest jeden sztandar. To bzdura; aby pokonać PiS, ludzie muszą zagłosować na kogoś innego. Różnorodność oferty politycznej jest zaś gwarantem tego, aby interesy wszystkich obywateli zostały zabezpieczone, by silniejsi nie zdominowali polityki i gospodarki. Lewica chce być właśnie takim gwarantem. Wakacyjna ofensywa będzie stanowiła przełom w poziomie poparcia. Już teraz udało nam się dotrzeć do młodych, którzy popierają Lewicę i lewicowe postulaty, ale musimy pokazać, że nie zapominamy o innych grupach: wspieramy protesty pracowników budżetówki i sądownictwa, których płace zamrożono, walczymy o seniorów, osoby z niepełnosprawnościami i osoby nieheteronormatywne.

Pomówmy o słoniu w pokoju. Do ofensywy politycznej przystępuje nie tylko Lewica, ale i Donald Tusk. Czy widzicie w nim zagrożenie? W serii jego wystąpień po powrocie do kraju hasło „LGBT” w ogóle nie padło.

Tusk próbował rzucać aluzje do równościowych postulatów – tych dotyczących praw kobiet i praw mniejszości psychoseksualnych – ale na razie wydaje się, że wciąż brak mu do tego odwagi. Tradycyjnie trzyma się więc niezdecydowanego kursu Platformy Obywatelskiej. Nie widzę i nigdy nie widziałam zagrożenia ze strony PO, bo w przeciwieństwie do niej, Lewica zawsze potrafi ła jasno zadeklarować: tak, jesteśmy za prawami człowieka, tak, prawa osób LGBT+ i prawa reprodukcyjne są prawami człowieka. Niestety na polskiej scenie politycznej taka determinacja i odwaga to rzadkość. Donald Tusk unika tego tematu jak może. Podejrzewam, że dociśnięty do ściany musiałby przyznać, że nie widzi potrzeby zmian w prawie.

Z drugiej strony Rafał Trzaskowski, wiceprezes PO, udzielił Paradzie Równości patronatu i wsparł powstanie hostelu interwencyjnego. To są realne, choć daleko niewystarczające kroki. Może więc Platforma mogłaby być dla Lewicy partnerem w kwestiach równościowych?

Powinna. Tylko doświadczenie uczy nas, że nigdy nie był to dla nich priorytet. Dużo okazji już zmarnowała i kolejne, niestety, też marnuje; w Warszawie wciąż mamy poważne problemy. Miasto nie chce na przykład wystawiać numerów PESEL i dowodów osobistych dzieciom, które urodziły się w rodzinach jednopłciowych za granicą i których rodzice są Polakami. Jeżeli w akcie urodzenia takie dziecko ma wpisane dwie matki lub dwóch ojców – nie da się takiego aktu urodzenia w Polsce przepisać. A jednocześnie mamy uchwałę Naczelnego Sądu Administracyjnego, w myśl której należy w takim wypadku skorzystać z zagranicznego aktu urodzenia i na jej podstawie wystawiać dokumenty. Tymczasem większość takich dzieci wciąż funkcjonuje jako bezpaństwowcy: nie mogą przyjechać do Polski, by odwiedzić rodzinę, nie mają tu dostępu do ochrony zdrowia czy edukacji. Jedynym samorządem, który respektuje wyrok NSA, jest Gdańsk.

Skądinąd tradycyjnie platformerski.

To prawda, ale już warszawski ratusz, choć Rafał Trzaskowski zdawał się kiedyś jednym z ważniejszych sojuszników osób LGBT+ w PO, nadal takiej decyzji nie podjął. Interweniowałam w tej sprawie już kilkakrotnie, nadal czekam na decyzje. Mam nadzieję, że wreszcie zapadną, bo tęczowe rodziny nie mogą czekać. To zresztą kwestia, w której pozytywnie wypowiedział się nawet Rzecznik Praw Dziecka.

Mikołaj Pawlak, który twierdzi, że „LGBT jest sprzeczne z patriotyzmem”?!

Pawlak przystąpił do sprawy przed NSA po stronie dziecka. Również on podnosił, że jego dobro jest najważniejsze i należy mu takie dokumenty wystawić, mało tego: interweniował u konsulów, którzy nie chcieli wydawać dzieciom paszportów. Skoro nawet Pawlak popiera to rozwiązanie, to nie rozumiem, dlaczego Trzaskowski wciąż zwleka.

