Masakra i literalizm

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Pisanie stało się zajęciem niebezpiecznym. Zagrażającym nie tylko zdrowiu (zwłaszcza psychicznemu), ale i życiu. Przekonuję się o tym na własnej skórze, gdy fragmenty któregoś z moich felietonów (właśnie – fragmenty, a nie całość; któż by się trudził czytaniem całości) trafiają do sieci i wzbudzają reakcje tak gwałtowne, że nie powstydziliby się ich faszyści z armii Międlara. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że to, co w założeniu miało być swobodną dywagacją na tematy rozmaite, zderza się z tajfunem ekstremalnych często emocji. Chyba powinienem być dumny, że prowokuję aż taki wkurw, ale prawdę mówiąc bardziej mnie ta eskalacja złej energii przeraża, niż podnieca.

Olga Tokarczuk napisała, że chorobą dzisiejszych czasów stał się literalizm, którego objawami są: „brak zdolności do rozumienia metafory” (dorzuciłbym jeszcze – i konwencji), „pauperyzacja poczucia humoru”, „skłonność do wydawania ostrych, pochopnych sądów”, potępienie niejednoznaczności i ironii. Koniec końców literalizm prowadzi do „powrotu dogmatyzmu i fundamentalizmu”.

Zawsze staram się w tę skromną i krótką formę literacką, jaką jest felieton, wnieść elementy ironii i niejednoznaczności. Od tego m.in. są felietony. Kto czyta uważnie, ten na pewno zauważył, że poprzedni mój tekst, o anglicyzmach w języku polskim, napisany został jako polemika z samym sobą. Narrator sam siebie przyłapuje na niekonsekwencji, poddaje pod rozwagę różne za i przeciw, stawia pytania i nie podsuwa gotowych odpowiedzi.

Natomiast komentarze na profilu „Repliki” pod kilkoma zdaniami wyjętymi z tego felietonu można z grubsza podzielić na trzy grupy. Pierwsza – standardowe. Żebym się walnął w głupi łeb, że popierdoliło mnie do reszty i generalnie mam spierdalać. Druga – lekceważące. Jestem boomerem i polonistką, zasługuję więc co najwyżej na politowanie (bardzo to „inkluzywne”, nieprawdaż?). Te trzecie zaś bombardują mnie jedynie słusznymi argumentami, niekiedy nawet merytorycznymi, tyle że podanymi z agresją, zacietrzewieniem i pogardą. Bombardowanie to ma na celu zdyskredytowanie mnie osobiście i nonsensów, które wypisuję.

Czytając komentarze, zaiste bez problemu dostrzegam obłęd w oczach moich interlokutorów i interlokutorek. Dla nich rozmówca, czyli ja – ale też ktokolwiek inny, nie roszczę sobie prawa do wyjątkowości – jest przeciwnikiem, którego należy z uporem godnym lepszej sprawy wdeptać w ziemię. Masakra! W komentarzach tych próżno szukać słów typu: „sądzę”, „moim zdaniem”, „myślę, że”, „przypuszczam” czy, nie daj Boże!, „zgadzam się”. Nie, jest odrzucająca jakiekolwiek wątpliwości pewność własnych racji. Swobodna i partnerska dyskusja pozbawiona obelg i osobistych wycieczek wydaje się więc niedosięgłym, a w tym kontekście wręcz śmiesznym ideałem.

Najsmutniejsze, że tego typu postawy prezentują nie prawicowe trolle, ale osoby identyfikujące się z LGBT+. Niestety, coraz częściej dostrzegam w środowisku przejawy ponurego doktrynerstwa, które w pierwszej kolejności stawia sobie za cel napiętnowanie i wyrugowanie wszelkich odchyleń od doktryny. Szkopuł jednak w tym, że nie bardzo wiadomo, jaka to jest doktryna, bo de facto każdy ma własną. Wszystko więc sprowadza się do usilnych prób zawstydzenia (o, shaming!) i wyeliminowania domniemanego wroga.

To wymaga z kolei okopania się na swoich pozycjach i obrony ich za wszelką cenę. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że teoria queer zakładała płynność wszelkich tożsamości i orientacji. Podlegały one dekonstrukcji, co miało prowadzić do, jak widać utopijnej, sytuacji, w której nikt już nie będzie się musiał jednoznacznie określać i definiować w wąskich ramach.

Tymczasem tożsamości mnożą się dzisiaj w niesłychanym tempie. Już nie tylko gej, les, bi etc., ale aromantyczny, panseksualny, aegoseksualny, demiseksualny itd., itp. Żeby było jasne, każdy ma prawo nazywać siebie tak, jak ma ochotę. Tyle że towarzyszy temu nazywaniu syndrom oblężonej twierdzy, choć to nawet nie jest twierdza, a ciasna cela.

Do kompletu mamy jeszcze ciągłą pretensję – na przykład pod adresem „Repliki” – że nie zauważamy istnienia rozmaitych kategorii, jak również, że posługujemy się rzekomo „fobicznym” wobec nich językiem. To my jesteśmy nieprzyjacielem, do którego strzelać najłatwiej. Tu powinienem napisać, że owszem, zauważamy i nie deprecjonujemy, ale to przecież tylko żałosne tłumaczenie się, bo i tak nie udowodnimy własnej niewinności.

Rozdrobnienie siłą rzeczy prowadzi do osłabienia wspólnoty. Zamiast jednoczyć się w walce z opresyjną rzeczywistością, tęczowi zajmują się tropieniem wrogów we własnych szeregach. Bezkompromisowo i ze śmiertelną powagą prowadzącą do fanatyzmu; zawsze takie są skutki, gdy człowiekowi brakuje dystansu do samego siebie.

Tokarczuk ma rację. Literalizm nas zabije. To znaczy, zabijemy się sami. Niebinarni ukatrupią cis, aromantyczni wykończą sapioseksualnych. A PiS znowu wygra wybory

Jacek Dehnel o outingu

RĄBANIE SZAFY

Na świecie w środowisku LGBT spór, czy dokonywać outingu, toczy się od dawna, ale coraz powszechniejsze jest przekonanie, że jest to w określonych warunkach dozwolone – pisze specjalnie dla „Repliki” JACEK DEHNEL

Rysunek: Wojtek Domagalski


I.

Wszystko zaczęło się w  maju ubiegłego roku, kiedy „Gazeta Wyborcza” wyoutowała kandydata na komisarza Sądu Najwyższego, Kamila Zaradkiewicza. W tekście¹, w którym ujawniała różne bulwersujące szczegóły z jego życia, opisano między innymi, jak swego czasu zjawił się przed bramą Trybunału Konstytucyjnego w środku nocy w papciach i piżamie – i dodano, że „dziwne zachowanie Zaradkiewicza wynikało z załamania po kłótni z partnerem”. Tylko tyle, nic więcej.

