O zmarłej na skutek koronawirusa drag queen Kim Lee mówi jej partner Remek Szeląg

REMKIEM SZELĄGIEM, partnerem zmarłego 18 grudnia Andy’ego Nguyena, czyli drag queen Kim Lee, rozmawia Mariusz Kurc

Kiedyś strasznie bałem się śmierci, jej nieuchronność przerażała mnie. Zastanawiałem się, czy tylko ja tak mam, że myślę o śmierci często, okazało się, że nie – poznajdywałem jakieś fora internetowe ludzi, których też to prześladowało. Ale od kiedy Andy zmarł, te myśli zniknęły jak ręką odjął. Przestałem się bać. Śmierć jest mi teraz obojętna.

Straciłeś kogoś, kto był dla ciebie najważniejszy.

Tylko że za rzadko mu to mówiłem. Pocieszam się, że może i tak wiedział.

Wiedział na pewno. Nie byłeś tylko jego chłopakiem, byłeś jego menadżerem, prawą ręką, specem od social mediów, szoferem itd. Drag queen Kim Lee nie funkcjonowałaby bez ciebie na takich obrotach, na jakich funkcjonowała. Jak się poznaliście?

W 2008 r. w klubie. To on zrobił pierwszy krok, zagadał, potem zaproponował, byśmy wyszli gdzieś, gdzie można spokojnie porozmawiać. Wylądowaliśmy w McDonaldzie. Nie sądziłem, że cokolwiek z tego wyjdzie, ale gdy zapytałem, jaką muzykę lubi, odpowiedział, że Maanam. Serio? Wietnamczyk słucha polskiej muzyki – i to mojego ulubionego zespołu?

W garderobie przed występem Andy Nguyen, czyli drag queen Kim Lee i Remek Szeląg. Foto: Bartosz Dziamski

 

[restrict]Byłem wtedy 30-latkiem, na koncie miałem wyłącznie krótkie relacje. W końcu zdałem sobie sprawę, że obawiam się bliskości. Jednocześnie byłem beznadziejnie zakochany w jednym chłopaku – bez wzajemności. Znajomi namówili mnie, bym poszedł do psycholożki. Dosłownie w tym samym cza- sie, po jednej czy dwóch sesjach, poznałem Andy’ego i bez żadnych „ceregieli”, zupełnie naturalnie zaczął się mój stały związek. Zaraz na początku powiedziałem Andy’emu, że kocham innego – zmartwił się, ale już po chwili się rozpogodził i powiedział: „Nie ma żadnego problemu, zobaczysz, sprawię, że za parę miesięcy będziesz kochał już tylko mnie”. Żachnąłem się – to było takie głupie i bezczelne. Ale stało się dokładnie tak, jak mówił.

Od początku wiedziałeś, że Andy występuje jako drag queen Kim Lee?

Nie miałem pojęcia – zrobił mi z tego niespodziankę. Zaproponował spotkanie w klubie Rasko, w którym – o czym nie wiedziałem – regularnie występował. Wchodzę, rozglądam się, podchodzi do mnie znajomy Andy’ego, pyta, czy ja to ja, następnie mówi, żebym chwilkę poczekał, zaraz go zobaczę. Po kilku minutach na scenę wychodzi drag queen Kim Lee – w pierwszej sekundzie go nie poznałem. Po piosence, gdy odezwał się własnym głosem, już nie miałem wątpliwości. Na dodatek zadedykował mi następny numer – „Ten taniec” Renaty Przemyk, do którego tańczyliśmy razem w innym klubie wcześniej.

Wielu gejow – dziś już rzadziej, ale to było 13 lat temu – miało problem z drag queens, uważali, że ci „przebierańcy” psują wizerunek „zwykłego geja”. Jakie było twoje nastawienie?

Nic z tych rzeczy. Mnie do przebierania się nie ciągnie, ale zawsze lubiłem drag queens.

Ty sam jesteś w bardzo tradycyjnym kanonie męskości, nie ma w tobie grama „przegięcia”, „nie budzisz skojarzeń”.

Andy poza sceną też był bardzo niepozorny. Niedługo później wyjawił mi jeszcze jedno: że ma rodzinę, że jest biseksualny. Gdybym dowiedział się o tym na początku naszego związku, prawdopodobnie nie chciałbym się z nim spotykać, ale było za późno. Wcześniej mówił, że mieszka z rodzicami, pracuje w sklepie i że jest księgowym – wszystko było nieprawdą. Coś zacząłem zresztą podejrzewać, bo robienie tej księgowości dziwnie często wypadało mu w sobotnie wieczory.

Poznałeś jego żonę i syna. Funkcjonowaliście w bardzo nietypowym układzie.

Tak. Cóż mogę powiedzieć, ten nietypowy układ po prostu działał. Przez lata temat występów Andy’ego jako drag queen był w rodzinie w zasadzie tematem tabu. W ostatnim czasie Andy zaczął się otwierać, kilka miesięcy temu otwarcie powiedział synowi, już dorosłemu. Oczywiście syn wiedział już wcześniej i nie miał z tym problemu. Ale to bardzo ważne, że oni odbyli tę rozmowę. Po pogrzebie, gdy rozmawiałem z jego dalszą rodziną, okazało się, że wszyscy wiedzieli i byli z tym OK. Ukrywanie się nie było aż tak potrzebne.

Andy to było imię, którego używał wobec Polaków, dla Wietnamczyków miał inne, wietnamskie, prawda?

Tak. Dla mnie był Andym. Przyjechał tu pod koniec lat 80. na studia – fizykę jądrową, najpierw w Lublinie, potem na UW. Został w Polsce, więc musiał rządowi wietnamskiemu spłacić koszt studiów. Potem ściągnął rodziców, których musiał zabezpieczyć, bo zgodnie z wietnamskim prawem oni stracili emerytury. Ściągnął też brata, który podobnie jak Andy, założył tu rodzinę. Do dragu ciągnęło go, jak mówił, od zawsze – na pierwszy występ zdobył się w 2002 r. Mnie poznał sześć lat później.

Przez Andy’ego ty wszedłeś w świat dragu totalnie.

Przez niego, dla niego i z myślą o nim. Widziałem, jak go to cieszy – uwielbiał szyć sobie nowe kreacje i uwielbiał występować. Chciałem, by był szczęśliwy, więc zacząłem mu pomagać. Nagrywałem mu piosenki, drukowałem teksty, ulotki reklamujące, założyłem profi l na Facebooku, konto na YouTubie, robiłem ustalenia z klubami, coraz częściej woziłem na występy, pomagałem przy festiwalach, nagrywałem relacje z występów. Z czasem to było więcej i więcej.

Dość szybko doszło do tego, że niemal cały mój wolny czas po pracy poświęcałem na sprawy związane z występami Kim Lee. Tak było przez ostatnie 11 lat, gdy jeździliśmy na występy praktycznie co weekend.

Na początku był tylko klub Rasko, tak?

Pierwszy występ Kim Lee miał miejsce w listopadzie 2002 r. i przez pierwsze sześć lat to było praktycznie tylko Rasko. Potem jego kariera dragowa ruszyła do przodu. Poznał Lady Brigitte, drag queen, która zaprosiła go do łódzkiego klubu Ganimedes i pojechaliśmy, tak się zaczęły występy poza Warszawą (miał słaby wzrok i bał się jeździć samochodem nocą, na szczęście to ja prowadziłem). 2010 był pierwszym rokiem, gdy zjeździliśmy całą Polskę po tęczowych klubach.

Olsztyn, Toruń, Bydgoszcz, Kraków, Sopot, Szczecin, Łódź, Wrocław…

I zawsze powrot nocą do Warszawy?

Prawie. Chyba że np. w piątek mieliśmy występ w Enigmie w Szczecinie, a w sobotę w Lovers Club w Toruniu, to zostawaliśmy na noc w Szczecinie. Nasza typowa „procedura” była taka, że w czwartek Andy przygotowywał stroje na piątkowy występ – to z reguły były dwie walizki i dwa pokrowce plus coś specjalnego w osobnych torbach – np. skrzydła, które czasem miał jako ekstra dodatek. W piątek pakowaliśmy to do samochodu, wieczorem występ – najczęściej około północy, kilka piosenek, zwykle trzy – cztery wyjścia. Potem jeszcze wyjście do ludzi, którzy chcieli sobie z nim zrobić

zdjęcie – i koło trzeciej w nocy powrót do Warszawy, spać kładliśmy się koło piątej czy szóstej. Jego repertuar bardzo ewoluował przez te kilkanaście lat, na początku częściej robił numery orientalne, azjatyckie, arabskie, potem pojawiła się np. Shirley Bassey. Divy oczywiście były zawsze: Liza Minnelli, Beata Kozidrak, Kora, Urszula, Małgorzata Ostrowska, Cher…

W 2010 r. pojawił się pierwszy duży tekst o Kim Lee – w „Replice”, potem w „Polityce”, następnie w „Gazecie Wyborczej”, w 2011 r. Kim wystąpiła kilkukrotnie w TV – np. uświetniła program, którego gośćmi byli Robert Biedroń i Nelly Rokita. Niedługo później pokazała się też w dokumencie HBO o Annie Grodzkiej „Transakcja”, potem w innych: „Aldona” czy „Trans-Euro”. Szybko zaczęto pisać o Kim Lee jako o „najpopularniejszej polskiej drag queen” i to się nie zmieniło już do końca. Jesienią 2012 r. wypadało 10-lecie, ale zmarł mu tata – przenieśliśmy uroczystości na początek 2013 r.

Wtedy pojawił się na okładce „Repliki”.

Tak jest. I wtedy powstał dokument „Kim jest Kim?”, gdzie z Andym rozmawia Kinga Dunin. Potem zaczął regularnie

udzielać wywiadów, także radiowych – TOK FM, Radio dla Ciebie, Trójka, Medium Publiczne, Radio Gdańsk… W 2014 r. Przebił się do teatrów. Teatralna scena podobała mu się bardziej niż klubowa, bo ludzie nie gadali, nie pili piwa, tylko siedzieli i patrzyli, i jeszcze płacili za bilety.

Pierwszy był Teatr Druga Strefa.

Tak, dragqueenowska rewia „Folies, Folies”, potem kilka spektakli boyleskowych, w sumie wystąpił w kilkunastu teatrach. Na deskach TR Warszawa – w spektaklu „Jaś i Małgosia”, w którym zaczął od epizodu, a skończył jako jedna z kilku równoważnych postaci, „śpiewał” m.in. „Sweet Dreams” Eurythmics. W 2016 r. miał już całkowicie swój spektakl „Kim”. Pojechaliśmy z nim gościnnie do Teatru Boto w Sopocie i Teatru Nowego w Poznaniu, sprzedały się komplety biletów na kilka występów. W Teatrze Powszechnym Andy „zaliczył” dwa spektakle – „Podopieczni” wg Elfriede Jelinek i „Wietnam/Warszawa”. W warszawskim Teatrze Nowym grał z Jackiem Poniedziałkiem w spektaklu „K.O.N.S.T.Y.T.U.C.J.A. na Chór Polaków”. Był także teatr Komuna Warszawa, krakowski Teatr Barakah i Teatr Nowy oraz zagraniczne: Teatr Schaubühne am Lehniner Platz w Berlinie, Teatr im. Tarasa Szewczenki w Czernichowie na Ukrainie i kijowski Teatr Na Lipkach. W ogóle muszę powiedzieć, że Andy miał całkiem sporo propozycji występów zagranicznych – i czasem je przyjmował – wyjeżdżaliśmy do Berlina, Londynu… Ale jak miał w tym samym terminie wybrać dużą scenę w Narraganset w Łodzi czy mały klubik w Paryżu, to wybierał Łódź. Nie zachłystywał się zagranicą.

Jak wpadliście na pomysł Kim Lee Drag Queen Festival?

Zaczęło się w 2009 r., a od trzeciej edycji praktycznie robiliśmy to sami we dwóch. Najpierw w klubie Rasko, potem Le Garage, a od 2014 r. – w Galerii. Co roku mówiliśmy, że to chyba ostatni raz, bo strasznie dużo z tym roboty. Ostatnia okazała się edycja jedenasta – 3 października 2020 r. Dla niego największą przyjemnością festiwalu było to, że mógł zaprezentować kilkanaście kolejnych nowych kreacji. Z reguły do występów zgłaszało się około dziesięć drag queens i on je wszystkie zapowiadał – każde wyjście na scenę to był inny strój, rzecz jasna.

„Przy okazji” zapewnił możliwość startu dla ilu drag queens?

Ponad 80 „dziewczyn” przewinęło się przez te 11 lat festiwalu. Wśród nich takie, które przebiły się do czołówki: Shady Lady, Kiki Surprise, Renesme, Charlotte, Nikita, Vanessa Odesa, Papina Mc Queen, Tatiana, Lady Brigitte, Savannah Crystal czy Adelon.

Kim Lee zapraszała mnie do jury tego festiwalu, to była fantastyczna zabawa.

Andy dbał, by jury było złożone ze znanych, niezależnych postaci – oprócz ciebie to byli m.in. Kinga Dunin, Kazia Szczuka, Jacek Poniedziałek, Agnieszka Graff , Jaś Kapela, Marcin Szczygielski, prof. Monika Płatek czy Sylwia Chutnik. W środowisku dragqueenowym – jak chyba w każdym innym zresztą – raz po raz wybuchają konflikty, jakieś dramy – on był zawsze obok tego, unikał wszelkich kłótni czy konfrontacji, choć lubił je pobłażliwie obserwować. Współorganizował też przez pięć lat wybory Miss Trans wraz z Trans-Fuzją. Miał też pomysł, by zrobić wybory Mistera Trans. Już nie zdążył go zrealizować.