Poprawa praw tęczowych rodzin w sytuacjach transgranicznych to jeden z elementów unijnej „strategii na rzecz równości osób LGBTQI”. W ciągu pięciu lat UE chce wprowadzić łatwiejsze procedury uzgodnienia płci, prawną ochronę przed przestępstwami z nienawiści, zintensyfikować walkę z dezinformacją i promować różnorodność. Czy Polska się do tej strategii dostosuje?

Pod obecnymi rządami – nie. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, bo obecny rząd buduje swoją popularność na konfliktach. Nie stwarza przestrzeni do poprawy sytuacji prawnej osób LGBT+. Wręcz doprowadza do sytuacji, w której takie osoby są zagrożone. Coraz częściej dochodzi do ataków na społeczność, nie mówiąc już o samobójstwach dzieci, czy młodych ludzi, którzy muszą się mierzyć z psychiczną i fizyczną przemocą.

Niedawno Lewica złożyła projekt uchwały w sprawie ustanowienia Polski „strefą wolności i równości dla społeczności LGBT”. Właściwie dlaczego posłanki i posłowie prawicy się mu sprzeciwili? Wielokrotnie argumentowali przecież, że nie są przeciwko społeczności, a przeciw „neobolszewickiej ideologii”?

Zgłoszona przez Krzysztofa Śmiszka uchwała to tak naprawdę reakcja na skandaliczne „strefy wolne od LGBT”, które przyjęto w gminach, powiatach i województwach. Dlaczego nie przeszła? Według mnie PiS ulega własnej propagandzie, obserwuję wśród części posłów i posłanek irracjonalny strach przed „ideologią”, którą sami stworzyli, czy raczej wymyślili. Rozmowa na temat tęczowych rodzin, ochrony praw mniejszości, czy nawet uznania ich istnienia jest w związku z tym bardzo, bardzo trudna.

Zgłaszając tę uchwałę, Śmiszek przypomniał z mównicy sejmowej, że Komisja Europejska planuje zareagować na „strefy…”. Tuż przed oddaniem tego numeru „Repliki” do druku KE faktycznie wszczęła procedurę prawną „w związku z naruszeniem praw podstawowych osób LGBTIQ” przez Polskę i Węgry. To nie za późna reakcja?

Unia rzeczywiście działa powoli. Długo w ogóle nie chciała wypowiadać się w tematach prawno-człowieczych, ograniczając się do regulowania ruchu granicznego, czy przepływu towarów i usług. Teraz UE zmienia kierunek i zaczyna żądać od państw członkowskich gwarancji równości.

Gdy Borys Budka i Rafał Trzaskowski prezentowali projekt „Koalicji 276” – sondaże dawały opozycji premię za jedność. A że metoda D’Hondta jest dla mniejszych ugrupowań bezlitosna – może warto pójść we wspólnym bloku, tak, jak planują opozycjoniści węgierscy?

Ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały nam, że jedna lista od Sasa do Lasa nie daje szans wygranej, bo przyczynia się do dezaktywizacji części wyborców, którzy chcieliby, dajmy na to, zagłosować na Magdę Biejat, a przypadkiem wybiorą Sławomira Nitrasa. Przewagę nad PiS-em mogą nam dać dwa bloki: lewicowy i centroprawicowy, ale pod warunkiem, że będą one miały spójne programy, o których będą mówić jasno i bez wykrętów. To jedyny sposób, by przełamać dominację PiS, ale także, by przełamać niszczący polską politykę trend „głosowania na mniejsze zło”. Musimy stworzyć Polkom i Polakom przestrzeń do tego, by mogły i mogli głosować za czymś, by mogli dokonać wyboru pozytywnego, a nie negatywnego.

Grozi nam scenariusz węgierski? Budapeszt uchwalił niedawno prawo zakazujące „propagandy LGBT”; jedna z tamtejszych fundacji została już ukarana za wydanie książki dla dzieci, w której występują rodzice tej samej płci.

PiS idzie w tym kierunku, widzimy to po wypowiedziach Czarnka, który postawił sobie za cel wyrugowanie ze szkół organizacji równościowych czy wydarzeń, jak choćby Tęczowy Piątek, które mają propagować tolerancję i równość. W Polsce ustanowienie podobnego prawa byłoby jednak trudniejsze.

Dlaczego?

Bo opór społeczny jest za duży, co pokazały protesty kobiet i protesty na Krakowskim Przedmieściu. Polkom i Polakom niełatwo narzucić tak zamordystyczne rozwiązania, mimo epidemii i ogromnego zmęczenia, cały czas potrafi my się zmobilizować, by wyjść na barykady. Nasza niezgoda ma znaczenie.