Ostrzej było w  sierpniu, kiedy Michał Kowalówka zatwittował, że „po wstrętnych atakach” ziobrystowskiego posła Jana Kanthaka na społeczność LGBT postanowił ujawnić, że „przed laty w 2011 r. w krakowskim klubie Kitsch Janek – wtedy mi nieznany – wielokrotnie i obcesowo nagabywał mnie swoją ofertą seksu oralnego”. Kanthak, który wsławił się swoimi opowieściami ze zwiedzania gejowskiej dzielnicy San Francisco, gdzie rzekomo widział gejowskie sklepy mięsne (spuśćmy nawet nie zasłonę, ale szafę miłosierdzia na tę wypowiedź), określił to jako „wulgarne brednie” i oświadczył, że poda Kowalówkę do sądu. Fraza „podejmę stanowcze kroki prawne” w Polsce oznacza przeważnie, że do niczego nie dojdzie, ale tym razem groźba została spełniona: pół roku później, w  lutym 2021 roku, sprawa faktycznie do sądu trafi ła. Kowalówka twierdzi, że ma jeszcze kilka asów w rękawie, proces z pewnością będzie zajmujący.

[restrict]Powiedzmy sobie szczerze: nie jest to żadne outingowe tsunami, jak to, które zmiotło węgierskiego europosła, prawą rękę Orbana i  zawodowego obrońcę tradycyjnych wartości, Józsefa Szájera. Owszem, Zaradkiewicz został wprawdzie utrącony, ale nie sposób powiedzieć, czy zadziałała bardziej piżamka w  grzybki, czy posiadanie partnera tej samej płci; Kanthak natomiast dalej bryluje w najlepsze opowieściami o „ideologii LGBT”. Zresztą, umówmy się, bycie w związku czy nawet namolne nagabywanie w klubie jest znacznie mniej spektakularne, niż brawurowa próba ucieczki po rynnie z brukselskiej orgii, którą uskutecznił węgierski europoseł, a i ranga Szájera w strukturach partii Orbana była znacznie wyższa niż szeregowego posła czy sędziego. W Polsce outing tej rangi wydarzył się ponad ćwierć wieku temu i był bodaj pierwszy, a zarazem najbardziej pamiętny: w 1993 roku Wałęsa wygłosił swoją frazę o tym, że może się pogodzić z braćmi Kaczyńskimi i zaprosić do Belwederu „Lecha z żoną, a Jarka z mężem”. Acz i w tym przypadku nic mi nie wiadomo, żeby przerwało to karierę Jarosława, ponoć jest dalej w polityce.

A jednak sprawa Zaradkiewicza i  Kanthaka wzbudziła duże emocje. Jest oczywiście nader zabawne, że przeciwko wyoutowaniu Zaradkiewicza protestowała gwałtownie patoprawica i to w duchu walki z rzekomą homofobią. Zatroskany dziennikarz z  „wPolityce”² skądinąd patentowany homofob)³ pisał, że to „»szokujące« informacje rodem z tabloidu, w  których (homofobicznie) opisywana jest orientacja seksualna” (podobnie biadał również cytowany przez niego Robert Tekieli, gdzie indziej bełkocący o „pustoszącej świat tęczowej rewolucji”) a także zapytywał wielkim głosem: „Jaki to ma wpływ na jego pracę?”. No cóż, żaden, ale w takim razie czemu budzi to histerię, skoro takiej histerii nie budzi podanie przez gazetę, że sędzia, ministra czy poseł mają żonę albo partnerkę? I, co ważniejsze, co z publikowanymi od lat wynurzeniami ks. Oko, Krystyny Pawłowicz, biskupa Jędraszewskiego i  całej reszty mędrców antygenderu, którzy chcieli liczyć gejów w  Polsce, usunąć homoseksualnych nauczycieli z oświaty, którzy nazywają nas zarazą, i tak dalej?

Oczywiście przez „wPolityce” z  przystawkami przemawiała tu czysta hipokryzja, ale głosy przeciwko outowaniu pojawiały się również ze strony niektórych polityków lewicowych i  osób/działaczy LGBT, podnoszących, że każdy ma prawo do prywatności, że każdy outing jest przemocą oraz że outowanie piętnuje nieheteronormatywną orientację.

Przyznam, że mam duży problem z  nazywaniem „przemocą” outingu osób publicznych, które zarabiają punkty na głoszeniu homofobii. Jest to z  pewnością działanie ingerujące w  czyjąś intymność, naruszenie (z  uwagi na dobro wyższe) czyjegoś prawa do intymności. Ale w  sytuacji, kiedy osoby LGBT realnie i  masowo doznają przemocy – werbalnej, emocjonalnej, fi zycznej – już samo użycie tego terminu wydaje mi się niewłaściwe. Co najwyżej mogę uznać, że jest to przemocą na takiej zasadzie, jaką jest nią obrona konieczna – jeśli ktoś rzuca się na nas z nożem i ogłuszymy go deską, nie będziemy przecież uznani za szalonych przemocowców. A uważam, że w takich przypadkach mamy do czynienia właśnie z obroną konieczną.

II.

Na świecie w  środowisku LGBT spór, czy dokonywać outingu, toczy się od dawna, ale coraz powszechniejsze jest przekonanie, że jest to w określonych warunkach dozwolone. Bo nie chodzi o sam fakt, że ktoś ma nieheteronormatywną orientację seksualną (ba, można wcale nie uważać się za geja, tylko od czasu do czasu uprawiać seks z mężczyznami, a zostać wyoutowanym) – podobnie jak ujawnianie kochanki konserwatywnego moralisty nie jest związane z tym, że ma on jakieś życie seksualne. Outowanie jest usprawiedliwione tylko jeśli ktoś jest postacią publiczną i prywatnie robi coś zupełnie innego, niż głosi publicznie. Piętnowana jest nie orientacja seksualna, a hipokryzja.

Nie oznacza to zatem w  żadnym razie pozwolenia na outowanie każdego geja czy lesbijki. Każdy z  nas ma prawo do prywatności. Jeśli jednak wprowadza w błąd opinię publiczną, to nie ma znaczenia, czy dany polityk jest zwolennikiem prohibicji, który na boku czerpie kasę ze sprzedaży alkoholu, czy homofobem, prywatnie szukającym seksu w klubie gejowskim, czy wreszcie posłem Zielonych, który chodzi w futrze i posiada kurzą fermę. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, że zasady, które głosi on publicznie (dzięki czemu przecież uzyskał mandat i  posłuch) łamie w zaciszu prywatności. Nawet jeśli to łamanie jest zgodne z przepisami prawa.

Przy czym, dodajmy, wkraczanie w sferę seksualną w  przypadku heteroseksualistów nie budzi takich wątpliwości. Tak było przecież z posłem Piętą i jego kochanką, Izabelą Pek, którzy nie dopuścili się złamania prawa, bo uprawianie seksu pozamałżeńskiego jest w Polsce (przynajmniej na razie) legalne. Wówczas nie słyszałem oburzonych głosów. Czemu zatem mamy chronić tylko elgiebetów wysługujących się homofobom? Czy to nie podwójne standardy?

Żeby zobaczyć skutki społeczne outingu, warto przyjrzeć się, jak przebiega to choćby w  USA, gdzie mamy największy może wachlarz znanych i barwnych przykładów.

Pierwsza grupa to duchowni i  działacze religijni.

Pastor Ted Haggard, znany z  walki z  równością małżeńską, został w  2006 roku wyoutowany przez escorta, Mike’a  Jonesa, któremu przez trzy lata płacił za seks i  metamfetaminę. Gorąco temu zaprzeczał, potem przyznał, że kupił dragi, ale nigdy ich nie zażył. W końcu stracił stanowisko pastora i przyznał się do zażywania oraz tego, że Jones go masturbował. Później wyszło na jaw, że już wcześniej napastował seksualnie dwudziestoparoletniego członka kongregacji, którego kościół uciszył sześciocyfrową sumą.