W pewnym momencie zaczął też występować w typowo heteryckich klubach, prawda?

I też się podobał. Głównie przy występach burleskowych. Miał na początku obiekcje: burleska to, zdaniem niektórych, „striptiz z ambicjami”, „artystyczne rozbieranie się” kobiet, a do niektórych heteryckich lokali (jak VooDoo Club, Jack’s Cinema) na takie występy przychodzi przede wszystkim kto? Oczywiście faceci hetero, którzy chcą, co tu dużo mówić, popatrzeć na gołe cycki. Andy mówił organizatorom, że chętnie wystąpi, ale całkowicie zrozumie, jeśli to nie wypali. Robił np. numer, że rozbierał się jako niby kobieta i w końcowym momencie zdejmował stanik i pokazywał, że ma zwyczajną męską klatę – i dostawał burzę braw! Był więc potem zapowiadany jako gwiazda z „najlepszymi nogami i największymi jajami” spośród występujących. Miał taki aplauz, że często później to on prowadził cały show, zapowiadał kolejne tancerki, także na międzynarodowym Slavic Burlesque Festival. Ostatni występ dał właśnie w klubie heteryckim – w Worku Kości 16 października.

Andy mowił mi, że nieraz heterycy w heteryckich klubach mają więcej śmiałości w kontaktach z nim niż geje w klubach gejowskich.

Tak było. Ci heterycy traktowali to jako czystą zabawę bez kontekstu erotycznego – siadali mu na kolanach, przytulali się – a ich dziewczyny były zachwycone, padały ze śmiechu. U gejów częściej była spinka.

Bariery kulturowe i językowe umiał wygrać na swoją korzyść.

Wybaczano mu wpadki i lapsusy językowe, uważano wręcz, że to jest urocze. Ludzie byli zachwyceni, że Wietnamczyk tak dobrze mówi po polsku. Poza tym, przede wszystkim on był inteligentny, zawsze umiał strzelić ciętą ripostą. Czuł się chyba gdzieś pomiędzy byciem Wietnamczykiem a Polakiem, ale mam wrażenie, że chyba nawet bardziej Polakiem.

W Wietnamie ostatni raz był w 1998 r. – dawno temu. Śmiał się, że jak mu się śni, że rozmawia ze swoimi wietnamskimi kolegami, mieszkającymi w Warszawie – to po polsku, mimo że na jawie oni między sobą przecież tak naprawdę rozmawiali po wietnamsku.

Miałem szczęście być kilka razy w garderobie Andy’ego – szczęka mi opadała zawsze.

Zostawił ponad 1000 kreacji. To są dziesiątki peruk, butów, setki dodatków, wiele kilogramów biżuterii.

Ponad 1000 kreacji przez 18 lat?

Wiem, wychodzi mniej więcej jedna na tydzień – i tak było. On non-stop coś szył. On w ogóle non-stop coś robił, był nieprawdopodobnie pracowity. Jednego filmu nie mógł spokojnie obejrzeć, bo jednocześnie musiał zająć czymś ręce – coś zawsze wyklejał, wyszywał, zaplatał.

Nieraz wypożyczał też kreacje. Gdy wystawiono „Ości” według Ignacego Karpowicza – pierwowzorem drag queen z tej powieści jest Kim Lee – to postać grana w spektaklu Teatru Soho przez aktóra Hiroakiego Murakamiego występuje w strojach Kim Lee. Aktor na plakatach do musicalu „Kinky Boots” czy aktorka ze spektaklu „Księżniczka Turandot” w warszawskim Teatrze Dramatycznym – również. Wypożyczał także do teledysków – np. w „Wasted” Margaret można zobaczyć samą Kim Lee, ale także wiele innych postaci w wypożyczonych od Kim Lee strojach. Zawsze we własnych kreacjach wystąpił też w fi lmie „Nina” Olgi Chajdas, serialu „1983” Agnieszki Holland, w programach lajfstajlowych „Ugotowani” czy „Królowe Życia”.

Są jakieś kreacje niewykorzystane?

Tylko te, które robił, gdy zachorował i nie zdążył dokończyć.

Co teraz będzie z tą całą garderobą?

W pierwszej chwili chciałem wszystkiego się pozbyć lub rozdać innym drag queens czy performerkom burleski, bo skoro on nie może się cieszyć tymi kreacjami, to dla mnie one też już nie mają wartości. Teraz jednak coraz bardziej skłaniam się ku temu, by je zachować ku pamięci, jakoś udostępnić, by ludzie mogli je oglądać. Odezwało się do mnie kilka organizacji z pomysłami, coraz bardziej myślę, że on chciałby, by to wszystko jakoś przetrwało.

Na te wszystkie kreacje musiało pojść sporo pieniędzy. Jak funkcjonowanie drag queen Kim Lee wyglądało od strony finansowej?

Od samego początku występował regularnie, minimum raz w tygodniu, początkowo za darmo, ale szybko pojawiły się normalne stawki za występy. Gdy był zapraszany przez kluby czy teatry, zawsze występował za pieniądze, chyba że chodziło o występ charytatywny czy aktywistyczny dla zaprzyjaźnionej organizacji albo coś prestiżowego – np. otwarcie festiwalu filmowego, konferencji naukowej czy wykład na uniwersytecie – wtedy za darmo. W ostatnich latach miał tyle występów oraz „chałtur”, czyli dobrze płatnych imprez prywatnych (urodzin, wieczorów panieńskich itp.), że mógłby się utrzymywać na niezłym poziomie z samych występów – aczkolwiek nie miał takiej potrzeby, miał swoją inną pracę.

Pojawiał się też na warszawskiej Paradzie Rowności.

I nie tylko – był np. prawie na wszystkich Marszach Równości w Gdańsku, także nieregulanie na marszach w Poznaniu czy Katowicach. Zawsze obowiązkowo w nowym, specjalnie na tę okazję przygotowanym stroju.

Wiem, że liczyłeś jego występy.

Dokładnie nie jestem w stanie, bo nie mam pełnych danych za pierwsze sześć lat, ale lekką ręką licząc, przez całe 18 lat kariery Kim Lee to było na pewno ponad 1500 występów. Mam wrażenie – graniczące z pewnością – że żadna inna drag queen w Polsce nawet nie zbliżyła się do tej liczby. Mnie przez te lata ciągle się wydawało, że za chwilę liczba zaproszeń, jakie dostawał, zacznie maleć, bo raz, że on miał swoje lata i objechał już niemal każdy klub wiele razy, a dwa – pojawiały się nowe, młode, bardzo zdolne drag queens. Ale nie – występował najczęściej ze wszystkich do samego końca i pewnie występowałby jeszcze wiele lat.

Masz jakieś anegdoty z tych waszych klubowych przygód?

Tego było mnóstwo… Podczas występu ja zwykle siedziałem w garderobie. On po występie w niej znikał, a potem ja pierwszy z niej wychodziłem, trzymając walizki z ciuchami w rękach – niekiedy ludzie patrzyli zszokowani, że ta drobna wietnamska drag queen to w istocie duży chłop wyglądający zupełnie na Polaka. Taka jest siła iluzji. (śmiech)

Raz mu się strasznie chciało siku, siedział w garderobie gotowy do występu, a jego wejście się opóźniało. Ledwo już wytrzymywał, a nie mógł pójść do toalety, bo musiałby przedzierać się przez tłum klubowiczów w pięknej kreacji. Poszedłem więc do szatniarzy, mówię, jaka jest sytuacja, i pytam, czy nie mają jakiejś butelki, a oni: „Panie, nie, przecież baba nie trafi , opryska całą podłogę”. Ja na to: „Ale przecież to facet jest”. Oni: „A no tak, faktycznie, zapomnieliśmy”. I znaleźli butelkę. Był okazem zdrowia i wyglądał bardzo młodo. Gdy Cocon, krakowski klub, w którym wielokrotnie występował, zorganizował kilka lat temu konkurs dla drag queens poniżej 29. roku życia, Andy’emu daleko już było do spełnienia tego kryterium. Mimo to zgłosił się i wygrał.

Rozchorował się na początku listopada.

Uważał, że wszyscy musimy się zarazić i przez to przejść. Unikał noszenia maseczki. Przeziębił się i to przeziębienie coś nie przechodziło. 12 listopada poszedł do szpitala. My, to znaczy cała jego pozostała rodzina, przeszliśmy covid łagodnie, włącznie z jego 90-letnią mamą. Ostatni raz rozmawiałem z nim w dniu moich urodzin – 17 listopada. Kaszlał bardzo, praktycznie co jedno słowo. Był wściekły, bo powiedzieli mu, że to potrwa co najmniej dwa tygodnie, a on przecież miał kolejne występy zaplanowane. Dzień wcześniej jeszcze zgodził się zasiąść w jury kolejnej edycji Slavic Burlesque Festival, zaplanowanej na 28 listopada. Kilka dni przed chorobą nagrał dwa swoje występy, które później uświetniły dwa sylwestrowe live’y.

18 listopada poszedł pod respirator, został wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną, by się nie męczył. Dokładnie miesiąc poźniej, 18 grudnia, zmarł.

Nieświadomy niczego. (cisza) Walczył bardzo długo, do ostatnich godzin mieliśmy nadzieję. Teraz pozostało do załatwienia mnóstwo różnych formalności – roboty jest na kilka najbliższych tygodni, ale jak to się skończy, to nie wiem, co będę dalej robił. Najgorsze są poranki – przebudzenie i przypomnienie sobie, że jego już nie ma.[/restrict]

Patryk Rybarski, wicemistrz świata w tańcu na rurze, tancerz wielu musicali – introwertyk i ekshibicjonista w jednym

PATRYKIEM RYBARSKIM, tancerzem, choreografem i instruktorem, wicemistrzem świata w tańcu na rurze, a także jednym z bohaterów naszego nagiego kalendarza „Afiszujemy się”, rozmawia Mariusz Kurc

Jak ci się pozowało do kalendarza „Repliki”?

Bardzo dobrze… Co masz na myśli?

Niektorzy muszą przełamać wstyd, by stanąć nago przed obiektywem, zanim poczują się swobodnie.

To jest w sumie ciekawa kwestia, bo np. latem, gdy jest gorąco i wiele osób  odsłania dużo ciała, ja zachowuję rezerwę, nie zakładam nigdy wyciętych koszulek, gdy mam wyjść z domu, czułbym się zbyt rozebrany. Natomiast gdy chodzi o występ, to nie mam oporów przed nagością czy prawie nagością – często tańczę na rurze w samych gaciach, gdy wszyscy wokół mnie są ubrani – i luz. Scena jest mi potrzebna, bo na scenie znika moje skrępowanie. Inna sprawa, że tatuaże mnie trochę „ubierają” – dzięki nim nie czuję się całkiem nagi.

Tamta nasza naga sesja była tak dobra, że oprocz kalendarzowego zdjęcia powstały też inne – pokazujemy je przy tym wywiadzie.

Bardzo mi miło (uśmiech).

Zapytałbym, co trzeba robić, by mieć tak piękne i giętkie ciało, ale już wiem. Masz 36 lat, a jesteś zawodowym tancerzem od 18.

A w ogóle tańczę od ósmego roku życia, zacząłem tuż po komunii i już wtedy miałem kaloryfer na brzuchu. To sprawka taty – trenera zapaśniczego. Trenowałem zapasy od przedszkola, ale średnio mi się podobało, to tata cisnął. Nie pamiętam już dokładnie, ale mama odkryła, że mam smykałkę do tańca, zaprowadziła mnie na jakieś zajęcia – natychmiast wiedziałem, że to jest to. Zapasy bye, bye. Tata odpuścił, zauważył, że to nie moja bajka. Przez następne lata chodziłem na wiele kursów tańca, akrobatykę, gimnastykę – i czułem się tam, wśród głównie dziewczyn, jak ryba w wodzie. Bardzo mi pasowało, że nieraz byłem jedynym chłopcem w grupie.

Foto: FotoMan/Łukasz Jurewicz

Nie miałeś tego okresu przed dorastaniem, gdy wielu chłopcow mowi, że „dziewczyny są jakieś głupie”.

Nigdy. Zawsze oczywiste dla mnie było, że dziewczyny są super, są fantastycznymi kumpelkami.

[restrict]Jako ten rodzynek przestający z dziewczynami, spotykałeś się z dyskryminacją ze strony innych chłopców?

Spodziewałem się, że zadasz to pytanie. Tak, na pewno spotykałem się, ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby mi to bardzo przeszkadzało. Mocniejszych bęcków nigdy nie dostałem, a docinki były. Kompletnie dla mnie niezrozumiałe. Oni mi zazdrościli, że mam „dostęp” do najfajniejszych dziewczyn, że tak naturalnie z nimi umiem rozmawiać. Na koloniach zawsze zaraz miałem „żonę”, jacyś jej absztyfi kanci podchodzili i grozili mi: „A tylko zrób jej krzywdę, to pożałujesz!”. Ale dlaczego miałbym jej robić krzywdę? Absurd. Przecież to świetna koleżanka jest.

Tuż po tym, jak stałeś się pełnoletni, zadebiutowałeś w musicalu „Metro”.