A czy potrafi my mobilizować się „za” czymś? Zrywy, o których pani mówi, są podyktowane sprzeciwem, natomiast nie przypominam sobie projektu pozytywnego, który sprowadziłby na ulice setki tysięcy ludzi.

Chciałoby się powiedzieć: „Taki mamy klimat”, że ciągle musimy występować przeciwko czemuś… Ludzie chcą, żeby było lepiej, punktują więc władzę w tych obszarach, w których nie mogą na nią liczyć. To zarówno kwestie praw człowieka, ale też klimatu i praw pracowniczych; przecież ostatnio pod Sejmem protestowały także pielęgniarki, walcząc o płace i lepszą ochronę zdrowia dla wszystkich. W jakimś sensie jest to jednak pozytywny program. Wychodzimy na ulice, bo wiemy, czego chcemy. Na protestach padają konkretne postulaty, podczas Strajku Kobiet – postulat liberalizacji prawa aborcyjnego, na Paradzie Równości: postulat równości małżeńskiej. Idziemy ze sprzeciwem, ale i z pozytywną agendą.

Część z „nas” zostaje w efekcie w domach. Gdy Lempart, Suchanow i Czerederecka ogłosiły deklarację ideową, nieufność do Strajku Kobiet wyraźnie wzrosła.

Działaczki próbowały w ten sposób całościowo opisać swój bunt przeciwko władzy, pokazać niszczenie różnych obszarów życia społecznego i zaprezentować nową wizję Polski: równościowej i otwartej. Mają prawo do kształtowania własnego przekazu.

Zapowiadają kolejną falę strajków. TVP, „Gazeta Polska”, „Sieci” i „Do Rzeczy” odgrzebią zapewne narrację o „paleniu kościołów” i „agresywnych feministkach”, a gdy KE pozwie Polskę – będą mówić o “fake newsach Barta Staszewskiego” i „grillowaniu Polski przez brukselskie elity”. Tymczasem lewicowe media i politycy nie mają wspólnego przekazu, prezentując rożne spojrzenia na Polskę. Jak chcecie dać odpór spójnej, prawicowej propagandzie?

Ta propaganda doprowadziła do sytuacji, w której na hasło „LGBT” wielu ludziom włącza się skojarzenie z „ideologią” i obrazkami wyciąganymi z niszowych Parad w Berlinie. Natomiast nie pojawia się skojarzenie zupełnie oczywiste: rodzina. Owszem, nie dysponujemy tak potężną tubą propagandową. Ale potrafi my mówić o osobach LGBTQIA, o tęczowych rodzinach i dzieciach. O prawdziwych ludziach, a nie o wymyślonych problemach.

Powinniśmy w tej walce korzystać z przemocy? W ubiegłym roku mnóstwo kontrowersji wywołał nie tylko Strajk Kobiet, ale i outing Jana Kanthaka. Czy polityków-homofobów, którzy skrycie są LGBT, należy, jak twierdził na naszych łamach Jacek Dehnel, wypychać z szafy?

Niezależnie od tego, czy Kanthak jest gejem: możemy go piętnować za szczucie, ale na siłę nie powinniśmy nikogo wypychać z szafy. W przeciwnym razie sięgniemy po oręż obosieczny, broń, której używają również politycy prawicy. Z pewnością też ciężej będzie nam rozmawiać, a tylko tak możemy tych, którzy boją się innych, jakoś oswoić i przekonać. Skupmy się na opowieści o realnej krzywdzie realnych ludzi. O samobójstwach dzieciaków i o wyrzucaniu ich przez rodziców z domów, o ludziach atakowanych za to, kim są. Zamiast outować polityków-homofobów, musimy uświadomić ich (oraz ich wyborców), jak krzywdząca jest polityka oparta na nienawiści.

Udaje się uświadomić Dobromira Sośnierza z Konfederacji, z którym zasiada pani w zespole parlamentarnym ds. równouprawnienia osób LGBT+?

Dobromir Sośnierz przychodzi na posiedzenia naszego zespołu, ale z jego wypowiedzi wynika, że nie słucha ze zrozumieniem. Może coś mu w pamięć zapadnie, ale na razie nie widzę, żeby ta edukacja miała na niego wielki wpływ. Nie wiem, na ile mamy do czynienia z rzeczywistym impregnowaniem na wiedzę, a na ile z polityczną kalkulacją. Być może bycie walczącym homofobem dobrze sprzedaje się na YouTubie?

Jaki jest bilans pracy zespołu na dwa lata od powołania?