Cztery lata później pastor George Alan Rekers, zaangażowany przez lata w  walkę z  LGBT, doradca obmierzłej organizacji NARTH („terapia reparatywna”), został sfotografowany na lotnisku w Miami z rentboyem. Rekers twierdził, że najął go z  powodu operacji kręgosłupa jako „asystenta w  podróży”, który miał nosić za nim walizki (na zdjęciu Rekers wszakże niósł własną walizkę). Chłopak potem oświadczył, że został najęty do codziennych nagich sesji masażu. Mimo mętnych tłumaczeń, Rekers został zmuszony do rezygnacji z NARTH.

Znacznie wcześniej, bo już w roku 2000, w  waszyngtońskim barze gejowskim przyłapano Johna Paulka. Paulk był liderem Love Won Out i Exodus (konserwatywnych grup religijnych, nawołujących do „leczenia” homoseksualizmu), a  także autorem książek o  byciu „byłym gejem”, częściowo wspólnie z  żoną, „byłą lesbijką”. Po pewnym czasie Paulk przyznał się do bycia gejem, wyrzekł się działalności, przeprosił za nią, rozwiódł się z  żoną i  jest dziś wrogiem „terapii reparatywnej”. Ostatecznie cała grupa Exodus się rozwiązała, przeprosiła za działania, a dwaj jej działacze wzięli ze sobą ślub. Powstały również grupy „Ex-ex-gay”, zwalczające przesądy o  „leczeniu” orientacji seksualnej. Upadek wizerunku Paulka, najbardziej bodaj znanego „eks-geja”, występującego u  Oprah Winfrey i na okładce „Newsweeka”, był w tym procesie momentem kluczowym.

Podobnie działo się w polityce. W 1980 roku wyszło na jaw, że republikański kongresmen Jon Hinson cztery lata wcześniej został przyłapany na pikiecie, gdzie obnażył się przed tajniakiem przy pomniku Marines na Arlington Cemetery (żeby było ciekawiej, rok później strażacy uratowali go z  pożaru gejowskiego kina porno). Hinson wszystkiego się wyparł, zwalił incydent na problemy z alkoholem i 4 listopada 1980 roku wygrał ponownie wybory, ale równo trzy miesiące później został przyłapany w  toalecie na obciąganiu pracownikowi Biblioteki Kongresu (seks między dwoma mężczyznami był wtedy zakazany przez „sodomy laws”, z którymi walczyły organizacje LGBT). Zrezygnował z  miejsca w  Kongresie i  został zastąpiony przez Demokratę, a  następnie przyznał, że jest gejem, został aktywistą LGBT i walczył o to, żeby osoby nieheteronormatywne mogły służyć w armii.

W 1994 roku republikańskiego kongresmena Steve’a Gundersona wyoutował homofobiczny kolega z partii, Bob Dornan – był to wrogi outing, kiedy Gunderson akurat zachowywał się przyzwoicie wobec społeczności – to znaczy argumentował, żeby w programie nauczania szkolnego nie przedstawiać osób LGBT w  negatywnym świetle. „Mój kolega z partii ma w szafie drzwi obrotowe!”, krzyknął Dornan; słowa takie w  Kongresie nie uchodziły, zostały skreślone z protokołu, Gunderson ich nie skomentował. Ale sprawa stała się publiczna. I  Gunderson, jako pierwszy ujawniony gej w Kongresie, uzyskał reelekcję, a następnie był jedynym Republikaninem, który głosował przeciwko zakazującej małżeństw jednopłciowych ustawie „O obronie małżeństwa”. W 2015 roku wziął ślub z mężczyzną.

Republikański kongresmen Jim Kolbe poparł wspomnianą ustawę, ale, w  obliczu groźby wyoutowania przez aktywistów, sam dokonał coming outu. Został następnie wybrany ponownie i tym samym stał się drugim jawnie homoseksualnym Republikaninem w Kongresie. W 2013 poparł równość małżeńską przed Sądem Najwyższym i  występował przed Komisją Prawną Senatu, argumentując – poniekąd we własnej sprawie – za uwzględnieniem par jednopłciowych w  polityce imigracyjnej. W  2018 opuścił partię, potem poparł Bidena w  wyborach, w  tym samym roku poślubił też Panamczyka, z którym był związany od ośmiu lat.

Republikański kongresmen (a później senator) Larry Craig w 1989 roku prowadził szarżę przeciwko Demokracie Barneyowi Frankowi (wyoutowanemu przez kochanka, z  którym się rozstał). Frank, powszechnie lubiany, przetrwał skandal i zwyciężał w wyborach w sumie 16 razy, aż zakończył karierę i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Craig natomiast przez lata walczył ze społecznością LGBT, z  równością małżeńską, z włączeniem orientacji pod ochronę przed przestępstwami z nienawiści. W 2006 został wyoutowany przez działacza gejowskiego, a w 2007 przyłapano go w toalecie na lotnisku w Minneapolis, kiedy próbował poderwać tajniaka. Skończyło się na grzywnie – Craig zaklinał się, że nigdy nie był i nie jest gejem, ale pojawiły się głosy kolejnych osób przeczące jego zapewnieniom. Podał się do dymisji i zakończyło to jego karierę.

Jak widać na tych przykładach, w przypadku outingu homofobów pozytywne możliwości rozwoju sytuacji są następujące: 1. Homofob przyznaje się i podaje się do dymisji, bo jest spalony; 2. Nie przyznaje się, ale tak czy owak jest spalony, więc wylatuje; 3. Przyznaje się, kończy lub nie kończy kariery, ale przestaje szkodzić społeczności LGBT, a czasem wręcz działa na jej rzecz. Jedyny negatywny dla społeczności skutek jest taki, że zostaje na stanowisku i robi to, co wcześniej, czyli i tak wychodzimy na zero.

Wikipedia podaje, że obecnie w Kongresie (Senacie i Izbie Reprezentantów) zasiada siedemnaście osób LGBT. Wszystkie z Partii Demokratycznej. Nie jest to, rzecz jasna, wyłącznie zasługa outowania, ale było ono ważne w procesie przemian społecznych w USA: pozwoliło skompromitować licznych głośnych homofobów, doprowadziło do tego, że wybranie osoby nieheteronormatywnej stało się możliwe nawet w  przypadku elektoratu republikańskiego i sprawiło, że po raz pierwszy w prawyborach prezydenckich pojawił się kandydat nieheteronormatywny, Pete Buttigieg. Mając bowiem do wyboru całkowitą rezygnację z życia seksualnego lub ryzyko skandalu, politycy coraz częściej wybierają trzecią opcję: niebycia homofobicznym złamasem i hipokrytą.

Outowanie przyczynia się więc do budowy otwartej wspólnoty, gdzie orientacja nie jest problemem. Koncepcja, że outowanie piętnuje nie hipokryzję, ale również orientację samą w sobie, jest zwyczajnie nieprawdziwa. Owszem, prawdą jest, że każdy outing odbiera przyrodzone nam prawo do decydowania o momencie i formie coming outu – ale w przypadku outingu usprawiedliwionego okolicznościami, a  o  takim tu mówię, jest to kara za odmawianie i odbieranie innym praw niepomiernie poważniejszych, co prowadzi do ich realnego cierpienia, a  w  szczególnych przypadkach nawet śmierci. Owszem, nasza orientacja nie jest wyborem – ale szczucie na osoby LGBT już tak – i to właśnie jest karane, nie orientacja. Społeczność LGBT po prostu działa w obronie koniecznej.