W mojej kamienicy mieszkała pani, która była garderobianą w Teatrze Dramatycznym (to były jeszcze czasy zanim „Metro” przeniosło się do Buff o). Widziała, co ja wyprawiam na podwórku – w kółko tańczyłem, układy całe wymyślałem z koleżankami. Któregoś razu zaproponowała, że zabierze mnie na „Metro” jako niby swojego wnuczka. Siedziałem na tych schodkach tuż przy scenie – całkowicie urzeczony. Nie powiem ci, ile razy w sumie zobaczyłem „Metro” – wiele, bardzo wiele. Znałem ten spektakl na pamięć i potem oczywiście reżyserowałem na podwórku, ustawiając koleżanki, obsadzając siebie i je w kolejnych rolach. Później zapisałem się do szkółki tanecznej Buff o i gdy po paru latach zaproponowano mi tańczenie w „Metrze”, był amok. Spełniło się moje największe marzenie z dzieciństwa.

Wiedziałeś już wtedy, że jesteś gejem, prawda?

Ta świadomość przyszła gdzieś koło 15-16 roku życia. Pamiętam myśli: kurde, nie dość, że bielactwo, to jeszcze pedał!

Bielactwo? Chwileczkę… mowisz o rzęsach na lewym oku?

Tak.

Byłem przekonany, że to twoj image, twój styl. Na jednym oku rzęsy czarne, na drugim białe – fajne, intrygujące.

To jest genetyczne, ujawniło się, gdy miałem jakieś 12 lat w wyniku bardzo silnego stresu. Uciekł mi pies, którego strasznie kochałem, i naprawdę odchodziłem od zmysłów. Szukałem go wszędzie, godzinami wysiadywałem w oknie, rozpaczałem. A potem nagle zbielały mi rzęsy na lewym oku i część powieki. Cholera! Nie znałem nikogo z takimi przebarwieniami. Nikt tak przecież nie wygląda, nie? Więc malowałem te rzęsy, chodziłem na jakieś henny. Sporo czasu zabrało mi zrozumienie, że tak jak jest, jest OK, i nawet więcej – że to jest mój atut, moja inność, której nie będę się wstydził. Tak jak nie będę się wstydził homoseksualności.

Z homoseksualnością jak było?

Byłem cichym, grzecznym chłopcem, a jak wybuchło, to w ciągu kilku miesięcy wyoutowałem się przed rodzicami i przed światem. Zrozumiałem, że ukrywanie się przed kimkolwiek nie ma sensu. Rodzice zachwyceni nie byli. Najpierw odkryli u mnie pewne „materiały naukowe”. (Patryk milczy i uśmiecha się)

Jeśli to była druga połowa lat 90, to strzelam: „Nowy Men” z homoerotycznymi zdjęciami, tak?

Oczywiście. (śmiech) To było całe przedsięwzięcie – pójść do kiosku, odważyć się i poprosić o „Nowego Mena”, błyskawicznie zapłacić i schować do torby, by nikt nie zobaczył.

Tata próbował wypierać, że dojrzewam, więc pewnie chciałem tylko zobaczyć, jak to wygląda między mężczyznami i porównać. Akurat… Mama natomiast podejrzewała, co jest na rzeczy i była zaniepokojona mocno. Zresztą, patrząc z dzisiejszej perspektywy – jak można było nie wpaść na to, że mogę być gejem? Zakochany w tańcu chłopak z wianuszkiem koleżanek wokół siebie… Przecież to jest oczywiste u chłopca z takimi pasjami jak moje, samo się nasuwa. Za mało chyba było edukacji i nadal jest za mało, rodzice powinni mieć świadomość, że nie wszyscy są hetero i wpadać na to sami, a nie nagle – szok? Na dodatek miałem kompletnego świra na punkcie aktórek. To moja kolejna wkrętka. Robiłem całe segregatory o moich ulubionych aktorkach. Pokażę ci (Patryk przynosi gruby segregator). Patrz: Drew Barrymore i wszystko o niej – zdjęcia i artykuły.

To jest ręcznie pisane.

Przepisywałem z gazet! I wklejałem wycięte zdjęcia. Takich segregatorów mam ze 20. Jeden segregator – jedna aktorka. Winona Ryder, Charlize Th eron, Gwyneth Paltrow, Sharon Stone, Reese Witherspoon…

I nie przychodziło ci do głowy, dlaczego nie masz aktorow?

Przychodziło. (śmiech) Spójrz, choćby takie zdjęcie (Patryk pokazuje nagą fotkę Drew Barrymore) – oglądałem je i nic, zero erotyki – natomiast te kobiety budziły mój podziw, uwielbiałem je. Segregatora z Bradem Pittem nie miałem – dlaczego? Przecież to był najpiękniejszy mężczyzna na świecie i działał na mnie nieprawdopodobnie. Cała erotyka wiązała się z mężczyznami i… była gdzieś indziej. Jakby schowana. Sam teraz próbuję rozgryźć, czy to była kwestia maskowania się, ale chyba nie – nadal adoruję kobiety, to jest autentyczne. Natomiast erotycznie pociągają mnie mężczyźni.

Miałem tak samo i pewnie wielu gejow tak ma. Kochałem Korę do szaleństwa.

Na jednym obozie występowałem jako Kora!

(śmiech) OK, co było po coming oucie przed rodzicami?

Wyprowadziłem się z domu.

O!

I zamieszkałem z chłopakiem.

O! Skąd od razu wytrzasnąłeś chłopaka?

Z liceum. Byłem nim zafascynowany od pierwszej klasy i tak trochę krążyliśmy wokół siebie, pociągała mnie jego otwartość, luz i artystyczna dusza. Koło trzeciej klasy zaczęliśmy chodzić ze sobą. Wcześniej próbowałem mieć dziewczynę, wyglądało to dziwnie, bo nie ma co kryć – wynikało z przymusu otoczenia. Do niczego nigdy nie doszło, wstydziłem się, stresowałem. A z nim wszystko było naturalne, do niczego nie musiałem się przymuszać. (śmiech) Byliśmy parą przez następne 12 lat.

A więc to nie było nastoletnie zauroczenie, to była miłość.

Na to wychodzi. A tamta wyprowadzka z domu nie była jakimś dramatem, już właśnie zacząłem sam się utrzymywać dzięki teatrowi. Nigdy nie potrafiłem wylewnie mówić o swych uczuciach, byłem dość nieśmiały, ale wszedłem w okres

buntu. Mówię ci, jakie miałem stylówy! Dziś bym tak nie wyszedł z domu, a wtedy paradowałem po całej Warszawie. Wyzwiska były, ale spływały po mnie.

Jak paradowałeś?

Następna moja wkrętka: przerabianie ciuchów, szycie. Bardzo lubię. Ciągle coś farbowałem, sprejowałem, przycinałem. Jedne moje dżinsy ważyły z 10 kg – pełno w nich było różnych śrub, nakrętek, ćwieków, całe były w tych symbolach męskich i kobiecych – kółko z krzyżykiem i ze strzałką. Do tego na głowie irokez na 30 centymetrów.

O, cholera.

„Metro” tańczyłem w moich zwykłych ciuchach i część z nich zresztą zostawiłem w teatrze.

Masz na koncie mnostwo występow w najlepszych spektaklach tanecznych, ale od 10 lat twoją pasją jest taniec na rurze. Jesteś wicemistrzem świata! Jak to się zaczęło?

Przez znajomą. Otworzyła szkołę „pole dance” OHLALA – gdy odniosła kontuzję, musiałem ją zastąpić na jakiś czas. Znów wsiąkłem zupełnie. Na pierwszych zajęciach umiałem chyba mniej niż moi uczniowie, ale jakoś tam zaczarowałem, a potem już uczyłem się szybko. Teraz rurka to moja najwierniejsza partnerka do tańca. Ciągle się o niej dowiaduję czegoś nowego i to jest wciąż fascynujące.

Rura stereotypowo kojarzy się z wijącą się wokoł niej striptizerką w erotycznym lokalu, u ciebie to jest diametralnie coś innego.

Tak, ale chyba gdzieś tam kręci mnie ta atmosfera skandalu, to, że występuję niezgodnie z kanonem płciowym i naruszam jakieś tabu. Kilka razy zdarzyło mi się tańczyć na rurze w teledyskach. Gdy pojawiałem się na planie, to zwykle w ekipie – konsternacja. Stoi rura, a tu przychodzi….facet? A po skończonych zdjęciach zwykle gratulacje i szacun – również od hiphopowych chłopaków, bo i w takim klipie występowałem. Skojarzenia z tanią rozbieranką nie przeskoczę, ale trudno. Chcę pokazać, że taniec na rurze może być też zupełnie inny – twardy, męski.

Nie masz ochoty się przegiąć i wykonać striptizu na rurce?

W dodatku jeszcze na jakichś szklanych platformach? Nie. To nie jest moja stylistyka, chyba że jako wygłup, ale na serio – nie. Mam w sobie tę kobiecą stronę, ale nie przepadam za nią, trochę chyba sam ją u siebie stopuję, nie widzę siebie tak… A z drugiej strony ciągnie mnie do rurki uznawanej za rzecz kobiecą – paradoks, kolejna sprzeczność.

W 2012 r. byłeś z rurką w „Mam talent”.

Jako pierwszy facet tańczący na rurce w tym programie. Rurka ma wiele wymiarów. Dam ci dwa przykłady. Niedawno grałem motyla w „Calineczce” – z dwumetrowymi skrzydłami i z pięciominutowym dialogiem podczas tańca, więc musiałem nauczyć się ukrywać zadyszkę – mój motyl wygina się na wszystkie strony, skacze z kwiatka na kwiatek, a jednocześnie rozmawia z Calineczką. A teraz jaram się, bo jestem w tej słynnej grze „Cyberpunk 2077”. Jako tancerz, oczywiście. Twórcom zależało, by mój taniec był „brudny”, oczekiwano ode mnie trochę wręcz wyuzdanej erotyki. Nagrywałem to niemal nago, z mnóstwem diod na ciele, a wokół mnie sami heterycy – więc ordynarny, mocno seksualny taniec przed nimi to było wyzwanie – i fajne przełamanie się dla mnie.

Jak sobie dajesz radę podczas lockdownu?

Świruję! Już naprawdę nie mogę doczekać się powrotu na scenę. Mam inne zajęcia – przerabiam meble, robię różne kolaże, również spersonalizowane na zamówienie, ale nie mogę usiedzieć na miejscu. Ponieważ mam naturę samotnika, na imprezę trzeba mnie wyciągać, to taniec, występy są dla mnie koniecznym wentylem dla ujścia energii. Introwertyk i ekshibicjonista w jednym.[/restrict]

Jasper x Charazinsky, para TikTokerów z milionem obserwujących, mówią „kocham cię”. Wywiad walentynkowy

JASPER X CHARAZINSKY, czyli KACPER PORĘBSKI i PIOTR CHARAZIŃSKI, to para młodemu pokoleniu dobrze znana z Instagrama, YouTube’a, a przede wszystkim z TikToka, gdzie mają ponad milion obserwujących. W kwietniu zeszłego roku zrobili coming out. Jak się do niego przygotowywali? Dlaczego mama 16-letniego Kacpra zgodziła się przyjąć do domu siedem lat starszego od niego Piotrka? Czy kariera w Internecie to same przyjemności? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

Foto: arch. pryw.

W kwietniu zeszłego roku założyliście się ze swoimi fanami: „Jeśli uzyskamy po 100 tys. obserwacji na Instagramie, pocałujemy się”. A mieliście wtedy po ok. 50 tys. i nikt nie wiedział, że jesteście parą. 18 kwietnia wrzuciliście filmik z pocałunkiem – i coming outem. Był stres?

Kacper: To była najlepsza decyzja w naszym dotychczasowym życiu, a podjęta właściwie bez zastanowienia. Piotrek wymyślił zakład, który wydawał się nam totalnie nierealny, więc w żartach zaryzykowaliśmy.

Piotr: A dzięki temu wreszcie możemy być sobą i realizować to, co chcemy. Dużo łatwiej działa się, jeśli nie trzeba nikogo oszukiwać. Kryliśmy się, mówiliśmy, że jesteśmy przyjaciółmi, braćmi, a od 1,5 roku byliśmy w związku.

K: O czym nie wiedzieli nawet nasi rodzice.

P: Na mieście, ze względu na sytuację w Polsce, nie chodzimy za rękę, ani się nie całujemy, więc do ukrywania się byliśmy przyzwyczajeni.

Gdy obserwujących zaczęło szybko przybywać, pojawił się strach przed coming outem?

K: Ogromny. Panika: jak to zrobić, co dokładnie powiedzieć? Co stanie się potem?

[restrict]P: Filmik, który ostatecznie umieściliśmy na YouTubie, nagrywaliśmy kilka razy. Długo kombinowaliśmy, jak to wytłumaczyć, wydrukowaliśmy sobie scenariusz tej rozmowy, żeby nic nie pomylić. Premiera fi lmu była o 15:00, tuż przed widzieliśmy, że czeka na niego już kilka tysięcy osób . Wtedy pojawił się największy strach, bo wiadomo było, że zaraz klamka zapadnie.

Pierwsze reakcje?

K: Świetne! Część osób  była w szoku, inni pisali, że się domyślali, bo w końcu od ponad roku nagrywaliśmy razem filmiki na TikToku.

P: Zdarzały się i zdarzają nadal komentarze typu „Pedały!” itd., ale to są naprawdę jednostki.

Cofnijmy się nieco. Jak zaczął się wasz związek?

