Joanna Ostrowska o Polakach skazanych w czasie wojny za homoseksualność

Z doktor JOANNĄ OSTROWSKĄ, autorką właśnie wydanej książki „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, o Polakach skazanych w czasie wojny za homoseksualność oraz o tym, dlaczego przez 75 lat udawano, że oni nigdy nie istnieli, rozmawia Mariusz Kurc

Foto: Jakub Szafrański

Józef Drewniok z Gliwic, Bogdan Kurt Machula z Katowic, Józef Kamiński z Włocławka, Alojzy Pawłowski z Poznania, Dionizy Przyborowski z Wrześni, Roman Igler z Poznania, Józef Niemczyk, który był na przymusowych robotach w III Rzeszy… Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać. Przez twoją książkę „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” idzie korowód Polaków skazanych za „nierząd z mężczyznami”. Polscy historycy przez dekady twierdzili, że z niesławnego paragrafu 175, penalizującego relacje seksualne między mężczyznami, skazywano tylko Niemców. Polaków skazanych za homoseksualność miało nie być. A jednak byli.

Przez długi czas historycy właściwie nic nie twierdzili. Temat po prostu nie istniał. Jeśli się pojawiał, to był unieważniany. Stosowano trzy „argumenty”. Pierwszy – ten, o którym mówisz: chodziło o  Niemców, a  nie o  Polaków. Drugi – ogółem skazanych za homoseksualność było niewielu w porównaniu z innymi grupami ofi ar, więc w sumie nie ma sensu się tym zajmować. To budzi mój ogromny sprzeciw. Czy rzeczywiście liczba powinna decydować o upamiętnieniu i  badaniach historycznych? Trzeci „argument” – jeśli już „oni” istnieli, to byli seksualnymi drapieżcami – wykorzystywali i gwałcili współwięźniów. Do tej pory miesza się tych skazanych za homoseksualność z tymi, którzy w obozach czy więzieniach uprawiali seks z  mężczyznami. To są dwa różne zjawiska, dwa „zbiory”, które czasem mogły się zazębiać. Byli tacy, którzy zostali skazani za homoseksualność i nie byli żadnymi przemocowcami (większość!). Inni dopuszczali się przemocy seksualnej, wykorzystując swoją pozycję w  społeczności więźniarskiej. Wreszcie mamy historie mężczyzn sądzonych z  innych powodów, którzy uprawiali seks z mężczyznami w trakcie odbywania kary. W każdym przypadku ważny jest kontekst.

[restrict]Te trzy argumenty wyjaśniające brak zainteresowania tematem są fałszywe. Prawdziwym powodem była i jest homofobia – niechęć do zajmowania się historią „ohydnych zwyrodnialców” połączona z brakiem wiedzy na temat seksualności. Przez ponad 75 lat ludzie, o których piszę, byli marginalizowani. Oni sami też, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, milczeli. Bali się ostracyzmu i dyskryminacji. Często nie mieli ochoty, ani okazji, żeby świadkować. Dlatego w mojej książce nie znajdziesz soczystych biografii z licznymi zwrotami akcji czy wzruszających opowieści miłosnych. Analizuję to, co zostało z hitlerowskich dokumentów policyjnych i  więziennych czy z zeznań sądowych. Nie ma tu barwnych postaci, queerowego, okupacyjnego podziemia, knajp i panów z piórami boa. Wręcz przeciwnie – jest ponury, okrutny świat, w którym „oni” musieli funkcjonować.

A o „drapieżcach” też piszesz.

Oczywiście. Uważam, że nie można tego zamiatać pod dywan. Przemoc seksualna w stosunku do mężczyzn w więzieniach i obozach była na porządku dziennym. Wystarczy wspomnieć sprawę niejakiego Dubielaka (jego imienia nie zanotowano w dokumentach), który był wielokrotnie zgwałcony przez współwięźniów. Sprawców skazano na mocy paragrafu 175a, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie byli homoseksualni. Jeden z nich trafi ł do KL Mauthausen i  otrzymał kategorię więźnia politycznego. Po wojnie byłby zaliczony do grupy bohaterów walczących z okupantem.

Byli też piple, czyli młodzi mężczyźni wykorzystywani przez więźniów funkcyjnych w obozach. Tyle że to jest tylko jeden z wielu wątków.

Wydawało mi się, że myślenie pod tytułem „homoseksualizm jest obcy polskiej kulturze i zwyczajnie nie leży w naszej naturze, przyszedł do nas z Zachodu” jest wynikiem PRL-owskiego zamknięcia. Teraz widzę, że to jest dużo starsze.

Korzeni tego myślenia należy szukać na początku XX wieku. Nie chodziło o cały Zachód, tylko konkretnie o Niemców – wrogów ciemiężących naszą ojczyznę, którzy są z natury niemoralni. Polska prasa pod zaborem pruskim pisała o  gangrenie, która toczy niemieckie społeczeństwo; o  zwyrodniałych instynktach w  Berlinie przede wszystkim w kręgach władzy. Polacy mieli bardzo uważać, ponieważ homoseksualność była z gruntu antypolska. W powojennych relacjach dominują wręcz opowieści o „niemieckiej chorobie”.

Mamy jednego jedynego świadka – Polaka skazanego za homoseksualność, który opowiedział swoją historię, czyli Stefana Kosińskiego (wspomnienia „Cholernie mocna miłość” wydane dopiero w 2017 r., wiele lat po jego śmierci – przyp. „Replika”). Reszta milczała. Dlatego wszystkie pozostałe relacje z czasów wojny związane z homoseksualnością dotyczyły przypadków przemocy – w ten sposób powstał obraz, że wśród nas gejów nie było, byliśmy wyłącznie ofi arami niemieckiej przemocy (homo)seksualnej, wykorzystywani i gwałceni.

W  narodowej narracji nadal nieheteronormatywność jest czymś obcym. W  ten właśnie sposób konstruowano pamięć zbiorową po wojnie, opierając się na homofobicznych świadectwach innych więźniów. Nie szukano świadków noszących różowy trójkąt. Bojkotowano też dokumentację. Istnieją przecież obozowe listy transportowe, na których można znaleźć: „175 Pole” (Paragraf 175, Polak). Trzeba po prostu nie chcieć tego zobaczyć. Jeśli już zdarzył się Polak homoseksualista, to uznawano go za „błąd systemu”, margines, patologię. Nie mógł być jednym z nas.

Zdumiewające, jak silny był wtedy mit, że homoseksualizm jest zaraźliwy – że jest jakaś mała grupa „ohydnych zwyrodnialców” – homoseksualistów z urodzenia, którzy rozprzestrzeniają tego wirusa poprzez uwodzenie. Szczególnie młodszych od siebie.

Mit uwodziciela młodzieży jest nadal bardzo żywy. Zmiany prawne w Trzeciej Rzeszy poszły w  stronę tego, żeby karać przede wszystkim tych, którzy uwodzili. Tworzono specjalne ulotki propagandowe, wskazując jednego mężczyznę, „uwodziciela”, który, jeśli nie zostanie powstrzymany, to „zarazi” innych. Straszono, że w końcu ta „zaraza” dopadnie też twoje dzieci, drogi rodzicu.

Głoszono, że w  Republice Weimarskiej pozwolono „polować” na zdrowych synów ojczyzny, ale teraz naziści zrobią z tym porządek. Należy tropić i tępić tę garstkę zwyrodnialców. Inaczej zainfekują wszystkich. W  aktach sądowych motyw uwiedzenia to mantra. Należało jedynie ustalić, kto kogo uwiódł. „Uwiedziony” mógł liczyć na łagodniejszy wyrok.

Oni zresztą chyba nierzadko sami w to wierzyli.

Udawali, że wierzą. Tak było bezpieczniej. Prześladowani zeznawali przeciwko własnym kochankom czy partnerom. Na początku nikt nie zdawał sobie sprawę, jak wspomnienie o  kimś w trakcie zeznań może zaszkodzić. Na tym między innymi polegała perfi dia systemu. Nierzadko chodziło o niewinny „incydent”. W sprawie Stefana Blaszkowskiego z Poznania Polak twierdził, że podrywał go Niemiec, a Niemiec – że było odwrotnie. Nie doszło do żadnego zbliżenia. Oni nawet nie trzymali się za ręce. Wystarczyło „złe spojrzenie”. Blaszkowski dostał dwa lata. Zmarł w więzieniu w Rawiczu na zapalenie opłucnej.

Uderzyło mnie, że niemal wszyscy, jak jeden mąż, jeśli już przyznają się do seksu, czyli do „winy”, to zaklinają się, że była tylko wzajemna masturbacja, nic więcej.

„Nie było stosunku oralnego, nie było stosunku analnego ani międzyudowego” – takie zdanie znajdziesz praktycznie w każdym zeznaniu. I to było najbezpieczniejsze rozwiązanie.

W 1935 r. Hitler zaostrzył istniejący wcześniej w niemieckim prawie paragraf 175 – od tego momentu karano nie tylko za stosunek seksualny – zakazane było wszystko, co mogłoby wskazywać na „nienaturalną” relację między mężczyznami. Wystarczył donos sąsiada, który słyszał rozmowę dwóch chłopaków w tonie fl irtu. Stąd w ramach oporu organizowano prywatne potańcówki, na które zapraszano taką samą ilość mężczyzn i kobiet. Gdy pojawiała się policja, pary jednopłciowe natychmiast „przeistaczały się” w różnopłciowe.

Jeśli już zostałeś złapany, to twój los zależał od jakiegoś policjanta, prokuratora czy sędziego. Paragraf 175 po zaostrzeniu dawał wiele możliwości prześladowań i  interpretacji. Można było uniknąć kary, można było dostać kilka miesięcy więzienia albo trafi ć do ciężkiego więzienia, a potem do obozu koncentracyjnego. Moi bohaterowie, których przetransportowano do KL Auschwitz w 1941 r., umierali w czasie od kilku do kilkunastu tygodni. Ludzie byli gotowi zrobić naprawdę wszystko, żeby uniknąć prześladowań. Mówienie o wzajemnej masturbacji to był jeden ze sposobów na przetrwanie.

Nie miałem pojęcia, że naziści kastrowali też homoseksualistów.

Na pewno nie kastrowano masowo, ale istniała taka możliwość. Starałam się przybliżyć biografi e tych, którzy przeżyli zabieg. Od początku lat 30. próbowano zrównać homoseksualnych mężczyzn z  przestępcami seksualnymi, których wolno było „resocjalizować” w ten właśnie sposób.

Już w połowie 1933 r. w Rzeszy zalegalizowano przymusową sterylizację osób dziedzicznie chorych, później także tych uznanych za asocjalne. Obie te defi nicje były bardzo płynne. Mężczyzna, który miał być poddany kastracji, musiał wyrazić na to pisemną zgodę. Z czasem pojawił się wybór: kastracja albo obóz koncentracyjny. A  niektórych wykastrowanych mężczyzn nadal przetrzymywano w obozach. Tych, których wypuszczono, kontrolowała policja i służba zdrowia. Mieli być pod ciągłym nadzorem. O kastracji Antona Heloniusa w KL Auschwitz zdecydowano na sali operacyjnej. Przed operacją mówiono mu, że zostanie przeprowadzony zupełnie inny zabieg.

Następna szokująca dla mnie sprawa z twojej książki – aresztowania Polaków za homoseksualizm nie skończyły się wraz z wyzwoleniem w 1945 r. Paragraf 175 już przecież nie działał. O co chodzi?

Sprawy powojenne, do których dotarłam, pochodzą z lat 1947-1949. Używano wtedy artykułu 207 przedwojennego kodeksu Makarewicza: „Kto z chęci zysku ofi arowuje się osobie tej samej płci do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3”. „Chęć zysku” można było rozumieć jako wyjście do kina, do restauracji albo przekazanie butelki wódki.

W  dokumentacji śledztw w  takich sprawach wpisywano po prostu: „podejrzani o homoseksualizm”. Milicja Obywatelska była bezwzględna, jeśli chodzi o  śledztwo. Organizowano na przykład przesłuchania wszystkich kelnerów w restauracji, w której rzekomo pracował kelner-homoseksualista wskazany przez jednego z  zatrzymanych mężczyzn. Zeznający nie mógł sobie przypomnieć imion i nazwisk, więc wspominał o marynarzu, księdzu, kelnerze itd. To wystarczyło. „Podejrzane homoseksualne środowisko” było inwigilowane od początku. Przy okazji procesów zbierano dane osobowe mężczyzn, którzy przecież mogli być homoseksualistami, czyli kryminalistami. Z tego powodu również świadkowie i świadkinie po wojnie milczeli. Opowieść o „odmieńczej” przeszłości była bardzo niebezpieczna.

Milczało też Muzeum Auschwitz i inne miejsca pamięci, które dla polskich homoseksualnych ofi ar nazizmu były, jak widać, miejscami niepamięci. Piszesz o tym dość obszernie, pokazujesz zaniechania. Szczególnie zapada w pamięć historia Karla Goratha, Niemca, któremu w obozie różowy trójkąt udało się zamienić na czerwony – więźnia politycznego. Karl miał w KL Auschwitz dwóch polskich kochanków – Tadeusza i Zbigniewa. W latach 90., już jako mocno starszy pan, przyjechał do Muzeum, próbował dowiedzieć się, co się z nimi stało. Mieli zginąć. Zostawił wieniec im poświęcony, który szybko uprzątnięto. Tymczasem oni żyli. Karl mógłby się jeszcze z nimi spotkać.

Zdecydowanie. Oczywiście nie ma pewności, czy Zbigniew i Tadeusz wyraziliby zgodę, ale chodzi o możliwość zadania pytania – o decyzję świadków. Dla Goratha wyjazd do Muzeum, czyli de facto powrót do obozu po kilkudziesięciu latach, był bardzo trudny. Kiedy dowiedział się, że Zbigniew nie żyje, wyjechał natychmiast. Karl zmarł w  2003 r. Zbigniew odszedł dziewięć lat później.

Czego byś teraz oczekiwała od Muzeum Auschwitz i innych miejsc pamięci?

Współpracy. Po prostu. Uznania, że ten temat istnieje. Wprowadzenia tematyki zapomnianych ofiar nazizmu do narracji Muzeum na każdym poziomie. Chciałabym, aby moja książka była jedynie punktem wyjścia do dalszych badań już w Polsce. Dziś wiemy o 139 mężczyznach skazanych z paragrafu 175 w KL Auschwitz, ale ta liczba rośnie. Tymczasem w czerwcu 2020 r. na Twitterze Muzeum pojawia się liczba 77 mężczyzn. To są dane sprzed kilkunastu lat. Oznacza to, że pracownicy naukowi Muzeum nie mają kontaktu z badaczami spoza Polski albo ten kontakt jest sporadyczny. Nie znają najnowszych badań. Wierzę w to, że możemy wspólnie zmienić ten stan rzeczy.

Rozmawialiśmy na łamach „Repliki” sześć lat temu i wtedy już mówiłaś, że pracujesz nad tą książką.

Gdybyś mnie zapytał, co było dla mnie najtrudniejsze w  pracy nad nią, odpowiedziałabym, że od początku mierzyłam się z czymś absolutnie podstawowym – musiałam udowadniać, że moi bohaterowie – Polacy skazani w czasie wojny za homoseksualność – istnieli. Przecież to logiczne, ale nadal nawet ich istnienie jest podane w wątpliwość.

Zaczęłam w 2010 r., ale to nie był mój jedyny temat badawczy. Szukając materiałów do mojej pracy doktorskiej o seksualnej pracy przymusowej w czasie II wojny światowej (książka Joanny Ostrowskiej „Przemilczane” ukazała się w 2018 r. – przyp. „Replika”), wciąż natykałam się na „różowe trójkąty” i po prostu notowałam. W którymś momencie zrozumiałam, że to jest materiał na książkę. Dziś wiem, że nie tylko na jedną. Czasem siedzisz cały dzień w archiwum, przeglądasz dziesiątki teczek więźniów – i nagle natrafi asz na jednego „twojego” – skazanego z paragrafu 175, ale ten zbiór rośnie. Zresztą, wiesz, że Polacy przeważnie nie mieli różowych trójkątów, tylko wspomniane przez ciebie czerwone. Polaków z automatu zaliczano do grupy więźniów politycznych jako więźniów ochronnych, którzy stanowili zagrożenie dla niemieckiej wspólnoty bez względu na przewinienie.

Na etapie kwerend archiwalnych dużym wsparciem byli dla mnie badacze i  badaczki z Niemiec, Austrii i USA. Kończąc pracę nad książką, wiedziałam już, jaki będzie następny temat, którym się zajmę: „czarne łaty”, czyli tak zwane więźniarki asocjalne, do których między innymi zaliczano lesbijki – kolejna zapomniana grupa.

Sygnalizujesz ten temat w książce.

Słabsza widoczność nieheteronormatywnych kobiet w historii jest faktem. Wynika to przede wszystkim z  zaniedbań badaczy. We wstępie do książki staram się zasygnalizować, że powielanie przekonania, że ponieważ paragraf 175 dotyczył mężczyzn, to kobiety były bezpieczne, jest błędem. Ponadto o tożsamości płciowej i  orientacji psychoseksualnej sądzonych decydowali najczęściej sprawcy. Pozna jemy ich „punkt widzenia”. Nawet czytając zeznania zatrzymanych, otrzymujemy narrację, która powstała w sytuacji zagrożenia życia. Warto o tym pamiętać.

Wszystkie fragmenty w  książce dotyczące nieheteronormatywnych kobiet traktuję zatem jako wstęp do dalszych badań. Marzę o tym, że kiedyś te dwie książki zostaną wydane razem.

Korzystasz też ze źródeł literackich i zeznań świadków/świadkiń. Szokujący jest np. cytat z Wandy Półtawskiej, przyjaciółki Jana Pawła II, która pisze o stosunkach lesbijskich tak, jakby to było samo dno piekła, najgorsze, z czym spotkała się w obozie.

I  taki tekst funkcjonuje jako świadectwo wielokrotnie powielane w opracowaniach. Nie ma do niego kontrapunktu w języku polskim, choć inne relacje istnieją. Wystarczy wspomnieć Margarete Glas-Larsson, która pisze o swojej relacji z Orli Wald. Te wspomnienia są. Po prostu nikt ich nie tłumaczy – nikogo to nie interesuje. Dodatkowo bardzo niewielu zdobywa się na refl eksję, że Wandę Półtawską cechuje głęboka homofobia wielokrotnie powielana przez współczesnych.

Piszę też o  Gerdzie Schneider – to znów są jakieś strzępki informacji, ale według mnie Gerdę i Wandę Jakubowską łączyła bardzo silna relacja, która przetrwała lata. Razem napisały scenariusz, a Jakubowska wyreżyserowała słynny „Ostatni etap” (1948). Wyobraź sobie taką sytuację: pierwszy film o obozie koncentracyjnym w historii kina to wspólne dzieło pary nieheteronormatywnych kobiet: Polki i Niemki.

Wrocław, czy szerzej – Dolny Śląsk, to kolejny przykład skomplikowania wojennych losów ludzi. Dziś to Polska, wtedy – Trzecia Rzesza. Po zaostrzeniu paragrafu 175 liczba aresztowań za homoseksualizm przekraczała czasem w tym mieście sto osób miesięcznie! Na wyobraźnię działa też, gdy piszesz, jak Wrocław cieszył się, gdy we wrześniu 1939 r. Hitler zdobył Warszawę.

I jeszcze to: nadprezydentem prowincji dolnośląskiej ze stolicą we Wrocławiu był Helmuth Brückner, który w 1934 r. był aresztowany na mocy paragrafu 175 i później przewieziony do obozu. A prezydentem dolnośląskiej policji był Edmund Heines złapany w łóżku z innym mężczyzną podczas „nocy długich noży” i rozstrzelany. Albo jeszcze inny przypadek: orientalista i teolog ewangelicki dr Heinrich Seeger, który otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. W  sierpniu 1939 r. został aresztowany we Wrocławiu za „nierząd wbrew naturze”. Tam rozpoczęła się jego ścieżka penitencjarna. Akta odebrania mu tytułu przez Uniwersytet są we Wrocławiu. Niemiecki historyk Udo Rauch z Tybingi rekonstruował jego biografię. Gdyby nie dokumentacja wrocławska, ta historia byłaby niepełna. Udało nam się ją uzupełnić.

Piszesz, że po wojnie w Polsce, w latach 60., przeprowadzono tylko jedno badanie, którego celem było stworzenie analizy zaburzeń seksualnych w grupie ofiar obozów. Autorami byli Jerzy Stanisław Giza i Wiesław Morasiewicz. Raporty z tych badań są momentami bardzo homofobiczne.

Owszem, ale dzięki tym badaniom mamy przynajmniej potwierdzenie, że jeśli świadków pytano o tematy związane z homoseksualnością w sprzyjających warunkach, oni odpowiadali. Dla badaczy dobrowolna relacja miłosna między mężczyznami w  obozie była czymś poza normą. Nazwali ją „biologicznie patologiczną miłością”, ale przytoczyli fragment z  tego wywiadu, który jest niezwykle cenny. Stanowi kontrę do powojennych opowieści o  homoseksualnych potworach gnębiących niewinnych polskich więźniów politycznych.

W 2016 r. wyszła u nas pierwsza książka o homoseksualnych ofi arach nazizmu – wstrząsająca relacja Heinza Hegera „Mężczyźni z różowym trójkątem”, rok później jedyna relacja polskiego świadka, wspomniana już przeze mnie „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka i Stefana Kosińskiego. Do obu tych pozycji napisałaś posłowia, teraz wychodzi twoja własna książka. Co dalej?

W tym roku mają wyjść jeszcze dwie książki: biografi a Rudolfa Brazdy, ostatniego „różowego trójkąta”, który zmarł w 2011 r. oraz tłumaczenie książki „Erinnern in Auschwitz” pod redakcją Joanny Talewicz-Kwiatkowskiej, Lutza van Dijka i moją – pierwszy, polsko-niemiecki, zbiorowy tom dotyczący historii osób nieheteronormatywnych w obozie Auschwitz.

Nowe publikacje to jedno. Ważne są też następne pokolenia. Chciałabym, żeby pojawiły się osoby podejmujące ten temat, które rozpoczną własne badania. To jest nadal praca u podstaw. Queerhistoria musi się rozprzestrzeniać i upowszechniać.

Jeśli chodzi o nieheteronormatywnych Polaków, jesteśmy na początku drogi odzyskiwania pamięci o nich. W Muzeum Stutthof pracuje wspaniały Piotr Chruścielski, który zorganizował wystawę: „Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof”. W trakcie swoich badań dotarł nawet do rodzin prześladowanych. To jest właściwa droga.[/restrict]

Kazimiera Szczuka i Tomasz Kitliński opowiadają o Marii Janion

MARII JANIONKAZIMIERĄ SZCZUKĄTOMASZEM KITLIŃSKIM rozmawia Bartosz Żurawiecki

Maria Janion (Foto: Michał Mutor / Agencja Gazeta)

„Replikę” czytają przede wszystkim ludzie młodzi, bardziej biegli w popkulturze niż naukach humanistycznych. Zacznę więc rozmowę od prostego pytania: Dlaczego zmarła w ubiegłym roku profesor Maria Janion jest tak ważna dla polskich środowisk LGBT+?

KS: Z  kilku powodów. Po pierwsze, profesor nadała tematom LGBT najwyższą rangę już w latach 70. ubiegłego wieku. Czytelników „Repliki” mogło jeszcze nie być na świecie.

TK: W roku 1982 ukazał się tom „Odmieńcy”, część legendarnej janionowskiej serii wydawniczej „Transgresje”. Postacią ikoniczną tomu był poeta Piotr Odmieniec Włast, czyli wcześniejsza poetka Maria Komornicka. Przejmujący esej Marii Janion, napisany jeszcze w  latach siedemdziesiątych, osnuty jest wokół fotografi i – jedynej, jaka zachowała się z czasu tzw. „choroby” Komornickiej/Własta. Wiele osób, wielu badaczy patologizowało Własta i  jego historię, natomiast profesora Janion zupełnie nie: traktowała to jako część egzystencji. Na tym zdjęciu, pochodzącym najprawdopodobniej z  roku 1943, widzimy jakąś tajemniczą postać wpisaną w  zieleń Grabowa, rodzinnej posiadłości Własta. To jest, jak ujęła to profesora Janion, „zapisanie nieobecności”. Przemiana cenionej młodopolskiej poetki w Piotra Własta dokonała się w  roku 1907. W  poznańskim hotelu Bazar kazała spalić swoje żeńskie ubrania i  od tej pory zwracać się do siebie w rodzaju męskim. Z tego też powodu wiele lat spędził/a w szpitalach psychiatrycznych. Matka i siostra kochały ją/jego, ale uważały, że szpital może coś pomóc. W  końcu Piotr Odmieniec Włast zamieszkał z rodziną.

[restrict]KS: Dziś, w epoce wiedzy o transseksualności czy niebinarności warto przypominać, że Janion opisywała te „skandaliczne” czy „gorszące” sprawy jako heroiczną walkę o integralność własnego „ja”, w sferze cielesnej, egzystencjalnej, duchowej.