III.

Przypadek Zaradkiewicza jest o  tyle ciekawy, że nie głosił on poglądów homofobicznych – swego czasu nawet wsparł ustawę o  związkach partnerskich. Ale, po pierwsze, od tego czasu owo poparcie koniunkturalnie wycofał, a po drugie związał się z jawnie homofobiczną partią i został jednym z głównych jej aparatczyków w sądownictwie. Rozumiem więc wątpliwości ludzi o czułych serduszkach, ale chcę przypomnieć garść faktów: żyjemy w kraju, w którym PiS związał się z kościołem i wspólnie wydali wojnę społeczności LGBT, jedni dla słupków, drudzy, żeby pokryć skandal z  dekadami gwałcenia dzieci. Działacze tej partii w  całym kraju przepychają „strefy wolne od LGBT”. Prezydent z  tej partii zapowiedział, że podpisałby ustawę o  „zakazie propagandy homoseksualnej”, wzorowaną na regulacjach putinowskiej Rosji, a Kaja Godek przy wsparciu księży już zbiera za nią podpisy. Za namalowanie tęczy na reprodukcji obrazka religijnego policja, na żądanie partyjnej prokuratury, wchodzi na chatę o szóstej rano. Sam Zaradkiewicz wziął udział w PiS-owskim zaorywaniu systemu sprawiedliwości w Polsce, czego osoby LGBT są bardzo konkretnie ofi arami – samo już stanięcie dla korzyści politycznych i awansu po stronie ludzi odmawiających nam tak podstawowych praw, jak prawo do zawarcia związku, jest zdecydowanie wystarczającą przesłanką do outingu. A zatem: zero współczucia dla zaradkiewiczów, bo to nie oni są tu prawdziwymi ofi arami.

Kiedy więc słyszę wątpliwości, że to może „zniżanie się do ich poziomu” i „to zwykła zemsta” i  „czemu miałoby to służyć?”, chcę powiedzieć, że służy całej społeczności.

W homofobicznym społeczeństwie (przy czym pomijam tu przykłady państw takich, gdzie za homoseksualizm grozi kara śmierci czy więzienia i skupiam się na krajach takich, jak dzisiejsza Polska czy USA) są różne strategie przetrwania osób nieheteronormatywnych: kompletna abstynencja i  ukrywanie się, ukrywanie się w  wąskim gronie, pełna jawność, otwarte działanie przeciwko dyskryminacji itd.

Jedną z takich strategii jest bycie gejem-homofobem, który w swojej homofobicznej grupie deklaruje potępienie homoseksualizmu albo przynajmniej wspiera przemoc, a potrzeby realizuje prywatnie, w sekrecie. Im bardziej potępia czy wspiera, tym bardziej jest bezpieczny (lub pozornie bezpieczny). Jest to strategia wielu hierarchów kościelnych, znanych kaznodziejów czy prawicowych polityków. Wspomaga ona osobiste bezpieczeństwo kosztem bezpieczeństwa innych osób ze społeczności, zwłaszcza tych najmniej wpływowych, najbardziej kruchych, najmniej samodzielnych: czyli dzieciaków i młodzieży LGBT. Każdy taki homofobiczny rant republikańskiego kongresmena, każde kazanie o tęczowej zarazie, każdy obrzydliwy artykuł prasowy napisany przez krypciocha idzie dalej, osadza się w  społeczeństwie, ma swoje realne ofi ary. Mamy zatem do czynienia z egoistycznym przerzucaniem przemocy na najsłabszych (i przy okazji pomnażaniem jej). Jest to dla naszej społeczności szkodliwe.

A ponieważ jest szkodliwe, powinno być nieopłacalne. Żeby każdy zastanowił się, czy naprawdę nie wolałby obrać innej strategii.

¹Wojciech Czuchnowski, Justyna Dobosz-Oracz, Niebezpieczna przeszłość Kamila Zaradkiewicza, „Gazeta Wyborcza” z 4 maja 2020.
²Wojciech Biedroń, „GW” grzebie w życiorysie Zaradkiewicza. Internauci bronią sędziego: „Ujawnienie orientacji Zaradkiewicza nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem, „wPolityce”, 4 maja 2020.
³„Środowisko ideologii LGBT, tak niebezpieczne dla naszego społeczeństwa, rodzin i młodzieży, wykorzystało rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego do tego, by podpiąć się pod to wielkie wydarzenie i promować chore i zwyrodniałe idee”– mówił w Polskim Radiu 24 Wojciech Biedroń 1 sierpnia.
[/restrict]

Foto: Facebook

Jacek Dehnel (1980) – pisarz, poeta, publicysta, laureat Paszportu „Polityki”, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Autor m.in. prozy „Lala”, „Balzakiana”, „Saturn”, „Matka Makryna”, czy najnowszej „Ale z naszymi umarłymi” (2019), w której głównymi bohaterami jest para gejów. Jego mężem jest tłumacz Piotr Tarczyński. Razem, pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa, tworzą serię powieści kryminalnych rozgrywających się w Krakowie ponad 100 lat temu. Ich bohaterką jest samozwańcza detektywka Zofia Szczupaczyńska, najnowszy tom „Złoty róg” ukazał się w 2020 r.

Jestem nudny

Długo się głowiłem, o czym napisać kolejny felieton do „Repliki”. Żeby tak było o życiu, ale jednocześnie zahaczało o ważkie problemy oraz kwestie istotne. Po kilku tygodniach daremnych rozmyślań doszedłem w końcu do wniosku, że nie mam o czym pisać, bo jestem nudny i nieciekawe życie prowadzę – niezależnie od tego, z której strony na nie spojrzeć.

Bo tak: po pierwsze jestem nudny jako Polak, czyli mieszkaniec średniej wielkości kraju pogrążonego w swoich obsesjach, choć jednocześnie od kilku lat będącego członkiem Unii Europejskiej, a więc rozwijającego się powoli, lecz systematycznie. Nasze świry i schizy nikogo poza nami nie obchodzą, o czym dobitnie przekonuję się za każdym razem, gdy jestem zagranicą. Mówię tam, skąd pochodzę, na co pada nieśmiertelne: „What? Holland?”. Coś tam próbuje tłumaczyć, daremnie! Mówimy przecież najtrudniejszym językiem świata, a po angielsku ciężko wyrazić specyfikę naszej, za przeproszeniem, duszy. Jako kochankowie także jesteśmy umiarkowanie pożądani – gdzie nam do Hiszpanów, Włochów czy Latynosów!

Ostatnio, kiedy znowu przebywałem w kraju zagranicznym, dowiedziałem się, że Polacy to zatwardziali katolicy, którzy  kradną samochody. Ponieważ krzyżem nie leżałem i niczego nie ukradłem, szybko straciłem zainteresowanie towarzystwa. Nawet w stereotyp się nie chciałem wpasować. Cóż począć?

Mógłbym oczywiście zaszokować mych rozmówców informacją, że jestem gejem, ale doprawdy, kogoż na Zachodzie jeszcze takie rewelacje szokują? A i w Polsce, mam wrażenie, bycie, ot tak, po prostu zwykłym gejem to za mało. Ja tymczasem gej ani zniewieściały, ani przesadnie męski. Uwielbiam przebierać się, gdy trzeba odstawić jakieś widowisko, jednak w cywilu nie czuję się wcale transseksualny. Przeciwnie – całkiem jestem ze swych atrybutów płciowych zadowolony.

