Szafa 2017
Rozpoczynając lekturę najnowszej książki Bartosza Żurawieckiego „Do Lolelaj” nie spodziewałem się wielkiej intelektualnej podróży. Miało to być wolne od akademickich rozproszeń czytadło, może nawet trochę zahaczająca o kicz, ewentualnie kamp (jeśli skojarzyć przedstawione historie z południowoamerykańskim serialem albo almodovarowskim freskiem) powieść, ale na pewno nie „popkulturalny traktat”, który może zwieść socjologa gender/queer na pokuszenie. Moją czujność uśpiła konwencjonalna okładka (motyw na tatuaż do rozważenia), a powinienem jednak od początku spodziewać się czegoś więcej niż pedalskiego romansidła. Słowo „utopia” w podtytule książki Żurawieckiego powinno było już wcześniej zasygnalizować poważniejsze ambicje pisarza.
Nim jednak o kilku problemach/tematach, które porusza „Do Lolelaj”, pozwólcie, że przez chwilę poślizgam się po powierzchni. Nie dlatego, by wytłumaczyć, dlaczego chciałem pierwotnie skasować tę pozycję, lecz by nakreślić pewien estetyczny kontekst i konwencję, których wybór przez autora znajduje uzasadnienie, gdy stopniowo zagłębiamy się w lekturę i odkrywamy inne treści. Głównym bohaterem powieści jest Mateusz – dojrzały już mężczyzna, który zdecydowanie przeżywa kryzys wieku średniego. Dziennikarz, trochę sparzony życiem, znudzony poszukiwaniem wielkiej romantycznej miłości, na którymś jego etapie trafia do gejowskiego klubu Lolelaj, którego prawdopodobny, warszawski próbnik z pewnością odnajdzie niejeden czytelnik/czytelniczka.
Klub staje się dla Mateusza i poznanych tam innych gejów, naturalnym matecznikiem. Miejscem, do którego wraca się coraz częściej nie tylko po kolejne kieliszki wiśniówki stawianej przez jednego z gości, albo seksualne uciechy, których pełno w darkroomie, lecz chyba przede wszystkim po to, by spotkać przyjaciół. Facetów, tak samo, jak główny bohater odrzucających normatywną kulturę „zewnętrza” (czyli świata poza murami klubu). W ciemnej przestrzeni Lolelaj urealnia się świat gejowskiej utopii – trochę Nibylandii, jeśli pamiętacie baśń Barriego o Piotrusiu Panie i Zagubionych Chłopcach – miejsca nie tylko bez kobiet, ale też bez tradycyjnych relacji rodzinnych i opresyjnych urządzeń (zamiast konserwatywnych modeli, mamy „rodzinę z wyboru”, niemalże gejowską komunę, albo, jak określa to jeden z bohaterów „wspólnotę radosnych fiutów”). Wejście do klubu, a zwłaszcza zejście na niższe piętra, to trochę, jak odrzucenie „kultury” w ogóle (a już na pewno w wąskim, drobnomieszczańskim jej sensie). Pozostaje tylko natura, jako ta, która nie stygmatyzuje i nie odrzuca przyjemności. Przestaje się tam być grzesznymi istotami, a gejowskie „bajanie” albo snucie „darkroomowego Dekameronu” nie ma cech opowieści gorszej. Przez to, że jest ludyczna, po prostu ludzka, jest w końcu radosna i życiodajna. W ten płynny sposób przeszliśmy do „akademickiego” czytania „Do Lolelaj”, ale cóż poradzę. Każdy widzi to, co chce zobaczyć.
Powieść Żurawieckiego rykoszetem (?) trafia także w polskość. Nadętą, śmiertelnie smutną, „nieprzyjemną” (bo przyjemności się bojącą, wiecznie cierpiącą). Bo nie sposób uniwersalizować gejowskiego czy pedalskiego doświadczenia, bez czytania go „tu i teraz”. Po polsku ono inaczej wygląda niż po hiszpańsku (lub, by być precyzyjnym, katalońsku – skąd ta perspektywa tutaj, dowie się każdy, kto sięgnie po książkę). W którymś miejscu Mateusz pięknie stwierdza, że „ogłasza schizmę od polskich schiz”.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Podczas lektury miałem jednak wrażenie, że książkę można uznać za w jakiejś formie kontynuującą opowiadanie gejowskiej (i ciotowskiej) historii Polski, historię, którą w rodzimej literaturze początku XXI w. zainicjował przede wszystkim Michał Witkowski. Nie jest „Do Lolelaj” absolutnie drugim „Lubiewem”, choć w jakimś sensie je dopełnia. Obserwujemy inny fragment gejowskiego świata, w jego dynamice i zmianach (ktoś w powieści stwierdza: „pedalstwo schodzi na psy”, odnosząc się do emancypacyjnego, nowoczesnego dyskursu i postulatów legalizacji związków partnerskich czy adopcji dzieci przez pary homoseksualne). Nostalgia za światem, który mija (estetyzuje się? Heteronormatywizuje? Robi coraz bardziej jasny, bezpieczny, czysty?) sprawia, że chce się zatrzymać, zejść do podziemia, albo… do Lolelaj. W klubie fantazmat o pedalskiej szczęśliwości może się realizować, nawet jeśli oznacza to tylko prywatyzację homoseksualnego doświadczenia albo wewnętrzną emigrację.
Sięgnijcie po książkę Żurawieckiego, by sprawdzić, czy opisana przez niego utopia, jest też waszą.
Tekst z nr 66/3-4 2017.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.