Pracujemy z organizacjami pozarządowymi i aktywistami, spotykamy się z parlamentarzystami, rozmawiamy o „strefach…”, konsultujemy się ws. równości małżeńskiej czy wspomnianego już wyroku NSA. Na tle innych zespołów, z których część nie spotkała się ani razu, działamy prężnie, jesteśmy forum wymiany doświadczeń i planowania wspólnych działań. Część z tych działań daje skutki, choć głównie na poziomie samorządowym. PiS wciąż nie zaszczyca nas swoją obecnością. 

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ile kosztuje aktywizm LGBT?

SŁAWEK WODZYŃSKI twierdzi, że aby zmienić Polskę, potrzeba więcej Bartów Staszewskich. BART STASZEWSKI potrzebuje natomiast jednego Sławka Wodzyńskiego. Aktywistami są obaj, ale tym razem opowiadają o swoim życiu po zejściu z barykady i odwieszeniu na kołek tęczowych flag. Rozmowa Mateusza Witczaka

 

Bart (z przodu) i Sławek, foto: Paweł Spychalski

 

Barcie, dzieciństwo spędziłeś w Szwecji, a nastoletnie lata – w Lublinie. Do stolicy wyjechałeś już z dowodem osobistym, by – jak powiedziałeś w jednym z wywiadów – „szukać miłości”. Udało się?

Bart Staszewski: Tak. Ale to była pierwsza, młodzieńcza miłość, potrwała ze dwa lata i znikła. Potem tułałem się, tułałem… aż dotułałem się do Stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza, którego billboardy zobaczyłem w Warszawie. I tam poznałem Sławka.

 Sławek Wodzyński: Źle pamiętasz, to były billboardy Kampanii Przeciw Homofobii!

Zakładam, że Sławek wie, o czym mówi, bo już wtedy był czynnym aktywistą.

SW: Jakoś koło 2010 r. zacząłem obserwować Miłość Nie Wyklucza na Facebooku, podobnie jak Wojtka Szota, który na swoim blogu „Abiekt” bardzo ostro i bezkompromisowo pisał o tym, co się dzieje w środowisku aktywistycznym. Czy słusznie – to inna sprawa. Na pewno interesująco. Miłość Nie Wyklucza zorganizowała wtedy otwarte spotkanie w kawiarni Leniviec w Śródmieściu. Przyszło ze 20 osób. Wiele z nich włączyło się później w aktywizm, a wręcz zostało ważnymi działaczami – chociażby Hubert Sobecki czy Oktawiusz Chrzanowski, którzy też się wtedy w Lenivcu pojawili.

Bart dołączył później?

SW: Trzy lata później. Akurat debatowaliśmy o tym, żeby się wreszcie sformalizować.

Od razu wpadliście sobie w oko?

BS: Jak pierwszy raz przyszedłem, to Sławek udawał, że mnie nie widzi. Nienawidzę takich sytuacji, od razu pomyślałem: dobra, dobra, możesz sobie udawać, ale będziesz mój. Poprzeczka była jednak zawieszona wysoko, więc trzeba było zacząć taniec godowy.

Na czym polega taniec godowy Barta Staszewskiego?!

BS: Zaczęło się od puszczania oka na imprezach… Ale ciągle miałem wrażenie, że Sławek mnie nie zauważa. Dopiero potem dowiedziałem się, że ten typ tak ma, on po prostu nie pokazuje za bardzo emocji. Natomiast wtedy totalnie czułem się ignorowany, co strasznie mnie irytowało. Strasznie.

Sławku, tak szczerze: ignorowałeś Barta?

SW: Nie szukałem wtedy związku. Byłem sam i było mi z tym dobrze.

BS: Jak tylko próbowałem go przyciągnąć wzrokiem, od razu patrzył w drugą stronę! W pewnym momencie, pamiętasz, podszedłem do ciebie, niby o coś tam zapytałem… i zacząłem wprost podrywać. Wtedy już Sławek musiał ulec moim zalotom, nie było wyboru. Nie żeby z początku pisał się na jakąś długoterminową relację, ale ja już się przyssałem jak huba do drzewa.

SW: Zaraz potem wyjechałem do Birmy. Jakoś dwa-trzy miesiące po moim powrocie Bartek musiał opuścić mieszkanie, które wynajmował na Pradze… No i stanęło na tym, że wprowadza się do mnie.

Nie za szybko?

BS: Ja z natury jestem stateczny, naprawdę. Byłem przeciwnikiem tak szybkiego „formalizowania” związku, zawsze wydawało mi się, że po DŁUGIM czasie BYĆ MOŻE dałoby się razem zamieszkać, no bo przecież to duże ryzyko… A u nas to było: pyk, wprowadzam się! No bo ile myśmy się widywali?