Bywam dość konkretny, za to mało dyskretny. Zbyt krotko żyłem w komunie, by zostać PRL-ówską ciotą, ale za wcześnie się urodziłem, by dzisiaj uchodzić za hipstera. Jestem niby ze środowiska, lecz czasami zmieniam to środowisko na inne środowisko, bo, jak wiadomo, przeciętny człowiek to istota społeczna i ciężko mu żyć poza jakimś środowiskiem. Z drugiej strony, głębokie pokłady mizantropii każą mi unikać igrzysk, eventów, plenerowych koncertów, meczów, imprez masowych i medialnych sensacji. Tracę w ten sposób okazję, by trafi ć na pierwsze strony mediów i skomentować coś, co komentuje milion pięćset innych osób. Ergo, jestem nie na czasie i nie na czacie.

Wiek mam średni, ciało takie sobie. Na gwiazdora porno się nie nadaję, zresztą na siłowni byłem w swoim życiu raz – potem przez tydzień bolał mnie palec wskazujący lewej ręki. Misiem jednak też się nie nazwę, twinkiem tym bardziej nie, a słowo „normalny” przyprawia mnie o spazmy i paroksyzmy. Rekordów seksualnych nie biję, choć za kołnierz nie wylewam. Zarazem nie palę się do zakładania rodziny, normatywnej czy nienormatywnej. Dzieci nie zamierzam posiadać (ani po ojcowsku, ani po kapłańsku), gdyż za Antonim Słonimskim uważam, że „dzieci są zakałą ludzkości”, a ludzkość jako taka nie zasługuje na kontynuację.

Gdzie nie spojrzeć – banał. Już dawno się z tą myślą pogodziłem i właściwie chciałem wycofać się w domowe pielesze, by w spokoju pić ziółka, gdy nagle zostałem – wraz z Mariuszem Kurcem i kilkudziesięcioma innymi widzami comiesięcznego, rutynowego pokazu kina LGBT w Krytyce Politycznej – zaatakowany przez grupę „nieznanych sprawców”, którzy rzucili w nas granaty dymne. I wtedy zrozumiałem, że nudny, przeciętny gej to w Polsce wciąż oksymoron. Gdyż bycie gejem (lesbijką, transseksualistą etc.) – nie tym zakłamanym i nie tym z pudelka – jest tutaj nadal wyzwaniem. Marzeniem ściętej głowy. Bo jak będziesz chciał uprawiać swój ogródek, to zawsze znajdzie się ktoś, kto – z zawiści, chamstwa, frustracji itd. – do tego ogródka ci narobi. Taki kraj, taka tradycja. Tu nie pozwolą ci się nudzić czy być nudziarzem. Oba przywileje zarezerwowane są wyłącznie dla prawdziwych Polaków. Czyli pewnie takich, którzy leżą krzyżem, kradną samochody i rzucają granatami dymnymi.

 

en → pl
Nadal

Tradycja jest najważniejsza

Bartosz Żurawiecki

Felieton z numeru 44. “Repliki” (lipiec 2013 r.)

Jakiś czas temu sauna Apollo w Berlinie obchodziła kolejną, bodaj trzydziestą rocznicę powstania. Tyle lat, tyle wzruszeń. „Gdyby te ściany mogły mówić!” – myślałem, chodząc po odremontowanych wnętrzach owego zakładu kąpielowego. Iluż uniesień, iluż akcji, reakcji i interakcji były one świadkami! Ileż przelano w nich potu, spermy, a pewnie i łez! Wiersze by o tym pisać. Albo raczej prozę. Prozę życia.
Przyjaciel po przeczytaniu mego poprzedniego felietonu, w którym nawoływałem do spisania seksualnej historii Polski, pokręcił głową i rzekł: „Generalnie to się z tobą zgadzam. Ale dlaczego, niczym jakiś dęty prawicowiec, redukujesz ową historię do wojen, powstań i innych doniosłych nieszczęść? Mnie na przykład, interesowałyby dzieje codzienności, zwyczajności. Reguła, a nie wyjątek”.
Mój przyjaciel ma rację. Jest bowiem tak, że w polskim „dyskursie” homoseksualizm -czy w ogóle każda niewiększościowa orientacja -nadal funkcjonuje jak jakiś ewenement, eksces. Nowinka z Zachodu, moda z importu, wirus przywleczony w skrzynce z bananami. Ostatnimi czasy ta narracja nieco może osłabła, ale jednak wciąż się po nią sięga. Gdy środowiska LGBT domagają się czegoś równie zwykłego jak małżeństwa czy choćby związki partnerskie, to poseł Gie odpowiada, że tu jest Polska, którą należy chronić przed patologiami, osobliwościami i „paramałżeństwami”. Przedrostek „para” oznacza „obok, niby, prawie”. Według posła Gie, jesteśmy więc w Polsce „na niby”, w najlepszym przypadku „obok” zdrowego trzonu społeczeństwa.
Niestety, nie da się ukryć, że politykom z bożej łaski łatwo przychodzi wygadywanie takich rzeczy również dlatego, że osoby spod znaku LGBT nie mają w Polsce własnej tradycji. I nierzadko, nie chcą jej mieć. Bo, owszem, ta tradycja istnieje, tylko jest ukryta, wstydliwa, przemilczana, niema. Maciej Nowak w wywiadzie, którego udzielił parę „Replik” temu, powiedział, że homoseksualizm w naszym kraju wymazuje swoją historię. Brak mu ciągłości. Sami pozwoliliśmy na to, by przez długie lata „homoseksualizm” kojarzył się albo z fanaberiami artystów, o których krążyły różne „nieprzyzwoite” plotki, albo z dziwolągami, monstrami wręcz, które wyłaniały się nocą z parkowych krzaków. Tak jakby nic nie istniało pomiędzy.
Nie mamy w Polsce lokali z równie imponującą historią jak te berlińskie. Najdłużej działa Fantom i to chyba nie przypadek, że najtrwalszy okazał się przybytek podziemny, ukryty w zakamarkach i mało elegancki (inny mój znajomy szukał kiedyś polskiego odpowiednika słowa „darkroom” i wymyślił neologizm „obskórnia” – jak ulał pasuje on do Fantomu). Dziesiątą rocznicę powstania świętować będzie Lodi Dodi, swoje lata mają też organizacje takie jak Lambda czy KPH. Obecnie, jest więc już do czego się odwołać, jednak im dalej w najnowszą historię, tym coraz ciemniej.
Temat mojego felietonu współgra z motywem przewodnim całego bieżącego numeru „Repliki”. Kilka stron dalej Krzysztof Tomasik opisuje pierwsze polskie magazyny LGBT, kilka stron wcześniej profesor John Stanley wspomina homoseksualną Warszawę czasów PRL-u. Tu chodzi o coś więcej niż nostalgia czy sentymenty, których z wiekiem człowiekowi przybywa. Tu chodzi o odzyskanie własnej historii, ale też o zbudowanie własnej tożsamości. Bo – być może wielbiciele queerów rzucą się teraz na mnie z pazurkami – uważam, że najpierw trzeba stworzyć solidną tożsamość, choćby po to, by później było co dekonstruować. A tożsamość polskich osób LGBT to na razie prowizorka.
Poznałem kiedyś parę osiemdziesięcioletnich mężczyzn, którzy przeżyli ze sobą pół wieku. Gdy przyjaciele urządzili im przyjęcie z okazji rocznicy ich związku, przyjęli je z zażenowaniem i niechęcią. Przez dekady bowiem strzegli swej „tajemnicy poliszynela” – oficjalnie nikt nie wiedział, że są ze sobą, choć, oczywiście, wszyscy to wiedzieli. Niedługo potem jeden z tych panów zmarł, a ja się zadumałem, ile opowieści wzruszających, pikantnych, zabawnych przepadło wraz z nim w grobie. Drodzy/ Drogie! Nie dopuśćmy, by pochłonęła nas niepamięć. Jeśli chcielibyście podzielić się swoimi wspomnieniami, odezwijcie się do mnie bezpośrednio (mejl – bartoch5@interia.pl) lub do redakcji „Repliki” (mejl: redakcja@replika-online.pl). Wysłuchamy, spiszemy, opublikujemy…