Studiowaliście u profesor Janion, uczęszczaliście na jej seminaria, byliście z nią w bliskich kontaktach. Ale kiedy pierwszy raz o niej usłyszeliście, kiedy pierwszy raz się zetknęliście z nią jako postacią, osobowością? Dla mnie tym pierwszym razem był właśnie jeden z tomów wspomnianej tu już serii „Transgresje”, traktującej o osobach i zjawiskach niemieszczących się w głównych nurtach kultury. Jakimś cudem zaplątał się on na półkę z książkami u moich rodziców. Przeglądałem go jako dziecko, nic z tego właściwie nie rozumiałem, ale cała ta książka – jej forma, treść, zdjęcia, wygląd… Wszystko to było tak odmienne od innych książek, które stały obok na półce, np. od „Trylogii” Sienkiewicza, że przyciągało mnie, niepokoiło, fascynowało…

TK: Tak, ja też zakochałem się w profesorze Janion, kiedy czytałem tom „Odmieńcy”. Potem amerykanista Tomasz Basiuk trafnie wziął ów termin „odmieńcy” i uczynił z niego polski odpowiednik „queer”. W tak represyjnej kulturze jak polska „odmieńcy” pojawili się bardzo wcześnie i właśnie profesora Janion odkryła, że wszyscy, wszystkie jesteśmy odmieńcami, odmieńczyniami. To była dla mnie rewolucja już w  liceum, w  latach 80., gdy czytałem o Właście/Komornickiej i identyfikowałem się z  tą poetką, potem poetą, który miał z  całym wszechświatem kontakt zarówno erotyczny, jak i  duchowy. Janion opisywała, jak Komornicka kazała sobie wyrwać wszystkie zęby, by odmienić swoją twarz, przeobrazić się w Piotra Odmieńca Własta. Ja o tej operacji zębów opowiadałem w liceum. Wszyscy się z tego śmiali, ale raczej dobrotliwie, nie agresywnie.

KS: Moje pierwsze zetknięcie z  Marią Janion miało miejsce w  latach 80. w  warszawskim klubie „Hybrydy”, na pokazie któregoś z filmów Wernera Herzoga. Miałam 16 albo 17 lat. Trafi łam tam dzięki mojemu ówczesnemu narzeczonemu, Pawłowi, którego rodzina była bardzo kulturalna, wtajemniczona w takie rzeczy jak teatr Kantora czy seminarium Marii Janion. W mojej rodzinie do teatru chodziło się raz w życiu na „Zemstę” i  raz do opery na „Straszny dwór”, więcej nie było potrzeby. „Transgresje” zobaczyłam na półce u rodziców Pawła. Tam, w „Hybrydach” przeszedł w pewnym momencie przez salę szept, że Janion, Janion tu jest. Wtedy wstała taka nieduża pani w burym prochowcu. Wysokim, dźwięcznym głosem zapowiedziała film Herzoga i dyskusję po nim. Cała sala była jej, w jej stronę skierowana. Nie ulegało wątpliwości, że jest dla wszystkich najważniejsza, chociaż może wcale nie planowała zabrania głosu. Nie była kierowniczką kina, twórczynią filmu ani wypuszczonym z  internowania opozycjonistą. Więc kim? Dopiero po tym wydarzeniu zaczęłam kartkować „Transgresje”, głównie oglądałam obrazki.

Tomku, a ty kiedy poznałeś Marię Janion osobiście?

TK: W 1984 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przyjechała razem z  profesorą Marią Żmigrodzką. Przedstawił mnie Marek Kwapiszewski. Frapująco wyglądał mundurek profesory Janion, uniform – taki wręcz maoistyczny. A  później zafascynowało mnie jej charyzmatyczne wygłoszenie referatu o  rewolucji w  „Nie- -boskiej komedii”. To było absolutnie porywające. KUL w tamtych czasach był zresztą zupełnie innym uniwersytetem niż jest teraz. Niefundamentalistycznym. Tam wtedy przyjeżdżał Andrzej Wajda, tam Joan Baez śpiewała swoje protest songi, tam Siekiera grała koncerty punkowe. Od 1989 roku zacząłem już regularnie jeździć na seminaria Marii Janion do Warszawy. Nadal nosiła ten wspaniały mundurek, ale przede wszystkim hipnotyzowała niesamowitą osobowością, która aż kipiała od erudycji, ale też od pasji kształcenia. Kształcenia, które wyglądało zupełnie inaczej niż na uczelniach w Paryżu, Londynie czy Lublinie, gdzie studiowałem. To były seminaria kogoś, kto ma kontakt z prawdziwą egzystencją. Nie tylko osób żyjących, ale też duchów.

„Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi” – brzmi tytuł książki Marii Janion z roku 2000.

TK: Ma to sens wieloraki. W  tekście „Misterium nieprzerwane”, otwierającym tę książkę profesor pisze o  mickiewiczowskich „Dziadach”, które podtrzymują więź żywych z  umarłymi. Chociaż profesora ostro odcięła się od stereotypów polskiego mesjanizmu, jednak nigdy nie odcięła się od duchowości romantyków, od poezji, która zajmowała miejsce religii, kwestionowała „urzędowy kościół”. Dla Józefa Czapskiego, dla Marii Czapskiej, dla Marii Janion więź z duchami zmarłych nabiera nowego znaczenia w obliczu Zagłady. Janion przypomina też słowa Zbigniewa Herberta – „Jesteśmy mimo wszystko stróżami swych braci”. Nasi umarli to przede wszystkim Żydzi, którzy polegli w  największej zbrodni w  dziejach ludzkości. „Od czasu do czasu wszyscy poświęcamy uwagę ofi arom niewinnym, choćby w  czasie święta Zaduszek; już ta jedna chwila oddana pamięci zmarłych, zamordowanych, unicestwionych pokoleń jest chwilą romantyczną” – pisze profesora. Więc to dziwne zdanie o umarłych i Europie, które ludzie brali za jakiś martyrologiczny kult polsko-polski albo coś o posmaku nekrofi lii w istocie wyraża myśl Mickiewicza. Książka w ten sposób zatytułowana niemal w całości poświęcona jest Żydom. Jacek Dehnel potraktował tę frazę satyrycznie, napisał powieść „Ale z naszymi umarłymi”, historię o zombie-narodowcach.

KS: Bardzo profesor ucieszył ten koncept, ale to było w  czasach, kiedy już nie prowadziła seminarium, oprócz kilku osób nie spotykała się z ludźmi, więc nie zostało to omówione w szerszym gronie.

TK: Profesora zawsze zajmowała się wykluczonymi. Pamiętam np. seminaria o gotycyzmie, horrorze. Gotycyzm jest obrazem queer, obrazem odmieńców. Powieść grozy i kultura popularna spod znaku horroru jest często opowieścią o potworze inności. „Wampir. Biografi a symboliczna” to książka Janion w całości temu poświęcona. Podobno jest już dziś nie do zdobycia. Biały kruk.

„Mnie również przypisuje się cechy wampira. Dlatego niektórzy mówią, że trzymają się z daleka od mojego seminarium, bo boją się wciągnąć w ten świat. Niewątpliwie wszystkich zastanawia, skąd czerpię energię do pracy…” – tak ironicznie kończy się wywiad o „Wampirze” przeprowadzony w „Gazecie Wyborczej” przez Katarzynę Bielas w 2003 roku. Wspomniałeś, Tomku, o mundurku pani profesor, który cię tak zafrapował. Ale Maria Janion generalnie swoim wizerunkiem odbiegała od rozmaitych stereotypów kobiecości. Sama to podkreśla w rozmowie-rzece, którą ty z nią, Kaziu, przeprowadziłaś: zawsze strój surowy, zero falbanek…

KS: Pamiętajmy, że profesor urodziła się w roku 1926. Wprowadzała idee rewolty maja ’68 do polskiej humanistyki, owszem, ale to wojna i Zagłada były jej formacyjnym doświadczeniem. Forma – rozumiana po gombrowiczowsku, ale też po janionowsku, jako styl kultury, styl zachowań, gestów, sposobów mówienia i myślenia – u profesor była w dużej mierze inteligencko przedwojenna. Nigdy nie była ani typem sportowym ani młodzieżowym, a  już na pewno nie w dziedzinie mody. Na zdjęciach z Uniwersytetu Gdańskiego – bo tam uczyła – widać studentów w powyciąganych swetrzyskach, z brodami, dziewczyny mają jakieś ludowe czy indiańskie frędzle na kubraczkach, ale Mistrzyni zawsze nosi tzw. kostium, czyli marynarkę ze spódnicą. Jest dorosła, dojrzała, nawet, powiedziałabym, dzięki temu stanowi wobec młodzieży figurą opiekuńczą.

Ale zarazem można wpisać jej wizerunek w stereotyp chłopczycy albo lesbijki butch.

KS: W moim wywiadzie Maria Janion mówi wyraźnie, że jak była mała, chciała być piratem i  nosić opaskę na jednym oku. Że wolała bawić się z  chłopcami niż z  dziewczynkami. Zawsze strasznie jej się podobały mundury. Stoją u niej na półkach z książkami figurki żołnierzy w mundurach napoleońskich, chyba prezent od uczniów. Jednak sama, jak twierdziła, nigdy nie miała na sobie spodni, chyba że spodnie od piżamy. Nie nosiła lesbijskich butów, tylko takie całkiem kobiece, tzw. pantofl e. Później półbuty ecco albo granatowe sztruksowe mokasyny. W moim odczuciu była bardzo kobieca. Nosiła apaszkę, na małym palcu pierścionek od matki. Na zdjęciach z młodości ma niesamowite loki, gęste i nieokiełznane. Miała w sobie niezwykłą delikatność. Małe dłonie, ciepło, które roztaczała. Całkowitą niezdolność do chamstwa. Rzeczywiście, bywała szorstka czy sroga, na ogół przed samym rozpoczęciem zajęć, ale była to jej srogość, nie jakaś męska.

TK: Była i  jest dla nas nadal całością. Zbiorem i tego, co żeńskie, i tego, co męskie. Nie wyrzekała się też seksualności czy erotyzmu, ciągle to eksplorowała. I nie rezygnowała z czułości. Czułem od niej ciepło. Nie wiem, czy też akceptację mojej do niej miłości, nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

KS: Tak, Tomku, na pewno!

TK: Jakaś bliskość na pewno między nami była, w sensie związku dusz.

We wspomnianej rozmowie-rzece, która w dwóch tomach pod wspólnym tytułem „Transe – traumy – transgresje” ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w latach 2012 i 2014, udało ci się, Kaziu, wyciągnąć z profesor to, co uznane zostało za coming out Marii Janion. Przypomnijmy ten fragment: „Zawsze mnie interesowały koleżanki” – mówi profesor. Pytasz: „I umiała je Pani podrywać?”. „A, owszem” – pada odpowiedź. „Starałam się i całkiem dobrze mi to wychodziło”. Ty dociekasz: „Nie bały się?”. „Niespecjalnie” – odpowiada Janion. I właściwie tyle. Jednocześnie mocno w twojej książce Maria Janion podkreśla, że jest z tego pokolenia, które o swojej prywatności nie mówi.

KS: Tak, jest też fragment, w  którym opowiada, jak zakochiwała się w  nauczycielkach już na tajnych kompletach w Wilnie. I rzeczywiście, nie chciała mówić o  sprawach tak zwanych osobistych. Ani własnych, ani tym bardziej czyichś. Myślę jednak, że miłość profesor dla kobiet była odczuwana przez kobiety w szczególny sposób. Na pewno zakochiwali się w niej ludzie różni. Ale w moich czasach wytworzyła się, także przez podjęcie tematów feministycznych na seminarium profesor, atmosfera miłości kobiet do kobiet. Przyjaźnie, siostrzeństwo, ideologia.

Był w tym także aspekt erotyczny?

KS: Na pewno. Tylko to nie było takie „kawa na ławę”. Czułość, ale też i zazdrość o profesor, nawet zawiść. I rywalizacja. Sama się do niej przyznaję. Ale seminarium to było dla mnie przede wszystkim doświadczeniem wyrwania się z patriarchalnych stereotypów poprzez, mówiąc po janionowsku, odczucie własnego istnienia. Jesteśmy feministkami, nie latamy za facetami jak głupie, nie gadamy o nich bez końca. Nagle mamy własne, najistotniejsze na świecie sprawy – to doświadczenie było czymś cudownym.

W książce, Kaziu, zadajesz Marii Janion pytania i o mizoginię, i o homofobię w środowisku akademickim. Janion odpowiada, że nie było homofobii, przynajmniej nic takiego nie pamięta.

KS: Bo przecież nie mówiło się tego wprost. Raz usłyszałam od koleżanki, że ktoś tam powiedział, że my wszystkie na tym seminarium Janion to jesteśmy lesby. Że to jest po prostu sekta lesbijska. Gdzieś za plecami coś takiego krążyło. Uważam, że to dobrze o  nas świadczy, oznacza, że nie mizdrzyłyśmy się do facetów. Maria Janion żyła przecież w ramach czegoś, co ona nazywała „rodziną z  wyboru”. To był krąg jej przyjaciół: Maryna Żmigrodzka, Alina Witkowska, Ryszard Przybylski – tak zwany Rysieńko, zawołany gej… W takiej rodzinie z  wyboru przyjaźń jest miłością, a  miłość jest przyjaźnią. „Największym szczęściem dzieci ziemi jest osobowość” – to zdanie Goethego profesor lubiła cytować. Co to znaczy? Że każdy stanowi pełnię, może niezgłębioną czy nieuświadomioną, ale niepowtarzalną i jedyną.

TK: Pojedynczość, ale z  drugiej strony też wspólnota, społeczność. Profesora zawsze identyfikowała się z  grupami uciskanymi, prześladowanymi, zabijanymi. Już od czasów wojny, gdy widziała Żydów prowadzonych na rzeź, ta identyfi kacja była dla niej bardzo ważna. A dla LGBTQ+ bezpośrednio istotne jest też to, że obsesyjnie wręcz pisała o  Jeanie Genecie, Witoldzie Gombrowiczu, Mironie Białoszewskim…

A jak wyglądał praktyczny, polityczny wymiar walki Marii Janion o prawa kobiet, prawa LGBT+?

KS: Jej praktyką i polityką była edukacja, przede wszystkim akademicka. Kształciła ludzi, którzy potem współtworzyli progresywne elity. Pokazywała drogę i  dawała poczucie bezpieczeństwa. W  1996 roku udzieliła obszernego wywiadu dla gejowskiego pisma „Inaczej”, gdzie przedstawiła obecność „nurtu homoseksualnego” w kulturze. Już samo to, że znana profesor humanistyki wybrała łamy „takiego” pisma, było wówczas wyrazem wielkiej niezależności, odwagi. Była honorową gościnią na Paradzie Równości w  2007 roku. Jechały z Agnieszką Arnold w wynajętym kabriolecie. Profesor była jak mickiewiczowski Wajdelota, jej idee jak arka przymierza między dawnymi a  młodszymi laty. Zawsze miała silne przekonanie, że nasza historia tworzy też naszą tożsamość. Ta ciągłość, pamięć, wiedza są bardzo potrzebne, choćby po to, by środowisko LGBTQ znało swoje pochodzenie. Ale właściwie to nie ja powinnam mówić, to wy jesteście LGBT-owcami w sensie ścisłym. Bywała też na Manifach. Raz pożyczyłam od szwagra gazik wojskowy, ozdobiłyśmy go kwiatami i  transparentem „Gazik za wolnym wyborem”. I profesor jechała tym gazikiem. To było piękne, bawiła się. Może nie aż tak szampańsko się bawiła jak my, ale jednak.

TK: Walka o prawa człowieka dla LGBTQ+ zawsze towarzyszyła profesorze Janion. I wtedy, kiedy pisała o kobietach-niekonformistkach seksualnych i uczuciowych (jak choćby w książce „Kobiety i duch inności”), i w jej nauczaniu. Obie te rzeczy były przesiąknięte walką o  równe prawa, o  docenienie inności. „Każdy jest inny, każdy jest wyjątkowy” – te słowa Piotra Własta/ Marii Komornickiej powtarzała profesora Janion po parę razy i  rzeczywiście myśmy się czuły/li wyjątkowe/i oraz niepowtarzalne/i na tych seminariach. Dla mnie była boginią wolności prowadzącą lud na barykady. I prowadzi go nadal.

KS: To nie jest już takie totalne słodzenie? Mitologizowanie Marii Janion?

Dlaczegóż nie mielibyśmy mitologizować Marii Janion? Bardzo nam przecież takich bohaterek brakuje. I dobrze, jeśli ci młodzi ludzie, którzy teraz wyszli na ulice w obronie praw i wolności, będą o Marii Janion pamiętać jako o tej naszej bogini.

KS: To nasza Wielka Niedźwiedzica. Wielka Bogini. Matka Polskiej Humanistyki.[/restrict]

Kazimiera Szczuka – krytyczka literacka, dziennikarka, feministka. Prowadziła w TV m.in. program „Dobre książki”. Opublikowała „Kopciuszek, Frankenstein i inne” (2001), „Milczenie owieczek” (2004), „Duża książka o aborcji (2011, wraz z Katarzyną Bratkowską) oraz dwa tomy wywiadu-rzeki „Transe – traumy – transgresje” z prof. M. Janion – „Niedobre dziecię” (2012) i „Profesor Misia” (2014). Uczęszczała na seminaria prof. M. Janion, a potem przez wiele lat przyjaźniła się z prof. M. Janion.

Tomasz Kitliński – filolog i  filozof związany z UMCS w Lublinie, a obecnie z Freie Universität Berlin. Od października 1989 r. przyjeżdżał na seminaria prof. M. Janion do Warszawy. Autor „Obcy jest w  nas” (2001), „Dream? Democracy” (2014) oraz – z  mężem Pawłem Leszkowiczem – „Miłość i  demokracja”. W 2003 r., również wraz z Pawłem Leszkowiczem – wziął udział w słynnej akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech Nas Zobaczą”.

Wyoutowany reżyser Dawid Nickel o swoim debiutanckim filmie

DAWIDEM NICKELEM, reżyserem nagrodzonego na festiwalu w Gdyni filmu „Ostatni komers”, wyoutowanym gejem, rozmawia Bartosz Żurawiecki

Foto: Paweł Spychalski

Jak poprawnie wymawia się twoje nazwisko?

„Nikel”, to „c” jest nieme.

Idealnie z punktu widzenia międzynarodowej kariery. W moim nazwisku też jest zbitka spółgłosek „c” i „k” – żaden cudzoziemiec nie potrafi jej poprawnie wymówić. Spotkaliśmy się dzisiaj, żeby porozmawiać o twoim pełnometrażowym debiucie, filmie „Ostatni komers”, który zdobył podczas ubiegłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych główną nagrodę Konkursu Filmów Mikrobudżetowych, a w czerwcu ma trafić do kin. Skoro zaczęliśmy od kwestii praktycznych, to wytłumacz, proszę, co to są „filmy mikrobudżetowe”.

„Mikrobudżety” to program Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej dla młodych twórców. Musisz zrobić film za 700 tysięcy złotych. Masz narzuconą z góry Telewizję Polską jako koproducenta, który wykłada 10 procent budżetu. Jest też parę innych ograniczeń.

[restrict]Twój film opowiada o bardzo młodych ludziach, w wieku 15-18 lat, mieszkających w niedużym mieście. Jest lato, upał, zbliża się koniec rok szkolnego – stąd w tytule ów „komers”, czyli impreza na zakończenie gimnazjum. Mamy parę nastolatków, która musi się zmierzyć z problemem niechcianej ciąży, ale mamy też Tomka, który zakochuje się w rosłym Kubie, chłopaku swojej siostry. Sam pochodzisz z Kędzierzyna-Koźla, także niedużego, 60-tysięcznego miasta, położonego między Gliwicami a Opolem. Jak ci się tam dorastało?

Było dobrze. Nie mam traumatycznych doświadczeń, co w  jakiejś mierze zawdzięczam mojej starszej o rok siostrze. To bardzo konkretna dziewczyna, która zadawała się z  bardzo konkretnymi chłopakami. Od początku przejawiałem różne cechy stereotypowano uznawane za gejowskie – np. miałem bardzo dużo koleżanek i nie znosiłem wuefu – ale jak tylko ktoś powiedział, że jestem „pedałem”, to moja siostra donosiła o tym swoim kolegom i oni już wymierzali sprawiedliwość.

Tym niemniej, dorastanie w  małym mieście jako gej wiąże się z  poczuciem wyobcowania. Gdy byłem nastolatkiem, czyli na początku XXI wieku, nie było jeszcze Grindra, ale było już Fellow, Gay Romeo… Bardzo głęboko wchodziłem więc w  świat Internetu. Chciałem mieć, tak jak moje koleżanki, chłopaków, pierwsze miłości, seks… I tego wszystkiego szukałem w Internecie, bo wokół mnie żadnych innych jawnych gejów nie widziałem. Było wtedy dwóch Dawidów – jeden towarzyski, lubiany, z dużym gronem znajomych i drugi Dawid, samotny w sieci. (śmiech)

Zresztą, wtedy sam do siebie byłem nastawiony homofobicznie. Pamiętam, że poszedłem z  przyjaciółką na „Tajemnicę Brokeback Mountain” i po seansie „hejtowałem” przed nią to, że bohaterowie uprawiają seks. Nawet nie potrafi ę dzisiaj powiedzieć, dlaczego tak się zachowałem, co próbowałem zademonstrować. Zwłaszcza, że sam swój pierwszy raz przeżyłem, dzięki Internetowi właśnie, bardzo szybko, w wieku 15 lat. On był zresztą dużo starszy ode mnie, miał coś koło trzydziestki i w ogóle mi się nie podobał. Ale że wszyscy dookoła gadali o  pierwszych pocałunkach i pierwszych macankach, to i ja chciałem to mieć wreszcie za sobą.

Czyli przypadek Tomka i jego skrytej fascynacji erotycznej Kubą to także twoja historia?

Tak. Zakochałem się w koledze, który był chłopakiem mojej przyjaciółki. Szykowaliśmy się na ten komers i pomyślałem, że skoro moi znajomi potrafi ą zbliżyć się do drugiej osoby i mieć jakieś związki, to może problem tkwi we mnie. Postanowiłem, że muszę wreszcie zrobić pierwszy krok.

To nie było epokowe wydarzenie w moim życiu, o  którym myślałbym potem codziennie. Ale przypomniałem sobie ten epizod, gdy zaczynałem pisać scenariusz. Początkowo zresztą to miała być krótkometrażówka, skupiona właśnie na wątku gejowskim. Chciałem ją zrobić w  Studiu Munka w  ramach programu „30 minut”, zostałem jednak dwukrotnie odrzucony. Dopiero kiedy pojawiła się szansa na realizację pełnego metrażu, dopisałem inne wątki – ten z niechcianą ciążą wziąłem zresztą z książki Anny Cieplak „Ma być czysto”. Chciałem zrobić portret zbiorowy, pokazać złożone problemy społeczności, o  której opowiadam, stworzyć atlas nastolatków z małego miasta.

TVP nie miała nic przeciwko wątkowi gejowskiemu?

Nie, nie miała żadnych obiekcji ani na etapie scenariusza, ani podczas kolaudacji. Chcieli jedynie, żebym skrócił sceny tańca, których faktycznie jest w  filmie trochę. (śmiech)

Z Kędzierzyna-Koźla trafi łeś do szkoły filmowej w Katowicach, na wydział produkcji.

Wiedziałem, że chcę coś robić w  filmie, choć nie potrafiłem tego nazwać. Jako nastolatek interesowałem się, oczywiście, wyłącznie kinem hollywoodzkim. Nie znałem się na europejskich reżyserach. Dopiero przygotowując się do szkoły filmowej, dowiedziałem się o nich czegoś więcej. W trzeciej klasie liceum przeczytałem artykuł, że jest taki kierunek jak produkcja filmowa. Pomyślałem, że to właśnie coś dla mnie, skoro lubię się w film bawić, bo kręciłem różne dziwne rzeczy z przyjaciółmi. I dopiero gdzieś w połowie katowickich studiów stwierdziłem, że nie chcę zajmować się produkcją, chcę robić własne filmy.

Jak wspominasz studia?Jak wspominasz Katowice?

Przenosiny z Kędzierzyna do Katowic to był wielki skok pod każdym względem, także gejowskim. Zacząłem poznawać nowych ludzi, otwierać się przed nimi. Wreszcie też przestała mnie nękać zmora wuefu.

Nie mieliście w szkole filmowej wuefu?

Mieliśmy. Ale wybrałem siłownię, pochodziłem 50 minut na bieżni i do domu.

Lata mijają, a wuef wciąż jest traumą dla kolejnych pokoleń gejów. Sam go wspominam jako największy koszmar podstawówki i liceum.

W każdym razie Katowice były dla mnie przełomem. Nagle poznałem chłopaka, którym się zauroczyłem, i  to poznałem go nie przez Internet, a na meczu siatkówki gejowskiej! Nareszcie te dwie moje osobowości z Kędzierzyna-Koźla się połączyły. (śmiech)

Ale jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to przeżyłem rozczarowanie. Przede wszystkim istniał ostry podział na kierunki artystyczne – reżyseria, operatorka… – i  techniczne, czyli właśnie organizacja produkcji. „Artyści” nie chcieli się z nami bratać, uważali nas za tych gorszych, którzy ewentualnie mogą im rachunki policzyć. Ja zaś chodziłem na plany zdjęciowe etiud studenckich i  uważałem, że pomysły tych przyszłych reżyserów są średnie, a ich osobowość też mnie nie powala. Nie było tam dla mnie nic interesującego. Odszedłem więc od towarzystwa szkolnego, zacząłem pracować w Rondzie Sztuki, czyli galerii Akademii Sztuk Pięknych. Akurat Katowice starały się wtedy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, zacząłem więc działać przy różnych inicjatywach, które były z tym związane. Poznałem wielu ciekawych ludzi i na pewno byłem jedną z tych osób, które tworzyły kulturę w Katowicach.