K: Na Tinderze.

P: A co najlepsze, Kacper w ogóle nie powinien był wtedy jeszcze Tindera używać, bo skończył ledwie 15 lat, skłamał tam. Cud, że w ogóle nas „złapało”, bo ja mieszkałem w Zawierciu, a Kacper w Łodzi – prawie 200 km odległości.

K: Piotrek napisał: „Hej, ja tylko na chwilkę. Chciałem ci powiedzieć, że ładnie wyglądasz”. Sam miał beznadziejne zdjęcie, ale dałem mu lajka, bo on mi dał superlajka. (śmiech) Rozmowa jednak się potoczyła. Trzy tygodnie później zaprosiłem go do domu.

Żeby założyć Tindera i w preferencjach wybrać tą samą płeć, trzeba wcześniej siebie zaakceptować.

K: Ja byłem tego pewny od samego początku. Już w podstawówce zawsze podobali mi się tylko chłopacy i miałem przez to problemy. Nie umiałem nawiązać relacji, zdarzały się wyzwiska. Nie akceptowali mnie, byłem dla nich „inny”. W gimnazjum było trochę lepiej, ale nie rozmawiałem prawie z nikim poza mamą i chociaż ona mi kiedyś powiedziała, że gdybym był gejem, to dla niej to nie byłby problem, to i tak bałem się powiedzieć.

P: Mi jakby „uciekało oko” w stronę chłopaków jakoś od 10. roku życia. Zupełnie nie zwracałem uwagi na dziewczyny, do dziś czasem trudno jest mi zapamiętać twarze dziewczyn, przepraszam. Jak wielu gejów, starałem się jakoś iść „normalną” drogą i miałem jedną relację z dziewczyną. Fizyczną. Ona upewniła mnie, że to nie to.

Piotrku, w comingoutowym filmie powiedziałeś o probie samobójczej.

P: Złożyło się na nią kilka problemów, brak samoakceptacji też. To było 6 lat temu. Nie miałem chęci do życia, nie wiedziałem, kim jestem, nie chciałem być taki… Pojechałem na studia – Informatykę na Politechnice Śląskiej w Gliwicach i przez dwa pierwsze miesiące nie miałem się do kogo odezwać. Mieszkałem w akademiku, wszyscy tam pili, imprezowali. Bałem się nowych relacji, siedziałem sam przed komputerem. Próbowałem wejść w związek z dziewczyną. Swoją orientację zaakceptowałem w wieku 21 lat. Założyłem Tindera, pierwsza randka, druga… a potem Kacper.

Jak wspominasz dorastanie w Zawierciu?

P: O homoseksualności w domu się nie mówiło, a na podwórku – jeśli ktoś chociaż przypominał osobę homoseksualną, to był od razu wyzywany. Nie było brane pod uwagę, że ktokolwiek z naszej paczki ziomków może być gejem.

K: Piotrek przed nimi idealnie udawał heteryka. W gimnazjum już pił i palił, a gdy zrobił prawo jazdy, całymi nocami jeździł po mieście ze znajomymi. Raz nawet ogolił się na łyso.

P: Powiedziałem im, że jestem gejem, gdy zacząłem być z Kacprem. Miałem 22 lata. Byli w totalnym szoku, ale stwierdzili, że dalej jestem ich ziomkiem. Stereotyp geja został dla nich obalony i mam wrażenie, że dzięki temu ich światopogląd jakoś się zmienił.

Sam też wyzywałeś innych od „pedałów”, Piotrku?

P: Tak. (opuszcza głowę) Oj tak. To była reakcja obronna. Pamiętam nawet, jak dwóch moich heteroseksualnych kolegów podejrzewałem o jakiś romans. Na moje nieszczęście to nie była prawda. (śmiech)

Było tak, że ktoś odwrócił się od was po coming oucie?

P: Nie. Straciłem przyjaciół, ale to raczej z mojej winy – pracujemy teraz tyle, że zaniedbałem relacje.

K: Nikt się ode mnie nie odwrócił, bo tak naprawdę… nie miał kto. Nie miałem stałych relacji, przyjaciół. Powiedziałem o orientacji mojej przyjaciółce w liceum, ona się ucieszyła, a potem byłem już sobą i tyle.

Kacprze, powiedziałeś, że na pierwszą randkę zaprosiłeś Piotrka do domu. Do rodziców?

K: Do mamy. Była akurat w pracy, a powiedziałem jej, że przychodzi do mnie koleżanka. (śmiech)

P: Przez pierwszy rok związku byłem Olą! Ola nawet raz zamontowała szafę i telewizor u Kacpra w domu, przywiozła też na święta choinkę! Przyjeżdżałem tylko wtedy, gdy mama Kacpra była w pracy.

K: Mama zaczęła coś podejrzewać przez kebaby. Znalazła w domu rachunek, na którym było nazwisko Piotrka. Zacząłem kombinować, że to brat tej Oli. Ofi cjalnie o naszym związku dowiedziała się dopiero z fi lmiku, ale musiało jej coś świtać, bo Piotrek praktycznie wprowadził się do nas w sierpniu 2019 r.

Jako kto?

P: Przyjechałem na jedną noc, zostałem na drugą, potem na kolejną – jako zwykły kolega. Oczywiście spałem w osobnym łóżku. Nie miałem w planach zostawać na stałe, ale jakoś tak wyszło. (śmiech)

Pod jednym dachem z teściową, która na dodatek nie wie, że jest teściową? Probuję to sobie wyobrazić.

P: Z intymnymi sprawami zawsze czekaliśmy, aż mama pójdzie do pracy! (śmiech) Mieliśmy też dobry argument, żeby razem mieszkać – wspólnie pracowaliśmy nad TikTokiem. A mama Kacpra jest cudowna, bardzo o nas obu dba.

K: Ciebie kocha chyba bardziej niż mnie! Swoją drogą dzięki TikTokowi mama poznała Piotrka lepiej. Jest fanką naszej twórczości, ogląda wszystko, co robimy. Wiedziała, że Piotrek jest normalną osobą – mimo swojego wieku! (śmiech)

Ty miałeś 16 lat. Piotrek jest od ciebie siedem lat starszy.

K: Na samym początku była nieco zaskoczona, ale szybko „diabeł” okazał się nie taki straszny.

Oficjalnie o związku dowiedziała się z waszego filmiku, gdy byliście razem już od 1,5 roku. Co powiedziała?

K: Przyszła i przytuliła nas. Już wcześniej traktowała nas tak, jakbyśmy byli razem. Film to była tylko kropka nad „i”.

Kilka miesięcy temu wyprowadziliście się od niej do własnego mieszkania. Płakała?

P: Oj, bardzo.

A twoja mama, Piotrku?

P: Nie miałem dobrego kontaktu z rodzicami. Byli przyzwyczajeni, że wracałem późno do domu, chodziłem do kolegów… W czasie gimnazjum dużo imprezowałem. Potem byłem już starszy i jak zniknąłem raz na noc do Łodzi, potem drugi, to już wiedzieli, że może wróci, może nie wróci. Moi rodzice nie mieli pojęcia, kim jestem, nigdy na „takie” tematy nie rozmawialiśmy. Dowiedzieli się o nas właściwie też z tego filmiku.

K: Ale już poznałem mamę Piotrka. Przyjechała do Łodzi z jego bratem kilka miesięcy temu.

P: Kacper od razu „kupił” moją mamę – słodkie oczka, uśmiech. Rodzice byli źli tylko o to, że nie powiedziałem im tego prosto w oczy, że dowiedzieli się razem z tysiącami innych osób .

Słyszałem w jednym z waszych filmikow, że Piotrek ma brata bliźniaka. Czemu nic o nim nie mówisz?

P: Nie rozmawiam z nim. Gdy miałem 14 lat, powiedział mojej babci, że paliłem papierosy. Dla mnie to była zdrada stanu i do dziś nie utrzymujemy kontaktu.

K: Za to jego młodszy brat jest naszym fanem, występuje czasem z nami w TikTokach.

Jak wyglądała wasza pierwsza randka?

K: Strasznie sztywno! To była moja pierwsza randka w życiu.

P: Przez trzy godziny siedzieliśmy obok siebie, ale ja zaprzyjaźniłem się bardziej z psem Kacpra niż z Kacprem.

A kiedy zaczął się związek?

K: Piotrek od początku mi się strasznie podobał. Wpisałem w Google: „Kiedy można powiedzieć kocham cię”. (Piotrek otwiera szeroko usta ze zdziwienia) Tam było napisane, że po dwóch miesiącach, więc tak zrobiłem. (śmiech)

P: Co?! To kiedy byś mi powiedział bez guglania?

K: Po tygodniu! To było moje pierwsze w życiu uczucie. Skąd miałem wiedzieć, kiedy mogę to zrobić? Bałem się powiedzieć tego prosto w oczy, więc napisałem SMS-a. Odpisał, że też mnie kocha.

Wasze konta na TikToku ogląda ponad milion osób . Skąd wziął się pomysł na to medium?

K: W Internecie działam już właściwie od pięciu lat – na YouTube. Dwa lata temu odkryłem TikToka, na nim pracuje się szybciej, Tik-Tok jest bardziej… ludzki? Pokazujemy swoje codzienne życie, siebie, jest jakby bardziej szczerze niż w innych social mediach.

P: Studia w Gliwicach mnie męczyły, rzuciłem je po dwóch miesiącach. Wróciłem do Zawiercia i zostałem pracownikiem fizycznym w odlewni metalu. Kacper pokazał mi, że można samorealizować się w Internecie, założyłem TikToka w marcu 2019 r. Trzy miesiące później przyszedłem do domu po ośmiu godzinach pracy fizycznej, włączyłem live’a na TikToku i… zarobiłem w ciągu godziny tyle, co przez cały dzień ciężkiej roboty. Zrozumiałem, że na tym powinienem się skupić.

K: Ja wychowałem się w erze youtuberów. Nie marzyłem o byciu strażakiem, tylko o byciu twórcą internetowym.

Jak można na tym zarobić?

P: Po pierwsze – reklamy, które wyświetlają się na YouTubie w trakcie naszych filmów. Po drugie robimy transmisje na żywo, w trakcie których można wpłacać nam datki. Dodatkowo prowadzimy kampanie reklamowe na naszych profilach dla różnych firm i mamy też własną markę odzieżową.

Czy zauważyliście po coming oucie, że inaczej zareagowały na wasz związek osoby z TikToka, Instagrama czy YouTube’a? Sądzę, że tych mediów używają osoby w rożnym wieku. Czy to ma wpływ na odbiór was?

K: TikTok jest zdecydowanie najbardziej tolerancyjny ze wszystkich social mediów.

P: Ja mam teorię, że to wynik tego, ze Tik-Tok był bardzo w Polsce wyśmiewany i ignorowany. Tego medium używały więc od początku osoby w pełni otwarte, niebojące się tego wyśmiania. Inaczej jest na Instagramie – gdy nasze zdjęcie jest na tyle popularne, że trafi a na główną stronę „Eksploruj”, to mamy masę negatywnych komentarzy. Podobnie na YouTubie.

Podobno coming out w social mediach nie działa na korzyść zasięgow. Zgadzacie się z tym?

K: W naszym przypadku było inaczej. Sam coming out był podyktowany tym, że ludzie jakby go chcieli – chcieli zobaczyć, jak się całujemy. Wiele osób  przyszło na Instagram z tolerancyjnego TikToka, to były dziesiątki tysięcy – i oni nie byli homofobami. Pewnie byłoby inaczej, gdybyśmy budowali nasz Instagram wokół innego contentu, a on… jest przecież o naszym gejowskim związku.

P: Nie jestem w stanie powiedzieć, czy zadziała to dobrze, czy źle dla twórcy internetowego, ale wiem, że zadziała to dobrze dla ogółu. Im więcej osób  LGBT+ zrobi coming out, tym lepiej.

Wasz coming out skłonił do tego inne osoby?

P: Dostaliśmy po nim tysiące wiadomości. Nie kłamię, mówiąc „tysiące”.

K: Kilkuset z nich informowało, że widząc, że nam nic się po coming oucie nie stało, też zdecydowali się powiedzieć rodzicom czy przyjaciołom.

P: Jeśli taka 14-letnia osoba ogląda nas codziennie, to chyba w końcu jej rodzice zauważą, co ona ogląda. Wiele dzieciaków ogląda nasze live’y z rodzicami. Dzięki temu oni też widzą normalne życie osób  LGBT+, oswajają się.

To jest trudne, gdy twoje życie jest jednocześnie tematem twojego publicznego istnienia?

P: Oddzielenie pracy w Internecie od życia prywatnego jest strasznie trudne. My jesteśmy w pracy przez 24 godziny na dobę. Nasze wspólne życie to nasza praca. Czasem mamy tego po prostu dość. Kłócimy się – niekiedy nawet w trakcie transmisji na żywo. Ja po prostu potrzebuję czasem chwili spokoju, ciszy, muszę odetchnąć. Kilka razy w roku wyjechałem sam, bez Kacpra na kilka dni.

Jak się widzicie w przyszłości? Piotrku, ty w jednym z filmików mówiłeś o dzieciach.

P: To w Polsce raczej szybko nie będzie możliwe.

K: Ja chcę wziąć ślub w Polsce, a wcześniej myślę o zaręczynach. Tego nikt nam nie zabroni.

Ten wywiad ludzie będą czytać w okolicach Walentynek.