Wyimek:
Poznałem parę 80-letnich mężczyzn, którzy przeżyli ze sobą pół wieku. Przez dekady strzegli „tajemnicy poliszynela” – oficjalnie nikt nie wiedział, że są razem

 

Pranie brudnej historii

Bartosz Żurawiecki

Felieton z numeru 43. “Repliki” (maj 2013 r.)

„A potem pomyślałem, jak bardzo wyprany jest ten epizod historyczny z wszelkiego seksu” – pisze Jarosław Iwaszkiewicz w „Dziennikach” na 25 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. I dodaje: „A przecież to musiało być przepełnione seksem, oczywiście i 1863 rok też”.

Z kolei Jeremi Przybora w drugim tomie swych memuarów zatytułowanych „Przymknięte oko opatrzności” opisuje, jak razu pewnego podczas okupacji ujrzał kolegę piorącego w wannie prochowiec skąpany we krwi. Świadom tego, że Staszek działa w konspiracji, pomyślał, że właśnie wykonał on wyrok na jakimś zdrajcy narodu. Okazało się jednak, że aktywista Polski Podziemnej, wracając do domu, poznał niebieskooką blondynkę, która – po krótkim spacerze – legła z nim w polu uprawnym. Żeby im było wygodniej, Staszek rzucił na ziemię płaszcz. Niestety, pani miała tego dnia „damską niedyspozycję”, której konsekwencje rozlały się na ów jasny prochowiec. Musiał więc potem nasz bohater heroicznie doprowadzać go  do stanu czystości.

Czystość. Słowo-klucz, słowo-sacrum. Iwaszkiewicz kończy wspomniany wyżej fragment „Dzienników” takimi oto zdaniami: „W ogóle żebym wreszcie mógł napisać swobodnie o sprawach seksualnych – ale teraz to już by było starcze lubowanie się. Bardzo niemiłe. Nie trzeba. Niech ci wszyscy ludzie zostaną czyści jak łzy”.

Polska jest generalnie krajem niezbyt czystym. A jak się już coś czystego tutaj trafi, to rodacy natychmiast to zapaskudzą. Wymalują sprejem durne graffiti, psa napuszczą, żeby zrobił kupę, kopną, oplują, podpalą, narzygają… Ale jednocześnie, im więcej wokół nas syfu, tym większa w Polsce obsesja czystości moralnej, rasowej, cielesnej, seksualnej, religijnej i narodowej. Zawsze mnie na swój aberracyjny sposób fascynowała owa rozbieżność między patriotycznymi uniesieniami a pogardą, z jaką Polacy traktują przestrzeń publiczną, namacalną (a nie symboliczną) ziemię, którą są zawsze gotowi z dumą obsikać, oszpecić czy nawet wysadzić w powietrze. Najpewniej „fizjologia” materii natrętnie zanieczyszcza im idealny, czysty obraz Polski.

Czystość zewnętrzną mamy więc w głębokim poważaniu, ale i z utrzymaniem czystości wewnętrznej w życiu bieżącym – politycznym czy rodzinnym – nie jest z różnych powodów łatwo. Ochoczo więc bierzemy się do prania historii. Pierzemy ją i pierzemy, aż będzie „czysta jak łza”, czyli np. „wyprana z wszelkiego seksu”. Zmarli głosu ni seksu już nie mają, a żywi, jak dowodzą zapiski Iwaszkiewicza, posłusznie wcielają się w role praczek piorących mózgi, płaszcze i sztandary.

Zgiełk, jaki wywołała ostatnio hipoteza doktor Elżbiety Janickiej, że Rudy i Zośka mogli kochać się po gejowsku, oprócz ewidentnej homofobii odsłonił także paniczny lęk przed zabrudzeniem świętego obrazka. Bo wyobraźmy sobie teraz, że ci bohaterowie całowali się z języczkiem (ze sobą, a choćby i z dziewczynami) albo w jeszcze gorszy sposób profanowali sacrum swych ciał. Nie, to niewyobrażalne!

Czas więc na wyjawienie brutalnej prawdy. Niezależnie od tego, czy uprawiamy seks, czy walczymy z wrogiem, przelewamy krew nieprzyjaciela czy krew menstruacyjną, powinniśmy się potem umyć. Bo jak człowiek żyje, to się brudzi, a w seksie i walce brudzi się zwłaszcza. Najcelniej wyśpiewała ten fakt Stanisława Celińska w „Songu sprzątaczki” autorstwa Jonasza Kofty. Jest tam mowa i o tym, że ludzie „relaksujo się w spodnie”, i że robią rewolucję –  jedno i drugie wymaga, by później posprzątać po sobie.

Skoro już wykazaliśmy zbieżności między seksem i heroizmem, należy się teraz zabrać za napisanie seksualnej historii Polski. Powstania Styczniowego, Warszawskiego i solidarnościowej opozycji też. By stała się nasza historia nie tylko bardziej sexy, ale i bardziej ludzka. Niech jej białe plamy wreszcie się zabrudzą!

Wyimek:

Należy się zabrać za napisanie seksualnej historii Polski, by stała się nie tylko bardziej sexy, ale i bardziej ludzka

 

Rytuały przejścia albo mężny Mężydło

Bartosz Żurawiecki

Felieton z numeru 42. “Repliki” (marzec/kwiecień 2013 r.)

Ach, nie! Nie skomentuję żadnej z homofobicznych wypowiedzi, które ostatnimi czasy znowu trysnęły jak gejzer z polskiego piekiełka. Sądzę bowiem, że gdybyśmy chociaż część tej energii, którą poświęcamy na komentowanie, udostępnianie, wyśmiewanie, przedrzeźnianie, potępianie etc. bredni wygłaszanych przez prostaków, wieczne dziewice i facetów w czarnych sukienkach, przeznaczyli na działania afirmacyjne i dyskurs posuwające, to już byśmy dawno mieli tęczowy raj między Bugiem a Nysą Łużycką. Bracia i Siostry umiłowani w Panu i w Pani! Przestańmy  lansować homofobów, także na własnych profilach fejsbukowych (czarny PR to nadal PR), a zacznijmy wreszcie lansować siebie. Tyle jest między nami osób seksownych, inteligentnych, błyskotliwych i utalentowanych, że doprawdy nie wiem, dlaczego z masochistycznym uporem zasłaniamy się kostropatymi miernotami ze ślinotokiem i ptasim móżdżkiem (wybaczcie mi,  ptaszęta!)?