SW: Z pół roku w sumie. A jako związek – nawet mniej.

BS: Sławek lepiej zna daty i godziny, ja zawsze mylę chronologię, bo mi się wszystko w życiu dłuży. Zapomniałem nawet o jego czterdziestych urodzinach. (śmiech) Niby nie obchodzi, ale był foch.

SW: Kiedy ja naprawdę nie przywiązuję do nich wagi.

BS: Ja przywiązywałem, ale już się z tobą trochę oduczyłem.

To jak spędzacie takie urodziny-nieurodziny?

BS: Wstajemy z łóżka, co nam długo zajmuje, po czym… w sumie nic się nie dzieje.

SW: To dzień jak każdy inny.

BS: Znacznie bardziej jestem przywiązany do Świąt Bożego Narodzenia. Potrzebuję choinki, gestów, ozdób, tradycji…

SW: …prezentów, prawda?

BS: Też. Najgorsze, że ty się buntujesz, kiedy ktoś ci próbuje zrobić niespodziankę. Jakby ci ją zrobić – pewnie byś się oburzył i wyszedł.

SW: Bo nie lubię się bawić na zawołanie, nie przepadam za przymusem. Dlaczego niby „muszę” się bawić w jakiś konkretny dzień?

Nawet podczas parady?

SW: Parady są dla nas raczej formą aktywistycznego obowiązku niż samą zabawą; albo robimy live’y czy zdjęcia – choćby w Warszawie – albo sami je organizujemy – jak Marsze Równości w Lublinie. Nawet jak byliśmy na pierwszym Marszu Równości w Kaliszu, teoretycznie „dla siebie”, to też oprowadzaliśmy zagranicznego dziennikarza.

BS: Czujemy wielką potrzebę, żeby pójść z Marszem, ale traktujemy to w kategoriach powinności. To dla nas obowiązek, nie fun. Oczywiście są ludzie, którzy uwielbiają chodzić na Marsze, machać tęczową flagą, tańczyć, spocić się pod sceną… ale to nie nasz klimat. My z natury jesteśmy introwertykami, czego nie widać, bo takie sobie wybraliśmy życia, że musimy być na pierwszej linii frontu: spotkać się z dziennikarzem, załatwić coś z politykiem albo wystąpić razem z organizacjami pozarządowymi.

SW: No, „musi” to robić Bartek. Ja raczej za tym nie przepadam.

BS: Ale też często w tych inicjatywach uczestniczysz, choć w cieniu. Nawet jeśli nie występujesz przed dziennikarzem, to często jesteś przy mnie. Pomagasz mi, choćby w Białymstoku.

SW: Pojechaliśmy tam razem, ale założenie było takie, że Bart tylko dokumentuje wydarzenie, nie uczestniczy w Marszu jako takim. Ja natomiast miałem wziąć udział.

Bałeś się?

SW: Cały czas. Ale o siebie, nie było czasu bać się o Barta. Zresztą już się trochę przyzwyczaiłem: Bartek lubi na przykład Marsze Niepodległości, na których robi zdjęcia, uchylając się przed racami, kamieniami i butelkami.

A ty, Barcie? Kiedy ostatnio rozmawialiśmy prywatnie, pisałeś, że obawiasz się o swoje bezpieczeństwo. W mediach społecznościowych krążyło wtedy twoje zdjęcie z dopiskiem „pedofil”, a komentatorzy prawicowych portali byli wręcz oburzeni, żżaden sąd nie skazał cię za zbrodnie przeciwko narodowi.

BS: Na Marszu Niepodległości czy Marszu Równości w Białymstoku nie ma czasu myśleć o strachu. Adrenalina daje takiego kopa, jakbyś skakał na bungee, tyle że przez parę godzin. Co innego, gdy padam ofiarą kilkumiesięcznej nagonki, tak jak było na jesieni ubiegłego roku, gdy Telewizja Polska emitowała dzień po dniu moją twarz, opisując mnie jako anty-Polaka i sugerując, że finansuje mnie zagranica. Potem poszły viralowe kampanie na Facebooku i Twitterze. Wtedy strach, rzeczywiście, był. Całe szczęście, że musieliśmy wtedy zakładać maseczki, bo bez bałbym się wyjść na ulicę.