P: To z tej okazji życzę wszystkim, by nie guglali, kiedy można powiedzieć „kocham”, tylko by to po prostu mówili. (śmiech)

K: (śmiech)[/restrict]

Ninusy, para blogerek: Sandra Raciborska i Anna Partyka, bez tabu o problemie alkoholowym i załamaniu nerwowym

SANDRĄ RACIBORSKĄANNĄ PARTYKĄ, parą blogerek znanych jako NINUSY, o problemie z alkoholem Sandry, o załamaniu nerwowym Ani, o ślubie w Danii i o tym, ile jest lesbijki w lesbijce, rozmawia Danuta Sowińska

Foto: Ewelina Litra

Sandro, poznałam cię jesienią 2017 r. Na terapii w Gdańsku – obie leczyłyśmy się z uzależnienia od alkoholu. Kiedy picie stało się dla ciebie problemem?

Sandra: Przed 18. rokiem życia nie piłam alkoholu. Miałam wtedy zresztą chłopaka – to było zanim odkryłam moją homoseksualną orientację – i on też ani kropli alkoholu nie pił. Gdy ten związek się skończył, a wokół znajomi szaleli, pomyślałam: „No, to teraz sobie odbiję »stracony« czas abstynencji”. Przyjechałam do Gdańska, życie studenckie – wpadłam w tryb imprezowy. Ale niestety stopniowo, aczkolwiek dość szybko, picie przestało ograniczać się do imprez, zaczęłam pić też sama ze sobą. To się nazywa już „picie ryzykowne”. W tym samym czasie zorientowałam się, że jestem lesbijką, czyli jestem w mniejszości, nie mam tych samych praw, co „wszyscy”, na dodatek ta moja orientacja jest sprawą „kontrowersyjną”, choć powinna być neutralna. Jasne, że wystraszyłam się tego i wpadłam w popłoch, więc picie mogło po części i z tego też wynikać.

[restrict]Cały czas jednak funkcjonowałam normalnie, więc „na zewnątrz” wszystko wyglądało OK. Zrobiłam licencjat z historii sztuki, potem dostałam pracę w branży eventowej, w której alkohol jest właściwie stałym elementem z natury rzeczy – to usypiało moją czujność. Dopiero koło 2015 r., gdy miałam 27 lat, zorientowałam się, że mam problem. Próbowałam sobie sama z nim poradzić – nie wyszło, wylądowałam na terapii. W tym roku minie pięć lat, jak nie piję.

Nie chodziło też tylko o alkohol, tak?

S: Były używki typu amfetamina, także marijuana, którą popalałam, a moja ówczesna dziewczyna paliła jej sporo. Przez jakiś czas zresztą nie zdawałam sobie sprawy, że jestem uzależniona krzyżowo, byłam przekonana, że jointy „się nie liczą”. Mimo że nieraz jedno zastępowałam drugim. Ledwo kilka dni wytrzymywałam w trzeźwości, po czym coś mi tam w życiu nie wyszło, drobiazg jakiś, i natychmiast wpadałam w objęcia alkoholu z powrotem. Terapia, nawet jeśli na początku nie traktowałam jej serio, trochę mi jednak głowę „zryła”, odebrała komfort – jak wracałam do picia, to łapały mnie częściej wyrzuty sumienia.

Na jakim etapie byłaś, gdy zaczął się wasz związek?

Ania: Sandra była na takim etapie, że zaraz mi wyznała, że jest alkoholiczką i chciałaby się wyleczyć. Na mnie to wtedy wielkiego wrażenia nie zrobiło, bo dopiero się poznałyśmy. Sandra była dla mnie dziewczyną wyrwaną na Tinderze, nie wiedziałam, że to się rozwinie w coś poważnego. Na pierwszej randce wypiłyśmy morze tequili.

S: Tak naprawdę poznałyśmy się jeszcze w 2012 r., ale to była nieistotna, krótka rozmowa w klubie – poprosiłam Anię o papierosa, wymieniłyśmy kilka zdań i koniec. Potem trzy lata przerwy i ten Tinder. Po tej pierwszej randce zakrapianej tequilą Ania jak gdyby nigdy nic zamówiła taksówkę i pojechała do domu. Nawet się nie pocałowałyśmy! Byłam przekonana, że jej się nie spodobałam i że już się nie spotkamy. Ku mojemu zaskoczeniu, były następne randki – jedna bardziej romantyczna od drugiej. Pocałowałyśmy się dopiero na szóstej!

A: A jakoś miesiąc, może dwa później już mieszkałyśmy razem. Widzisz? Jak w stereotypie o lesbijkach!

Jak picie Sandry zafunkcjonowało w waszym związku?

S: Pamiętam dobrze ten dzień: po raz kolejny powiedziałam, że teraz to już na serio chcę przestać pić i że nie może być alkoholu wokół mnie. Wtedy nagle Ania wstała i zaczęła wrzucać do worka na śmieci butelki – pełne butelki whisky i inne. Po czym wyszła to wszystko wyrzucić. Tak po prostu. To było niesamowite. Na terapię dalej chodziłam, ale od tamtego dnia mamy dom bez alkoholu. Obowiązuje zasada, że żaden alkohol progu tego domu nie przekracza.

A: Najlepsze, że ja tego zdarzenia wcale tak dobrze nie pamiętam. Jak Sandra mi je przypominała, to owszem, kojarzę, ale dla mnie nie było to wtedy takie doniosłe.

Sandro, a co z pracą?

S: Zmieniłam. Najpierw przekwalifi kowałam się na HR, czyli każdego dnia od 8 do 16, trzeba wstać, jest obowiązek – tego potrzebowałam. A teraz pracuję w korporacji, gdzie zajmuję się social mediami i marketingiem, robię właśnie podyplomówkę w tym kierunku. W tak zwanym międzyczasie napisałam pracę magisterską, z której jestem dumna: „Lesbijski dyskurs w sztuce polskiej po 2010 roku”.

Gratulacje! No i zaistniałyście aktywistycznie w naszej społeczności. Zaczęło się od ślubu, a raczej od zapowiedzi ślubu. Na portalu Pomagam w 2017 r. napisałyście: „Jesteśmy parą kochających się kobiet, które postanowiły zalegalizować swój związek. Po licznych poszukiwaniach, ze względu na minimum formalności i przystępne ceny urzędowe, zdecydowałyśmy się na ślub w Danii. Obie pracujemy i studiujemy, nie zarabiamy jednak wystarczająco, aby odłożyć pełną kwotę. Koszty szacujemy na 2570 zł (bezpośredni lot, nocleg, tłumaczenie dokumentow, opłaty). Ten sam ślub w Polsce kosztowałby nas obie 200 zł. Niestety nie mamy do niego prawa. Pomożecie?”.

A: Prawdą jest, że nie miałyśmy odłożonej tej kasy, ale bardziej tym wpisem chciałyśmy zwrócić uwagę na problem, niż podreperować budżet. Chciałyśmy sprowokować dyskusję. Dyskryminacja ma wiele wymiarów, w tym czysto finansowy: nie dość, że nasz ślub będzie nieważny w Polsce, to jeszcze on nas kosztuje dużo więcej, niż gdybyśmy były parą hetero.

Był hejt w komentarzach.

S: I to ile! Konkret, nawet z groźbami. „Gwałt to antidotum na lesbijstwo”.

A: Albo „Ślub to biorą normalni ludzie, dewianci seksualni mogą co najwyżej zrobić cyrk i żałosną parodię”; „Taki to ślub jakby dymanie się psów na śmietniku nazwać miłością”; „Kiedyś gwałt był powszechny i lesbijek nie było!”.

S: Jak czytasz takie rzeczy, to tłumaczysz sobie, by tego nie brać „personalnie”, ale gdzieś tam to się w tobie odkłada, nie spływa tak zupełnie.

A: Niemniej ten hejt dał też nam kopa do działania.

Przygotowania do ślubu to był też początek waszego bloga?

A: Postanowiłyśmy wykorzystać ten szum, który powstał przy okazji zbiórki kasy. Główną pożywką bloga był temat ślubu. Dużo ludzi pytało, jak się poznałyśmy, dlaczego ślub będzie akurat w Danii (bo tam formalności jest najmniej, to jest europejskie Las Vegas), jakie kroki trzeba wykonać, by ten ślub wziąć. Z tych pytań zrodził się poradnik, w którym zebrałyśmy wszystkie informacje.

A sam ślub?

S: Wszystko było zaplanowane co do minuty – śniadanie, prysznic, czesanie, malowanie, ubieranie, godzina relaksu. O 13:00 pojawiłyśmy się w kopenhaskim Ratuszu, widok pięknego dziedzińca zatkał nam dech w piersiach. To był luty – a więc dodatkowo z okazji Walentynek wszędzie były serduszka. Atmosfera naszego święta i święta Miłości doskonale się uzupełniały. O 13:30 wywołano nasze nazwiska i weszłyśmy do małego pokoiku. Zamiast suchej, urzędowej formuły, urzędniczka, nie przestając się uśmiechać, skomplementowała nasze stroje i tatuaże, a potem zachwyciła się pogodą i w końcu, przypominając nam, na czym polega prawdziwa miłość, ogłosiła nas żoną i żoną.

A: Projekt „Ślub” się skończył, ale stwierdziłyśmy, że zostajemy w przestrzeni publicznej jako aktywistyczna para. Oprócz bloga, który jest opowieścią o codziennym życiu lesbijskiego małżeństwa, założyłyśmy profile na Facebooku i Instagramie. A swoją drogą bezpośrednio „nawigowałyśmy” do ślubu kilkanaście następnych jednopłciowych par.

S: Do pewnego momentu polityka jakby nas nie obchodziła, jednak całe to „zamieszanie” ze ślubem sprawiło, że zyskałyśmy polityczną świadomość. Zrozumiałyśmy, że nie możemy dłużej być bezczynne Nie interesujesz się polityką? To twój błąd, bo polityka interesuje się tobą – taka jest prawda… A w czasach, które miały nadejść, czyli tych obecnych, to się potwierdziło niewyobrażalnie. W 2018 r., na początku blogowania, miałyśmy poczucie, że możemy sporo zmienić, mocno współpracowałyśmy z Kampanią Przeciw Homofobii, z Queerowym Majem, jeździłyśmy na różne debaty, udzielałyśmy się, gdzie się dało. Jak tak teraz patrzę z dystansu, to z tamtej zbiórki nie wyniknął sam hejt – dużo dobrych rzeczy też wyniknęło. A kasy zebrałyśmy… więcej niż zakładałyśmy – cel był ustawiony na dwa tysiące, wpłacono dwukrotnie więcej.

A: Natomiast w 2019 r. homofobia wybuchła ze zdwojoną siłą – „strefy wolne od LGBT”, homofobusy, biskup Jędraszewski, mówiący, że jesteśmy „tęczową zarazą” – tamten rok skończył się dla mnie załamaniem nerwowym.

Serio? Załamaniem nerwowym?

A: Półtora miesiąca byłam na zwolnieniu z pracy (pracuję w bankowości, jestem analityczką), a całe załamanie trwało koło pół roku. To nie był pierwszy epizod depresyjny w moim życiu, ale zdecydowanie najgłębszy i najdłuższy. Wszystko wydaje ci się totalnie bez sensu, często nie masz siły choćby wstać. Albo jesteś na zwykłych zakupach i dostajesz ataku paniki bez wyraźnego powodu, wybiegasz ze sklepu.

Myślisz, że homofobia odegrała tu kluczową rolę?

A: Nie myślę, jestem pewna. Samobójstwo Milo Mazurkiewicz po prostu mnie dobiło. A niedługo potem był ten straszny Marsz w Białymstoku. Nie byłyśmy tam nawet, wystarczyły relacje – gdy słuchasz opowieści pobitych osób , które są twoimi znajomymi. Odchorowałam to w sensie dosłownym. Miałam poczucie totalnej beznadziei – że tyle fajnych ludzi poświęca tyle czasu, by coś robić, działać – i z tego absolutnie nic nie wynika, nie widać zmiany na lepsze, tylko wręcz na gorsze. Zatęskniłam za czasami, gdy żyłam w błogiej ignorancji i miałam „święty spokój”, choć to przecież złudne jest. Żadnego „świętego spokoju” nie mamy. Niemniej w całym moim 30-letnim życiu nie odczuwałam homofobii tak bardzo, jak w 2019 roku – i ta sytuacja dziś nie jest lepsza. Ja ją odczuwam w tym momencie, gdy to mówię i za minutę i za godzinę też będę czuła – nie jestem człowiekiem z równymi prawami w moim kraju, to wisi nade mną, nad nami jako całą społecznością. Wisi i przytłacza.

Załamanie było niecały rok temu, ale pamiętam tylko jakieś fragmenty: Sandra zabrała mnie do psychiatry, do którego chodziłam regularnie, ponieważ od wielu lat biorę antydepresanty. Dzięki dobrze dobranym lekom po woli wróciłam do życia. Ale do dziś nie jestem na takim poziomie energii jak wcześniej.