Chciałbym natomiast pochylić  się nad pewną opowieścią, która umknęła uwadze fejsbukowych aktywistów w tej powodzi gówna. Zaczyna się ta baśń od słów „Nie jestem homofobem”. Ich autorem jest poseł PO, Antoni Mężydło, a wypowiedziane one zostały na antenie Radia Tok FM. Zaraz potem polityk rzekł (cytuję za gazeta.pl): ” W PRL protoplaści dzisiejszej lewicy szantażem zmuszali homoseksualistów do współpracy z SB. Ja takiej próbie byłem poddany na ostatnim roku studiów”. W pierwszej chwili pomyślałem, że oto mamy do czynienia z nieoczekiwanym coming outem, dzięki któremu kolega Biedroń będzie miał z kim siedzieć w oślej ławce Sejmu. Niestety, tu nastąpił zwrot akcji, bowiem okazało się, że Mężydle SB po prostu podrzuciło do pokoju w akademiku geja. („On wiedział o co chodzi, że się ze mną znalazł w jednym pokoju”). Ponoć jednak Antoni nie przypadł gejowi do gustu, toteż  – ku satysfakcji każdej ze strony – większość czasu spędzał u swego „współpartnera”, zaś poseł in spe mógł „wykorzystać lokal do działalności politycznej”. Happy end!

Co to był za gej, trudno zgadnąć. W Polsce gej to pedał. Nie ma imienia, nazwiska, historii, a zwłaszcza twarzy. Czy pochodził ze specjalnej sekcji LGBT SB, czy też podpisał kontrakt z bezpieką, bo ta zagroziła ujawnieniem jego orientacji? I dlaczego podrzucili go akurat Mężydle? Czyżby coś w nim wyczuli? („Co on we mnie wyczuwa? Jeszcze mnie wydyma!” – myśli sobie Miauczyński, bohater „Dnia świra”, w obecności Pedała). A może służby specjalne zainspirowały się powieścią „Pocałunek kobiety-pająka” Manuela Puiga? W tejże książce homoseksualista Luis ma donosić na swego współwięźnia, marksistę Valentina, na końcu zaś odbywa z nim stosunek płciowy. Wiele w historii Mężydły białych plam, które polecam uwadze naszego badacza innej historii PRL-u, Krzysztofa Tomasika.

W każdym razie, jest to niewątpliwie opowieść inicjacyjna. Gej staje się kluczowym elementem przejścia nie tylko z komunizmu do demokracji, ale też z chłopięcej partyzantki do męskiej władzy. Wstawcie sobie geja do pokoju, a zastąpi wam on próbę ognia, wody i miecza (ha ha! zależy jeszcze o jakim mieczu mówimy). Ponoć sam Mozart bezczelnie wykorzystał biografię katolika Mężydły do stworzenie swej słynnej opery o masońskich rytuałach – „Czarodziejski flet”. Zwanej zresztą w kręgach królowych nocy „Czarodziejskim fiutem”.

Przesłanie przypowieści Mężydły dostrzegli również czytelnicy gazety.pl. Jeden z komentarzy pod tekstem głosi: „Dzielny człowiek z tego Antoniego. Dobrze, że panu posłowi nie przydzielono do pokoju jakiegoś studenta z Nigerii. Mogłaby to być próba na murzynowatość pana Mężydły. Nie wiadomo, czy z tej esbeckiej zasadzki wyszedłby równie zwycięsko”. Drugi zaś ujmuje sprawę wprost: „Z tej opowiastki wynika, ze to dzięki koledze gejowi działalność polityczna pana M. mogła się rozwijać. Powinien więc być wdzięczny gejom, że się tak przyczynili do rozwoju jego politycznej kariery”.

No właśnie! Co by polska prawica zrobiła bez gejów? Z kim tak by było jej źle jak z nami? Tak więc, jak znowu będą się nas czepiać, odparujcie im, że jesteśmy solą tej ziemi. Jej jądrem i prostatą. Bez nas Polska nie byłaby Polską, a Polacy nie byliby Polakami, tylko jakimś homo niewiadomo!

 

Geje w totalnym zwisie

Bartosz Żurawiecki

Felieton z numeru 41. “Repliki” (styczeń/luty 2013 r.)

W Berlinie na ulicy, przy której czasami mieszkam, zorganizowano protest. Dotyczył on… planów zamiany latarni gazowych na elektryczne. Na protest  ów przyszło więcej ludzi niż na Marsz Tolerancji w Poznaniu, który, zdaje się, dotyczył spraw istotniejszych niż rodzaj ulicznego oświetlenia.

Wciąż mnie zadziwia, że – jeśli sądzić po manifestacjach, po akcjach społecznych, po podpisach pod różnego rodzaju petycjami, po liczbie członków organizacji i odbiorców kultury gejowskiej – szeroko pojęte środowisko LGBT składa się w Polsce, kraju trzydziestoośmiomilionowym, z kilkuset osób. To wielkość, która właściwie się nie zmienia. Jeśli rośnie, to w tempie żółwim (a może raczej maleje? – frekwencja na poznańskim marszu była przecież najniższa od lat). Wyciągnąć stąd należy logiczny wniosek, że w Polsce gejów z lesbijkami niet. Lub też, że stanowią jakiś mikry promil społeczeństwa, dla którego nie tylko, że nie warto zmieniać prawa, ale nawet otwierać ust.

Sytuacja przedstawia się inaczej z perspektywy portali randkowych. Na nich wyglądamy całkiem konkretnie. Jaki stąd wniosek? Ano taki, że geje w Polsce są cali spoza środowiska. Czyli, że nie ma środowiska, bo wszyscy są poza nim. Przeglądam niektóre profile – owszem, stosunkowo niewiele już tych bez twarzy, opatrzonych nickiem typu „totalnadyskrecja”. Za to nierzadko trafia się tekst w stylu: „prędzej zjem tłuczone szkło niż dam na KPH”.  Dlaczego?  – pytam czasami autorów. Odpowiedzi otrzymuję (jeśli w ogóle otrzymuję) mętne:  bo „jestem normalny”, bo „psują wizerunek”, bo „się obnoszą”. O co, kamon? Czas płynie, a śpiewka wciąż ta sama.

Mam jeszcze inną hipotezę – środowiska LGBT w Polsce nie ma, gdyż przebywa na emigracji. W Londynie albo we wspomnianym Berlinie. O! Tam to dopiero można spotkać rodzimych gejów (a nawet i lesbijki) aktywnie (i pasywnie)  uczestniczących w paradach, podpisujących listy obecności w klubach i saunach, czytających branżowe media, oglądających wiadome filmy itd. itp. Polak potrafi, szkoda że zagranicą – taka była piosenka w minionym (ponoć) systemie.

Dlaczego? Dlaczego pedały w ojczyźnie mają wszystko w dupie, podczas gdy na obczyźnie potrafią tę dupę nadstawić? Pewnie dlatego, ze nic im za to nadstawienie nie grozi, poza odrobiną przyjemności. Ktoś bowiem wcześniej zebrał na swoim tyłku cięgi, by innym wolno było radośnie nim kręcić.