SW: W Białymstoku baliśmy się wszyscy. Sam zapobiegawczo pozdejmowałem tęczowe przypinki i nie wziąłem fl agi. Dlatego jak spotkałem Julię Maciochę (organizatorkę warszawskiej Parady Równości – przyp. red.), która szła ulicą w tiulowym kostiumie, pomyślałem: „Ja pierdolę, zaraz się na nią rzucą”. Policji było bardzo mało. Cały czas leciały w nas petardy i kamienie, zapłakana Renata Kim (dziennikarka „Newsweeka” – przyp. red.) robiła relację, starając się przekrzyczeć kilkuset kiboli. Gdyby na nas ruszyli – to tych trzech mundurowych na krzyż nawet by nie zdążyło wyciągnąć pistoletu czy pałki. Obawiałem się, że będą ofiary śmiertelne, że nas zatłuką. Fakt, że skończyło się „jedynie” na złamaniach i pobiciach, to jest cud.

Na aftera, rozumiem, nie dotarliście?

BS: Tam chyba nawet nie było żadnego aftera, a poza tym my naprawdę jesteśmy introwertykami. Napędzają nas adrenalina, siła, wkurw, chęć zmiany społecznej, ale „zabawowi” nigdy nie byliśmy.

SW: Jak byłem młodszy, w czasach studenckich, to się po klubach chodziło, ale chyba trochę z tego wyrosłem. Czasem po Paradzie złapiemy znajomych z innych miast, pójdziemy coś wspólnie zjeść – ale to tyle.

BS: Nasz sposób bycia, fakt, że ciągle jesteśmy na barykadach, sprawia, że jesteśmy dosyć samotni. Trudno znaleźć z kimś spoza aktywizmu wspólny temat do rozmowy. Mam wręcz wrażenie, że czasem zanudzamy naszych znajomych rozmowami o aktywizmie. Tymczasem my tymi tematami żyjemy. Często nie mamy nawet wakacji, bo – dajmy na to – moje sprawy sądowe sprawiają, że nie mogę się ruszyć z Polski.

Strofujesz Dudę, debatujesz z Bodnarem, spotykasz się z Obamą, trafiasz na listę liderów „Timesa” – przecież to są towarzysko superciekawe tematy!

SW: Dla nas – tak. Ale większość osób nie żyje polityką. Nawet przedstawiciele naszej społeczności nie chcą non stop gadać o „strefach wolnych od LGBT+” i Czarnku. Oni chcą wieczorem iść do klubu, potańczyć, poszaleć.

BS: A nie gadać o Dudzie. Duda jaki jest – każdy widzi, przy piwie to niezbyt atrakcyjny temat. Dlatego dużo czasu spędzamy w domu, który bardzo sobie cenimy. Najbardziej obawiałem się zresztą, że policja wymyśli sobie – w związku ze „strefami” – żeby nam ten dom przeszukać. Przykład Eli Podleśnej dał nam wszystkim do zrozumienia, że aktywiści nie mogą czuć się bezpiecznie. Mundurowi mogą do nas zapukać o szóstej nad ranem i pod byle pretekstem wywrócić mieszkanie do góry nogami. Nie zniósłbym tego. Dom to nasz bezpieczny azyl. Tu planujemy, knujemy, działamy, wymyślamy.

I się relaksujecie?

SW: Tak, oglądamy seriale, bo dla Bartka nieobejrzenie wieczorem serialu to jest najgorsza obraza. Jeśli z jakichś względów uznam, że jest już za późno, bo rano muszę wstać do pracy, jest na mnie autentycznie zły.

BS: Wściekły! To jest nasz rytuał, codziennie oglądamy na Netfliksie czy HBO minimum jeden odcinek. Uwielbiam kryminały, science fiction, horrory, no i wszelkiej maści filmy dokumentalne. Te ostatnie bywają pożywką dla mojej pracy, często mnie inspirują albo stają się pretekstem do dyskusji ze Sławkiem.

SW: Tymczasem ja cierpię, bo Bart nie chce oglądać poważnych filmów: klasyki czy kina festiwalowego. Trudno jest go namówić, bo zazwyczaj wieczorem jest zmęczony i chce się odmóżdżyć.

To co ostatnio oglądaliście?

SW: Męczymy „Lupina”, ale jest straszny; Bart oglądał „Katlę”. Beze mnie, bo się pokłóciliśmy.