A jednak z Katowic przeniosłeś się do Warszawy.

Powoli kończyły się studia, wiedziałem, że muszę zahaczyć się o coś filmowego w  Warszawie i  może za dwa lata pójść na reżyserię do Łodzi. Taki miałem plan. Myślałem, u kogo chciałbym się uczyć robienia filmów, i  była tylko jedna reżyserka, która mnie wtedy interesowała. Małgorzata Szumowska. Zachwyciłem się jej „33 scenami z życia”, potem przyszło „W imię…”. To było dla mnie kino międzynarodowe, mogące się równać z  filmami zagranicznymi, które oglądam. Napisałem do Szumowskiej list. Odręczny. Że chciałbym z  nią zrobić film. Odezwała się do mnie mejlowo po jakichś trzech miesiącach. Zaproponowała spotkanie w  Warszawie. Akurat przygotowywała się do realizacji „Body/Ciało”. Powiedziała, że weźmie mnie na asystenta, jeśli znajdę jej aktorkę do filmu. Ja już wtedy siedziałem na Instagramie i tam właśnie znalazłem Justynę Suwałę. Ona zagrała jedną z  głównych ról w  „Body/Ciało”, a  ja zostałem asystentem Szumy.

Byłem zafascynowany nią, operatorem Michałem Englertem, całą materią robienia filmu. Na planie miałem mnóstwo roboty, przeżywałem wielki stres. Tu masz przyprowadzić aktora, on się spóźnia minutę, więc drugi reżyser na ciebie krzyczy, że to twoja wina i  że przez ciebie film nie powstanie… To był naprawdę hardcorowy poligon. Ale miałem duże wsparcie w  Gośce i  Michale. Bardzo mnie polubili, byli dla mnie bardzo serdeczni, chodziliśmy po zdjęciach na wino i kolację. Zaprzyjaźniliśmy się.

Potem jeszcze pracowałeś z Szumowską przy kolejnym jej filmie, „Twarzy”.

Owszem. Stanąłem zresztą wtedy przed dylematem. Złożyłem papiery do łódzkiej Filmówki na reżyserię, ale druga tura zdjęć do „Twarzy” odbywała się wtedy, kiedy były egzaminy. Musiałem wybrać – zdjęcia albo egzaminy. Stwierdziłem, że wolę robić film z Gośką, a nie na następne pięć lat utknąć w kolejnej szkole i kolejnym mieście. Ostatecznie dostałem się w Warszawie do Szkoły Wajdy i tam skończyłem roczny kurs reżyserii.

Nie wiedziałem, że maczałeś też palce w „Grindrze”. Przypomnijmy – to był głośny parę lat temu spektakl według sztuki i w reżyserii aktora, Piotra Trojana, dzisiaj znanego dzięki, także nagrodzonej w Gdyni, roli Tomasza Komendy w filmie „25 lat niewinności”. Sporo się swego czasu mówiło o tym, że z „Grindra” ma powstać film.

Piotra Trojana poznałem, gdy z  Szumą szukaliśmy aktora do „Twarzy” i  poszliśmy na „Grindra”. Zakumplowałem się z  nim i uznałem, że „Grindr” to jest fajny pomysł na debiut reżyserski. Zapytałem Piotra, co sądzi o tym, żebyśmy razem ten film zrobili: „Ja mam doświadczenie z planów filmowych, ty masz doświadczenie w pracy z aktorami”. On się na to zgodził. Zaczęliśmy się spotykać, pracować nad scenariuszem, wtedy poznałem też Martę Habior, która potem została producentką „Ostatniego komersu”. Z  różnych jednak powodów „Grindr” nie powstał. Mnie zresztą z perspektywy czasu wydaje się, że pomysł był w założeniu nazbyt konserwatywny. Największym atutem tej opowieści było to, że bohater umawia się z  chłopakami przez tytułową aplikację, wchodzimy więc do kolejnych mieszkań i poznajemy różne sposoby bycia gejem w Polsce. Tylko że w scenariuszu musieliśmy jakoś tego bohatera zbudować i w sumie wynikało z naszego tekstu, że nie znajdzie on sensu życia, dopóki się nie ustatkuje z jednym chłopakiem. Nie wiem, może jeszcze kiedyś uda się do tego „Grindra” wró cić. Pamiętam, że pewien ekspert z  PISF-u, który oceniał scenariusz, uznał sceny „grupówek” za „świat egzotycznych doznań”. Nie wiem, o jakiej egzotyce myślał, bo akcja działa się w Warszawie. (śmiech)

Coś to polskie kino LGBTQ nie może się wykluć.

Ale powstaje „Lubiewo”, robi to Paweł Maślona. Powstaje film o  akcji Hiacynt, to z kolei wziął na warsztat Piotr Domalewski. Łukasz Ronduda kręci film o  Danielu Rycharskim. Hm… Hetero robią filmy o gejach. Bo nie ma wyoutowanych gejów-reżyserów. Są za to wyoutowane lesbijki – Kasia Adamik i Olga Chajdas. Ale, czekaj, mój kolega, Kamil Krawczycki, złożył super gejowski projekt do „Mikrobudżetów” i też dostał kasę, latem wchodzi na plan. Ja natomiast chciałbym rozwinąć w kolejnym filmie wątek relacji między chłopakami, powiązać to z kwestią toksycznej męskości i  odkrywaniem swojej tożsamości seksualnej w  homofobicznym środowisku. Na razie piszę scenariusz. W każdym razie jestem i chcę być nadal wyoutowanym gejem, nie chcę wracać do szafy. Uważam, że to jest moja siła. Chcę być też reżyserem, o którym ludzie LGBT+ wiedzą, że on ich reprezentuje w kinie.

Właśnie. Nie wspomnieliśmy jeszcze o twojej dokumentalnej krótkometrażówce, „Filipka”, z niebinarnym bohaterem.

Filipka to mój przyjaciel. Mieszkam z nim. Filip jest osobą queerową, lubi np. do pracy chodzić w sukience, zawsze go to bawiło, że ludzi tak to szokuje. No i postanowił wziąć udział w Konkursie Piosenki Przegiętej w  Katowicach. Ten film miał być w  sumie dokumentacją jego występu, przeznaczoną raczej do archiwum domowego. Ale poznałem rodziców Filipa, okazało się, że są różne napięcia między nimi a nim. Jest z czego zbudować film, który pokazujemy głównie w obiegu galeryjnym.

Katowice, Warszawa, masz też ambicje, by wyjść ze swoimi filmami dalej w świat. Ale, powiedz, czy wracasz często do Kędzierzyna? Jak tam teraz wygląda życie gejowskie?

Wracam. O dziwo, jest tam na Grindrze parę osób. Głównie ludzie młodzi. Coś się dzieje. Wyoutowałem się też w  Kędzierzynie w  gazecie lokalnej przy okazji rozmowy o  sukcesie „Ostatniego komersu”. Było, na piątej stronie! Powiem ci, że trochę się potem przestraszyłem. Tego, że będzie post na Facebooku, a pod nim wyleje się hejt. Zrobi się gównoburza, moi rodzice będą musieli czytać komentarze, że syn pedał etc. O dziwo, nie pojawił się ani jeden komentarz negatywny. Same lajki od znajomych z  podstawówki, z  gimnazjum, serduszka, buziaczki… Moja mama pracuje w  Carrefourze, tam także jej pogratulowali. A nawet przyszła do niej koleżanka z działu wędliny i powiedziała, że jest lesbijką.[/restrict]

Bartosz Wisiński – szef sieci LGBT w firmie Nike

BARTOSZ WISIŃSKI od sześciu lat mieszka poza granicami Polski, obecnie w Holandii. Jak sam mówi, wyjechał po to, by wreszcie „być sobą przez 24/7”. Od 2 lat jest prezesem europejskiej sieci pracowników LGBTQIA+ „Pride” w światowym gigancie branży sportowej – Nike. Na początku jego kariery w tej, zatrudniającej 70 tys. pracowników firmie, usłyszał, że „bycie gejem mu nie pomoże”. Jak Polak działa na rzecz zmiany kultury organizacyjnej światowej korporacji? Wywiad Tomasza Piotrowskiego

Foto: archiwum prywatne

Pamiętasz swój pierwszy coming out w pracy?

Pamiętam przynajmniej kilka coming outów w  pracy, szczególnie te na początku kariery, kiedy bałem się o tym mówić. Pierwszy o dziwo był najprostszy. To było w 2006 r., gdy pracowałem w H&M jako sprzedawca – spora część pracowników była gejami, więc gładko poszło. Potem trafi łem do centrali polskiej, konserwatywnej firmy Vistula – tu już nie było tak łatwo. Potem było też Pepco. Zawsze miałem kilka zaufanych osób, głównie koleżanek, które wiedziały i znały mojego ówczesnego chłopaka, ale i tak przed wieloma osobami się ukrywałem.

W 2015 r. wyjechałeś do Szwajcarii, zacząłeś pracę w Tally Weijl.

Jednym z powodów wyjazdu była potrzeba bycia sobą 24/7 – i w pracy, i po pracy. Z  perspektywy czasu widzę, że było warto. Z badań wynika, że aż 30% wyoutowanych osób, zaczynających karierę zawodową po studiach lub szkole, wraca do szafy. Ja niestety byłem jednym z  nich i  zajęło mi chwilę, by zrozumieć, że bycie gejem to część mnie, której nie muszę się wstydzić.

I taką swobodę dała ci firma Nike?

[restrict]Zdecydowanie tak! Po dwóch latach pracy w Tally Weijl odezwało się do mnie Nike ze świetną ofertą pracy w Holandii, której nie mogłem przepuścić, przyszedł czas na zmiany. Zacząłem tam pracę tydzień po amsterdamskiej Paradzie Równości w 2017 r., więc na kampusie, gdzie pracują cztery tysiące osób, cały czas wisiała tęczowa fl aga, resztki kolorowego konfetti i  plakaty promujące wydarzenia organizowane przez wewnątrzpracowniczą sieć PRIDE. Zacząłem uczestniczyć w  tych eventach, poznawałem nowych ludzi. Półtora roku później otwarto rekrutację na szefa PRIDE, ponieważ chłopak, który zajmował to stanowisko, dostał awans i wyprowadził się z Niderlandów. Wątpiłem w  swoje szanse, jednak chciałem realizować swoją gejowsko-aktywistyczną misję. Miałem w  sumie trzy rozmowy z  ówczesnym zarządem PRIDE i z osobami z HR. Chyba jednak byłem przekonujący, bo od tamtego momentu mam „gay job” i „day job”. (śmiech) „Day job” to zarządzanie projektami omni-channel (projekty skupione na zadowoleniu klienta, poprzez każdy z możliwych kanałów obsługi – przyp. red.), ale równocześnie, w  godzinach pracy, mam „gay job”, czyli prezesowanie networkingowi PRIDE.

Jakieś doświadczenia z Polski pomagają w tej pracy?

Próbuję przekonać Nike, że musimy wspierać przede wszystkim te kraje, gdzie życie osób LGBT niesie ze sobą więcej wyzwań niż w Niderlandach. Żyjemy w totalnie różnych realiach – tutaj małżeństwa osób jednopłciowych są zgodne z prawem od 2001 r. a  dziś dyskutuje się o  sprawach surogactwa kobiet dla par gejowskich.

Co ci się udało osiągnąć?

Przede wszystkim – znacznie zwiększyliśmy liczbę osób należących do PRIDE. Gdy zaczynałem, mieliśmy 300 członków/ iń, dziś jest ich 1200. Po drugie zaczęliśmy dotować organizacje społeczne zajmujące się sprawami LGBT. 10% przychodów ze sprzedaży corocznej, tęczowej kolekcji #betrue przekazujemy m.in. dla Human Rights Campaign w USA czy najstarszej organizacji LGBT+ na świecie – COC w Niderlandach. Chociaż wciąż uważam, że to zdecydowanie zbyt mało i próbujemy zwiększyć te dotacje. Jako organizacja pracownicza, konsultujemy także wewnętrzną strategię D&I (Diversity & Inclusion), politykę zatrudnienia lub szkoleń, co doprowadziło np. do przeszkolenia wszystkich pracowników na temat uprzedzeń, gdzie jednym z  bloków była kwestia orientacji seksualnej oraz ekspresji płciowej. Udało mi się również rozpocząć działania wspierające równouprawnienie osób LGBT+ w profesjonalnym sporcie.

Jakie?

Nike sponsoruje tysiące sportowców na całym świecie, którym płaci za to, że mają nasze logo na koszulkach. Ta grupa jest skrajnie niedoreprezentowana przez osoby LGBT+ na wszystkich płaszczyznach. Nieheteronormatywność w sporcie to wciąż temat tabu, mamy niewielu wyoutowanych sportowców na świecie i to zazwyczaj są sporty indywidualne. W  piłce nożnej jawnych gejów praktycznie nie ma – są za to lesbijki, na przykład fantastyczna Megan Rapinoe. Generalnie jednak sportowcy boją się ujawnić, bo boją się utraty pozycji, a co za tym idzie, także i kontraktów. Tak działa homofobia. Pracujemy nad tym, by jakiś procent tych sponsorowanych przez nas osób to były właśnie osoby LGBTQIA. Reagujemy też, gdy okazuje się, że środki płyną do sportowców szerzących homofobię. W 2016 r. fi lipiński bokser Manny Pacquiao powiedział, że osoby LGBT+ są gorsze od zwierząt. Nike rozwiązało z nim kontrakt.

Nabywcami tęczowych produktów Nike są też osoby LGBT+ mieszkające w Polsce. Kupując je, wspieram Nike oraz społeczność LGBT… ale w Niderlandach?

Dlatego cieszę się, że jako Polak mogę w mojej firmie naświetlić moją perspektywę bycia LGBT i powoli uświadamiać. W Polsce mamy jednak bardzo małe biuro, to około 35 osób. Przyznaję więc: dotychczas niewiele mogliśmy w  tym zakresie zrobić. COC ma swoją agendę międzynarodową, zajmującą się m.in. także Polską, więc część pieniędzy może wspierać lokalne inicjatywy w  kraju. COC zorganizowało także w Amsterdamie protest przeciwko systemowej homofobii w  Polsce. Wiem jednak co myślisz, to zbyt mało, zgadzam się.

Jest szansa, że coś się w tym kierunku zmieni?

Wkrótce otwieramy nowe biuro IT w Gdańsku i już rozmawiałem z działem HR, prosząc ich, by zwrócili uwagę na różnorodność pracowników podczas rekrutacji. Mieli skontaktować się z Lambdą i Kampanią Przeciw Homofobii, by znaleźć organizacje, które zrzeszałyby np. deweloperów LGBT. Wiem, że w Polsce szanse na to są bliskie zeru, jednak zawsze namawiamy nasze lokalne biura, by promowały Nike jako firmę otwartą na różnorodność np. właśnie współpracując przy różnych eventach z  lokalnymi stowarzyszeniami.
Od amerykańskiej Human Rights Campaign otrzymaliśmy wyróżnienie jako „Best place to work for LGBTQ equality”. Osoby transpłciowe mogą u  nas liczyć na pokrycie części kosztów operacji korekty płci. To mogłyby być również osoby z Polski. Co więcej w USA, gdzie surogactwo w części stanów jest legalne, każda para, również jednopłciowa, może otrzymać wsparcie finansowe pokrywające około połowy łącznych kosztów całego procesu. Nike oferuje też pomoc psychologiczną, jeśli jej potrzebujesz i  działa to także przy okazji coming outu, adopcji dziecka lub rozstania z  partnerem. Dostajesz wtedy możliwość uczestniczenia w  10 prywatnych sesjach z  psychoterapeutą. A  w  trakcie Pride Week w  niderlandzkiej siedzibie, jak już wspominałem, wszędzie wiszą tęczowe flagi i  plakaty promujące równość. W  biurowej kantynie możesz zamówić np. „Rainbow Burger” z sosami w kolorach tęczy, a w Starbucksie na terenie kampusu otrzymasz kawę w pride’owym kubku i  tęczową posypką. Nawet firmowe zajęcia sportowe specjalnie zmieniają nazwę, a w trakcie takiego „rainbow cycling” w siłowni z głośników leci typowa queerowa muzyka.

Jakie jeszcze działania podejmujecie w PRIDE?

Jesteśmy jakby społecznością wewnątrz firmy – organizujemy spotkania, imprezy, poznajemy się nawzajem i wspieramy. Dajemy też osobom LGBT możliwość znalezienia mentora lub coacha w  ramach firmy, który może pomóc w rozwoju osobistym oraz służyć radą. Edukujemy, jak można wykorzystać naszą „supermoc” bycia LGBT w  rozwoju zawodowym, czyli jak się tego nie wstydzić i  wykorzystać w  personalnym brandingu. Prowadzimy też m.in. szkolenia dla pracowników, dotyczące orientacji, homofobii, ekspresji seksualnej, HIV/AIDS czy sytuacji w różnych krajach. Podczas ostatniej Parady w  Amsterdamie podeszła do mnie kobieta, jak się okazało pracowniczka Nike, która uczestniczyła właśnie w naszych spotkaniach i powiedziała, że kilka dni temu jej córka dokonała coming outu. Dzięki nam wiedziała, jak zareagować i jak ją wesprzeć. Inny przypadek to młody gej z Portugalii, który zrobił coming out w wyniku naszych warsztatów. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Oczywiście, wiem, że pomaganie tylko naszym pracownikom nie zmieni sytuacji całej społeczności, ale to są nasze cegiełki.

Badacie, ilu pracowników Nike jest LGBTQIA?

Zaczniemy to robić w  połowie roku, ale tylko w  niektórych krajach. Dlaczego? Prawo w  niektórych państwach zakazuje nam zbierania takich informacji, nawet jeśli chodzi o kolor skóry czy wyznanie religijne. Zatrudniliśmy specjalną firmę prawniczą, która sprawdzi, czy możemy w ogóle zbierać takie dane. Jestem w kontakcie m.in. z siecią pracowniczą LGBT firmy Uber w Amsterdamie – oni zbierają takie dane na zasadzie dobrowolności. Wynika z nich, że w pokoleniu Z aż ok. 30% osób znajduje się w spektrum LGBTQIA+.

Tęczowe produkty są coraz powszechniej dostępne – niemal w każdym dużym sklepie. Nie uważasz, że przynajmniej część z tych inicjatyw to tzw. pink washing – czyli wykorzystywanie symbolu tęczy, na który pracuje od dekad ruch LGBT, do zwiększania zysków – bez chęci zaangażowania się w nasze problemy jako wciąż wykluczanej grupy?

W  moich oczach komercjalizacja tęczy, która się dzieje, jest kompletnie niepowiązana z ideą Pride. Nie chodzi tylko o firmy, ale również o niektóre organizacje na Zachodzie, które organizują Parady. Coraz więcej w tym zarabiania pieniędzy, a mniej walki o prawa, tolerancję czy równość. Podszywanie się pod idee LGBT, mówienie o równości lub pokazywanie tęczowej flagi w reklamie – nic nie znaczy, jeśli firma nie podejmuje konkretnych działań. Wielu producentów często nie wie, jakie wartości i  cele przyświecały tęczy, nie wiedzą, co stało się 52 lata temu w Nowym Jorku i jak bardzo musieliśmy walczyć o to, by dziś tęcza była tym, czym jest – symbolem różnorodności i akceptacji. Powinniśmy być na to czujni i weryfikować takie firmy.

A ty sam jak jesteś postrzegany w Nike?

Jestem chyba bardziej bezpośredni i  szczery niż typowy Holender. (śmiech) Dwukrotnie też usłyszałem, że bycie gejem mi nie pomoże. Natomiast w ramach Pride Week chodziłem po kampusie pracowniczym w  szpilkach, makijażu oraz w  stroju jednorożca lub cekinowym kostiumie. Od tego momentu niektórzy w naszej firmowej siłowni przebierają się z  daleka ode mnie, tak jakbym miał im coś zrobić. (śmiech) Serio – również w dużych korporacjach na Zachodzie są rzeczy, które wciąż wymagają poprawy.

Bycie gejem ci nie pomoże? Co to miało znaczyć?

Chodzi o  karierę w  międzynarodowej korporacji. Wizerunek geja jest powiązany ze stereotypem śmiesznego kolegi do wyjścia na imprezę, który sprawdzi się w marketingu jako osoba kreatywna. A  jeżeli chodzi o umiejętności menadżerskie – nie da sobie rady. Co ciekawe, lesbijki są widziane zupełnie przeciwnie.
Znam osoby LGBT+, które w  Nike są w  szafie. Jeżeli nie chcesz z  niej wyjść, bo jest to twój personalny wybór, każdy powinien to respektować, ale jeżeli boisz się wyjść z  szafy, to znaczy, że gdzieś leży problem. I jeśli takie incydenty zdarzają się w Holandii, to jak jest w Rosji czy Turcji?

Czy są w Nike wyoutowane osoby LGBT+ na wysokich stanowiskach menadżerskich?

Oczywiście. Na przykład Randy Lyons, który jest Senior Directorem działu technologii i co ciekawe 15 lat temu był prezesem PRIDE w USA, więc często wymieniamy się doświadczeniami. Jest więcej takich osób, a  część pewnie dalej się nie ujawniła. Prowadzimy obecnie dyskusje czy powinniśmy określić procent osób na każdym poziomie organizacji, które będą reprezentowały mniejszość LGBT, podobnie jak kwoty dla płci. Tylko jak to określić w  sprawiedliwy i  reprezentatywny sposób? Sam mam mieszane uczucia na ten temat. I żeby było jasne – nie chodzi o to, żeby narzucić obowiązek zatrudniania takich osób na każdym szczeblu, ale o to żeby stworzyć warunki, w których każdy ma prawo się tam dostać. To wymaga zmian w mentalności oraz polityki zatrudnienia.

Wsparłbyś osoby z Polski, które być może chciałyby założyć w swej firmie sieć LGBT?

Z  przyjemnością! Jeśli czyta nas ktoś, kto zastanawia się, jak to zrobić, od czego zacząć, jakich błędów nie popełniać i  jak otrzymać wsparcie od przełożonych, niech śmiało pisze na mój e-mail: bartosz.wisinski@gmail.com.[/restrict]

Mateusz i Fabio Da Costa – małżeństwo z OnlyFans

Z polsko-brazylijskim małżeństwem, MATEUSZEMFABIEM DA COSTA, którzy w lockdownie stracili pracę i utrzymują się z erotycznych zdjęć i filmów na portalu OnlyFans, rozmawia Mariusz Kurc

Foto: arch. pryw.

Mateuszu, rok temu założyłeś razem ze swoim mężem Fabiem, Brazylijczykiem, konto na OnlyFans. Wrzuciliście dotąd kilkaset waszych erotycznych zdjęć i filmików. Uprawiacie seks ze sobą, a czasem zapraszacie innych chłopaków, również gwiazdy porno. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem waszego wyzwolenia. Jak do tego doszło?

Mateusz: (śmiech) Dziękuję, ale to nie tak łatwo z tym wyzwoleniem, nie tak prosto.

Jak się poznaliście?

M: Dziewięć lat temu w  Dubaju. Byłem wtedy stewardem w pewnych liniach lotniczych. Muzułmańskich. Fabio, jak się okazało, tak samo. Spotkaliśmy się na siłowni. Rozumiesz, kilka rzuconych ukradkiem spojrzeń, jakieś uśmiechy – w końcu podszedł i zapytał, czy możemy ćwiczyć na tej samej maszynie. (uśmiech) Zgodziłem się. Nic więcej wtedy się nie wydarzyło, ale Fabio wykonał wysiłek, by do mnie dotrzeć. To była siłownia dla pracowników naszych linii, wpisywaliśmy się tam na specjalną listę i on na niej zobaczył mój numer pracowniczy, po nim dotarł do nazwiska – tak znalazł mnie na social mediach. Odezwał się po kilku dniach, zapraszając na imprezę „do jakiegoś klubu”. Tu przypomnienie – jesteśmy w Dubaju, homoseksualizm jest zakazany, kultura jest dużo bardziej restrykcyjna niż w Polsce – jak dowiedzieć się, czy on jest gejem tak, jak ja? Zaprasza mnie na randkę czy na heterycką popijawę? Zapytałem, jaki klub lubi, podał nazwę jednego z trzech klubów, uchodzących za „gejowskie”, oczywiście tylko dla wtajemniczonych, underground – OK, to już wiedziałem, że chodzi o  randkę. Stawiłem się cały wystrojony i podekscytowany, tymczasem Fabio pojawia się z drugim gościem i mówi, że to jego chłopak. Byłem bardzo rozczarowany, ale ostatecznie nie zmarnowałem wieczoru, postanowiłem się dobrze bawić – skończyliśmy we trzech w sypialni. Fabio zerwał z tamtym chłopakiem trzy miesiące później, wtedy odezwał się ponownie, poszliśmy na drugą, już „oficjalną”, randkę.

I już kliknęło?

[restrict]M: Tak jakoś niepostrzeżenie zaczęliśmy widywać się codziennie, spędzać mnóstwo czasu – razem na siłkę, razem na lunch. No i oczywiście seks, wiadomo.

Jak to jest być parą gejowską w Zjednoczonych Emiratach Arabskich?