Jak szłyśmy w Marszach Równości w Gdańsku, trochę się bałyśmy, ale na dobrą sprawę nie wierzyłyśmy, że może nam się coś stać. W Gdańsku zawsze stała mała kontrmanifestacja, na trasie Marszu rzucała się na ziemię i blokowała nas ta była radna PiS Kołakowska – ale nie czułyśmy zagrożenia, to było bardziej tragikomiczne niż straszne. A teraz bywa, że jestem przerażona. Przy kluczyku od auta mam tęczową smycz – przyłapuję się na tym, że gdy zamykam samochód, to klucz chowam do kieszeni błyskawicznie i rozglądam się, czy ktoś widział. Mogłabym tę smycz odczepić w ogóle, ale to byłaby już zupełna porażka, nie? Na Marsz nie wyobrażam sobie pójść. Tchórzostwo totalne, ale trudno, sytuacja jest na tyle ciężka, że każdy musi oceniać swoje siły i też dbać o siebie.

S: Przed załamaniem Ani mnie zmarł tata – to też był strasznie trudny czas, również ze względu na utrzymanie się w trzeźwości. Tata odchodził w bólu, rak – i odmawiał przyjmowania morfi ny, bo bał się, że się uzależni. Musiałam go namawiać. Miałam te substancje na wyciągnięcie ręki… Wiedziałam, że muszę wytrzymać, nie mogę tego spieprzyć. A jak zaczęła się pandemia, to wszędzie pojawił się alkohol w formie niespożywczej…

3% osób  w Polsce jest uzależnionych od alkoholu. Odsetek osób LGBT+, które zgłosiły się na leczenie to aż 13%. Uzależnionych osób LGBT jest oczywiście zapewne dużo więcej. Jednocześnie, my, osoby LGBT, jakby wypieramy fakt, że żyjemy w nieustannym stresie mniejszościowym. Tak bardzo chcemy się „wpasować”, że często jednak nie wytrzymujemy napięcia. Wiem, o czym mowię – rownież z autopsji. Sandro, to, że jesteś lesbijką żyjącą w Polsce, kraju tak homofobicznym, przyczyniło się do twojego problemu alkoholowego? Jak myślisz?

S: Bez dwóch zdań. Choćby pierwsza z brzegu rzecz, czyli outowanie się. Ciągle musisz kalkulować, czy to zrobić, czy nie. Czy to będzie bezpieczne? Nie wystarczy wyjść z szafy przed rodzicami i pozamiatane. To się nigdy nie kończy, tylko najwyżej staje się po jakimś czasie łatwiejsze, bo nabierasz wprawy. Ale np. mamy nowych sąsiadów – i już człowiek główkuje: powiedzieć temu panu, że Ania jest moją żoną, czy może, że współlokatorką? Czy on jest w porządku, czy może to jakiś wariat, który będzie zatruwał nam życie i nie wiem, podpali nam wycieraczkę? Ludzie hetero nie zastanawiają się nad takimi sprawami w ogóle, a my musimy ciągle. Nie ma siły, to się musi odcisnąć na psychice. Taki codzienny „stresik”, codzienne poczucie, że nie wiesz, czy gdzieś możesz być całkowicie sobą, czy nie. W takiej sytuacji chce się często po prostu zapomnieć, poczuć ulgę – no i wtedy wiadomo.

A mnie zdarzyła się jedna „terapeutka”, która twierdziła, że po wyleczeniu mojego alkoholizmu możemy „wziąć się” za mój homoseksualizm – zachęcała mnie. Autentyk. To było kilka lat temu, byłam już dorosła – a wyobrażasz sobie, co czuje nastolatek LGBT, który trafi a do takiej „specjalistki”? Natomiast pochwalę Monar w Gdańsku – dzięki nam zmienili nazwę warsztatów z „Komunikacji damsko-męskiej” na „Komunikację par”. Mała rzecz, ale ważna, bo chodzi o to, by pary jednopłciowe poczuły, że to jest też dla nich – dla nas. Że nie jesteśmy intruzami niebranymi pod uwagę.

A: Strach i niepewność co do tego, czy masz do czynienia z homofobem, czy nie, sprawia, że terapie dla osób  LGBT z uzależnieniami często nie mają sensu, bo ludzie obawiają się outować i np. opowiadając o sobie, zmieniają płeć swojej partnerki czy partnera. Terapeucie w takiej sytuacji trudno jest pomóc, nawet gdy jest absolutnie LGBT-friendly i błędne koło się zamyka.

S: Wiele osób  LGBT idzie za głosem homofobów i ma tendencję do umniejszania znaczenia orientacji seksualnej. A ja powiedziałabym, że ta moja „lesbijskość” to jest jakieś 50% mnie – i wcale nie chodzi o seks, tylko o uczucia i o codzienne życie – o to, kim jestem i z kim jestem każdego dnia. Szczególnie w takim kraju jak nasz, gdzie robisz za wroga społecznego.

Dziewczyny prowadzą blog i kanały w social mediach jako Ninusy. Jeśli macie do nich pytania, możecie śmiało kontaktować się przez Instagram @ninusy_ lub Facebook [/restrict]

Fotograf i aktywista Anna Piotr „Smarzu” Smarzyński o swojej niebinarności i o tym, jak wychowuje się syna z zespołem Downa

Z fotografem i aktywistą wrocławskiej Kultury Równości ANNĄ PIOTREM SMARZYŃSKIM o męskich i żeńskich zaimkach, o byciu chłopakiem, o byciu dziewczyną i o byciu osobą niebinarną, o wychowywaniu syna z zespołem Downa, o ciąży i o aborcji, a także o tym, dlaczego lubi określać się jako lesbijka – rozmawia Mariusz Kurc

Foto: Anna Huzarska

Poznałem cię kilkanaście lat temu jako Anię, ale wiem, że od kilku lat używasz męskich zaimków. Jak się do ciebie zwracać?

Spokojnie, możesz mi mówić „Ania”, żeńskie zaimki też są OK.

Ale używasz męskich.

Ale też nie zawsze, nie jestem w tym ortodoksyjny, żeńskie zaimki absolutnie mnie nie urażają.

Jak doszłaś… Jak doszedłeś do tego, że męskie zaimki pasują do ciebie?

Jak do tego doszedłem i jak odważyłem się ich używać – to są dwie różne kwestie. Ta historia jest długa – długa jak całe moje życie. Przez wiele lat tego chłopaka w sobie musiałem zagłuszać… Od czego by tu zacząć?

Mam syna z zespołem Downa. Dziś Oskar ma 22 lata – tyle, ile ja miałem, gdy go rodziłem. Gdy miał jakieś 10, zaczęłam związek z Mirką (Makuchowską – wieloletnią działaczką Kampanii Przeciw Homofobii – przyp. „Replika”), zamieszkaliśmy we trójkę, Mirka i ja używałyśmy żeńskich końcówek i Oskar, naśladując nas, zaczął też ich używać, jakby przestawił się. Generalnie miał problemy z mową, mówił niewyraźnie, więc by go oduczyć tych żeńskich form, postanowiłem, że przerzucę się na męskie. Wymawiałem je głośniej i bardzo wyraźnie, by Oskar podłapał. I wtedy odpaliła mi się cała sfera we mnie, którą zamknęłam wieki wcześniej – w okresie dojrzewania. Problem, by Oskara oduczyć żeńskich zaimków, to właściwie był pretekst, wierzchołek góry lodowej. Nie chodziło o to, że męskie koń- cówki mi się podobały, to jest dużo głębsze.

[restrict]Jak byłem młody, to… No, po prostu byłem chłopcem. Mówiłem, że „udaję chłopaka”, ale to nie była kwestia udawania. Naprawdę tak się czułem – chciałem być chłopakiem i byłem chłopakiem dużo bardziej niż dziewczyną. Choć nigdy nie chciałem „zmieniać” płci w sensie operacji, zabiegów. Nie, nie. To mnie wręcz przerażało. Nie miałem problemu, że nienawidzę mojego ciała dziewczynki czy potem kobiety. Nie czułem się – tak, jak wiele osób  transpłciowych się czuje – „uwięziony” w nie swoim ciele.

Znasz film „Tomboy”? Miałem sytuację jak w tym filmie. Byłem w VI klasie podstawówki i przeprowadziłem się z mamą do innej dzielnicy w tym samym mieście, w Żaganiu – nowe miejsce, nowi ludzie – i wszyscy poznali mnie jako chłopaka, a ja raczej nie spieszyłem się tłumaczyć, że mam ciało dziewczynki. Moja mama też to podchwyciła. Mieliśmy taki układ, że mam na imię Piotrek, nie Ania – i jak wychodziłem bawić się z chłopakami, to mama mówiła: „Tylko masz wrócić przed 21. Jak cię nie będzie, otwieram okno i wołam »Anię« zamiast »Piotrka«”. I zawsze wracałem na czas, byłem grzecznym chłopcem. Miałem też fajnych kumpli – wiedzieli, że fizycznie jestem dziewczyną, ale im to nie przeszkadzało – traktowali mnie jak chłopaka, super się bawiliśmy.

Tylko że w pewnym momencie zrobiło się tak, że dziewczyny zaczęły się we mnie zakochiwać – jako w chłopaku. Bardzo. Może dlatego, że byłem trochę delikatniejszy niż kumple i lepiej umiałem z dziewczynami gadać? Miałem ze 12-13 lat, zaczął się okres dojrzewania. Jedna zakochała się we mnie szczególnie. Tak mnie zaczęła męczyć, że mówię ci. Teraz to nazywa się stalking albo wręcz molestowanie, wtedy nie wiedziałem, jak to nazwać. Łaziła za mną cały czas, świeciła mi lusterkiem w okna, bym tylko zwrócił na nią uwagę, śledziła każdy mój ruch – strach pomyśleć, co by się działo, gdyby były wtedy komórki. A ja nic do niej nie czułem. Gdy już naprawdę nie wiedziałem, co robić, by się odczepiła, to powiedziałem jej, że jestem dziewczyną. Wkurzyła się straszliwie! Dopiero później skumałem, jakie to musiało być dla niej rozczarowanie i jaka w ogóle rozkmina, o co tu chodzi. Zaczęła mnie prześladować jeszcze bardziej – z miłości to przeszło w nienawiść. Rozgadała absolutnie wszystkim, że jestem dziewczyną. Pod moim blokiem wydzierała się, że jestem zboczeńcem, wytykała mnie. Doszło do tego, że bałem się wyjść na ulicę, bo ciągle ktoś chciał mnie bić. Przesiadywałem w domu, bo dostawałem wpierdol naprawdę za każdym razem, jak wychodziłem do miasta. Ona była tak wściekła, że jak tylko mnie gdzieś wypatrzyła, to rzucała się z biciem. Masakra. Co było w tamtej sytuacji najlepszym wyjściem? Zapuścić włosy i zacząć ubierać się jak dziewczyna – tak, by nikt mnie nie poznał – i zapomnieć o tym okresie życia, bo on okazał się niebezpieczny.

Po ósmej klasie poszedłem do liceum 20 km od domu, wymiksowałem się ze starego środowiska, ludzie w okolicy na szczęście jakby zapomnieli. Ukryłem w sobie tego chłopaka, bo musiałem. Gdy przy Oskarze zacząłem znów używać

męskich końcówek, tamte zakopane wspomnienia wróciły.

Zakopana część tożsamości.

Tak. Zwierzyłem się Mirce, że chciałbym spróbować nosić męskie ciuchy. Mirka mówi: „Jasne, noś”. Czyli były sprzyjające warunki – pożyczyłem garnitur od kolegów. W ten sposób powoli zacząłem się odważać, by wyjść z tymi męskimi końcówkami poza dom, na zewnątrz – i poeksperymentować, co mi pasuje, a co nie.

Wroćmy do czasów liceum. Masz 15 lat, tłamsisz chłopaka w sobie i…?

Moja mama była bardzo zaniepokojona tym, co się ze mną działo, bo ciągle płakałem, że nie chcę dojrzewać, nie chcę być dziewczyną – a przynajmniej nie do końca dziewczyną. Miałem nawet przyjaciółkę, która razem ze mną udawała chłopaka, ale u niej w zasadzie chodziło o ścięcie włosów i niewiele więcej, u mnie to nie było powierzchowne, nie było tylko zabawą czy pozą. Trochę wcześniej mama kupiła mi książkę o transseksualności (to była „Apokalipsa płci” Kazimierza Imielińskiego i Stanisława Dulki z 1989 r.) – więc się wyedukowałem, ale nie odnajdywałem w tym siebie, bo mnie ciało dziewczyny naprawdę nie przeszkadzało – tak, jak powiedziałem – sama myśl o jakichś operacjach to była dla mnie tortura. Tranzycja? Nie moja rzecz zupełnie.

Więc postanowiłem, że chłopaka ze świadomości wyrzucę, będę tą dziewczyną i koniec. Natomiast seksualnie, mając  pięć lat, wiedziałem już dobrze: faceci? No cóż, nie wiem, może odrobinkę, może troszeczkę, ale zdecydowanie nie kręcą mnie tak, jak kobiety. Byłem wtedy zafascynowany Princem, o którym gdzieś przeczytałem, że jest biseksualny – „O, to tak jak ja!” – pomyślałem i to była defi nicja mojej seksualności na jakiś czas. Chodziłem po imprezach i opowiadałem, że jestem jak Prince – biseksualny, robiłem coming outy bez problemu, mając 15 lat.

Początek lat 90. – odważny byłeś.