BS: My tak często mamy. (śmiech) Sławek idzie do drugiego pokoju, a ja kontynuuję oglądanie. Bardzo lubię dokumenty kryminalne. Próbowaliśmy skończyć „Synów Sama”, ale serial okazał się przegadany. Zaciekawił mnie natomiast „The Staircase”, który otwiera oczy na problemy ludzi niesłusznie oskarżonych, przyznających się do winy w wyniku nacisków. Chciałbym, żeby w Polsce też takie dokumenty powstawały i żeby oddziaływały na społeczeństwo. Wyjaśniały, dlaczego areszty wydobywcze są złe i dlaczego nie mogą pełnić funkcji środka zastępczego. Jak słyszę, że ktoś siedzi w takim areszcie od dwóch lat, a proces się jeszcze nie rozpoczął, to – niezależnie od ciężaru oskarżeń – taka sytuacja budzi we mnie gniew.

Sam masz z „niesłusznymi oskarżeniami” do czynienia na co dzień. Ostatnio uniewinniły cię sądy rejonowe w Tarnowie, Nowym Sączu i Mielcu, natomiast – jak przyznałeś w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” – dochodzeń związanych z twoim happeningiem toczy się w całej Polsce przynajmniej 20. A do tego przecież dochodzą debaty, akcje i działalność artystyczna. Macie ze Sławkiem związek na odległość?

BS: Nie, zresztą przez epidemię spędziliśmy razem bardzo, bardzo, bardzo dużo czasu. Aż ZA dużo czasu.

SW: Co zrobić, pracuję z domu.

BS: Mamy 38-metrową kawalerkę, a obaj potrzebujemy czasu dla siebie, nierzadko: chwili samotności. W dodatku zaczyna nam brakować przestrzeni życiowej, bo obaj jesteśmy zbieraczami. Ja mam po całym mieszkaniu pochowane mnóstwo sprzętu filmowego, Sławek – masę książek.

SW: Bart często wyjeżdża na dzień lub dwa. W weekendy często zabieram się z nim, a w tygodniu zdarza mi się brać wolne. Pewnie sytuacja trochę się zmieni, gdy pod sąd trafi ą sprawy cywilne, bo te wykroczeniowe to są najczęściej „jednodniówki”, ot: rozprawa i po robocie.

BS: Czasem dłużej, bo niektóre procesy są bardzo obciążające psychicznie. Ostatnio byłem w Lublinie przez trzy dni, bo po wszystkim musiałem odtajać. Najbardziej przeżywałem proces z radnym Pituchą, bo musieliśmy się tłumaczyć w sądzie, że nie jesteśmy pedofilami i degeneratami. Prawicowcy zawsze próbują skleić pedofilię z osobami LGBT. Obrzydliwe.

Z czasem robi się łatwiej?

BS: Trochę. Na pewno lepiej orientujemy się w prawie. Sławek zajmuje się prawem zawodowo, ale wielu rzeczy uczyliśmy się w praniu. Wiem już, z czym to się je; jak wyglądają procesy, czym jest wykroczenie, a czym przestępstwo, odróżniam prywatne oskarżenie od pozwu cywilnego, znam procedury. Właśnie wiedza sprawia, że w konfrontacji z sądem człowiek jest mniej przerażony.

SW: Ogromnie dużo daje nam wsparcie z zewnątrz. Mamy dostęp do najlepszych prawników, czy to darmowych, czy takich, których jesteśmy w stanie opłacić dzięki naszej społeczności. Jesteśmy więc w znacznie lepszej pozycji niż ktoś, kto musi się zmierzyć z całą tą machiną samotnie, nie mając kontaktów czy dostępu do mediów.

BS: Nie dałbym rady opłacić obrony z pieniędzy zarobionych na działalności filmowej i z własnych oszczędności. Dlatego jestem bardzo wdzięczny, że nasza społeczność uważa to, co robię, za istotne i dorzuca się do spraw sądowych. Dzięki temu czujemy, że nie jesteśmy sami. Ponieważ mamy już kontakty do mediów i potrafi my się przebić, teraz staramy się otwierać tę przestrzeń dla innych, zrobić miejsce dla kolejnych aktywistów i aktywistek, w tym przede wszystkim – kobiet. Właśnie dlatego moją nagrodę od Fundacji POLCUL przeznaczyłem na działalność Alicji Sienkiewicz, która stara się działać w Lublinie i robi tam świetną robotę. To kolejna rzecz, której się nauczyliśmy: aktywizm kosztuje.

Jasne, zdobyliście ogólnopolską rozpoznawalność, ale to trochę miecz obosieczny. Takie wPolityce.pl tytułuje Barta „znanym prowokatorem”, który „znów postanowił napluć na Polskę. Całkiem niedawno jego zdjęcie stało się częścią instalacji artystycznej „Jak zabijam Jezusa” w Kościele św. Apostołów Piotra i Pawła. Wcale mnie nie dziwi, że – jak przyznałeś w poprzednim wywiadzie dla „Repliki” – obawiacie się ze Sławkiem chodzenia za rękę.