M: Nie jest łatwo i dlatego zdecydowaliśmy się w  końcu stamtąd wyjechać. Ale z  drugiej strony – dopiero po siedmiu latach, więc da się przeżyć. Nie możesz żyć jawnie, nie ma mowy o jakimś trzymaniu się za rękę, ale do tego byłem już, jako polski gej, przetrenowany. Natomiast co rusz słyszy się o jakichś najazdach policji na gejowskie imprezy – wchodzą do ludzi do domu i jeśli np. chłopaki tańczą ze sobą albo są w samych majtkach – to już jest problem, aresztowania. Trzeba mieć się na baczności.

Mieszkaliście razem?

M: Tak i nie. Mieszkaliśmy w tym samym pracowniczym budynku – ja na drugim piętrze, a Fabio na dwudziestym siódmym. Ciągle więc albo ja byłem u niego, albo on u mnie. Zresztą powiem ci, że dopiero od zeszłego roku w ZEA jest tak, że mężczyzna i kobieta niebędący małżeństwem mogą wynająć mieszkanie – wcześniej to było nielegalne.

W 2019 r. postanowiliśmy wziąć ślub w Rio de Janeiro, czyli u Fabia. Z tym też problem, wyszła dyskryminacja. W naszej firmie ludzie hetero dostają zwyczajowo okolicznościowy urlop, gdy biorą ślub – ale też zwyczajowo są pytani o żony czy mężów. Gdy Fabio został zapytany o żonę, odpowiedział, że nie będzie miał żony, tylko męża – urlopu nie dostał. Więc ja już nawet nie pytałem. Musieliśmy kombinować, by zgrać zwykłe urlopy, w  międzyczasie przygotować wszystkie formalności, ja – tłumaczenia dokumentów na portugalski – i udało się. Wzięliśmy ślub rano 15 marca 2019 r. w obecności dwóch zaprzyjaźnionych gejowskich par małżeńskich. Potem poszliśmy na Ipanemę upijać się Caipirinhą. Noc poślubna miała miejsce w samolocie, bo musieliśmy wracać do pracy. Na wesele wciąż czekamy, bo mieliśmy je zaplanowane na kwiecień 2020, tymczasem zdarzył się lockdown.

Z Dubaju przeprowadziliście się do Berlina, gdzie obecnie mieszkacie, tak?

M: Nie do końca. Po drodze był Poznań, z  którym czuję się związany, bo tu studiowałem (zarządzanie turystyką). A  pochodzę spod Gdańska. Po tym, jak rzuciliśmy pracę w liniach lotniczych, kilka miesięcy mieszkaliśmy właśnie w Poznaniu, Fabiowi się nawet spodobało, liznął trochę polskiego. W  Berlinie wylądowaliśmy późnym latem 2019. Ja znalazłem pracę jako menadżer w gejowskim hotelu Axel, a Fabio na recepcji w  szkole języków obcych. Obie prace straciliśmy kilka tygodni po tym, jak zaczął się lockdown.

Wtedy przyszedł pomysł, by zarabiać na OnlyFans?

M: Tak. To był mój pomysł. Fabia trzeba było namawiać.

Dziś utrzymujecie się tylko z OnlyFans?

M: Tak.

Wow.

M: OnlyFans eksplodowało w lockdownie – mnóstwo osób poszło tą samą drogą co my.

By prezentować własne filmy i zdjęcia porno, trzeba sporej otwartości seksualnej.

M: Zostałem wychowany w bardzo tradycyjnej, katolickiej rodzinie, w której o seksie po prostu się nie mówi.

Fabio: To jest super zabawne, ale nawet teraz, gdy mamy 34 i 35 lat i gdy np. oglądam film z rodzicami Mateusza i jest jakaś scena erotyczna, to sam czuję się skrępowany i wszyscy udajemy, że tej sceny po prostu nie ma.

M: Zrobiłem przed rodzicami coming out i tak dalej – ale sam seks, nie tylko gejowski, jest w  mojej rodzinie tematem tabu. Moja otwartość w tych kwestiach jest z jednej strony wyrazem moich naturalnych potrzeb – bardzo lubię seks, jestem też, co tu dużo gadać, ekshibicjonistą, lubię fotografować się nago i tak dalej… Ale z drugiej strony – jest trochę wyrazem buntu wobec tej zmowy milczenia. U Fabia jest inaczej…

F: Moja mama często rzuca erotyczne żarciki czy dzieli się plotkami – nawet takimi, których wcale nie chcę słyszeć – np. że ciocia taka a  taka podobno lubi anal. (śmiech) Rodziców nago widziałem setki razy w dzieciństwie, a jak dojrzewałem to byłem już zmęczony słuchaniem, jak mama ciągle mi powtarza: „Prezerwatywa – pamiętasz? Zakładaj prezerwatywę”.

A kiedy wyoutowałeś się przed rodzicami, Fabio?

F: Miałem jakieś 13 lat, gdy zorientowałem się, że podobają mi się chłopcy, ale moja homoseksualność nie była widoczna, nie byłem przegięty itd. Miałem dwóch wyoutowanych kolegów i oni obaj musieli znosić spore prześladowania w  szkole, dlatego sam postanowiłem siedzieć w szafie. W wieku jakichś 18 lat zaakceptowałem siebie już zupełnie i coraz bardziej zaczęły ciążyć mi kłamstwa, które musiałem powtarzać ludziom wokół mnie. Zwłaszcza, że po raz pierwszy zakochałem się i miałem chłopaka. Ileż można kłamać? W końcu więc, gdy miałem 21 lat, wyoutowałem się przed mamą, pisząc do niej list. Było trochę dziwnych pytań – np. czy chcę być kobietą – ale w sumie po kilku tygodniach było już w porządku. Jakiś czas później mama niemal nakazała mi wyjść z szafy przed tatą, bo też już miała dość okłamywania go. Bałem się, a wyszło nad wyraz spokojnie.

Widzę też z dzisiejszej perspektywy, że miałem wdrukowaną bardzo tradycyjną wizję związ ku – taką, która nie działa nawet w przypadku wielu par hetero, a co dopiero gejowskich. Gdy zakochałem się w Mateuszu – a ja nie zakochuję się łatwo, o nie – i już wiedziałem, że to jest ten mój mężczyzna, mój przyszły mąż, to myślałem, że przez resztę życia będę uprawiał seks już z tylko z nim. Może to jest bardzo romantyczne, ale nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Zrozumienie, że seks to nie miłość, że można te dwie sprawy oddzielić, że często popęd seksualny nie ma nic wspólnego z uczuciem, zajęło mi trochę czasu.

16 maja 2013 r. Brazylia zalegalizowała równość małżeńską – jak się czułeś?

F: Byłem szczęśliwy i bardzo dumny z mojego kraju, z  tego, że jestem Brazylijczykiem. Przekonania religijne ludzie mogą sobie mieć, ale one nie mogą mieć wpływu na prawo, które jest dla wszystkich – i nasz Sąd Najwyższy zachował się właśnie w ten sposób. To było wspaniałe.

W którymś momencie, pewnie przed OnlyFans otworzyliście związek, tak?

M: Po czterech latach zauważyliśmy, że wpadamy w  rutynę, w  stagnację. Nasze dni wyglądają podobnie i nasz seks też. Doszliśmy do momentu, w którym zaczęliśmy „dziadzieć”. W  końcu przeprowadziliśmy poważną rozmowę, siedzieliśmy obaj w samochodzie na parkingu, ja ze łzami w oczach i Fabio też. Opcje były takie, że albo zostaniemy przyjaciółmi, czyli tak naprawdę zakończymy związek, albo otworzymy się na doświadczenia seksu w innymi facetami, w trójkątach czy innych konfi guracjach. Fabio się zgodził. Nie bez oporów, ale zgodził się. Muszę powiedzieć, że to tchnęło nowe życie w nasz związek. A dziś widzę, że go scementowało. Pojechaliśmy np. na Paradę do Barcelony i poznaliśmy tam kilka par żyjących w otwartych związkach, świetnie się razem bawiliśmy. Zobaczyliśmy, że tak można. Że to działa – i u nas też zaczęło działać.

F: Ale musieliśmy jasno ustalić zasady. Mamy tak, że wszystko sobie mówimy. O najdzikszych fantazjach. A z drugiej strony, jeśli gdzieś się bawimy i np. Mateuszowi klimat odpowiada, a mnie nie – to wychodzimy i on nie może mieć pretensji.

M: A nieraz tak jest, gdy jesteśmy w Poznaniu czy Warszawie, że Fabio robi furorę, (śmiech) a  ja mniej. Za to ja, blondyn o  niebieskich oczach, mogę sobie odbić w Rio. (śmiech)

F: Ważne, by umieć ze sobą rozmawiać o seksie i swoich potrzebach – ciągle coś nowego wychodzi i jest do ustalenia; szczerość jest warunkiem koniecznym. Nieraz mamy szczegółowe dyskusje: „a mnie się nie podobało, że zrobiłeś z nim to albo to”. Trzeba przegadać.

M: Po jakimś czasie zaczęliśmy filmować, mnie obecność kamery dodatkowo nakręca. I teraz już wszystko rozumiesz – w lockdownie, obaj bez pracy – powiedziałem do Fabia: „Tyle razy się nagrywaliśmy albo ktoś nas nagrywał i te filmiki pewnie gdzieś krążą – czemu by na tym nie zarobić?”. Znów Fabio musiał to przetrawić, ale zgodził się.

F: Ktoś może powiedzieć, że to prostytuowanie się, sprzedawanie własnego ciała – nie przyjmuję takich argumentów, stanowczo protestuję. Każda praca to sprzedawanie czegoś, co się ma – umiejętności, wiedzy, czasu, różnych zdolności, talentów – ciała też. Nie tylko w tym sensie, że np. aktor też operuje ciałem. Każdy z nas! Zwykła urzędniczka w okienku na poczcie też „operuje” swoim ciałem w pracy.

Kto jest reżyserem waszych filmików?

M: Ja. (śmiech) Ja wszystko obmyślam, próbuję, gdzie ustawić kamerę, jak pada światło itd. A Fabio jest moją główną gwiazdą.

Te filmiki są stricte erotyczne, ale widać, że jesteście parą „na życie”.

F: Ja z początku byłem trochę niepewny, jak zareagują moi przyjaciele, znajomi. I sam siebie pytałem: jestem teraz aktorem porno? Nie, nie czuję się tak. A od znajomych dostałem kciuka w górę – również od tych hetero, co mają dzieci, dla których jesteśmy „wujkiem Fabiem i  wujkiem Mateuszem”. Sami zresztą w przyszłości też chcielibyśmy mieć dzieci.

M: Często dostajemy feedback od ludzi, że jest między nami „chemia” i to mnie bardzo cie szy. Kręcę to, co mnie samemu się podoba.

Właśnie. Nierzadko główną gwiazdą jest nie tyle Fabio, co sam jego tyłek. Mateuszu, widać, że po prostu uwielbiasz tyłek Fabia. Zresztą swój pokazywać też bardzo lubisz.

M: (uśmiech) Tak. Mam fetysz na męskie pośladki, co tu kryć. Tyłek Fabia jest fantastyczny! Zresztą Brazylijczycy w ogóle pod tym względem są „uprzywilejowani”. (śmiech)

Wśród facetów, których zapraszacie, rozpoznałem parę gwiazd porno. Josh Moore, Dato Foland…

M: Z Dato nawet się zakumplowaliśmy. Po prostu zagadałem do niego na Instagramie. Odpowiedział po pięciu minutach, był przyjazny, prostolinijny. Potem, gdy byliśmy w odwiedzinach u rodziny Fabia w Rio, okazało się, że Dato też jest w Rio – spędziliśmy ze sobą dużo czasu na plaży, na siłowni. A w seksie Dato jest profesjonalistą, od razu ma w głowie cały scenariusz, dyryguje, ustawia. (śmiech)

Andy Star.

M: Wielki power bottom – a skończyło się tak, że to on mnie bzyknął. (śmiech)

Mateuszu, jest jakaś gwiazda, o której marzysz?

M: Cutler X.

F: Mateusz jest uzależniony od porno. Ja na początku nawet nie wiedziałem, kim jest Dato Foland.

M: Od razu uzależniony. Po prostu bardzo lubię porno, znam wszystkie gwiazdy, studia itd. F: Jeśli już, to wolę amatorskie filmiki.

Jest różnica między seksem z gwiazdą porno a seksem z „amatorem”?

M: Jest. Gwiazdy porno to profesjonaliści – wiedzą, czego się od nich oczekuje, tyłek mają zawsze wypłukany, erekcja cały czas itd. I gwiazdy zwiększają ci popularność. „Mieliście seks z Ruslanem Angelo? Ale super, muszę zobaczyć!”. Ale za to są dość przewidywalni, natomiast amatorzy – mogą mieć jakieś niedociągnięcia czy coś, ale za to mogą cię naprawdę zaskoczyć.

F: Sporą dyskusję wywołała scena z  naszym seksem z Billym Vegą, trans chłopakiem. Pojawiły się komentarze, w  które chyba nie uwierzyłbym, gdybym ich nie zobaczył – np. że nie powinniśmy uprawiać seksu z „okaleczoną osobą”. Okaleczoną? Co za ignorancja! Billy jest mężczyzną, kropka! Przeszedł tranzycję, zaś same genitalia ma takie, jak miał – czyli po prostu ma cipkę, ale przecież człowieka nie defi niują genitalia! Reakcja wielu gejów na Billy’ego uzmysłowiła mi, że wewnątrz naszej społeczności jest dużo dyskryminacji. Były pytania do nas, czy my w  ogóle jesteśmy gejami, skoro uprawialiśmy seks z cipką. Nikt mi nie będzie mówił, czy jestem gejem, czy nie – jak któregoś dnia zechcę seksu z kobietą, to będę go miał i nikomu nic do tego.
Gdzie Billy ma się czuć u  siebie, jak nie wśród ludzi LGBT? Tymczasem z tej strony też spotykają go uprzedzenia? Niebywałe. Jestem czarnym gejem i  nie będę akceptował dyskryminacji w jakiekolwiek formie! Ludzie transpłciowi, niebinarni, transwestyci są częścią naszej społeczności tak samo jak ja.

M: Ja też tych uprzedzeń zupełnie nie rozumiem. Męskość to nie jest sztywne pojęcie. Sami uwielbiamy „RuPaul’s Drag Race” i na niejednej imprezie byliśmy w dragu. Wyglądaliśmy bardzo zabawnie, bo dość duże, muskularne z nas królowe, ale co tam.

Nowe filmiki czy zdjęcia wrzucacie właściwie codziennie, prawda?

M: Tak. To jest codzienne praca – i codzienna przyjemność.

Seks też jest codziennie? Czy to już zbyt intymne pytanie?

M: Akurat w tym tygodniu to rzeczywiście codziennie, ale gdy w  styczniu obaj przechodziliśmy covid, to nic, zero popędu przez cały miesiąc. Piękny nagi mężczyzna mógłby stanąć przede mną i nawet bym nie spojrzał. Na szczęście potem wszystko stopniowo wróciło. Też chciałbym podkreślić, że nie każdą zabawę zaraz kręcimy i wrzucamy.

F: Sporo chłopaków pisze do nas, że chciałoby wystąpić z nami w filmiku, ale w kominiarce, bez pokazywania twarzy. No, nie wiem, dla mnie chyba trochę czar pryska. Trzeba też być ostrożnym, by nie uzależnić się od fanów, od lajków, od aprobaty innych.

M: Dla mnie, poza źródłem utrzymania, OnlyFans jest też platformą do przełamywania wstydu, który osobom LGBT niestety towarzyszy często.

Chyba wiem, co masz na myśli. Dorastając, tyle razy słyszałem, że seks męsko-męski jest odpychający, że trudno się pozbyć tej myśli z tyłu głowy – mimo że moim zdaniem seks męsko-męski jest piękny.

F: Właśnie.

A nie boicie się, że skończą się wam pomysły?

M: O nie. (uśmiech) Sky is the limit![/restrict]

Dorota Kotas i jej lesbijska, autobiograficzna powieść

Z pisarką DOROTĄ KOTAS rozmawia Magda Jakubiak

Za debiutancką powieść „Pustostany” (2019) otrzymała jedne z  najważniejszych nagród literackich w Polsce – Nagrodę Literacką Gdynia oraz Nagrodę Conrada. Teraz wydaje drugą powieść „Cukry”, której główną bohaterką jest lesbijka. Z Dorotą Kotas spotykam się na warszawskim Mirowie – w jej mieszkaniu, którego opisy znajdziemy w  nowej książce. Wnętrza są pomalowane na różowo, dużo tu roślin, plakatów, naklejek. W przejściu przy łazience wisi strajkowa okładka Vogue’a z Anją Rubik, ale twarz modelki została zaklejona twarzą Matki Boskiej. Podczas rozmowy ciągle zaczepiają nas kot Jenta i pies Ruta, czyli „dzieci” Doroty. Siedzimy w  kuchni, pijąc herbatę i  jedząc ciecierzycę z  chilli (ostrą tak w  sam raz). A  na deser – pączki, które zajmują ważne miejsce w „Pustostanach”.

Foto: Weronika Kann

Pamiętasz, jak się poznałyśmy na polonistyce?

Tak! Na przerwie między zajęciami z literatury staropolskiej a  ćwiczeniami z  poetyki poszłyśmy na pierogi ze szpinakiem w  barze mlecznym „Mleczarnia”.

To było osiem lat temu! A teraz spotykamy się – ty, pisarka z nagrodami na koncie, ja, dziennikarka jedynego magazynu LGBTQIA w Polsce – obie dziś wyoutowane, nieheteronormatywne dziewczyny. Jak się zmieniło twoje życie od tamtego czasu?

Ustabilizowało się. Wcześniej było skoncentrowane na zarabianiu pieniędzy za najniższe stawki, by jakoś przetrwać i zapłacić za najtańszy współdzielony pokój i  nie musieć wracać do rodziców. Teraz myślę więcej o tekstach, śnią mi się książki albo pozwalam sobie, by cały dzień czytać. Mieszkam w kamienicy, w moim pokoju jest dosyć zimno, więc czytam w kombinezonie narciarskim i czapce uszatce, wszystko vintage z ciuchlandu.

[restrict]„Cukry” to historia 26-letniej lesbijki z Garwolina, która przyjechała do Warszawy na studia. Outuje się jako osoba w spektrum autyzmu, mieszka na Mirowie ze swoją dziewczyną. Brzmi jak u ciebie. Autobiografia?

To jest na pewno książka typu non-fi ction – ona jest o mnie. Pewnie jest tam też element kreacji, bo musiałam zrobić z tego tekst, to nie jest skompresowanie osoby i  włożenie jej do pliku „.doc”, tylko przeróbstwo na słowa. Ale starałam się zrobić to dokładnie, że tak z grubsza wyszło o mnie. To jest perspektywa nieheteroseksualnych dziewczyn w Polsce w spektrum autyzmu, bez pracy i bez ubezpieczenia zdrowotnego. Mam papiery na to, że mam autyzm, widzę to, co piszę bardzo uczciwie, nie mam niecnych zamiarów, by produkować kłamstwo. Prosto przekładam rzeczywistość na tekst, by też samej lepiej ją rozumieć. Pierwsza książka okazała się dobra, druga może też będzie – zobaczymy.

W ostatnim rozdziale pt. „maleństwo” piszesz o swojej dziewczynie, waszej codzienności, wspólnym życiu, padają słowa: „Chcę, żeby nie zniknęła nigdy”. Dlaczego uznałaś, że ta część musi powstać?

Wydała mi się potrzebna. Kiedy pisałam „Pustostany” niezbędne wydawało mi się pisanie o  ogrodzie, bazarze, pączkach, poczcie, pierogarni, starej kamienicy i o zmarłych sąsiadach. A kiedy „Cukry” – niezbędne wydawało mi się dodanie rozdziału o mojej dziewczynie, bo to jest ze mną połączone. Chciałam napisać coś lesbijskiego. Po „Pustostanach” wiele osób mówiło mi, że tam był taki niewyraźny motyw, dawałam wskazówki albo pisałam niewinne zdania – że była dziewczyna nauczyła czegoś bohaterkę albo że bohaterka mieszka w komunie L i żartuje, kiedy odbiera telefon, że tu lesbijskie taxi – ale nie było to głównym wątkiem. Teraz chciałam napisać o  tym bardziej. Niemówienie o tym byłoby zbyt dużym unikiem – podobnym, jakbym przedstawiała się komuś i nie powiedziała, jak mam na imię. To jest po prostu coś znaczącego. Może lesbijstwo to nie jest główna część mnie i nie jedyna informacja o mnie, ale myślę, że istotna.

Pamiętasz moment, kiedy pierwszy raz określiłaś się lesbijką?

Chyba dopiero na studiach. Mam to strasznie rozmyte w  czasie. Po prostu zaczęłam poznawać inne lesbijki. Takie prawdziwe, w życiu. Nie, że czytałam jakiegoś bloga, tylko poznawałam lesbijki, one były normalne i interesujące, i chciałam być taka jak one, to znaczy mieszkać z dziewczyną i z naszym psem, i mieć w  serduszku tęczę. W  tym momencie jestem w związku z dziewczyną, więc jestem lesbijką, tak to określam. Ale wcześniej zdarzało mi się określać jako osoba niehetero, bo wydawało mi się to pojemne i bezpieczne. Odkąd jestem w związku z P., nazywanie tego jasno wydaje mi się uczciwe.

To był jakiś proces?

Miałam etap myślenia, że może jestem biseksualna. Jednak wydaje mi się, że we wszystkich chłopcach, z którymi się spotykałam, szukałam czegoś z lesbijki. Nie miałam wcześniej równie poważnego związku, ale miałam czasami długotrwałe romanse, których nie określiłabym teraz jako „związek” i „bycie razem”. Zauważyłam, że jest taki typ chłopców, którzy spotykają się z lesbijkami – artystyczni, delikatni, trochę dziewczęcy chłopcy, którzy interesują się sztuką i z nimi jakoś nie trzeba podtrzymywać tych wszystkich konstruktów i nie próbują cię oczarować swoją męską siłą. Faktycznie są po prostu ciekawymi osobami, sprawiającymi, że nie czujesz, że mają nad tobą jakąś przewagę i cały czas starają się z niej skorzystać. To tacy chłopcy, którzy pozwalają ci trochę zapomnieć o swojej płci. Na chwilę. A potem i tak żałujesz, że nie mają cipki, i jest ci smutno.

Jakie masz doświadczenia coming outów?

Trudno mi wyodrębnić taki moment, bo nikt mnie nie zapytał, czy jestem lesbijką. Nie było tak, że mogłabym powiedzieć „Tak, jestem!”. To było rozłożone w czasie, całe lata wewnętrznego coming outu – przed samą sobą od etapu: „Hm, chyba coś jest na rzeczy, jeśli nie mam chłopaka, a  mam 19 lat i  w  ogóle mnie to nie interesuje, a  dziewczyny wydają mi się fajniejsze, ale nie, na pewno nie jestem lesbijką” do: „Tak, ta kategoria jest moja, to jest o mnie”. Długo nie wiedziałam, że lesbijki istnieją, bo w Garwolinie chyba ich nie było. Wydawało mi się, że to coś tak egzotycznego, że jest może pięć takich osób na świecie i wszystkie mieszkają w Warszawie, pokazują się w telewizji, noszą dziwne ubrania i kolczyk w nosie oraz vansy i  wszystkie inne czołowe atrybuty lesbijskości. Wydawało mi się, że ja nie mam prawa tak o sobie myśleć i że mnie to w ogóle nie dotyczy, nie mieszczę się w  tym kulturowym stereotypie. Ale kiedy już stwierdziłam, że „Hm, no jednak tak, to jestem ja”, to nie miałam nigdy pomysłu, żeby to ukrywać i nie musiałam tego robić, moja sytuacja tego nie wymagała. Wydaje mi się, że ludziom trzeba pokazywać lesbijki i pokazywać im, że one są super [śmiech], a przynajmniej ja tak uważam. Chciałabym, żeby lesbijek było więcej, żeby były widzialne. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby światem rządziły lesbijki. Wierzę w to, że wtedy ten świat byłby lepszy.

Jak cię ten świat traktuje?

Żyjemy w  smutnym państwie radykalnej władzy, uważającej mnie za zarazę i  za pedofi lkę, która gwałci dzieci oraz jest pomiotem szatana i  plagą, która niszczy Polskę. Raz na OLX-ie chciałam kupić od jednej pani kanapę, już się z nią umówiłam i napisałam, że z  moją dziewczyną podjedziemy wieczorem. Wtedy pani przestała się do mnie odzywać, później napisała, że już nieaktualne. Uznała, że jesteśmy złymi osobami i nie zasługujemy na jej starą kanapę w promocyjnej cenie. Ale nie miałam sytuacji, w których ktoś by mnie pobił, chociaż rzeczywiście towarzyszy mi uczucie strachu i mam obawy, że to się kiedyś stanie, że w tym kraju to nieuniknione, można łatwo oberwać za zbyt krótkie lub zbyt długie włosy albo spódniczki. Kiedy wracam wieczorem do domu i  widzę grupę kolesi zajmujących cały chodnik, raczej omijam ich większym łukiem. Czasami starsze panie sugerują mi, że wyglądam jak facet i że wyglądam dziwnie albo zwracają się do mnie w rodzaju męskim, ale jest mi to dosyć obojętne. Wtedy ja też zaczynam się zwracać do nich w rodzaju męskim, przyjmuję taką konwencję.

Przejmujesz się takimi sytuacjami?

Nie bardzo mocno, bo mam wybór i mogę wybierać inne miejsca albo inne osoby. Wiem, że nie jestem skazana na te, które mają irracjonalne uprzedzenia i lubią robić wrogów z przypadkowych osób. Jest to dla mnie znośne, dopóki mogę robić dobór osób, które myślą i życzą mi dobrze, a nie mają pomysłów, że lesbijkom nie sprzedajemy, bo nie.