To ja ci powiem lepszy numer. Gdy miałem 17 lat, to na 8 marca, Dzień Kobiet, już tradycyjnie poszedłem na wagary. Kupiłyśmy z koleżanką tanie wina, piłyśmy cały dzień – i tak zaiskrzyło, że następne trzy lata spędziłyśmy razem w związku. I to jak! To się działo w Żarach (znów przeprowadzka), małe miasteczko – a my non stop chodziłyśmy za rękę i całowałyśmy się przy wszystkich. Miałyśmy totalne zaćmienie, byłyśmy tak zakochane, że autentycznie świat nie istniał, nikt nam nie był w stanie nic zrobić, tak byłyśmy pewne siebie – a wszyscy mieli nas na językach. Co więcej, moja ukochana to była najlepsza uczennica nie w szkole, tylko w całych Żarach, super inteligentna! A ja taki trochę szaraczek – jakieś szmaty na półrocze zaliczałem, a potem zdawałem, ale ledwo. Zawsze miałem ważniejsze rzeczy do roboty niż nauka, więc opinii nie miałem najlepszej, natomiast ona… Ja byłem ta zła, a ona – ta dobra, co zeszła przeze mnie na złą drogę. Funkcjonowałyśmy jako ta niesamowita para lesb, obie miałyśmy czarne długie włosy, nosiłyśmy glany, długie płaszcze, wiesz, takie klimaty.

Nasi rodzice szybko się dowiedzieli i jej mama zabroniła nam się spotykać. Więc co? Spotykałyśmy się po kryjomu. W mig zrobiłem prawo jazdy i w umówione miejsce podjeżdżałem maluchem mamy, ona wskakiwała, kładła się na siedzeniu z tyłu i jechałyśmy za miasto na randkę. Mało tego, miałyśmy fikcyjnych chłopaków – po co? Szedł taki jeden do niej do domu, prezentował się rodzicom jako jej chłopak, wyciągał ją z domu – tylko po to, byśmy my mogły się spotkać.

Gdy poszłam na studia, zaczęło się między nami psuć, ona jeszcze została w technikum, które było o rok dłuższe. Zaczęły się między nami dziwne jazdy, jakieś zdrady. Ja już byłem naprawdę wykończony psychicznie ukrywaniem tego związku przed naszymi rodzicami i całym światem. Wiesz, jakie były sytuacje? Myśmy się na przykład całowały w obecności naszych kolegów, oni się na nas gapili – i ich dziewczyny były tak zazdrosne, że donosiły jej rodzicom. Ciągle nas przyłapywano, ciągle były afery. Doszłam do tego, że już nie wiedziałam, komu ufać, komu nie. Nasz związek się rozpadł i wyszłam z niego z silnym postanowieniem: muszę nie tylko być dziewczyną, ale też chcę być „normalny”, bo już tak miałem dosyć. Dom, mąż, dzieci. Chcę w końcu żyć „normalnie”! Dziś w ogóle unikam słowa „normalnie”… I w ten sposób  pojawił się na świecie Oskar.

Jak Oskar dziś się ma?

Dobrze. Mieszkamy oczywiście razem. Nie jest samodzielny, ale jest samoobsługowy, wszystko przy sobie umie zrobić. Wychodzi z psem, śmieci, pranie, zmywanie. Kawkę mamusi zrobi i jeszcze z ładną pianką i z ciasteczkiem poda. Jak

poproszę o piwko z lodówki, to też. Fajny jest chłopak, pokochałam go i bardzo go lubię. Teraz jest w drugiej klasie w szkole przysposabiającej do życia i do zawodu, taka specjalna zawodówka. A jak się urodził i jak dowiedziałam się, że ma zespół Downa, to myślałam, że dosłownie moje życie się skończyło. Przerażona – to mało powiedziane. Pierwsze lata były naprawdę ciężkie, bo on dużo chorował, a w międzyczasie mój heteroseksualny związek oczywiście nie wypalił.

Z tatą Oskara?

Tak. Ślub braliśmy pospiesznie po narodzinach Oskara i właściwie to już wtedy wiedziałam, że to pomyłka, ale wypierałam, odsuwałam od siebie. Rozwiedliśmy się pięć lat później. Długo próbowałam stanąć na nogi, szukałam siebie. Chciałam być fotoreporterką, poszłam do weekendowej szkoły fotografi cznej do Warszawy, wypady do stolicy to była moja mała odskocznia, poznałam tam jedną dziewczynę, był romans. Któregoś razu ona przyjechała do mnie i pamiętam, jak śpiewała Oskarowi piosenki na dobranoc – wiedziałam, że ten związek nie jest na całe życie, ale jednak w tym obrazku dostrzegłam, że czegoś takiego właśnie chcę i że to nie jest niemożliwe. To było olśnienie – że jednak można wyrwać się z tego nieustannego lęku. Bo wiesz – nie dość, że dziecko z zespołem Downa, to jeszcze lesba? Jak ja to światu powiem? Przejebane mam jak nic. Czułam się jak w potrzasku, to było nie do ogarnięcia. A tamtego wieczoru po raz pierwszy pomyślałam, że z tego paraliżującego strachu może dam radę jednak wyjść.

Razem poszłyśmy w 2005 r. na zakazaną przez Kaczyńskiego Paradę Równości – ale nie byłyśmy wyoutowane, więc ściśle rzecz biorąc, nie szłyśmy w Paradzie, tylko stałyśmy obok i obserwowałyśmy, jak Parada przechodzi.

Byłem na tej Paradzie – na jej trasie na chodnikach stały tłumy.

Tłumy tych, co by też chcieli dołączyć, ale nie mieli jeszcze odwagi, by zrobić ten jeden krok więcej.

Jakiś czas później uświadomiłam sobie, że nie ruszę dalej ze swoim życiem, jeśli się nie przeprowadzę. I tak znalazłam się we Wrocławiu – bez babć czy dziadków do pomocy.

Na ile dziecko z zespołem Downa wymaga specjalnej opieki?

Wszystko trwa dłużej. Ze zdrowym dzieckiem to, nie wiem, przy 3-4 latkach pojawia się przedszkole albo babcia może się na dłużej zaopiekować. Oskar po raz pierwszy spędził noc u dziadków, gdy miał 8 lat. Wcześniej oni się po prostu bali, bo Oskar ciągle podczas jedzenia się krztusił i dusił. Wiotkość kości, stawów i mięśni powodowała zaburzenia w rozwoju ruchowym. Miał zwichnięte rzepki, problemy z chodzeniem, złamana noga, później operacja, potem miesiące rehabilitacji, ciągle coś.

Miał 14 lat, jak poszedł do szkoły z internatem i wtedy trochę wyfrunęłam. To też była zmiana mentalna dla mnie. Bardzo bałam się presji społecznej – tego, żeby ludzie nie pomyśleli, że ja go chcę wypchnąć z domu. O internat – to prosiłam koleżankę, by dzwoniła i wypytała, bo sama bałam się być rozpoznana. Aż w końcu nauczycielka ze szkoły Oskara sama do mnie przyszła z propozycją internatu: że to będzie lepiej i dla mnie, i dla niego, bo on będzie w nowym środowisku, będzie miał tam towarzystwo. I rzeczywiście, w internacie Oskar ma swoich przyjaciół, ma co z nimi robić popołudniami.

Powiedziałabym tak: ludzie wokół mnie uznali, że w mojej sytuacji ja muszę mieć przerąbane i nie ma innej opcji, muszę być nieszczęśliwa. Patrzyli na mnie z takim współczuciem. Społeczeństwo generalnie, jeśli rodzisz niepełnosprawne dziecko, uznaje cię za kogoś, komu trzeba współczuć i tak cię traktuje. Większość ludzi uważa, że czeka cię ciężkie życie, pełne poświęceń itp. Do tej pory zresztą nie znam drugiej lesbijki samotnie wychowującej dziecko z zespołem Downa. Niemniej dziś widzę, że część tych moich ograniczeń wynikała z tego, że ja sama siebie traktowałam jako nieszczęśliwą. Okazało się, że nie musi tak być – nie, moje życie nie skończyło się wraz z narodzinami Oskara, dziecko z zespołem Downa nie oznacza, że nie mogę spełniać swoich marzeń, realizować się. Nie wolno się ograniczać! We Wrocławiu zaczęłam chodzić wszędzie z Oskarem – na spotkania oddziału KPH, gdy powstał, a potem na spotkania Kultury Równości, wszędzie. Wkręciłam się w aktywizm i zaraz poznałam Mirkę. Ostatecznie nam nie wyszło, tak bywa – ale ten związek był dla mnie bardzo ważny. Dzięki niemu przestałam się bać – zaczęłam mówić o sobie, że jestem lesbijką. Zresztą nadal tak się określam, lubię to, bo wiem, jak potrzebna jest widoczność lesbijek. Nie utożsamiam się wyłącznie z byciem kobietą, ale z lesbijką – tak, zdecydowanie. (śmiech)

Moja siostra się śmieje, że jestem dla Oskara matko-ojcem. Trochę to jest przytyk do jego taty, który nie bardzo ma z nim stały kontakt, a trochę oczko do mnie, bo ja jestem trochę mężczyzną, trochę kobietą. I tak jest OK.

Ja cię poznałem przy okazji projektu fotograficznego, który miałeś 12 lat temu. Pisaliśmy o nim w „Replice”.

„Równi w Europie”. To był 2010 rok. Sporo krajów w Europie miało już wtedy albo związki partnerskie, albo równość małżeńską i wymyśliłem, że zrobię wystawę ze zdjęć ślubnych – tych prawdziwych ślubnych zdjęć par jednopłciowych

z różnych krajów Europy oraz tych wyobrażonych, zainscenizowanych zdjęć ślubnych par jednopłciowych z Polski. Te pierwsze były kolorowe, a te drugie czarno-białe, co symbolizowało fakt, że u nas jeszcze tych ślubów w majestacie prawa zawrzeć nie można.

Minęło 10 lat i projekt niestety nadal jest aktualny.

Niestety. A ostatnie dwa lata to już zupełnie koszmar – „strefy wolne od LGBT”, bardzo homofobiczna kampania prezydencka, homofobusy, aresztowanie Margot. A jednocześnie czuję, że jako społeczność jesteśmy dziś silniejsi, mamy większą świadomość, więcej inicjatyw i jesteśmy lepiej zorganizowani.

Pierwszy Marsz Rowności we Wrocławiu zorganizował lokalny oddział KPH w 2009 r. Potem powołaliście do życia Q Alternatywę, a następnie w 2014 r. – Kulturę Rowności. Jesteś tam od początku, prawda?

Absolutnie. Kultura Równości to jest moje drugie dziecko. Najpierw trochę szukałem dla siebie miejsca, to było właściwie tylko fotografowanie, a później znalazłem inne rzeczy, które lubię.

Czyli?

Logistyka. Ogarnianie. Koordynowanie. Trochę zgodne z moim wykształceniem, bo jestem animatorem społeczno-kulturalnym.

Ogarniasz wrocławskie Marsze Rowności, tak? Przez pandemię w zeszłym roku mieliśmy tylko jeden – właśnie we Wrocławiu.

Takie przedsięwzięcie jak Marsz to jest duża sprawa. W ciągu ostatniej dekady nabrałem takiego doświadczenia, że przez kilka ostatnich lat pracowałem w korporacji właśnie przy logistyce, wykorzystując doświadczenia nabyte podczas Marszów. Mam talent do dostrzegania organizacyjnych dziur, niedopatrzeń – o, tu coś nie styka, ten odcinek niezałatwiony, tu potencjalnie kryzysowa sytuacja – to ja, tu jestem. Przy każdym Marszu obiecujemy sobie, że tym razem dopniemy wszystko na ostatni guzik, by się nie stresować – ale i tak coś niespodziewanego zawsze wypada i człowiek biega z obłędem w oczach. Trzeba skoordynować dziesiątki drobnych czyn ności i dopilnować ich. Choćby ostatnio: wszystko już jest cacy, Marsz rusza – a tu nagle okazuje się, że transparenty z pierwszego samochodu niezdjęte – i trzeba szybko rozładować i rozdać, bo samochód już niemal odjeżdża. Takich spraw są dziesiątki.

Ja sam miałem też dodatkowy stres na Marszach związany z Oskarem – czy będę miała go z kim zostawić, czy nic mu się nie stanie. A teraz coraz bardziej realne mi się wydaje, że Oskar po prostu pójdzie ze mną na któryś z następnych Marszów. Na te pierwsze go nie brałam, bo bałam się, że w razie napieprzanki policji z „łysymi”, ja nie zdążę z nim uciec – ale teraz jest już bezpieczniej na Marszach we Wrocławiu.

A w Kulturze Rowności jak na ciebie mowią? Bo zgaduję, że chyba nie „Aniu”?

Od jakiegoś czasu przedstawiam się „Anna Piotr Smarzyński” i mówię, że zaimki obojętne. Przyjaciele sobie skrócili i mówią „Smarzu” po prostu.

Podoba ci się?

Tak, uwielbiam „Smarzu”! A najbardziej lubię mówić z męskimi zaimkami takie zdania jak np. „Byłem w ciąży” albo „dostałem okres” – ludzie są zaskoczeni i wtedy wyjaśniam. Jest mi strasznie przyjemnie, że doszedłem do takiej świadomości, że nie muszę określać, czy jestem mężczyzną, czy kobietą. Częściej – mężczyzną, a rzadziej kobietą, ale czasami też gdzieś pomiędzy jednym i drugim, a czasami żadnym. Grunt, że nie muszę wybierać tylko jednej z dwóch opcji. To jest taka ulga! To jest moja niebinarność – i na tym polega moja wolność, moje bycie sobą – nie muszę określać siebie jednoznacznie jako kobietę czy mężczyznę.

Mówisz, że ostatnie lata przepracowałeś w korporacji, a co będzie dalej?