BS: Mamy w sobie wewnętrzną obawę, której nie potrafi my się wyzbyć. Od kiedy pamiętam, żyję w strachu, boję się na przykład – głupia sprawa – założyć tęczowe ubrania. Trudno się na to zdecydować, gdy skrzynkę na Messengerze zapychają groźby, a media donoszą, że ktoś dostał nożem w plecy tylko za to, że szedł za rękę ze swoim chłopakiem. To straszne, że – jako społeczność – boimy się eksponować naszą zwykłość, normalność, miłość, godność. Przecież wiemy, że absolutnie nie mamy się czego wstydzić! Ale i tak drżymy o własne bezpieczeństwo.

SW: Ja jestem z trochę innego pokolenia, pewne blokady są we mnie głęboko zakorzenione. Spora część starszych gejów i lesbijek wychowywała się i żyła w innej atmosferze. Od zawsze wiedzieliśmy, że – dajmy na to – śluby nie są dla nas. Smutno mi natomiast patrzeć, jak to starsze pokolenie czasem występuje dziś przeciw równości małżeńskiej.

Jest na to nazwa. Zinternalizowana homofobia.

SW: Osoby hetero są od maleńkości socjalizowane do ślubu, właściwie wszyscy tego od nich oczekują. Poddają się tej presji, a nawet jeśli jej nie ulegają – ślub jest dla nich czymś zupełnie zwyczajnym. Dla naszej społeczności – nie. Jestem starszy od Barta o 10 lat, byłem wychowywany w innych czasach. Naszemu pokoleniu trudniej się przestawić, nie mieliśmy Netfliksa, wsparcia celebrytów czy choćby części polityków.

Przypuśćmy, że za dwa lata w Sejmie będziemy mieć zupełnie inną konstelację partyjną, która opowie się za równością małżeńską. Zdecydujecie się na ślub?

BS: Chciałbym. Nie wiem, co myśli na ten temat Sławek.

SW: Pewnie tak. Ale raczej z przyczyn formalnych.

BS: Ja mniej myślę o romantycznej części tego przedsięwzięcia. Po prostu chciałbym zrobić huczną imprezę.

SW: To nie dla mnie.

BS: Bo ty w ogóle nie lubisz hucznych imprez!

SW: To swoją drogą. Natomiast myślę, że dotknęliśmy tutaj szerszego problemu, który dotyczy również osób starszych, kobiet czy np. osób czarnoskórych w Stanach. Oni często osiągają gorsze wyniki, bo nie wierzą w siebie. Nie pchają się do mediów i do polityki, nie aplikują na uniwersytety i nie walczą o swoje prawa, bo większość mówi im: to nie jest dla was. Jesteśmy strukturalnie spychani na margines. Dlatego przed nami jeszcze sporo do zrobienia, a widoczność osób LGBT jest tu kluczowa. Potrzebujemy więcej publicznych osób LGBT, więcej zawodowych aktywistek i aktywistów, którzy będą naszym głosem w debacie publicznej. Jest z tym coraz lepiej, ale tych kilka osób to wciąż za mało. Trzeba nam więcej odważnych ludzi, którzy, gdy usłyszą słowo „pedał”, odpowiedzą: „Tak, jestem pedałem. Dlaczego masz z tym problem?”. Ludziom się wydaje, że aktywizm to okładki i uściski dłoni, a tymczasem to jest naprawdę ciężka, wyczerpująca praca, w której dzielisz się swoim życiem, swoimi doświadczeniami. I to jest duży koszt, więc niewiele osób ma na to ochotę. Ale innej drogi nie ma. To właśnie aktywiści reprezentują naszą społeczność przed politykami, dziennikarzami czy liderami opinii. Bez nich nasz głos po prostu nie będzie słyszalny. Kiedyś Mariusz Kurc powiedział na jakiejś debacie, w której pojawił się wątek „celebrytów LGBT”, że w Polsce nadal zbyt wiele osób LGBT ma większe parcie na szafę niż na szkło. A bez tego parcia na szkło, bez zabiegania o uwagę opinii publicznej, bez rozpychania się w tym heteromatriksie nikt nas słuchać nie będzie. Teraz robi to nie tylko Bart, ale też Magda Dropek, Maja Heban czy coraz więcej tęczowych rodzin, które pokazują swoje życie w social mediach. I to jest super. Im tego więcej, tym lepiej!  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.