W tym kontekście przypomniała mi się postać babci-homofobki z „Cukrów”, która wysyła do bohaterki smsy…

… z piekła. Moja babcia pisała mi, że Bóg zniszczy Sodomę i Gomorę – to było po Marszu Równości w Białymstoku – „i ukaże twoich grzesznych znajomych i  strąci ich do piekła, a szatan się z tego cieszy”.

Czyli w książce zawarłaś jej prawdziwe wiadomości?

Tak. To są dokładne cytaty. Bo już trochę miałam dość tych smsów i nie miałam innego pomysłu, jak sobie z  tym poradzić, a  pisanie było prostym i  dobrym pomysłem. Mogłam zablokować jej numer – i zrobiłam to, ale i tak zostawały we mnie niesmak, obrzydzenie i poczucie, że spotkała mnie agresja, wydarzyło się coś złego i że to było nie na miejscu. Na początku wchodziłam w rozmowę i odpisywałam babci: „Ale ja jestem lesbijką, czyli co, zniszczy mnie Bóg czy szatan?”, ona wysyłała w odpowiedzi cytaty z „Listu do św. Pawła” o tym, że Bóg może jeszcze mnie uleczyć i mogę zostać nawet jego świętą. Odbieram to jako skrajne nieporozumienie i  niczym nieuzasadnioną agresję. Moja rodzina nie może bezkarnie grozić mi, że Bóg mnie zniszczy, a później iść do kościoła i gorliwie się modlić oraz przekazywać znak pokoju koleżankom w ławce, które równie pilnie klęczą, a po mszy wysyłać do mnie w  smsach groźby. Po prostu nie można tak robić. Pomyślałam, że dobrze będzie wziąć to sobie na warsztat i mieć z tego doświadczenia coś, przynajmniej tekst. Trochę też chciałam ich ukarać. Pokazać im, że to nie jest OK, że tak robią i że muszą się ze mną liczyć, a to, co mi mówią, może się znaleźć w tekście, więc nie mogą mi w nieskończoność robić krzywdy pod pozorami rozsyłania dobrej nowiny.

Jak teraz wygląda twoja relacja z rodziną?

Nie utrzymujemy kontaktu, nadmiernie się różnimy. Oni mają misję ewangelizacyjną, by mnie nawrócić. Trudno. Już nie cierpię z tego powodu. To znaczy – oczywiście trochę cierpię, że nie mam zbyt udanych rodziców, którzy stoją po mojej stronie i nie szczują mnie kościołem, ale jestem pogodzona z tym faktem, że już tego nie dostanę. Moi rodzice mają inne priorytety i ja się w nich nie mieszczę, bo jest Bóg – numer 1 i cytaty z Boga przylepione magnesami na lodówkę. Ich wybór, nie chcę konkurować z całym Watykanem.

Jak katolickie wychowanie na ciebie wpłynęło?

W dzieciństwie należałam do ruchu Światło-Życie, chodziłam do kościoła i uczyłam się o tym, jaką mam być kobietą i żoną, więc czuję duży wstręt do Kościoła. Dobrze znam Kościół, całą tę hierarchię i strukturę, byłam w nim wystarczająco długo i wiem, że w dużej mierze to ten Kościół odebrał mi rodzinę, bo zabrał im sumienie i sprawił, że oni tak naprawdę wolą być teraz apostołami niż moją rodziną, moją babcią albo matką. To nie jest tak, że mogę wymazać Kościół z  życia albo udawać, że on nie istnieje. Ale mogę przerobić te wszystkie złe rzeczy, skleić to w jakiś kolaż albo książkę. Podchodzę do tego tak, że jednak to po coś jest i musi do czegoś służyć. Że to jest materiał do pracy.

Zastanawiasz się czasem nad wyjazdem z Polski?

Nie, nie dam się wypędzić. Ale ja trochę jestem w  takim oderwaniu… Nie mam pracy, utrzymuję się z  nagród przyznawanych w  konkursach literackich, pisania dorywczo felietonów o działce albo tekstów na zamówienie o tym, jak zniszczyć patriarchat. Czasami sprzedaję na OLX rzeczy, które znajduję na śmietniku albo zabieram jedzenie z  Hali Mirowskiej po godzinach albo apki TGTG, chodzę w ubraniach z lumpeksów albo z wymianek ciuchów i  minimalizuję wydatki życiowe do naprawdę symbolicznych i śmiesznych sum. Świat obowiązków, ścisłych reguł itd. jest mi trochę obcy. Mam swoją dziuplę, własny świat pełen lesbijek i mieszkanie pomalowane prawie w całości na różowo. Mieszkam w tym swoim wycinku świata. Kiedy mam okazję, mówię, co mi się nie podoba albo wychodzę na protesty. Nie jestem pewna, czy mogę sprawić, że coś się zmieni i myślę, że to jest proces, które będzie trwał jeszcze przez lata, nie wiem, czy doczekam świata, w którym osobom LGBT+ będzie przyjemnie i  miło. Być może jedyną rzeczą, jaką mogę zrobić, jest po prostu przyznanie, że tak, jest chujowo, ale no nie wiem, możesz do mnie przyjść i zjeść curry z cieciorką, i nie będę nikogo wypędzać za pofarbowane włosy albo ogoloną głowę, moja osobista „religia” tak łatwo nie skreśla ludzi.

Co teraz przed tobą?

Pracuję nad książką dla dzieci o babciach lesbijkach, która chyba ukaże się w  czerwcu w wydawnictwie Natuli. Robię też we współpracy z  Anną Krztoń komiks o  nastoletnich doświadczeniach seksualnych dziewczyn z naszego pokolenia. Dziewczyny z  kolektywu Teraz Poliż zaprosiły mnie do projektu dramaturgicznego o  seniorkach lesbijkach. Będę też mieć felietony o  działkowaniu w  „Wysokich Obcasach”. Zostałam też zaproszona do rady nowopowstałej Fundacji Dziewczyny w Spektrum, która wspiera dziewczyny i osoby LGBT+ w spektrum autyzmu. No i „Cukry” – 14 kwietnia premiera, potem spotkania autorskie, rozmowy, wiosna, patriarchat może lekko stopi się od tego słońca.[/restrict]

„Rządzić Polską mógłby Krzysztof Śmiszek” – mówi siostrzeniec premiera Morawieckiego, 18-letni gej, aktywista – Franek Broda

FRANEK BRODA – 18-letni aktywista LGBT, wcześniej m.in. członek młodzieżówki PiS. Jest siostrzeńcem premiera Mateusza Morawieckiego, głośno sprzeciwia się obecnej władzy. W czerwcu zeszłego roku zrobił publiczny coming out. Teraz, w rozmowie z Tomaszem Piotrowskim, opowiada o tym, jak odkrył swoją orientację, jakie relacje łączą go z wujkiem, dlaczego mieszka sam, co sądzi o obecnej sytuacji politycznej, jak znosi szkolną homofobię i jak mu się dorastało w domu, w którym wszyscy oprócz niego mają prawicowe poglądy

Fot. Anna Huzarska

Kiedy odkryłeś w sobie homoseksualność?

To, że podobają mi się mężczyźni, odkryłem w wieku 10, może 11 lat. Nie wiedziałem wtedy, o co do końca chodzi i czy jest w tym coś złego, przyjąłem to więc w sposób  naturalny. Gdy miałem 13 lat, pojechaliśmy z rodzicami na ferie w góry. Ostatniego dnia pobytu tam wzięło mnie na głębsze rozmyślania, i wtedy też powiedziałem głośno przed samym sobą, że jestem gejem. Przepłakałem całą noc, nie wiedziałem, jak komukolwiek o tym powiedzieć, myślałem, że wszyscy mnie znienawidzą. Po tej nocy powiedziałem sobie: „Trudno, nie zmienię tego, jakoś to będzie. Nie będę wstydził się siebie”. Zacząłem rozglądać się za swoją drugą połówką, a gdy znajomi pytali mnie o orientację, już otwarcie o tym mówiłem.

[restrict]Pierwsza osoba, której powiedziałeś?

Obóz żeglarski w tym samym roku. Była to dziewczyna, bardzo skryta w sobie, wyglądała mi na osobę z depresją, sporo ze sobą rozmawialiśmy. Okazało się, że nie ma nic przeciw osobom homoseksualnym, więc jej powiedziałem. Żeby było śmiesznie – mojej najlepszej przyjaciółce, którą znam od ponad 13 lat, powiedziałem dopiero ponad rok później. I to też była głupia historia, aż wstyd się przyznawać…

Już zacząłeś.

Eh… Ona zawsze pisała z przypadkowymi osobami na gadu-gadu. Wkurzałem się, że więcej czasu spędzała z nimi niż ze mną, więc założyłem fejk konto i zacząłem z nią pisać. Nie patrz tak na mnie… Wiem, że to było głupie. Jako ta zmyślona postać powiedziałem jej, że jestem gejem. To było dwa lata temu, miałem 16 lat. Gdy podałem jej prawdziwe personalia, była wielka kłótnia. Ale udało się uratować przyjaźń.

A rodzeństwo? Rodzice?

Mam czwórkę rodzeństwa, pierwszej powiedziałem starszej o 10 lat siostrze. Siedzieliśmy razem, powiedziałem, że chcę jej coś powiedzieć… i ona sama zapytała: „Jesteś gejem?”. U mnie zadziałała szybka reakcja obronna, czyli: „Nie, nie, no co ty!”. I przyznałem to chwilę potem. Rodzicom powiedziałem w kłótni. Nie był to najlepszy moment, ale… przynajmniej miałem to za sobą, a kłótnia niemal natychmiast się skończyła. Przemilczeli to i tyle.

Przemilczeli? To chyba nie najmilsza reakcja.Spodziewałeś się, że tak będzie?

Nie chcę wchodzić zbyt głęboko w tematy rodzinne. Rodzice i większość rodziny mają prawicowe poglądy, więc milczenie to i tak była pozytywna reakcja. Generalnie nie spotkałem się z jakąś brutalną homofobią. Chociaż oczywiście, gdy chodziłem z moim byłym chłopakiem przez miasto i dawałem mu na pożegnania buziaka, to były osoby, które coś tam pod nosem marudziły: „O, patrz, pedały”. Nikt jednak nigdy mnie nie pobił, z czego się cieszę, bo obawiałem się, że będzie znacznie gorzej.

Czyli miałeś już poważne relacje z innymi chłopakami. Takie z przyjściem do twojego domu rodzinnego?

Nie, ale tylko dlatego, że on nie chciał. Zaprosiłem go nawet na święta, ale odmówił, nie był na to gotowy.

Co na to rodzice?

Postawiłem ich przed faktem dokonanym. Powiedziałem, że zapraszam mojego chłopaka na święta i tyle. Oni nie mieliby chyba dużego problemu, ale… nawet, gdyby tak było, to bym powiedział: „Sorry, moje rodzeństwo przychodzi ze swoimi partnerami na święta, a ja nie mogę?”.

Właśnie skończyłeś 18 lat, jesteś uczniem liceum we Wrocławiu, masz bieżący ogląd sytuacji, jeśli chodzi o problemy osób  LGBTQIA w szkole. Jest jakaś edukacja dotycząca LGBTQIA?

To na pewno zależy od szkoły, a przede wszystkim od nauczyciela. Ja w gimnazjum miałem świetną nauczycielkę, która uczyła wiedzy o społeczeństwie, a także wychowania do życia w rodzinie. To była osoba, która rzeczywiście tego życia starała się nas nauczyć – mówiła o antykoncepcji, o związkach homoseksualnych. To był chyba pierwszy raz, gdy usłyszałem, że związki homoseksualne to nic złego, wielokrotnie to podkreślała. Ja miałem więc szczęście w gimnazjum, ale moi znajomi już nie zawsze, a i mnie spotkała homofobia.

To znaczy?

W pierwszej klasie liceum przyszedłem do szkoły z pomalowanymi ustami, wśród uczniów były oczywiście osoby, które dziwnie na mnie patrzyły. To zdarza się zawsze – są znajomi, którzy uważają to za chorobę, którzy sądzą, że to się jakoś leczy i z lubością używają wyzwiska „pedał”. Gorsza reakcja spotkała mnie ze strony jednej z nauczycielek. Widząc moje pomalowane usta na zajęciach, przy całej klasie poprosiła, czy mógłbym to zmyć, bo jej się to nie podoba. Nie chciałem się z nią kłócić, wszczynać burd, zrobiłem to, mówiąc, że następnym razem, jak jej się to nie będzie podobać, to niech zamknie oczy. Gorzej miał mój znajomy na lekcjach polskiego. Gdy była mowa o Biblii, powiedział, że nie będzie jej czytał, bo już raz to zrobił i nie wierzy w Kościół katolicki. Ona zaczęła argumentacją, że Biblia nie ma nic wspólnego z Kościołem katolickim i dodała: „I co, pewnie jeszcze jesteś gejem?”. On na to: „Tak, jestem, ma pani z tym jakiś problem?”. Odpowiedziała: „Nie będę się na ten temat wypowiadać, ale teoretycznie to… są szpitale dla takich jak ty”. Sprawa została rozwiązana u dyrektorki. Dostała za swoje zachowanie naganę. Kiedyś też miałem psychologa, który z kolei nie wypowiedział tego wprost, ale z kontekstu jego słów wynikało, że mogę z tego „wyjść”. Z homoseksualizmu.

A lekcje religii?

Ostatni raz na religii byłem w drugiej klasie gimnazjum. Miałem okropnego księdza, z którym cały czas się kłóciłem. Tu nawet nie chodzi o homofobię, a całkowicie abstrakcyjne poglądy tego księdza. Oświadczył nam na lekcjach, że kobieta chodząca w krótkiej spódniczce do kościoła prowokuje księży i ministrantów. Byłem na tyle zawzięty, że w pewnym momencie przyniosłem na zajęcia słownik języka polskiego, żeby mu udowodnić, że słowo, o którym mówi, ma inne znaczenie, niż on to nam przedstawia. Był po prostu głupi. Zrobiłem potem sobie koszulkę, na której było napisane: „Bóg tak, kościół nie”. Niestety rodzice nie zgodzili się, żebym ją założył. A potem w „przypadkowy” sposób  mi zaginęła. Na religię więc nie chodzę, do kościoła też nie. Nawet jakbym wierzył w Boga, a aktualnie tak nie jest, to do kościoła bym nie chodził.

To też wywoływało pewnie wojny z rodzicami?

Tak. Ale nie aż tak duże, jakby się mogło wydawać. Najgorzej było, gdy przychodziło do jakichś świąt, a ja powiedziałem, że nie idę do kościoła. Wtedy było poruszenie.

Nie boisz się czasem, że Kościoł ma tak ogromny wpływ na ludzi, że nawet jeśli rodzice akceptują twoją orientację, to pod wpływem „nauki” Kościoła mogą zmienić postawę?

Myślę, że PiS może to bardziej wpoić. Moi rodzice jednak nigdy w życiu nie byli wobec mnie nietolerancyjni i nie wyśmiewali mnie za to, że jestem gejem. Może to zabrzmi nieskromnie, ale uważam się za inteligentną osobę, może nie za bardzo mądrą, bo jeszcze dużo wiedzy nie posiadłem, ale jednak jestem inteligentny. A to zawdzięczam rodzicom.

Twoj publiczny coming out był chyba wywołany przez emocje. Zrobiłeś to w czerwcu po słowach ministra Jacka Żalka, który w wywiadzie dla TVN24 z Katarzyną Kolendą-Zalewską powiedział, że osoby LGBT to nie są ludzie. Napisałeś wtedy na Facebooku, że Ty jesteś LGBT i jesteś człowiekiem. Że się tego nie wstydzisz, za to on ma czego się wstydzić. Wtedy rozpoczęło się twoje życie publiczne – wszystkie media pisały o tym, że siostrzeniec premiera kraju to gej. Żałujesz tego czy może odwrotnie: jesteś dumny?

Tak naprawdę media zaczęły o mnie pisać w styczniu zeszłego roku, gdy ogłosiłem, że robię protest przeciwko manipulacjom TVP. Przerosło to mnie wtedy, media cały czas do mnie dzwoniły, pisały o mnie. Nie miałem odwagi wyjść przed ludzi i powiedzieć tego, co chciałem. Protest odwołałem, powiedziałem, że wszystkie media manipulują, ale wtedy też ogrom tego wszystkiego na tyle mnie przeraził, że chciałem naprawdę gdzieś się usunąć. Potem w trakcie kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy zrobiło mi się po prostu źle i musiałem jakoś na nowo zabrać głos, czułem taką potrzebę. Zrobiłem wtedy taką kompilację scen z pierwszej kadencji Dudy z własnym komentarzem. Media oczywiście zainteresowały się tym, a gdy Żalek powiedział to, co powiedział – wiedziałem, że muszę. To prawda, że działałem pod wpływem emocji, tych negatywnych, które wywołuje we mnie ten rząd i politycy PiS. Po tym moim wpisie na Facebooku dostałem propozycję od TVN24 na wzięcie udziału w programie „Tak jest!” na żywo. Przyjąłem ją i wtedy informacja o tym, że jestem gejem obiegła już wszystkie polskie media.

Byłeś na to gotowy?

Tego dnia napisałem jakiś krytyczny wobec PiS post na Facebooku. Zadzwoniła do mnie dziennikarka „Gazety Wyborczej”, powiedziałem, że udzielę wywiadu, ale pod warunkiem, że nie będę opisany jako siostrzeniec premiera. Nie chciałem znowu mieć o to kłótni z rodziną. „GW” wywiad zrobiła i puściła jako wywiad z Frankiem Brodą, ale godzinę przed publikacją napisali, że siostrzeniec premiera napisał tak i tak na Facebooku. Gdy to zobaczyłem, uciekłem z domu. Napisałem list do rodziców, że ich przepraszam, że nie chciałem, żeby tak było, że nie miało tak być. Pojechałem do znajomej. Uspokoiła mnie, że nie zrobiłem nic złego i w ogóle to nie ja jestem w tej całej sytuacji tym złym. I nagle dostaję telefon: „Dzień dobry, program »Tak jest!«, TVN 24, chcielibyśmy żeby wziął pan w nim udział. Operator z kamerą przyjechałby do pana, gdzie przyjechać?”. Pomyślałem: „Kurde, jak dobrze, że tak się stało, bo przecież moi rodzice nigdy nie wpuściliby operatora TVN24 do domu”. No i wywiad odbył się u mojej koleżanki. Chciałem powiedzieć tylko to, że Żalek jest idiotą, nie myślałem o takim coming oucie na wizji programu „na żywo”. Jakoś samo to wyszło. Nie wstydzę się, że jestem gejem. Mógłbym to powiedzieć nawet narodowcowi na ulicy. Jakby chciał mnie pobić, proszę bardzo, najwyżej będę się bronił, ale na pewno nie będę się ukrywał i kłamał.

Nie boisz się powiedzieć, że jesteś gejem,ale z tego, co mowisz… trochę masz obawy przed powiedzeniem, że jesteś siostrzeńcem premiera? 

Nie chodzi o to, że się boję. Po pierwsze – to wywołuje sprzeczki z rodziną i to już sobie odpuściłem. Rodzina rodziną, polityka polityką. Tak się złożyło, że mój wujek jest również premierem tego kraju i gdy ja krytykuję PiS, to krytykuję również premiera tego kraju. Z rodziną nie mam zbyt dobrych kontaktów, szczególnie z dalszą, jedynie z moim rodzeństwem jest OK. Nie chcę wchodzić w szczegóły. Mam to gdzieś w tym momencie. Więc dobrze – niech sobie piszą „siostrzeniec premiera”. Ja mam swój pomysł na życie, chcę działać, rozważam założenie stowarzyszenia… Pracuję na swój rachunek i nie chcę być odbierany przez pryzmat rodzinny. Jestem Frankiem Brodą. I mam nadzieję, że gdy będę startował np. na radnego miasta itd., to wreszcie zacznę być odbierany jako ja, a nie jako siostrzeniec kogoś.

No, dobra Franku, ale sorry… gdybyś nie był siostrzeńcem premiera, media nie interesowałyby się tym, co piszesz na Twitterze, nie udzieliłbyś wywiadu TVN24,gdybyś był przypadkowym 17-latkiem…Nie sądzisz?

No tak. Rozmawiałem o tym z pewnym profesorem psychologii, bez personaliów, bo to była prywatna rozmowa – i on mówi do mnie: „Franku, nie przejmuj się tym, że jesteś popularny przez to, że jesteś siostrzeńcem premiera, ale ty spróbuj to wykorzystać w dobry sposób . Tak jak to teraz robisz”. No więc tak… staram się to robić. Mówić, co myślę i mówić o wartościach ważnych dla mnie i moich bliskich. Dla mnie to też o tyle ważne, że w Polsce bagatelizuje się głos młodych, kiedy się z czymś nie zgadzamy, to przecież koronnym argumentem starszego pokolenia jest: „O, 16 czy tam 18 lat, co ty możesz wiedzieć o życiu i polityce?”. A bywają przypadki, że ten 18-latek ma większą wiedzę o polityce niż 35-latek. Jak obserwuję rówieśników, to moje pokolenie chyba bardziej już angażuje się w sprawy państwa i świata i ma wiele do powiedzenia na ten temat.

Jeszcze niedawno byłeś w strukturach młodzieżowki PiS we Wrocławiu. Jak do tego doszło?

Byłem tam przez kilka miesięcy w 2018 r. Od dziecka miałem w domu styczność z polityką i nadszedł moment, kiedy sam chciałem się zaangażować. W domu miałem do czynienia tylko z tą PiS-owską polityką i nie miałem żadnego obrazu żadnej innej opcji, żadnej innej partii. Mimo że miałem poglądy, które nie zgadzały się do końca z PiS, to jednak, chcąc się zaangażować, oczywistym i jedynym dla mnie pomysłem było – idę do młodzieżówki tej partii. Będąc tam, mówiłem, że TVP manipuluje ludźmi, że osoby homoseksualne są ok…

I wyrzucili cię za to?

Nie! Do ludzi z młodzieżówki PiS nie mam zarzutów, naprawdę dobrze się dogadywaliśmy. Nikt nie miał nic przeciwko temu, że jestem gejem. To są młodzi ludzie, myślę, że oni mają trochę inne podejście niż sama partia, chyba że zaczną wpatrywać się w swoich wielkich przywódców narodu typu Duda czy Kaczyński. Więc nikt mnie nie wyrzucił, a po prostu sam zdecydowałem się odejść. Zyskałem tam szersze spojrzenie na politykę i zrozumiałem, że to nie partia dla mnie. Chwilę później dołączyłem do młodzieżówki Nowoczesnej. W niej również już nie jestem, ale tu już nie zdecydowały kwestie światopoglądowe, a personalne – w zarządzie tej organizacji są osoby, które w mojej ocenie nie szanują po prostu ludzi.

W jednym z wywiadow przeczytałem, że „nie czujesz przynależności do środowiska osób LGBT+”. Co to znaczy

To był jeden z pierwszych wywiadów. Tosię już zmieniło, ale miałem trochę uraz do naszego środowiska. Byłem wtedy w młodzieżówce PiS, właśnie szedłem na pociąg, którym miałem dojechać pod Wrocław, do domu rodzinnego, ale zatrzymałem się na rynku, na którym stali ludzie z plakatami „pro-life”, była też wokół nich tęczowa opozycja, która tańczyła. Postanowiłem z nimi zostać. Mówię do nich: „Ja się spóźniłem na pociąg, to wiecie co? Zróbmy tutaj pociąg!”. I zaczęliśmy wokół nich tańczyć. Potem poszliśmy na planszówki do ich siedziby. Graliśmy w grę Ego, chodzi w niej o odpowiadanie na trudne pytania, a reszta graczy wcześniej obstawia, co powiesz. Ja niefortunnie dostałem pytanie: „Jakie masz poglądy polityczne?”. Cała grupa się zaśmiała i za oczywiste uznała, że na pewno lewicowe. No wiec powiedziałem im wtedy, że mam poglądy prawicowe, że należę do młodzieżówki PiS. Ci ludzie przestali się do mnie odzywać, byli niechętni wobec mnie… Oczywiście nie wszyscy, ale to wtedy mocno mnie uderzyło – i nie chciałem mieć z nimi kontaktu. Zostało to jakoś we mnie i dlatego w tamtym wywiadzie tak powiedziałem. To się oczywiście zmieniło. Teraz mogę powiedzieć, że nie czuję przynależności do żadnej organizacji prawicowej w Polsce, a w szczególności do PiS-u! A ze społecznością LGBT się w pełni identyfi kuję.

Wracając do polskiej edukacji. Jak zareagowałeś,gdy ministrem edukacji został Przemysław Czarnek, który uważa, że my,ludzie LGBT, „nie jesteśmy rowni normalnym ludziom”?