Można oczywiście wzruszyć tyłkiem na tę milczącą większość i dalej uprawiać heroicznie swój ogródek, gdyby nie zatrważające widoki, jakie oglądam chociażby przy okazji Marszów Niepodległości. Są w Polsce liczne środowiska, tylko, niestety, nie są to środowiska LGBT.

I tu krotochwile się kończą, chyba że rzeczywiście wszyscy wyjedziemy do Londynu albo Berlina, zgodnie z życzeniem polskiej prawicy. Bo już naprawdę nie chodzi o to, że nas ciocia z wujkiem zobaczą w telewizyjnej migawce na Paradzie Równości i „sobie pomyślą”. To już w ogóle nie jest kwestia orientacji seksualnej takiej czy siakiej. To jest kwestia orientacji światopoglądowej. Kwestia tego, jakiej Polski chcemy lub, przynajmniej, jakiej nie chcemy.

Ja wiem, że wszyscy jesteśmy wyjątkowi, różnorodni, zgoła queerowi. Ja wiem, że okoliczności obiektywne nie sprzyjają zbiorowym uniesieniom na świeżym powietrzu. Deszcz zacina, PKP nie dowozi, nagłośnienie nie działa, łysi rzucają prowiantem. Z tych powodów i mnie czasami na pikiety i parady uczęszczać się nie chce. Ale nawet nie musimy wychodzić na ulicę.  Nie opuszczając sieci, popatrzmy sobie najpierw w lewo (bida z nędzą), a potem w prawo. Uff, tłoczno i duszno jak w saunie gejowskiej! Napiszę więc coś szalenie niepopularnego – weźmy wreszcie przykład z kiboli, katoli i obrońców Telewizji Trwam. Choćby tylko po to, by oni nie mogli wziąć się za nas.

Wyimki:

Sądząc po akcjach społecznych, środowisko LGBT w Polsce to kilkaset osób, ale na portalach randkowych wyglądamy całkiem konkretnie.

Weźmy przykład z kiboli, katoli i obrońców Telewizji Trwam

 

Kraj przebrzmiałych rewolucji

Bartosz Żurawiecki

Felieton z numeru 45. “Repliki” (wrzesień/październik 2013 r.)

Nie uwierzycie, ale po raz pierwszy usłyszałem, że homoseksualizm to temat przebrzmiały w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Byłem wtedy smarkaczem, dobrze jednak pamiętam, jak mój starszy, mądraliński kolega w wieku nastoletnim skomentował jakiś film, w którym pojawiły się wiadome wątki. Nie użył żadnych homofobicznych przekleństw, nie pojechał po wstrętnych pedałach. Nie! Zamyślił się i bardzo kulturalnie orzekł, iż jego zdaniem „homoseksualizm to temat przebrzmiały”. Być może zresztą użył jakiegoś innego głębokiego słowa typu: „wyeksploatowany”, „niemodny”, „ograny” etc. Tak dokładnie to już nie pamiętam, w każdym razie wszystkie te określenia towarzyszą mi od tamtej pory niestrudzenie.

Bowiem, gdy tylko „temat homoseksualizmu” wypłynie w jakiejś dziedzinie sztuki, względnie w mediach, słyszę głosy, że już dosyć, że ileż można, że naprawdę za dużo tego wszystkiego, że nuda i przesyt. Po publikacji własnych tekstów i książek czytałem pełne zniecierpliwienia i protekcjonalnego tonu wypowiedzi krytyków radzących mi, bym zajął się wreszcie czym innym i dał sobie spokój z tą przebrzmiałą modą. Nikomu z nich jakoś do głowy nie przyszło, że to, co jest od wieków częścią ludzkiego doświadczenia nie podlega modom ani nie zamierza przebrzmieć.

Tak, homoseksualizm przetrwał wszystkie mody, ma się świetnie, nawet bym powiedział, że ostatnio rozkwita. Moi oponenci – zwolennicy dyskrecji, piewcy normalności, wrogowie niskich dyskursów i nieprzyzwoitych ideologii  – trochę jakby przycichli. Może machnęli rękę na rozbuchaną promocję pedalstwa, a może coś (oby!) zrozumieli? To, co kiedyś było wstydliwe, wyśmiewane, gorsze, lekceważone wkradło się do mediów tzw. mainstreamowych, zadomowiło w sztuce, już się nie da tego usunąć ani przemilczeć.

Czyli, po prostu, rewolucja w przebrzmiałym temacie! Bo rewolucja to drugie słowo, które słyszę od dzieciństwa.  W szkole musiałem oddawać hołd tej Październikowej. Natomiast w telewizji tamtego czasu perorowano o „pełzającej kontrrewolucji”, która chciała zdławić socjalistyczną rewolucję, jaką ponoć mieliśmy dookoła. Rozglądałem  się i rozglądałem, ale niczego nie byłem w stanie dostrzec. Ani rewolucji, ani kontrrewolucji.

Teraz również nieustannie czytam o rewolucjach w kolejnych dziedzinie życia. Rewolucja w PKP! Rewolucja w służbie zdrowie! Rewolucja w paznokciach (no, że niby niemodne jest już ich malowanie)! Jednym słowem, żyjemy w kraju permanentnych rewolucji. Permanentnie przebrzmiałych rewolucji? Ileż musi się zmienić, żeby się nic nie zmieniło!

A jak to się ma do homoseksualizmu? Na Zachodzie na pewno dokonała się rewolucja w stosunku do tego zjawiska. Powiedziałbym nawet, że jest to rewolucja konserwatywna. Homoseksualiści chodzą grzecznie w parach, mają dzieci, zostali zaakceptowani, zalegalizowani etc. W Polsce wprowadzenie poczciwych rozwiązań prawnych uchodzi za kontrrewolucję wobec rewolucji odnowy moralnej, którą fundują nam politycy z biskupami. Za chwilę usłyszymy (a właściwie już słyszymy), że związki partnerskie czy małżeństwa homo to temat przebrzmiały, niemodny, rodem z minionego systemu, który, jak wiadomo, obsypywał gejów hiacyntami. Widać, dla prawicy wizja homoseksualisty nielegalnego, zagrzebanego w krzakach czy w kiblu jest wciąż dużo bardziej atrakcyjna, seksowna i podniecająca niż homoseksualisty udomowionego i zmieniającego dzieciom pieluchy. Coś w tym jest, ale na miejscu prawiczków nie obnosiłbym się tak z tymi „skłonnościami”.

Co prawda, ostatnio dochodzą ze strony hierarchów kościelnych (papież, prymas) głosy, które zdają się – bardzo delikatnie, ale jednak – naszą kontrrewolucję wspierać. Nie wiem, co na to politycy prawicy, pewnie jak zwykle wiedzą swoje, lecz byłoby doprawdy zgodne z tradycją polskich paradoksów, gdyby np. związki partnerskie wywalczyła nam nie lewica, a Kościół katolicki. Spokojnie, domyślam się, że jeszcze dużo wody w Wiśle musi upłynąć  i dużo wina mszalnego się przelać, zanim to nastąpi. Ale czyż nie miło sobie wyobrazić, że zamiast kolejnej przebrzmiałej czerwonej rewolucji jesteśmy wreszcie w Polsce świadkami prawdziwej purpurowej kontrrewolucji?

 

Wyimek:

Homoseksualizm przetrwał wszystkie mody, ma się świetnie. Może zwolennicy dyskrecji, piewcy normalności i wrogowie nieprzyzwoitych ideologii coś (oby!) zrozumieli?