Najpierw myślałem, że to żart. Że ludzie żartują o jakimś katastrofalnym scenariuszu z jego nominacją, a tu nagle… tak się stało, naprawdę został ministrem. Nie chcę przeklinać, ale byłem… mocno wkurzony. Dzień po Marszu Równości we Wrocławiu mieliśmy też Strajk przeciwko Czarnkowi. Powiedziałem tam, że PiS ma krew na rękach, w tym, jak to lubi go nazywać TVP, Pan Profesor, chociaż jest profesorem jedynie nadzwyczajnym na KUL-u, razem z całym PiS-em. Przez ludzi takich jak on młode osoby LGBT popełniają samobójstwa. Napisałem list do poprzedniego ministra edukacji – Dariusza Piontkowskiego, prosząc, by nie dopuścił do tego, by jego następcą został Czarnek. W końcu każdy już lepszy niż Czarnek! Kilka dni później, gdy na elewacji siedziby MEN znalazły się napisy z imionami nastolatków, które popełniły samobójstwa z powodu homofobicznych prześladowań, okazało się jednak, że również dla Piontkowskiego, jak i dla całego PiS-u, bardziej liczą się ściany i pomniki niż ludzie. Krzyczą o tym, że ludzkie życie jest najważniejsze… ale chyba jednak nie każde. To przez PiS wiele młodzieży ma myśli samobójcze, a niektórzy młodzi ludzie przez tę całą nagonkę te myśli realizują.

Masz takich znajomych?

Trzy miesiące temu chciałem zrezygnować z jakichkolwiek politycznych wystąpień. Stwierdziłem, że nie chcę się w to angażować w tak młodym wieku – miałem kolejny kryzys, jak to chyba bywa, gdy masz 17 lat. Zadzwonił wtedy do mnie mój znajomy z płaczem. Powiedział, że jest gejem, że boi się być sobą, że boi się wychodzić na ulicę, boi się rodziców… Jego życie to ciągły strach i nie potrafi żyć w takiej sytuacji, że musi się zmienić, musi być inny, założyć maskę – bo inaczej ludzie go nie zaakceptują. Powiedział w płaczu: „Franku, obiecaj mi, że zrobisz wszystko, co w swojej mocy, żeby ten chory kraj stał się krajem dla ludzi”. Zakręciła mi się łezka w oku i mu to obiecałem. Robię, co w mojej mocy. 18 lat skończyłem 10 stycznia, mam więc od kilku tygodni pełnię praw politycznych.

Po aresztowaniu Margot razem ze znajomymi stanąłeś z tekturowymi banerami z napisem m.in. „Kaczyński idź na dołek” pod komisariatem policji. Nie przyjąłeś za to mandatu od policji, więc ma o tym zdecydować sąd. Ta sprawa ma swoją kontynuację? Już po rozprawie?

Zabawne jest to, że o sprawie sądowej nic dalej nie wiem. Była nas czwórka, dwie osoby przyjęły mandaty, bo nie chciały już chodzić po sądach, a ja, razem z Laurą Kwoczałą ze stowarzyszenia Ostra Zieleń, powiedzieliśmy kategoryczne „nie”. Nie chcemy dawać przyzwolenia rządowi na robienie tego, co chcą. Zgłosiłem się do jednego z prawników, który ogłosił po tej fali aresztowań, że może za darmo pomóc. Czekamy na sprawę sądową, żeby udowodnić naszą niewinność i wskazać, że właśnie to, co zrobiła policja, było niekonstytucyjne.

Kolejny z twoich planow aktywistycznych to pozwy wobec Kai Godek i Przemysława Czarnka.

Przede wszystkim chcę pozwać Kaję Godek, za zdanie: „Geje chcą adoptować dzieci, by je molestować i gwałcić”. W tej sprawie był już proces, ale sąd orzekł, że osoby oskarżające nie są w stanie udowodnić, że są osobami homoseksualnymi, że te słowa dotyczyły ich bezpośrednio. Ja już się na to przygotowałem – każdy mój były chłopak obiecał, że jest gotowy stawić się w sądzie jako świadek, żeby udowodnić moją homoseksualność.

Sorry, muszę zapytać – ilu tych byłych chłopakow już było?

(śmiech) O kurde… takie poważne związki to dwa czy trzy, no ale były też krótsze znajomości.

Jak ci się udaje działać w takiej opozycji do rządu z rodzicami, ktorzy tego nie popierają?

Mieszkam sam, wyprowadziłem się. Doszedłem do takiego konsensusu z rodzicami, oni zgodzili się na takie rozwiązanie, wynajęli mi mieszkanie. Nie chcę mówić zbyt wiele. To są moi rodzice, niejednokrotnie prosili mnie, żebym o nich nie mówił. Jakoś sobie daję radę. Nie dogaduję się z nimi politycznie, robię wszystko, żeby dogadywać się z nimi jakkolwiek. I tyle. A że jestem buntownikiem od dziecka… to jakoś mi się udaje tak żyć.

Cieszyłeś się, gdy ogłoszono, że Mateusz Morawiecki będzie premierem?

Pewnie, że była przez chwilę duma, że członek mojej rodziny będzie drugą najważniejszą osobą w kraju. Tym bardziej,  że miałem wtedy jeszcze nieco prawicowe poglądy. Ale generalnie – nie, nie cieszyłem się. Nie ze względów politycznych, ale prywatnych. Dostałem mnóstwo negatywnych wiadomości. Ludzie mnie obrażali za to, kim będzie mój wujek.

Mateusz Morawiecki w jednym ze swoich wystąpień powiedział: „Polska jest krajem wolnym, bardzo demokratycznym i bardzo tolerancyjnym”. Co myślisz, jak słyszysz takie słowa od premiera?

Że bazując na teorii, trudno temu zaprzeczyć – Polska jest krajem wolnym, bo zaborów w końcu nie ma. Jest demokratyczna, bo dyktatury nie ma – i chociaż mam wątpliwości do autentyczności wyborów, to one się odbyły… Ale jak wiemy, że w praktyce, biorąc pod uwagę to, co się dzieje w Polsce, trudno z tym wszystkim się zgodzić.

A gdy mowi to nie tylko premier, ale też twoj wujek, więc osoba, ktorą znasz od dziecka?

Szanuję go jako wujka, to członek mojej rodziny. Jest mi przykro, że ma takie poglądy, a nie inne i staram się w polityce patrzeć na niego po prostu jak na premiera. A z rodziną o tym po prostu nie rozmawiam.

Mateusz Morawiecki zawsze taki był? Zawsze miał takie podejście do osób LGBTQIA czy to potrzeba partii?

Nie wiem. Nie mam pojęcia, bo nigdy z nim nie rozmawiałem o polityce.

Łatwo jest rozdzielić relacje prywatne z politycznymi? Siedząc przy jednym stole, potrafisz nie mowić z nim o polityce?

Ja się z moim wujkiem rzadko spotykam. On mieszka w Warszawie, ma swoją rodzinę. Gdy w rodzinie pojawi się temat polityczny, ja się wypowiem, ale sam staram się nie wywoływać tego tematu. Patrząc na to, co się dzieje w Polsce, to chyba klasyczny, rodzinny przypadek. Wszyscy jesteśmy podzieleni.

Potrafiłbyś usiąść z nim przy jednym stole? O Czarnku, ministrze w jego rządzie, powiedziałeś, że ma krew na rękach?

(wzdycha) Z wujkiem – tak. Z premierem – również. By z nim porozmawiać. Nie chcę tej nienawiści, którą buduje PiS, który poniża innych i odbiera im prawa głosu.

W jednym z wpisow napisałeś: „Nikt, kto dyskryminuje ludzi, nie powinien rządzić tym krajem”. Więc – kto powinien rządzić? Widzisz dziś osoby na arenie politycznej, które mogłyby zostać premierem czy prezydentem?

Dla mnie w Polsce nie ma idealnej partii, która pasowałaby do mnie. Najbliżej mi jest jednocześnie do Nowoczesnej i Lewicy. Jeżeli miałbym wskazać osoby, które według mnie mogłyby rządzić tym krajem, to byłby to Krzysztof Śmiszek, a drugą Adam Szłapka.

Wspomniałeś, że w przyszłości chcesz założyć partię polityczną. Jakie będzie ona miała postulaty?

Myślę, że one w najbliższym czasie będą się pojawiały, ale chcę je najpierw przedyskutować z osobami mądrzejszymi ode mnie. Oczywiście jestem za związkami partnerskimi, jestem za małżeństwami, ale zastanawiam się, czy nie powinny być inaczej nazwane. Boję się, że adopcja dzieci przez pary jednopłciowe sprowadzi dużo hejtu na te dzieci w szkołach, więc trzeba też najpierw dobrze je przed tym zabezpieczyć. Ale kurczę, jasne, że lepiej, jeśli dziecko będzie miało kochających rodziców, niż gdyby miało przebywać w domu dziecka.

Jak wyobrażasz sobie siebie w Polsce za 10 lat?

Mieć partnera, dom, tworzyć z nim rodzinę, która się kocha, dalej walczyć o Polskę, bądź ją rozwijać. I tyle. Bardzo chciałbym, żeby był to związek zalegalizowany, ale nie wiem, czy to będzie już politycznie możliwe. Zrobię jednak wszystko, żeby było.[/restrict]

Wybitny aktor Jan Peszek o swoich rolach gejów i… lesbijki

W wywiadzie udzielonym „Replice” (2016, nr 61) pana córka, Maria Peszek, mówiła: „Gdy pierwszy raz  zobaczyłam tatę w roli geja – to było mocne przeżycie. Byłam dziewczynką, tata grał Gonzala w Trans-Atlantyku Gombrowicza. Wyszedł na scenę w lnianych spodniach i lnianej marynarce na gołe ciało. Miał uszminkowane usta i kolczyki w uszach, poruszał się w przegięty sposób i… nie poznałam własnego ojca”. To przedstawienie, w reżyserii Mikołaja Grabowskiego (premiera: 23.05.1981) z Teatru im. Jaracza w Łodzi, było artystycznym wydarzeniem.

Nie tylko artystycznym, ale także obyczajowym, a na swój sposób  także socjologicznym. Zagadnienie homoseksualizmu w czasach PRL-u nie było mile widziane, a według ofi cjalnych danych osób  homoseksualnych właściwie w Polsce nie było. Dzięki Gombrowiczowi i Grabowskiemu, przy moim udziale, został tymczasem powołany do życia na łódzkiej scenie bardzo specjalny gej – taki, który się z niczym nie ukrywał, a wręcz się ze swoją orientacją obnosił. Był miliarderem polującym na swoje obiekty seksualne, od których raz dostawał w pysk, a raz uzyskiwał to, czego chciał. Bardzo długo w pracy nad tą rolą, choć doskonale znaliśmy się zawodowo z Mikołajem Grabowskim, z którym mieliśmy wspólne doświadczenia z Zespołu MW2 i ze współpracy z Bogusławem Schaeff erem, które to doświadczenia wyposażyły mnie w sceniczną odwagę (a jest to coś, czego nie daje niestety szkoła teatralna), trudno mi było znaleźć spontaniczne, szerokie otwarcie się na postać Gonzala i sprawić, by popłynęła ona przeze mnie szerokim strumieniem. Do tego w pracy nad tą rolą nie kładliśmy z Mikołajem Grabowskim głównego nacisku na homoseksualny aspekt postaci Gonzala, tylko na aspekt anarchistyczny. Gonzalo, będąc człowiekiem bogatym, udawał biednego i rozwalał tym zastany porządek. Mówił, by „ojczyznę zastąpić synczyzną”, za czym kryło się zarówno pożądanie Ignasia, młodego chłopca, syna Polaka-emigranta (który wg Gonzala powinien „bryknąć”, wyrwać się ojcu), jak i chęć rozbicia obowiązujących pojęć. Połączenie totalnej wolności Gonzala z jego homoseksualizmem dało teatralny komunikat dotychczas w Polsce nieobecny. Była to apoteoza jawności życia. Takiemu wyrazowi spektaklu sprzyjał też cały ówczesny zespół Teatru im. Jaracza – składający się z doskonałych aktorów, w lot chwytających zarówno myśl Gombrowicza, jak i Grabowskiego. Grabowski dał mi do ręki narzędzie, które rzadko daje się aktorowi – mianowicie absolutną wolność, z pogranicza happeningu. Jedyne, co mnie obowiązywało – to tekst. Poza tym mogłem na każdym spektaklu stawiać partnerów w innych sytuacjach, zaskakiwać ich. Był to dla mnie cudowny zupełnie żywioł.

Foto: arch. pryw.

 

[restrict]A czy praca nad rolą Gonzala przysporzyła panu jakichś trudności?

Uwielbiałem tę postać, uwielbiałem opisy zachowań Gonzala, z których z Mikołajem Grabowskim umieraliśmy ze śmiechu, na przykład: „a jemu miękko stopy na podłodze leżą”, która wyrażała totalne „zgłupienie” Gonzala z zachwytu nad obecnością młodego ciała w osobie Ignaca. Rzecz nie do zagrania, bo jak to pokazać na scenie – ale fraza genialna, prowokacyjna. Jak wspominałem, długo nie mogłem znaleźć w sobie totalnej odwagi, koniecznej, by to wszystko ukazać na scenie. I gdy Mikołaj poprosił mnie o umalowanie warg, bardzo ostrą, czerwoną szminką – wszystko, co się we mnie gromadziło w pracy nad tą rolą – uwolniło się nagle. Tak samo mam, kiedy gram role kobiet, co uwielbiam, bo uważam, że każdy mężczyzna ma w sobie – płycej lub głębiej skrywane – pierwiastki kobiece. To nie musi być peruka, to nawet nie musi być suknia – ale kiedy na przykład założę kolczyki lub jakąkolwiek inną kobiecą biżuterię – nagle czuję, że przestaję na scenie brać odpowiedzialność za jakiekolwiek zachowania Jana Peszka i staję się w tym momencie kobietą.

„Pół Łodzi gejowskiej się w tacie kochało” – to także słowa Marii Peszek z wywiadu dla „Repliki”. Potwierdza pan? Miał pan propozycje erotyczne lub był przez gejow brany „za swojego”?

Konkretnych propozycji łóżkowych – nie miałem. Dostawałem natomiast od gejów – i to regularnie – bukiety kwiatów, listy pełne słów uwielbienia i takiego poczucia, że moja rola wiele dla gejów znaczyła, poprzez pokazanie postaci geja w taki, a nie inny sposób . Za sprawą Mikołaja Grabowskiego wracałem do roli Gonzala kilkukrotnie, w różnych inscenizacjach „Trans-Atlantyku”. Ostatni raz w 2008 r., w Starym Teatrze w Krakowie, grając Gonzala-geriatrycznego. Każdy powrót do tej roli był dla mnie fascynującym przeżyciem, zwłaszcza właśnie ten ostatni, gdy jako Gonzalo otoczony byłem kilkunastoma młodymi chłopcami, w których wcielali się szalenie urodziwi studenci AST i ASP w Krakowie. Czułem się świetnie w ich towarzystwie, ale przeżyłem szok, widząc zdjęcie, na którym miałem twarz przytuloną do owłosionego torsu młodego chłopaka (który zresztą dziś jest już zawodowym aktórem). To zestawieniebujnego piękna młodości z moją starczą twarzą było dla mnie trudnym przeżyciem, ale… o tym był ten spektakl.

Nie spotkał się pan z żadnymi negatywnymi reakcjami na rolę Gonzala?

Gdy zagrałem tę rolę już w Krakowie, to na plakatach, dość prowokujących zresztą, przy moim nazwisku dość powszechnie dopisywano sprayem słowo „pedał”, krótki, dosadny i niezwykle mnie satysfakcjonujący epitet, bo oznaczający, że brano mnie za kogoś, kim nie jestem, a przecież to jest istota mojego zawodu. Daję postaci siebie, swoje ciało, gesty, mimikę, po części jestem to ja, ale w drugiej części – to już nie jestem ja, tylko postać. Choć jestem przeciwnikiem amerykańskiej szkoły „wcielania się”, osiągania jakiejś „jedności” z postacią. Postać to zawsze pewna mieszanka literatury i aktóra. Sam przez długi czas miałem problem z własną nagością na scenie, mimo że powtarzano mi, jaki jestem świetnie zbudowany i wysportowany. Grałem kiedyś „Sen”w „Protesilasie i Laodamii” Wyspiańskiego. Scenograf Kazimierz Wiśniak osobiście naklejał perły na mój nagi brzuch. Wiedziałem, że jest to uzasadnione, a mimo to miałem ze swoją nagością jakiś prowincjonalny problem. Aż to po prostu minęło i teraz, na stare lata, reżyserzy coraz częściej mnie rozbierają i jeśli widzę, że ma to sens – zero problemu.

Łodź w pana życiorysie to także znani geje – scenograf Andrzej Majewski i reżyser Witold Zatorski.

Rzeczywiście pracowałem z Andrzejem Majewskim, ale nie pamiętam go z Łodzi, tylko ze współpracy w Warszawie, w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, gdzie grałem gościnnie. Majewski napisał nawet sztukę teatralną i bardzo chciał, żebym w niej zagrał, co nie doszło nigdy do skutku. Natomiast jeśli chodzi o Witolda Zatorskiego, to był wybitny artysta, widziałem wiele sztuk w jego reżyserii, ale jeśli chodzi o moją pracę z nim… Zaangażowałem się wtedy do Teatru Nowego w Łodzi. Był to rok 1975. Zatorski realizował właśnie „Wujaszka Wanię”. W ostatniej chwili zachorował aktor grający, można powiedzieć, klasykę epizodu, czyli słowa „powóz zajechał”. Dyrektor Dejmek zapytał mnie, czy mógłbym go zastąpić. Nie widziałem w tym problemu. I to był mój wielki błąd. Zostałem przez tę rolę zaszeregowany w zespole Dejmka wyłącznie do epizodów typu fi kanie nóżką w „Operetce” i na tym upłynęły mi cztery lata w Teatrze Nowym, co było dla mnie bolesne, bo wcześniej grałem we Wrocławiu na przykład Konrada w „Wyzwoleniu”.

Poza rolą Gonzala w „Trans-Atlantyku” i „fikaniem nożką” w „Operetce”, w pana dorobku teatralnym nie brakuje wielu innych przedstawień gombrowiczowskich.

Gombrowicz to moja wielka pasja literacka. Pamiętam z czasów licealnych mojego ojca, który jako człowiek pochodzący z Kresów był wyznawcą Sienkiewicza i chyba siedem razy zaganiał mnie do Trylogii. Nie byłem w stanie przełknąć więcej niż trzydzieści stron „Ogniem i mieczem” i po prostu odrzucało mnie od tego. W księgarniach pojawiło się wówczas wydanie „Ślubu” i „Ferdydurke”, takie to było dziwne zestawienie. Ponieważ w moim domu rodzinnym zawsze czytało się nowości literackie – ta książka znalazła się u nas. Przeczytałem, a lektura wiązała się u mnie z kaskadami młodzieńczego śmiechu i z wielkim zachwytem nad językiem Gombrowicza. Do dziś Sienkiewicza nie akceptuję, a Gombrowicza uwielbiam. I rzeczywiście, w mojej pracy aktorskiej zetknąłem się z Gombrowiczem w dziesiątkach różnych wariantów, łącznie z graniem Gombrowicza w teatrze japońskim. Drugim takim pisarzem jest dla mnie Bruno Schulz. A trzecim – Witkacy.

Gonzalo przyniosł panu kilka aktorskich nagród.

Odbierałem jedną z nich, Srebrną Łódkę, prestiżową łódzką nagrodę przy nabitej sali, zaraz po przedstawieniu, będąc odzianym w kowbojskie buty, długą koronkową suknię, wieniec z czarnym tiulem z różą na głowie, z umalowanymi na karminowo ustami, w biżuterii. Przychodzi prezydent miasta Łodzi, wysoki postawny facet, podaje mi rękę po męsku i nagle, w jakimś odruchu, całuje mnie w rękę jak kobietę. Sala na moment zamarła w ciszy, potem niebotyczne śmiechy, oklaski i okrzyki „bis”! Prezydent – purpurowy, bo nagle znalazł się w jakiejś dziwnej sytuacji „pomiędzy”. Myślę, że sprowokowała go do tego nawet nie suknia, nawet nie umalowane usta, ale moja bezczelność w patrzeniu mu w oczy w tym stroju. Jest to po dziś dzień znana w Łodzi aktorska anegdota.

Chciałbym teraz wrocić do początku lat 60., czasów pana studiow, i porozmawiać o profesorach z PWST w Krakowie, których homoseksualizm nie jest tajemnicą. Zacznijmy od Haliny Gryglaszewskiej. W poźniejszych latach „romansowa” plotka łączyła ją z aktorką Marią Kościałkowską.

O tym, że Gryglaszewska była lesbijką – dowiaduję się właśnie od pana. W ogóle nie mam w pamięci takich plotek. Miałem zajęcia z Marią Kościałkowską, która była szalenie powściągliwą, jakby wyjętą z salonów, „zasuszoną” osobą. Z Haliną Gryglaszewską natomiast nie miałem zajęć jako student, miałem z nią natomiast konflikt już w teatrze, w latach 80. Gryglaszewska była mocno partyjna i lansowała na zebraniu pomysł powołania Rady Artystycznej, czyli mówiąc wprost – zorganizowanego na sowiecką modłę kolektywu mającego niby to wspierać dyrektóra teatru, a w rzeczywistości załatwiającego swoje własne interesiki. Jak mówię – nie wiedziałem, że była lesbijką, ale gdy ją sobie przypominam, to pamiętam ją jako kobietę o męskim, szorstkim i dominującym sposobie bycia, była to taka „kobieta z wąsem” i wiele jej cech zewnętrznych wydaje mi się pasować do „cech” lesbianizmu. Cech, które musiałem zresztą sam sobie przyswoić, bo gram lesbijkę w jednej ze sztuk.

Zróbmy więc dygresję i powiedzmy coś więcej o tej pana roli.

Jest to spektakl „Pluton p-brane” Mateusza Pakuły w teatrze Łaźnia Nowa. Gram rodzeństwo – naukowca, będącego przypadkowym właściwie odkrywcą Plutona, oraz jego siostrę, utytułowaną poetkę, kobietę o urodzie, którą ów brat określa typem „kaszalot”, lesbijkę, która ma swoją wielką miłość – Adę. A trzeba pamiętać, że to wszystko dzieje się w Ameryce lat 20. Uwielbiam jej monolog, zawierający m.in. słowa „Ada to mój Adam. Mój pierwszy raj”. Mówiący, że związek z Adą, to jedyne, co daje jej siłę do życia. Olśniewający, przejmujący tekst! Wychodzę z tym monologiem na końcu sztuki i mam wielką satysfakcję, widząc, jak widzowie, którzy z początku podśmiewają się, z biegiem tekstu zaczynają milknąć, zapadają się w fotelach, skupiają się na tych słowach. Zawsze wielkim przeżyciem w obcowaniu z teatrem japońskim, w którego niektórych odmianach grają wyłącznie mężczyźni, był dla mnie fakt, że potrafią oni zajrzeć w duszę kobiety i przekazać na scenie kobiecość dużo piękniej i głębiej niż same kobiety.

Gejem był także Jerzy Kaliszewski. Z „Encyklopedii Teatru” wynika, że reżyserował aż trzy szkolne przedstawienia z pana udziałem. W tym dyplomowe.

Jeśli chodzi o Jerzego Kaliszewskiego, to także nie wiedziałem, że jest gejem, ale… w tym przypadku domyślałem się. Otaczał się w tak natrętny wręcz sposób  najładniejszymi studentkami, że było to aż przesadne, sugerujące, że coś skrywa, coś maskuje. Przyjeżdżał do nas na zajęcia z Warszawy zawsze w poniedziałki. Słuchał studenta i dopasowywał nauczanie do niego, a nie – jak wielu innych pedagogów – szedł po „swoje”. Na jednych z zajęć pokazałem mu moją interpretację roli z dramatu Czechowa, którą przygotowałem z zastosowaniem partytury schaeff erowskiej. Kaliszewski był zszokowany i powiedział: „Coś w tym jest dziwnego, co akceptuję, ale czego nie znam”. Ze wszystkich pedagogów krakowskiej szkoły teatralnej to właśnie Kaliszewskiemu najwięcej zawdzięczam. Bardzo podobał mi się też jako aktor, a w roli Iwanowa w Teatrze Klasycznym w Warszawie (1963) wręcz mnie zachwycił.

W wywiadzie udzielonym „Replice” Jadwiga Jankowska-Cieślak rysowała homofobiczny charakter warszawskiej PWST z przełomu lat 60. i 70. „Przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam, że gej nie może zostać aktórem. Na własne oczy i uszy widziałam i słyszałam, jak na korytarzu szkoły pewna pani pedagog, której nazwiska – wybaczy pan – nie ujawnię, mijając chłopaka jej zdaniem właśnie zbyt miękkiego powiedziała połgębkiem: to jest pedał, trzeba go wyrzucić”. A jaki był pod tym względem Kraków?

Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek, jakikolwiek student z tego powodu miał problemy. Jeśli chodzi o pedagogów – to pamiętam wykładowcę baletu, który zawsze na zajęciach mówił do mnie „Janek, ściśnij pośladki” i szczypał mnie przy tym w tyłek, co być może dziś zostałoby uznane za nadużycie, a wtedy nas wszystkich szalenie śmieszyło. Pamiętam natomiast pewną historię z czasów, w których zasiadałem w komisji na egzaminach wstępnych, gdy młody człowiek zaczął śpiewać „Sex-appeal” z repertuaru Eugeniusza Bodo. W wyraźnie kobiecy, miękki sposób , wskoczywszy wcześniej na stół. Część komisji patrzyła na to z zaciekawieniem, ale część niestety od razu poszła w mało wybredne podśmiechujki i komentarze, które ten młody człowiek musiał słyszeć. Było to dla mnie żenujące i niegodne ludzi piastujących odpowiedzialne funkcje w teatralnej uczelni.

Skoro wspomnieliśmy Jadwigę Jankowską-Cieślak – to właśnie z nią miał pan niedawno okazję zagrać geja w sztuce „Błogie dni” w Teatrze Ateneum w Warszawie.

Bardzo lubiłem tę rolę, którą grałem gościnnie. Zawsze podziwiałem Jadwigę – na ekranie, a także w przedstawieniu „T.E.O.R.E.M.A.T.” Pasoliniego, gdy leżała na scenie, nie ruszała się, a emanowała przy tym taką energią, choć nawet nie drgnęła, że dreszcz przechodził. Była to więc wspaniała okazja, by się z nią spotkać na scenie. Grałem aktóra Seana z „Błogich dni”, nie wyposażając go w żadne zewnętrzne gejowskie „atrybuty”. Gdy czasem widzę kolegów próbujących grać gejów na zasadzie przybierania obiegowo przyjętych póz i grymasów, to wydaje mi się to straszny, poniżający aktorski zabieg. Mnie w tej postaci interesował dramat człowieka podwójnie odrzuconego. Jego Tom znalazł sobie młodszego partnera, co Sean brał pod uwagę, ale zawsze czym innym jest brać coś pod uwagę, a czym innym stanąć w obliczu faktów. A starość spowodowała, że Sean przestał się liczyć jako aktor. Spotkanie z równie samotną i poobijaną Patricią jest dla Seana trudne, bo Patricia interesuje się nim także seksualnie, prowokuje pocałunek z języczkiem, co dla niego jest nie do przyjęcia i powoduje wybuch i przyznanie się, że kocha tylko jedną osobę i jest to mężczyzna. Nie wypada mi zabierać głosu na temat decyzji dyrekcji teatru, w którym jedynie gram gościnnie, ale żałuję, że nie gramy już tego spektaklu. Pamiętam reakcje publiczności, które nie pozostawiały wątpliwości, że spektakl się podoba.

W jednym z wywiadow powiedział pan: „Miałem takiego kolegę, wybitnego aktora Igora Przegrodzkiego, który zawsze mowił, że jesteśmy strasznym społeczeństwem, że Polacy są nacją straceńczą. Nigdy się z tym nie godziłem, teraz w gruncie rzeczy też się nie godzę, ale patrząc na to, co się teraz dzieje w Polsce, przypominami się ta opinia”. Jak wspomina pan znajomość z Igorem Przegrodzkim?

Igor Przegrodzki był osobowością niebywale kolorową, nie ma już dziś takich ludzi! Nie krył się ani ze swoją orientacją seksualną, ani ze swoim temperamentem i naturą prowokatora. Poznałem go już pierwszego dnia mojego pobytu w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdy przyszedłem podpisać umowę z dyrektor Skuszanką. Od razu się polubiliśmy. Może nie byłem w jego typie, bo nigdy nie zdradzał zainteresowania mną jako obiektem erotycznym. Pamiętam natomiast, gdy moja żona Teresa, zawsze ubierająca się modnie, przyszła raz na jedną z moich pierwszych premier w sukni z turkusowego aksamitu niemal po kostki, bo to akurat był czas mody na suknie maxi, i w pantoflach-lakierkach w kolorze ćwikły. Igor dostał jakiegoś szału. Zaczął nagle krzyczeć, że co to za kolorystyczna masakra, co to za prowincjonalny styl! Rzecz w tym, że to była suknia z jednego z najlepszych paryskich domów mody, a buty, które jej sam w Paryżu kupiłem, były od Diora. Odczułem, że nagle on, „paw Wrocławia”, decydujący o kanonach mody w tym mieście, poczuł się dotknięty, że żona jego młodego kolegi przychodzi ubrana tak ekstrawagancko. Oczywiście ten gniew trwał krótko, a potem Igor i Teresa stali się niemal parą przyjaciół. Miałem z głowy „ubieranie” Teresy, bo o wszystkim, co nosiła, decydował Igor. Zabierał Teresę do pracowni krawieckich w teatrze i dyrygował, co ma być dla niej uszyte. Gdy urodził się mój syn Błażej, Igor orzekł, że muszę kupić żonie brylant, bo „jak syn, to tylko brylant!”. Mówiłem, że mnie na to nie stać, ale Igor wynalazł piękny, profilowy brylant w pierścionku z białego złota za niewielką cenę. Gdy urodziła się Marysia, stwierdził: „Musisz kupić żonie szmaragd!”. Wiedział takie rzeczy, co się powinno kupić dla uczczenia narodzin syna albo córki. Wiele razy graliśmy razem, na przykład w „Th ermidorze” Przybyszewskiej (1971), gdzie grałem Saint-Justa, a Igor – Robespierre’a. Bardzo wiele się od Igora nauczyłem. Byłem chłopcem z dobrego domu. Kulturalnym i ugodowym. To Igor nauczył mnie, że nie można się na wszystko wiecznie godzić. „Nie! Jeśli czegoś chcesz i jesteś pewien, że masz rację – masz tego żądać! Bo potem to się obróci przeciwko tobie” – takiej właśnie postawy nauczył mnie Igor.

Igor Przegrodzki – to oczywiście Wrocław, w którym to mieście pracował pan od połowy lat 60., spotykając się na scenie m.in. ze Stanisławem Igarem i Erwinem Nowiaszakiem. I Jerzym Krasowskim…

Stanisława Igara widziałem jeszcze wcześniej w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Gdy przyjechał do Wrocławia – w naturalny sposób  stali się z Igorem Przegrodzkim konkurencją na scenie. Stanisław Igar był sybarytą. Słynął z urządzanych u siebie bibek, na których było zawsze świetne jedzenie, alkohol i gra w karty, koledzy chętnie u niego bywali, ale nie przypominam sobie, żeby którykolwiek z nich był jego kochankiem. Mnie także Igar nigdy nie podrywał. Żadnych homoseksualnych awansów nie miałem także od Jerzego Krasowskiego. Nawet się czasem zastanawiam, z czego to wynikało. Czasem słyszę od ludzi taki komunikat: „Pan jest taki miły, a tak się pana bałam/bałem”. Wzbudzam jakiś respekt, podczas gdy budzenie w ludziach takich emocji jest doprawdy ostatnią rzeczą, o jaką mi w życiu chodzi. Może to dlatego nie byłem nigdy przez starszych kolegów-gejów w jakikolwiek sposób  podrywany? Jeśli zaś chodzi o Erwina Nowiaszaka, to pamiętam wspaniałe recitale, w których wcielał się w Marlenę Dietrich, w swoim mieszkaniu przy Włodkowica we Wrocławiu, w którym miał niedużą estradkę. Grałem z nim bardzo dużo w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Uwielbialiśmy żartować, także przekomarzać się na tematy homoseksualne. Tak samo było z Kazimierzem Herbą, wysokim, dwumetrowym inspicjentem sceny kameralnej Teatru Polskiego, a wcześniej także tancerzem i aktórem. Był wspaniałym inspicjentem, który zawsze na próbę przynosił kanapki dla aktorów. Zawsze go na powitanie

klepałem w tyłek, a on odwzajemniał mi się tym samym i też zawsze było to żartem. Przy tych kanapkach zaś zupełnie otwarcie opowiadał o swoich erotycznych przygodach, na przykład o nocy spędzonej z marynarzem, co okraszał opisem tego, jaki ów marynarz miał „aparat”.

W 1982 r. w poznańskim Teatrze Nowym grał pan tytułową rolę w „Fantazym” Słowackiego w reżyserii Janusza Nyczaka, zmarłego przedwcześnie w 1990 r. na AIDS.

„Fantazy” Janusza Nyczaka był nadzwyczajny! Przepiękny, dziwny, wręcz rytualny. Szybko znalazłem z Januszem wspólny język i przeżywałem męki, gdy na niedługo przed premierą odebrano mu na dobrą sprawę reżyserię tego spektaklu. W ogóle zawsze szalenie łatwo znajdowałem wspólny język z gejami. Pewnie dlatego, że zawsze zachwycali

mnie swoją wrażliwością, nigdy zaś nie miałem poczucia, że coś mi z ich strony „grozi” i nie miałem żadnych barier. Nigdy też nie zdarzyło mi się, by nawet pod wpływem alkoholu jakikolwiek gej posunął się wobec mnie za daleko. Kiedyś podczas prób „Fantazego” spędziłem noc w mieszkaniu Janusza, po jakiejś imprezie, bo było już za późno, by wracać. Mało tego! Spaliśmy w jednym łóżku. Rano zaś zrobił mi śniadanie. I nic więcej. Janusz był pierwszą wielką fascynacją mojej córki. Przywiózł jej kiedyś z Indii niezwykłej urody ametyst, który Maria przechowywała jak relikwię. Uwielbiali rozmawiać, śmiać się i wspólnie wygłupiać. Długo nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak silna relacja emocjonalna ich wiąże. Gdy Janusz umierał na AIDS i był już w szpitalnej izolacji, Maria była jedną z niewielu osób , które regularnie do niego przychodziły. I wiem, że było to dla niego w tym strasznym czasie umierania szalenie ważne. Ja nie miałem odwagi na takie odwiedziny. Bałem się, że nie wytrzymam psychicznie widoku Janusza, człowieka tak pełnego afi rmacji życia, w stanie takiego poniżenia. A Marysia chodziła.

Po Łodzi, Wrocławiu i Poznaniu zajrzyjmy jeszcze do Krakowa lat 80., gdzie miał pan okazję występować z Hugonem Krzyskim.

O tym, że pan Hugo jest gejem, było powszechnie wiadomo. Był ode mnie dużo starszy, nie miałem z nim bliższego kontaktu, ale pamiętam, że sprawiał wrażenie geja, który sam się świetnie bawi „odgrywaniem cioty”, że jak gdyby przedrzeźniał sam siebie, swoje intonacje i zachowania, i szalenie go to śmieszyło.

Chciałbym teraz zapytać o film Mariusza Trelińskiego „Pożegnanie jesieni” (1990). Pana rola Łohoyskiego i sceny z Janem Fryczem to dla wielu gejow kultowe klimaty.

Jest to dla mnie zrozumiałe. Krzysztof Zanussi stwierdził nawet, że mój pocałunek z Janem Fryczem to najbardziej namiętny pocałunek powojennego polskiego kina. Hrabia Łohoyski został przez Witkacego napisany wspaniale, jako bujna, barwna, piękna osobowość. Niesamowita pod względem twórczym, intelektualnym i światopoglądowym. Byłem szalenie szczęśliwy, gdy Treliński złożył mi tę propozycję. Ze sceny pocałunku z Jankiem Fryczem najbardziej pamiętam, że było straszliwie zimno, bo kręciliśmy to w jakimś nieczynnym pałacu na Targowej w Łodzi, w zimie, a ja byłem w jedwabnym szlafroczku. Obaj z Jankiem dosłownie się trzęśliśmy, co mogło sprawiać wrażenie, że to z podniecenia, ale to było z zimna. Pocałunek odbył się naprawdę. Nikt nikomu nie wkładał do ust języka, ale, grając tę scenę, uruchomiłem wszystkie te same pokłady swoich aktorskich zasobów, które uruchomiłbym, grając pocałunek z kobietą. Tylko tu akurat był to mężczyzna. Janek też nie miał żadnych problemów z tą sceną, bo to doskonały, światowy wręcz aktor.

Rozmawialiśmy o pana profesorach, o pana kolegach ze sceny i z planu filmowego, a teraz chciałbym pana zapytać o pańskiego studenta, dziś znakomitego i cenionego aktóra, Jacka Poniedziałka. Śledzi pan jego artystyczną drogę?

To naturalne, że pedagog czuje się współodpowiedzialny chociaż za cząstkę losu swojego studenta. Jacka pamiętam ze szkoły doskonale, jako wręcz zażarcie, do upadłego, do ostatniej kropli potu pracowitego i ciekawego sztuki teatru studenta. Mam wrażenie, że Jacek wiedział, że może dużo się ode mnie nauczyć (przepraszam, jeśli brzmi to zarozumiale i mam nadzieję, że Jacek mi to wybaczy) i korzystał z tego znakomicie. Bardzo się cieszyłem, kiedy tak znakomicie wystartował w zawodzie. Oczywiście wiedziałem, że Jacek jest gejem, i rzecz jasna nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia w uczeniu go. Raz stanąłem natomiast w jego obronie. W szkole jest tak, że studenci pomagają czasem przy egzaminach wstępnych, pełniąc funkcję porządkowego. Któregoś razu Jacek, spełniając tę funkcję, stanął w obronie kogoś, kogo bardzo nieprzyjemnie potraktowano na tym egzaminie, czego jako ów porządkowy robić nie powinien i ktoś z pedagogów zareagował drwinami z Jacka, odnoszącymi się do jego orientacji seksualnej. Cieszę się, że byłem na tym egzaminie (choć szybko zrezygnowałem z uczestniczenia w egzaminach wstępnych) i mogłem to zdecydowanie przeciąć.

Maria Peszek wspomina także o pana przyjaźni z Markiem Barbasiewiczem. To był pierwszy polski aktor, który dokonał coming outu, co w tamtych czasach, w 1992 r., było wydarzeniem. Innym coming outem, który stał się sensacją było wyoutowanie się w 2020 r. innego aktóra, Witolda Sadowego, dokonane w wieku 100 lat. Te dwa coming outy dzieli niemal 30 lat tak zwanej „wolnej Polski”. Jak pana zdaniem przez ten czas zmienił się stosunek Polakow do osób nieheteronormatywnych?

Zmienił się na gorsze. Coming out Marka Barbasiewicza – prywatnie pełnego czaru (używam tego słowa celowo, nie do każdego pasuje słowo „czar”, a do Marka pasuje) kolegi, z którym i ja, i moja żona, i moje dzieci uwielbiamy spędzać czas – nie wywołał w tamtych latach nawet ułamka takiego wylewu nienawiści, z jakim mamy do czynienia dziś. Patrzę na to nie tyle ze smutkiem, co z mieszaniną smutku i przerażenia. Wyłażą z nas coraz bardziej obrzydliwe potwory nietolerancji, zwłaszcza teraz, gdy dostały na to przyzwolenie od instytucji Kościoła katolickiego i sprzęgniętej z nim władzy. To jest tak straszne, że nie wolno nam milczeć pod żadnym pozorem i w żadnym punkcie. O ile w czasach komunizmu problem homoseksualizmu był niezauważany i zamiatany pod dywan, o tyle potem zaczęło się wytwarzać przekonanie, że jest to rzecz odwieczna i normalna. A od kilku lat, pod baldachimem kościelno-rządowym, homoseksualizm jest wyciągany na pierwszy plan po to, by siać nienawiść. Nietolerancja jest przejawem dzikiego aspektu natury człowieka. Nietolerancja spycha nas z poziomu cywilizacyjnego i kulturowego w ciemne otchłanie niebezpiecznych instynktów i niebezpiecznych zachowań. I to się właśnie teraz dzieje.

W cytowanym już wywiadzie mowił pan, że osoby probujące ostatnio ośmieszyć Janusza Gajosa to nieudacznicy i że z tego pokroju ludźmi nie wchodzi pan w dyskusję, bo to by oznaczało uznanie ich jako rownych sobie rozmowcow. Nie ma pan poczucia, że wiele osób wypowiadających się publicznie, także w obronie społeczności LGBT, boi się użyć tak jednoznacznych słow jak pan? Że choć mają dobre intencje, to brną w jakieś pseudokulturalne ogolniki, żeby broń Boże nikogo nie urazić, żeby nie wyjść na „wywyższających się”, i przez to przegrywają w starciu z machiną topornej propagandy?

Oczywiście, że tak. Nie chodzi rzecz jasna o to, żeby wchodzić w ten język, którym posługuje się władza, ale nie można udawać, że nic się nie dzieje i pokrywać kulturalnymi, okrągłymi słóweczkami jawnej niegodziwości. I mam pełne prawo, dopóki mi siłą nie zamkną ust, nie milczeć, bo uważam, że milczeć nie wolno! Jakiś sposób  łagodnego nienazywania rzeczy po imieniu jest niestety dominującą cechą pewnej części polskiej inteligencji. To fałszywy trop brnięcia w pusty

konwenans nakazów i zakazów, który nas spycha na koniec kolejki tych, którzy mogą coś zrobić i zmienić. Jeżeli ktoś mi pokazuje faka, a nie jest to wymyślony przykład, bo jedna z posłanek to zrobiła, to chociaż nie odpowiem tym samym,

to znajdę odpowiednio mocny sposób  – na miarę tego faka – aby odpowiedzieć. Jeżeli ktoś używa takiego języka, to znaczy, że sam zasługuje na taki język. A nie na udawanie, że jestem urażony, obrażony i udam, że nie widziałem.

I jeszcze raz cytat z Marii Peszek: „Gdyby cała Polska miała takie wychowanie, jak ja, problemu homofobii by nie było”. Nie wiem jak panu, ale mnie zdarzyło się słyszeć rodzicow, ktorzy twierdzą, że osoby nieheteronormatywne, odkrywając swoją tożsamość w przestrzeni publicznej, stawiają rodzicow w trudnej sytuacji, bo „jak ja mam to dziecku wytłumaczyć”.

Wzbudza to mój uśmiech, ale ironiczny. Jest to typowa, zachowawcza sytuacja nałożenia ochronnego pancerza, sytuacja udawania osoby tolerancyjnej, ale tylko do momentu, w którym to ja muszę się opowiedzieć po jakiejś stronie. To niestety nagminna cecha naszego społeczeństwa. Opuściłem mój rodzinny dom z poczuciem głębokiej niezgody na jakąkolwiek formę ubezwłasnowolnienia. Każdy fakt przemocy i nietolerancji jest dla mnie niedopuszczalny i tak samo wychowałem moje dzieci. W naszym domu każdy gej był zawsze tak samo mile widzianym gościem, jak nie-gej, moja żona, która jest aniołem naszego domu, zawsze się z gejami przyjaźniła. Dlatego także i nasze dzieci nigdy nie miały choćby cienia problemu z zaakceptowaniem każdego człowieka takim, jakim on jest. Trwanie w duchu „nic co ludzkie nie jest mi obce” i „bądź wierny sobie” to coś, co kieruje mną przez całe życie, a bierze się z umiłowania życia i z idącego za nim umiłowania człowieka – kimkolwiek by on nie był. Bo nie ma ludzi złych – i tylko złych – oraz dobrych – i tylko dobrych. Każdy człowiek ma prawo do bycia tym, kim jest. I nie mnie osądzać go za jego zachowania i czyny, a już na pewno nie mnie odbierać mu prawo do życia w taki sposób , w jaki chce żyć. Bo to dopiero jest barbarzyństwo, za które powinno się surowo karać.[/restrict]

Posłanka Lewicy, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, recenzuje polityków – Trzaskowskiego, Dudę, Hołownię – z perspektywy LGBT

Opowiada się pani za pełną rownością, a nie związkami partnerskimi czy innymi połśrodkami. To efekt ewolucji światopoglądowej?

Na pewno była to ewolucja, ale ewoluowały nie tyle moje poglądy, co wiedza. Oczywiście, byłam świadoma dyskryminacji, ale na czym ona polega, jak się objawia, na jakie bariery życia społecznego i codziennego natrafiają członkowie społeczności – tego wszystkiego musiałam się dopiero dowiedzieć. Był czas, gdy w debacie publicznej najgłośniej wybrzmiewały związki partnerskie, ale wtedy były one jeszcze postulatem, a nie standardem większości państw europejskich. Wówczas wydawało mi się, że walczymy właśnie o nie.

Foto: arch. pryw.

[restrict]Dla mnie decyzja o tym, czy brać ślub, jest decyzją absolutnie prywatną, była ona „przezroczysta”, gdy sama przed nią stawałam – i był czas, kiedy zwyczajnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że są ludzie, którym ona jest odbierana. Myślę, że jako osoba heteronormatywna nadal nie w pełni rozumiem skalę dyskryminacji. Mogę być sojuszniczką albo rzeczniczką, ale tak naprawdę nie doświadczyłam przecież tego rodzaju dyskryminacji, z jaką spotykają się osoby nieheteronormatywne. Jestem przekonana, że jeszcze wiele nauki i otwierania oczu przede mną.

W czerwcu Lewica złożyła projekt ustawy napisanej przez Miłość Nie Wyklucza, który ma zagwarantować właśnie rowność małżeńską. Co działo się z nim przez ostatnie poł roku?

Niestety – nic, wydaje mi się, że nie ma nawet nadanego numeru druku. Równocześnie złożyliśmy projekt ustawy o związkach partnerskich, który jest potrzebny nie tylko społeczności LGBT+, ale i wielu innym osobom, które chciałyby w taki sposób  sformalizować swoją relację.

Skoro przy obecnej arytmetyce sejmowej nie ma szans na przegłosowanie tych ustaw – to po co składać je do laski marszałkowskiej?

Składanie takich ustaw jest potrzebne, nawet jeśli to działanie symboliczne. Taki ruch pozwala przesunąć debatę, wprowadzić kwestię równości do parlamentarnego mainstreamu. Ale tak, długa droga i liczne rekonfi guracje sceny politycznej przed nami, zanim faktycznie uda się wywalczyć pełną równość małżeńską.

Oprócz działalności legislacyjnej z pewnością niezbędna jest także praca aktywistyczna, poszerzanie świadomości społecznej, żeby ludzie w pewnym momencie zaczęli się dziwić nie tego typu projektom ustaw, ale temu, że takie równościowe prawo jeszcze w Polsce nie obowiązuje.

A czy dialog w tej sprawie między posłankami i posłami Lewicy a działaczami Prawa i Sprawiedliwości czy Konfederacji jest w ogole możliwy? Państwo mowią o ludziach, oni –  o „ideologii” albo „tęczowej zarazie”.

Jeżeli słyszymy hejt – możliwości porozumienia nie ma. Jakiekolwiek próby pudrowania dyskryminacji są szkodliwe, nie ma sensu oswajać takiego języka. Dialog musi zakładać wzajemny szacunek stron, a już przede wszystkim szacunek dla podmiotu – bo przecież nie przedmiotu – o którym się dyskutuje. Jeżeli mamy rozmawiać – druga strona nie może odmawiać osobom LGBT+ człowieczeństwa.

Ale nawet jeżeli go odmawia, nie możemy milczeć. Jeżeli w przestrzeni parlamentarnej pojawiają się haniebne słowa – trzeba głośno reagować. Jednoznacznym potępieniem, wnioskami do komisji etyki poselskiej… które zresztą spotykają się z przychylnością, o czym wie chociażby ukarany przez komisję minister Czarnek. Z kary się oczywiście wywinie, bo ma po swojej stronie panią marszałek Witek, ale nie o to chodzi. Opinia publiczna musi usłyszeć, że tak nie wolno, że nie przechodzi się nad takimi wypowiedziami do porządku dziennego.

Oczywiście są grupy przeciwne przyznaniu pełni praw osobom LGBT+, z którymi możemy rozmawiać. W Sejmie znajdziemy przecież partie chadeckie, konserwatywne, które z czasem złagodziły swój dyskryminujący język.

PSL?

I PSL, i Platforma Obywatelska, która też przecież – wbrew temu, co myśli Jarosław Kaczyński – jest partią prawicową. Dziesięć lat temu język debaty parlamentarnej wyglądał inaczej. Dziś, choć dalej jest on odległy od standardów europejskich, widać zmianę. To efekt wysiłków nie tylko lewicowych parlamentarzystów, ale także strony społecznej – takich organizacji, jak Miłość Nie Wyklucza, które skupiają się na perswazji, na konsekwentnym przekonywaniu i oswajaniu nieprzekonanych. Potrzebujemy takich organizacji, ale i podmiotów bardziej radykalnych, które z kolei będą przeciągały debatę jeszcze bardziej w stronę pełnej równości.

Pytam o Polskie Stronnictwo Ludowe, bo gdy opozycja szła we wspolnym bloku do wyborow europejskich, TVP i media braci Karnowskich ukuły hasło „tęczowy PSL”, którym biły w prezesa Kosiniak-Kamysza jak w bęben. Rafał Trzaskowski też zapłacił polityczną cenę za realizację bodaj jedynego punktu Karty LGBT+, a więc objęcie Parady Rowności patronatem. Czy politykom liberalnego centrum w ogole opłaca się wspieranie naszej społeczności?

Rafałowi Trzaskowskiemu może się wydawać, że się nie opłaca – i chyba faktycznie tak myśli, a przynajmniej tak to wyglądało w drugiej turze kampanii prezydenckiej, kiedy postanowił zabiegać o głosy elektóratu Konfederacji, zupełnie porzucając kwestie równościowe. Zresztą w pierwszej turze, kiedy byliśmy świadkami największej nagonki na osoby LGBT+, także był on w debacie nieobecny.

Niewątpliwie był to wyraz politycznej kalkulacji; Rafał Trzaskowski najwidoczniej doszedł do wniosku, że walka o prawa mniejszości nie przyniesie mu zysku politycznego… ale moim zdaniem w polityce walczy się nie tylko o poparcie. W wyborach czasem się wygrywa, czasem się przegrywa, ale ważne jest także to, co uda się „ugrać” w trakcie samego grania. Rafał Trzaskowski, mając ogromną widzialność i medialną ekspozycję, miał szansę, by potępić słowa Andrzeja Dudy i upomnieć się o prawa wszystkich Polek i Polaków. Nie skorzystał z tej szansy. Przegrał wybory prezydenckie, ale przegrał też coś dużo, dużo ważniejszego: okazję do bycia przyzwoitym. Mógł sprawić, że osoby LGBT+ poczują się trochę bardziej bezpieczne i reprezentowane. Nie zrobił tego.

Bezkompromisowości i klarowności przekazu nie brakowało Robertowi Biedroniowi… ale poparcie na poziomie 2,22% to nawet mniej, niż mamy w Polsce osób LGBT+. W czerwcowym wywiadzie dla OKO.Pressu mówiła pani, że Lewicę czekają analizy wyniku i namysł, jak docierać z przekazem do wyborczyń i wyborcow. Jakie są wnioski z tych analiz i z tego namysłu?

Jestem przeciwna prostym wyjaśnieniom, że gdyby Robert Biedroń nie poruszał tematów związanych z sytuacją osób  LGBT+, to ten wynik wyglądałby inaczej. To były wyjątkowe wybory prezydenckie. Rafałowi Trzaskowskiemu, który dołączył do sztafety na ostatnim odcinku wyścigu, było w nich łatwiej. Miał ten luksus, że przeczekał najtrudniejszy moment pierwszej fali pandemii, która nagle sprawiła, że „zwykła” kampania wyborcza przeistoczyła się w kampanię w ramach lockdownu, w szukanie odpowiedzi na kryzys, jaki dotknął Polskę.

Trzaskowski odebrał głosy Biedroniowi?

Dając nadzieję na wygraną z Andrzejem Dudą, odbił część elektóratu progresywnego, którego nie zdążyliśmy przed wyborami odzyskać. Natomiast, jak pokazują sondaże, sukcesywnie odrabiamy straty i z dwóch procent w wyborach prezydenckich Lewica wraca do poziomu poparcia z wyborów parlamentarnych. Elektórat do nas wraca, a to, że ma dokąd, jest także zasługą Roberta Biedronia i tamtej kampanii – bo nie mamy się czego wstydzić. Wybory czy nie – Lewica była i jest po prostu konsekwentna, nie uzna na podstawie fokusów czy sondaży, że mówienie o prawach osób LGBT+ czy prawach kobiet się jej nie opłaca, nie schowa tych tematów do szafy.

Pani zdaniem Duda kierował się w kampanii cynizmem czy szczerym przekonaniem? Przecież jako głowa państwa spotyka się z wychowaną przez lesbijki premierką Finlandii czy premierem Luksemburga, wyoutowanym gejem.

Wydaje mi się, że jednak cynizmem. Andrzej Duda i PiS szukają okazji do dzielenia, wykluczania, podgrzewania atmosfery. Próbują w ten sposób  wytyczyć alternatywne osie sporu. Jesteśmy w sytuacji głębokiego kryzysu; prezydent, premier i rząd nie radzą sobie z pandemią, starają się więc odwrócić uwagę opinii publicznej od realnych problemów.

Nie twierdzę, że problemy osób  LGBT+ nie są realne. Są. Ale mówienie, że osoby LGBT+ stanowią zagrożenie dla polskiej rodziny to absurd, a jego powtarzanie odwraca uwagę od tego, co naprawdę Polsce zagraża: pogłębiającego się bezrobocia, faktu, że coraz więcej ludzi nie ma za co kupić dzieciom wyprawki szkolnej albo wysłać ich na wakacje. Skoro nie ma na te problemy rozwiązania, trzeba odwrócić od nich uwagę opinii publicznej, a „polskim rodzinom” podpowiedzieć, kogo mogliby obwinić za swoją trudną sytuację.

Ubiegły rok upłynął pod znakiem Stop Bzdurom i innych kolektywow anarchistycznych, często bezkompromisowych i wulgarnych. PiS rzeczywiście grzmiał wowczas o realności zagrożenia, w czym sekundowali mu nawet politycy liberalnego centrum. Radosław Sikorski doradzał, by protestować „metodą Gandhiego”, a sprzeciw wyrażać kartą wyborczą, nie nożem.

Jeśli ktoś decyduje się na bycie czynnym politykiem – parlamentarnym czy europarlamentarnym – zrzeka się prawa, by doradzać obywatelom, w jaki sposób  mogą wyrażać swój gniew. Jeżeli ktoś nie może się przed tym powstrzymać – to znaczy, że chce mieć „koncesjonowane społeczeństwo”, takie, które podejmuje działania za przyzwoleniem polityków. Obywatele mają prawo i wolność, by wybierać formy protestu, które uznają za adekwatne. A nam, politykom, może się to podobać albo nie – ale nie mamy prawa wymagać od społeczeństwa, żeby dobierało formy protestu pod nasze gusta.

Przypomnę, że, historycznie patrząc, obywatele walczyli o prawa człowieka na wszelakie możliwe sposoby, myślę tu chociażby o sufrażystkach czy Stonewall. To nie jest tak, że pisze się petycję, zanosi ją do odpowiedniego urzędnika, uzyskuje podpis i – pyk – prawa człowieka są od dziś zagwarantowane. O nie się walczy – jak pokazuje historia, również w ramach dynamicznych protestów. Oczywiście wszystkim nam, politykom, powinno zależeć na pokojowym dialogu, na deeskalowaniu nastrojów. Ale ta deeskalacja nie będzie przebiegała skutecznie, jeśli po prostu każemy komuś się uspokoić. Musimy rozmawiać o tym, jak zlikwidować źródła frustracji, a nie zajmować się jej symptomami.

Jaki będzie długofalowy skutek protestów po zatrzymaniu Margot i po tzw. Orzeczeniu Trybunału Julii Przyłębskiej?

Jeśli chodzi o zatrzymanie Margot, to pierwszy skutek już nastąpił: polska opinia publiczna przeszła przyspieszony kurs równościowej nomenklatury. To szczególnie ważne, bo w szkołach nie ma przecież edukacji antydyskryminacyjnej, a w przestrzeni publicznej rzadko rozmawia się o różnorodności. Szczerze uważam, że dla wielu osób , nawet tych, które chcą być tolerancyjne, osoba biseksualna, transpłciowa czy niebinarna wciąż jest wielką tajemnicą.

Podobny, społeczno-edukacyjny skutek miał Strajk Kobiet. Nowe badania pokazują, jak wzrosło poparcie dla liberalizacji aborcji, szczególnie w grupie młodych osób . Jeżeli ten skutek będzie pielęgnowany, jeżeli w Sejmie nie zabraknie rzeczników i rzeczniczek kobiet, to ta zmiana społeczna może w przyszłości przekuć się w realną zmianę legislacyjną. To zawsze idzie w tej kolejności: najpierw się zmienia głowa, potem się zmienia prawo.

W 2020 r. karierę robiły nie tylko „transpłciowość” i „niebinarność”, ale rownież inne pojęcie. „Outing”. Przywoływana już w rozmowie organizacja Miłość Nie Wyklucza potępia outowanie zawsze jako formę przemocy.

Co do zasady jestem przeciwna, a jako czynna polityczka nigdy bym się do czegoś takiego nie posunęła. To, co zrobiła „Gazeta Wyborcza”, która wyoutowała Kamila Zaradkiewicza w ramach potyczki politycznej, chcąc pozyskać dodatkowy argument polemiczny, jest moim zdaniem karygodne i nie powinno się wydarzyć. Jeżeli chodzi o sytuację z Janem Kanthakiem i Michałem Kowalówką, to ona jest nieco bardziej skomplikowana, Kowalówka opisał – w zasadzie – próbę molestowania czy nagabywania. Jeżeli cokolwiek może być usprawiedliwieniem dla outingu, to właśnie fakt, że outowana osoba jest sprawcą jakiegoś rodzaju przemocy.

W przypadku Kanthaka bez trudu znajdziemy wypowiedzi, które odczłowieczają społeczność LGBT+ lub – w najlepszym razie – stawiają ją w złym świetle. Czy w interesie społecznym nie jest wskazanie na hipokryzję takiego polityka? „Replika” i np. Jacek Dehnel stoją na stanowisku, że postacie publiczne, które „po cichu” są LGBT, a publicznie głoszą homo- czy transfobiczne hasła, nie tylko można, ale wręcz należy outować.

Być może… Ale uważam, że jako osoba heteronormatywna nie mogę być sędzią w tej sprawie. Mnie wolno mniej.

Wśrod polityczek i politykow są osoby LGBT+, ale mamy niewielu wyoutowanych parlamentarzystow – rownież wśrod Lewicy. Dlaczego?

W przestrzeni publicznej – czy to w polityce, czy na akademii, czy w biznesie – cały czas osoby LGBT+ nie czują się na tyle bezpiecznie, żeby dokonywać coming outu. W Polsce za tęczową przypinkę czy skarpetki wciąż jest się narażonym na przemoc, w dodatku ta przemoc nie może być ścigana jako motywowana nienawiścią, bo prawo nie chroni osób  nieheteronormatywnych. Wyoutowana osoba publiczna może zapewne liczyć na więcej wsparcia, ale i większy zasięg hejtu. Trudno winić niewyoutowanych polityków za to, że nie mają siły się z nim mierzyć. Niestety, coming out wciąż wymaga w Polsce ogromnej odwagi, jest wręcz heroizmem.

Tej odwagi nie zabrakło jednak Krzysztofowi Śmiszkowi, Annie Marii Żukowskiej oraz Hannie Gill-Piątek. A propos: minęło kilka miesięcy od jej odejścia do Polski 2050. Jak pani ocenia tę decyzję? Czy Szymonowi Hołowni uda się w nowym roku zbudować w Sejmie choćby koło poselskie?

Słyszeliśmy zapowiedzi, że do końca 2020 w Sejmie powstanie koło, pan Kobosko powtarzał to nawet w grudniu. Na razie nic z tego nie wyszło. To ugrupowanie, które wciąż szuka na siebie pomysłu. Skorzystało nieco na frustracji po wyroku tzw. Trybunału Konstytucyjnego, która była też frustracją wobec całej klasy politycznej… ale ten zysk topnieje. Na razie Hołownia specjalizuje się w staniu okrakiem, ucieka od jasnych stanowisk, zasłania się pomysłami na referendum. To może trochę potrwać, ale prędzej czy później będzie musiał się określić, a już na pewno będzie się musiała określić Hanna Gill-Piątek, która jest w parlamencie i uczestniczy w głosowaniach.[/restrict]

Alina Sztoch z firmy Kubota o kultowych klapkach w tęczowej wersji oraz o swojej żonie

ALINĄ SZTOCH, współzałożycielką i szefową marketingu w reaktywowanej firmie Kubota, produkującej kultowe klapki, również w wersji tęczowej, o wspieraniu społeczności LGBT, o panseksualności i o żonie Dominice rozmawia Mariusz Kurc

Ikea, JP Morgan, Goldman Sachs i… Kubota. Trzech światowych gigantow i polska firma. W takim towarzystwie byliście nominowani do zeszłorocznych Diamonds LGBT+ Awards. Gratulacje.

Dziękuję. To duży sukces i wielka radość. Cieszymy się, że nasza praca została zauważona, dostrzegamy to również na co dzień – choćby wśród tych, którzy aplikują do nas o pracę. Zgłasza się sporo osób  LGBT i ich sojuszników. Oczywiście nikogo o orientację seksualną nie pytamy, po prostu często wychodzi to podczas rozmów. Własną postawą pokazujemy, że osoby LGBT mogą czuć się w naszej firmie bezpiecznie – i to działa.

O tym, że Kubota wspiera społeczność LGBT, ogłosiliście w specjalnej deklaracji w 2019 r. Za słowami poszły czyny. Wyprodukowaliście swoje klapki w wersji tęczowej. 5 zł z każdego tęczowego klapka typu Rzep szło najpierw do Grupy Stonewall, a teraz idzie do Kampanii Przeciw Homofobii. Więc oczywiste pytanie: jak wyglądał u was proces decyzyjny, by Kubocie przykleić „etykietkę” tęczowej firmy? W obecnych, bardzo homofobicznych czasach, to dość odważne.

Dodam tylko, że na organizacje wspierające środowisko LGBT+ przekazujemy też 10 zł z każdego tęczowego klapka Premium.

Foto: Agata Kubis

[restrict] A co do procesu decyzyjnego – nie było żadnego. To, że jesteśmy tęczową firmą wspierającą otwartość, równość i różnorodność, było dla nas oczywiste od początku. Nie musieliśmy nic przedyskutowywać czy kalkulować, cała nasza ekipa wyznaje te same wartości. Nie chcę opowiadać jakiejś lukrowanej bajki, ale jesteśmy grupą przyjaciół, lubimy się, moją żonę wszyscy w firmie znają… Kubota dziś składa się z nowej gwardii, czyli z czwórki reaktywatorów marki i ze starej gwardii, czyli założycieli z 1994 r. – Wiesława i Doroty. Gdy powiedziałam Wiesławowi, że będziemy angażować się w inicjatywy na rzecz LGBT, uśmiechnął się i zapytał: „A chałupy mi za to nie spalą?”, na co zażartowałam: „No, wiesz, rewolucja wymaga ofiar”. Zaśmiał się tylko i powiedział: „No to robimy”. I zrobiliśmy.

Rozumiem, że nie było kalkulacji, myślę jednak, że jest w Polsce wiele firm z podobnym podejściem, ale one jednak nie stają otwarcie po naszej stronie. W tym sensie – jesteście wyjątkowi.

Cieszę się, że ludzie doceniają nasze działania wspierające LGBT+, ale nie cieszę się, że jesteśmy w tym względzie wyjątkowi.

Reaktywowaliście markę z rodowodem bardzo tradycyjnym. Nie przyszło wam do głowy, że „pojście w tęczę” zostanie odczytane jako zgrzyt?

To nam się w tym wszystkim najbardziej podobało! Uwielbiamy żonglowanie symbolami, które samorzutnie narosły wokół Kuboty przez ponad 25 lat jej istnienia. W zasadzie to było główne założenie podczas rebrandingu marki, nieustanne, gombrowiczowskie zderzanie „niskiego” z „wysokim”, swojskości z nowoczesnością, symbolu narodowego, jakim się stały Kuboty, z innym symbolem – tęczą. Tylko z takiego kontekstowego tygla może powstać coś skłaniającego do refl eksji i uśmiechu. Uważamy, że jako odpowiedzialna marka nie możemy iść inną drogą. Chcemy wytrącać ludzi z utartych schematów, dawać radość i zaskakiwać, jednocześnie pielęgnując to, co zawsze w Kubocie było wspaniałe: dystans do siebie i świata. To jest naprawdę wielka mądrość zaklęta w tym śmiesznym, pociesznym klapku. Poza tym, sloganem marki wymyślonym przez ludzi, a nie żadne marketingowe głowy, jest: Kubota to nie klapki, to styl życia. A stylów życia jest wiele – tak jak kolorów w tęczy!

A tak na czysto finansowym poziomie – rowność się opłaca?

W dniu, w którym zadeklarowaliśmy wspieranie społeczności LGBT+, zanotowaliśmy rekord przychodów ze sprzedaży. Do tej pory niepobity. Sami jesteśmy tym wszystkim zaskoczeni.

Ale był też hejt, prawda? To musiało być stresujące.

Nie, nie było stresujące. To tak, jakby powiedzieć, że stresujące jest bycie tolerancyjną osobą. Hejt był, ale marginalny, np. dostaliśmy fotkę od kogoś, kto wyrzucił nasze klapki do kosza. Pomyśleliśmy: świetnie, naturalna selekcja, nie chcemy, by ludzie o takim nastawieniu kibicowali naszej marce.

Widziałem też w sieci niechętne wobec was komentarze, które świetnie zbijaliście.

Odpowiadała na nie osoba, którą niedługo wcześniej zatrudniliśmy. Nie dałam jej żadnego briefu, w którą stronę iść z odpowiedziami. Następnego dnia powiedziałam tylko: „Świetna robota”. Co tu dużo mówić, jestem dumna z zespołu, jaki tworzymy.

Jeszcze a propos akcji z tęczowymi Kubotami, reakcje „Lubię to!” i „Super” stanowiły odpowiednio 43% i 51% wszystkich reakcji. Dla porównania negatywne reakcje „Przykro mi” oraz „Wrr” stanowiły sumarycznie tylko 2% wszystkich reakcji.

Reaktywowaliście Kubotę w 2018 r., tę deklarację złożyliście w 2019 r., gdy zaczęły powstawać „strefy wolne od LGBT” itd. Publiczna homofobia dziś jest dużo większa niż trzy lata temu.

Czasy zrobiły się właśnie takie, że jeśli nie robisz nic w sprawach LGBT, to znaczy, że się cofasz. Jeśli robisz mało, to też się cofasz. Dlatego absolutnie trzeba grzać do przodu.

To prawda, że zakończyliście wspołpracę z influencerką, która miała jakieś homofobiczne wypowiedzi?

Chodziło o modelkę, którą zatrudniliśmy do jednej z sesji foto rok wcześniej. Nie mieliśmy świadomości, przepraszamy – współpraca oczywiście nie jest i nie będzie kontynuowana.

Alino, a jak ty się czujesz osobiście, jako osoba LGBT, gdy czytasz homofobiczne komentarze dotyczące firmy?

Kompletnie mnie to nie dotyka. Może dlatego, że w firmie czuję się jakbym miała za sobą X legion. Gdy zbliżał się czerwiec i zapytałam, czy robimy tęczowe klapki, pytanie wspólników było tylko „ile sztuk?”.

Promieniejesz optymizmem. Jaka była twoja droga do bycia taką radosną bizneswoman i taką radosną, jawną lesbijką?

(śmiech) Gwoli ścisłości, defi niuję się jako osoba panseksualna. Jestem ze wsi z okolic Wielunia. Skończyłam prawo, poszłam na staż do kancelarii i… uciekłam stamtąd. Okazało się, że to jednak nie mój świat. Już jako nastolatka prenumerowałam „Forbes” i ciągnęło mnie do biznesu. Dziewięć lat temu założyłam swoją pierwszą firmę, zajmującą się produkcją filmową, którą zresztą prowadzę do dziś. Działając na tym polu, poznałam Asię, Piotra i Wacława, z którymi później wspólnie postanowiliśmy reaktywować Kubotę. Sprawdziliśmy w Urzędzie Patentowym, kto ma do niej prawa, i niedługo potem rozmawialiśmy już z Wiesławem i Dorotą, którzy udzielili nam licencji na znak towarowy Kubota. Ruszyliśmy i…nasze życie wywróciło się do góry nogami. Nie spodziewaliśmy się takiego zainteresowania medialnego. Po pierwszym roku stało się jasne, że trzeba iść dalej i znaleźć inwestora. Chcieliśmy odkupić markę od Wiesława i Doroty, ale oni powiedzieli: „O nie, nie. Obserwowaliśmy, co robiliście przez ten rok. Chcemy być tego częścią, zostać waszymi wspólnikami i inwestorami”. Lepiej być nie mogło!

Historia typu „American dream”!

Nie zawsze było tak kolorowo. Prowadzenie firmy w branży obuwniczej z wieloma kanałami sprzedaży to spora układanka biznesowa. Ale powoli optymalizujemy działanie naszej firmy na wielu płaszczyznach. Spory udział miała w tym moja żona Dominika, która wcześniej pracowała jako audytorka finansowa w korporacjach, ale rzuciła to, co robiła, żeby nas wesprzeć w Kubocie, bądź co bądź, małej, „rodzinnej” firmie. Nie dość, że wniosła olbrzymi potencjał, to w końcu spędzamy ze sobą tyle czasu, ile chcemy. Kończąc kwestie zawodowe, powiem tylko, że jesteśmy po kolejnych udanych rozmowach z inwestorami. Uprzedzając twoje pytanie: nie, żadnemu nowemu inwestorowi nie przeszkadzało, że jesteśmy LGBT-friendly.

To teraz poproszę o coś osobistego.

Jak wspomniałam, jestem osobą panseksualną, o czym przez długi czas nie wiedziałam. Wychowywałam się na wsi, do liceum chodziłam w Wieluniu. Aż mi jest dziś trochę głupio to przyznać, bo generalnie jestem osobą dosyć świadomą, ale gdy dorastałam, nie miałam nawet styczności z osobami czy kulturą nawiązującą do problematyki LGBT. Może światełko powinno było mi się zapalić, gdy okazało się, że uwielbiam grać w piłkę nożną? (śmiech) W każdym razie nie mam żadnych negatywnych doświadczeń, związanych z ukrywaniem się czy wypieraniem swojej orientacji. Przez sześć lat byłam w związku z chłopakiem, w którym byłam zakochana. Rozstanie nie było dramatyczne, po prostu coś się skończyło, wypaliło i relacja przeszła w przyjaźń. Igor naprawdę wspaniale zachowuje się w całej tej sytuacji. Chodzi ze mną i Dominiką na wszystkie Marsze Równości, kibicuje i wspiera. Wracając do Dominiki, od siedmiu lat tworzymy wspaniały związek, a od czterech jesteśmy małżeństwem.

Ślub był gdzie?

Na Hawajach.

No nie!

Tak! Moim marzeniem zawsze było polecieć na Hawaje, a Dominiki – na Alaskę. Pewnego dnia patrzymy: jest promocja na loty, tydzień na Hawajach i tydzień na Alasce. Nie było się nad czym zastanawiać. Oczywiste było, że taka podróż marzeń to idealna okazja do ślubu. Następnego dnia miałyśmy już kupione obrączki. Pani urzędniczka w Honolulu, osoba koło 75 lat, która wystawiała nam certyfi kat małżeństwa, nie mogła uwierzyć, gdy jej powiedziałyśmy, że nie musi, bo u nas w Polsce ten dokument niestety nie działa. „Jak to? Niemożliwe. Proszę wziąć” – i wręczyła go nam. (Równość małżeńska panuje na Hawajach od ośmiu lat, a związki partnerskie – od 24 – przyp. „Replika”).

Funkcjonowałaś poza społecznością LGBT, tak? Jak poznałaś Dominikę?

To była moja koleżanka. Jak mnie pocałowała pierwszy raz, to wiedziałam, że „wpadłam na maxa”. Oszalałam na jej punkcie, i tak jest do dzisiaj. Bardzo się kochamy, wspieramy i cały czas staramy się dla siebie coraz bardziej i bardziej.

Dlatego uważam, że jestem panseksualna – u mnie ewidentnie chodzi o tę konkretną osobę, płeć nie ma znaczenia.

Rodzice?

Zero problemów. Zarówno u mnie, jak i u Dominiki. Rodzice Dominiki po naszym powrocie z Hawajów stwierdzili, że urządzają nam prawdziwe wesele na 80 osób . Na weselu jedna z kelnerek zrobiła coming out. Powiedziała, że wspaniale jest patrzeć na tak akceptujących rodziców – i że ona niestety ma trudniejszą sytuację.

Co do naszych relacji rodzinnych, moi rodzice uwielbiają Dominikę, mam wrażenie, że bardziej cieszą się z jej niż z mojego przyjazdu do domu. Tacie, który ma silny charakter, chyba nawet odpowiada, że nie ma zięcia, tylko „drugą córeczkę”. Z drugiej strony jak powiedziałam mu, że jestem z Dominiką, powiedział, że jasne, cieszy się moim szczęściem, i za chwilę zapytał, jak Igor czuje się w tej sytuacji. Powiedziałam, że świetnie. Ucieszył się, taka zdrowa męska solidarność. (śmiech) Moja mama, jak jej powiedziałam o związku z Dominiką, była delikatnie zaskoczona, ale totalnie pozytywnie, krzyknęła nawet coś w stylu: „Super, dziecko, bo kiedyś to się nie próbowało…”. (śmiech) I jedni, i drudzy rodzice nas bezwarunkowo kochają, nazywają córeczkami, a wszystkie wigilie od siedmiu lat, czyli od początku naszego związku, spędzamy wspólnie. Bardzo jesteśmy im za to wdzięczne. To wcale nie jest oczywiste. Tym bardziej, że moi rodzice, którzy mieszkają na wsi, kompletnie nie kryją się z tym, że ich córka ma żonę, a do tej pory nie spotkali się z żadnymi nieprzyjemnościami, zerwaniem jakiejś znajomości itp.

Ze znajomymi czy nieznajomymi mam tak samo. Nigdy nie mówię o Dominice inaczej niż „moja żona” i jak słyszę zdziwienie na słowo „żona”, to krótko opowiadam naszą historię. To nic złego, że ludzie są ciekawi i zaskoczeni. Staram się ich oswajać z tą sytuacją i praktycznie w 100% spotykam się z bardzo przychylnymi reakcjami. Uważam, że to ja, swoją otwartością oraz pewnością siebie, wyznaczam „reguły gry” i że to jest mój podstawowy obowiązek jako członkini społeczności LGBT+. Nie ma się co obrażać na nietolerancję, tylko dzień po dniu robić swoje.

Więc tak wygląda moja droga do tej uśmiechniętej, jawnej osoby LGBT. Na pewno olbrzymi wpływ miał na to fakt, że w życiu nie musiałam przepracowywać żadnych traum związanych ze złą sytuacją rodzinną, akceptacją siebie czy toksycznymi związkami.

Coś byś chciała dodać na koniec?

Tak. W Ogólnopolski Strajk Kobiet zaangażowało się mnóstwo polskich fi rm i to jest super. Ale jednocześnie w jawne wspieranie LGBT zaangażowane jest bodajże tylko kilka polskich marek z branży fashion – Risk, MSBHV – i to nie jest „przykre”, to jest skandal. Nie rozumiem tej krótkowzroczności i mam nadzieję, że za rok dołączy do nas wiele nowych marek. Oczywiście nie chodzi o symboliczne wsparcie w czerwcu na Pride Month, tylko o całoroczne, świadome wysyłanie sygnałów: jesteśmy z wami, nie odpuścimy.[/restrict]