Chciałbym jeszcze bardziej poświęcić się Kulturze Równości, bo nie mogę przecież siedzieć i czekać aż coś samo się zmieni. Muszę coś robić. Chciałbym skupić się m.in. na prowadzeniu warsztatów Wendo (bo jestem przecież osobą trenerską Wendo), na edukacji antydyskryminacyjnej, na pracy warsztatowej generalnie. Mam jeszcze jedno marzenie: chciałbym otworzyć knajpkę, która będzie przyjaznym lokalem LGBT, a jednocześnie będą tam zatrudnione osoby z zespołem Downa i w ogóle z niepełnosprawnościami. To musi być gdzieś w centrum i będzie nazywać się Downtown. Trzymaj kciuki, ja widzę tę knajpę już. Więc tak, pozwalam sobie na marzenia i jednocześnie wyluzowałam. Oskar za dwa lata skończy szkołę i co będzie dalej? Czy pójdzie do jakiejś pracy? Może nauczy się jeździć tramwajem i będzie jeździł do warsztatu terapii zajęciowej? Dawniej bym się już zamartwiała, a teraz spokojnie mówię: „zobaczymy, jak będzie”.[/restrict]

Poza tym od paru lat jestem w związku z pewną dziewczyną. Nie jest idealnie, bo oni się z Oskarem chyba nie do końca lubią, ale kto powiedział, że ma być idealnie?

Smarzu, a co sądzisz o tym, co się dzieje w Polsce po wyroku Trybunału Konstytucyjnego – o Ogólnopolskim Strajku Kobiet itd.?

To pewnie cię znów zaskoczę: miałem aborcję, oto, co sądzę. Masz kolejny coming out. To było przed Oskarem – w tym okresie, w którym, walcząc ze sobą, postanowiłem, że muszę być dziewczyną hetero. Wpadka. Zupełnie idiotyczna – wstyd powiedzieć, ale po latach seksu z dziewczynami, gdzie nie ma zagrożenia zajścia w ciążę, ja po prostu zapomniałam, że z chłopakiem trzeba się pilnować. Sam zabieg oczywiście nie był najprzyjemniejszy, ale zniosłam to. Gorzej było z tą napierdalanką, którą słyszałem wszędzie w mediach – że syndrom poaborcyjny, że to ze mną zostanie do końca życia, że się będę zadręczać – taka gadka wpędzała mnie w poczucie winy dużo bardziej niż sama aborcja i przez całe lata nikomu o niej nie mówiłam.

Stosunkowo szybko potem zaszłam w drugą ciążę – i to był Oskar. Po urodzeniu go dostałam kwitek, że jeśli zajdę w następną ciążę i badania prenatalne wykażą zespół Downa, to mogę mieć legalną aborcję. Oskara kocham, ale powiem wprost: gdybym wtedy miał wybór i gdybym wiedział o zespole Downa, to Oskar by się nie urodził. Mówię to z pełną świadomością i bez wyrzutów sumienia. Cieszę się z obecnych protestów. Bardzo chciałbym, by nikt nie był zmuszany do rodzenia. Nie mogę znieść tego, że pro-life’owcy wykorzystują wizerunek osób  z zespołem Downa do swojej propagandy. To jest poniżające – niby nie chcą „zabijać”, a to właśnie oni wytykają mnie na ulicy palcami, jak idę z Oskarem, lub okazują swoje współczucie tekstami: „Sama sobie jesteś winna, po pijaku go robiłaś?”.

To nasze cholerne państwo w żaden sposób  nie dba o osoby niepełnosprawne. Ja nie wiem, czy mój syn będzie mógł godnie żyć, jak mnie zabraknie, więc to jest walka o wolność, godność i prawa człowieka dla nas wszystkich. To są nasze ciała i to powinny być nasze decyzje, koniec. Te protesty zresztą odbieram jako protesty nie tylko za wyborem w sprawie aborcji, tylko szerzej: za wolnością po prostu.

Ostatnie pytanie: czy robiłaś coming out przed Oskarem?

Tak, ale dla niego nie ma tematu. Sam jest totalnie hetero. Gdy próbowałem pewne rzeczy mu wyjaśnić i nazwać, nie rozumiał albo to go nie obchodziło – aczkolwiek intuicyjne wszystko łapie. Gdy Oskar widzi, jak sobie okazujemy czułość z moją dziewczyną, mówi: „Miłość, miłość”.

Les_be_together, para instagramerek: Sylwia Ryba i Kasia Żukowska; o tym, jak organizuje się wesela, gdy same nie mają prawa do ślubu

SYLWIĄ RYBĄKATARZYNĄ ŻUKOWSKĄ, parą instagramerek znanych jako LES_BE_TOGETHER, rozmawia Tomasz Piotrowski

Foto: arch. pryw.

Zawodowo zajmujecie się organizacją wesel. Jak to jest robić coś, do czego samej nie ma się prawa?

K: Traktujemy to bardzo technicznie – ot, praca. Wiele imprez weselnych robiłyśmy razem i bywamy już tym zmęczone – co tydzień wesele, stres, organizacja, siedzenie do rana. W pewnym momencie to przestaje być coś wyjątkowego.

S: Trochę oswoiłyśmy się z sytuacją, że nam nie jest to dane, choć to smutno brzmi. Straszne, ale adaptacyjna funkcja umysłu tak działa. I tak, niby traktujemy to służbowo, ale gdy byłyśmy na ślubie byłej dziewczyny Kasi z jej nową partnerką – mamy super kontakt, one mieszkają w Holandii – to tam było zupełnie inaczej. Na początku ceremonii rozdawali chusteczki i pamiętam, że Kaśka spojrzała na mnie z politowaniem i powiedziała: „Ja nigdy nie płaczę na takich ceremoniach”. I co? Pierwsza się rozbeczała.

Wasi klienci wiedzą, że jesteście parą?

K: Prędzej czy później się dowiadują, bo nie ukrywamy związku, zachowujemy się normalnie. Jesteśmy w pracy, więc nie całujemy się na środku sali, ale zdarza się nam przytulić. Nie mają nic przeciwko. Organizujemy wesela w Łodzi w starej fabryce, którą wynajęłyśmy dwa lata temu – specyficzne miejsce, nie ma wiele wspólnego z „typowymi” polskimi weselami w remizie z chlaniem wódy na umór. Trafia więc do nas inny „rodzaj” klienta.

[restrict]Jak wpadłyście na pomysł, by prowadzić takie miejsce?

K: To nie było jakieś wielkie marzenie. Miałam wcześniej restaurację w Warszawie ze wspólniczką. Interes dobrze się kręcił, ale i tak rozglądałam się za czymś nowym. Gdy pojawiła się ciekawa oferta, zaryzykowałam i tak przejęłyśmy Tekturę (Instagram: @tekturaboho), dla której główną działalnością są właśnie wesela.

Gdy wasi klienci dowiadują się, że jesteście parą – nie wyrażają wspołczucia? Zdają sobie sprawę, jak dziwna jest to sytuacja? To właściwie jak apartheid. Trochę tak, jakby czarnoskóre osoby prowadziły restaurację, która z mocy prawa jest „tylko dla białych”.

K:Mam wrażenie, że to dla klientów bardzo niezręczny temat, którego unikają. My też nie użalamy się nad sobą i nie roztrząsamy sprawy, będąc w sytuacji biznesowej. Gdy czuję, że jestem z kimś bliżej, informuję, że ja i moja narzeczona również zamierzamy wziąć tutaj ślub. Najczęściej widzę wtedy zdziwie- nie, pytają jak to możliwe. Powiedziałabym nawet, że widać w ich oczach zakłopotanie, że jakaś część historii Polski ich ominęła.

S: Wiele osób  heteroseksualnych nie zdaje sobie sprawy z tego, co dla nas oznacza brak możliwości sformalizowania związku i adopcji dziecka. Wydaje im się, że jest to wyłącznie spór ideologiczny. Dla mnie najbardziej obrazowym przykładem, który podaję w rozmowach z taką nieświadomą osobą, jest sytuacja rodziny dwóch kobiet, wychowujących wspólnie dziecko. W sytuacji, gdy biologiczna matka umiera, ta druga, choć wychowywała dziecko przez całe jego życie, była i jest w świetle prawa obcą osobą dla tego dziecka, nie ma wobec niego ani żadnych praw, ani obowiązków.

Częstą reakcją na ten przykład jest: „O Boże, rzeczywiście! Nie wiedziałem”.

Pary jednopłciowe nie mogą w Polsce zawrzeć ślubu, ale wesele można zrobić. Zdarzyło się, że waszymi klientami były też pary homoseksualne?

K: W zeszłym roku po raz pierwszy podpisałam umowę z dwiema lesbijkami. W tym roku, o ile koronawirus pozwoli, zorganizujemy im wesele. Dziewczyny biorą ślub humanistyczny – będzie zarówno ceremonia, jak i samo wesele. Jesteśmy ciekawe, co dziewczyny wymyślą, bo same też chcemy wziąć ślub humanistyczny.

Od dwóch lat jesteście parą narzeczeńską i ślub miał być już w zeszłym roku, prawda?

K: Tak, 6 czerwca. Cóż, pandemia… Może i lepiej – przynajmniej zdążę schudnąć! (śmiech)

S: Moja sukienka czeka, tyle czasu minęło, że już też muszę schudnąć. (śmiech) Na pewno jednak nie weźmiemy ślubu za granicą, nie widzimy w tym dla siebie sensu. To strasznie smutne być małżeństwem tylko na wakacjach, a na razie nie planujemy emigracji. Tymczasem wybrałyśmy ślub humanistyczny – to ma być ważny moment dla nas i dla naszych bliskich. Chcemy sobie coś obiecać, stanąć przed sobą i wyznać miłość.

Wasz związek zaczął się od kursu angielskiego? Dobrze widziałem na Instagramie?

K: Tygodniowy wyjazdowy kurs angielskiego dla dorosłych w czerwcu 2016 r. Ja byłam uczestniczką, a Sylwia koordynatorką. Dojechałam na miejsce autem, gdy przyjechał autokar z częścią uczestników, wśród tych osób  była Sylwia. Parkuję auto, patrzę i wychodzi ona. Właściwie najpierw jej nos, a potem ona. (śmiech) I mówię: „O Boże to jest ideał!”. Uwielbiam dziewczyny z dużymi nosami, właściwie wszystkie moje eks są do siebie podobne. Gdy potem przedstawiałam Sylwię dalszym znajomym, niektórzy mówili do niej: „Ale my się już znamy!”.

S: Nawet ci bliżsi na początku mylili imiona.

Czyli ty, Kasiu, pojechałaś na ten kurs nie tylko uczyć się angielskiego, ale też byłaś na „łowach”? (śmiech)

K: Przeciwnie! Miesiąc przed kursem kupiłam mieszkanie ze swoją ówczesną dziewczyną, wzięłam kredyt. Za nikim się nie rozglądałam, nie planowałam rewolucji w życiu, ale poznałam Sylwię i cóż… Szybko zrozumiałam, że to jest mi pisane.

S: To był kurs z native speakerami, był zakaz używania języka polskiego przez cały tydzień, a moim obowiązkiem było pilnowanie tego. Kacha oczywiście była rebelem. Wiecznie jakieś szeptanie z innymi uczestnikami po polsku. Raz nawet mi zadała pytanie po polsku. Ja w pracy jestem straszną służbistką, od razu odpowiedziałam oburzona: „I’m sorry but you’re not allowed to speak Polish in here. I’m not having this conversation with you”. (śmiech)

To niezły początek. Kasia, miałaś serio pytania czy tylko chciałaś zagadać?

K: Już nie pamiętam, ale znając siebie, to pewnie zagadać. Któregoś wieczoru, po zajęciach, razem z innymi uczestnikami, siedzieliśmy w salonie i się alkoholizowaliśmy. Sylwii obowiązkiem było poznanie każdej osoby, żeby potem „dopchać” nam kolejne kursy po powrocie do domu. Wzięła mnie na cel…

S: Na początku small talk: „O widzę, że masz tatuaż”. Bo Kasia ma na nadgarstku gwiazdkę. A ona: „Zrobiłam sobie z moją przyjaciółką, która kiedyś była moją dziewczyną, bo ja lubię dziewczyny”. Nauczona doświadczeniem, że ludzie czasem mówiąc w innym języku, chcą powiedzieć jedno, a wychodzi co innego, odpowiedziałam z zaskoczeniem: „Przepraszam, co?”. (śmiech) Kaśka opowiedziała szczegóły, później ja opowiedziałam jej o swoim życiu… i tak już na tej imprezie rozmawiałyśmy do samego rana.

Od tamtej pory już nierozłączne?

K: To nie było takie proste. Wróciłam do Warszawy, a Sylwia do Kielc do… swojego chłopaka. Była z nim 3,5 roku, dla niego wyprowadziła się z rodzinnego Słupska, mieszkali tam razem, a miesiąc po tamtym kursie on się jej oświadczył.

S: Przed wyjazdem wymieniłyśmy się numerami, co chwilę pisałyśmy do siebie SMS-y i pierwszą osobą, której napisałam o tych zaręczynach, była właśnie Kacha. Odpowiedziała: „Jak się czujesz? Jaką decyzję podjęłaś?”.

No właśnie – jaką?

S: (wzdycha) Wspinaliśmy się w Zakopanem na szczyt i czułam, co się święci. Całą drogę zastanawiałam się, co odpowiem. Stwierdziłam, że sprawdzę, co czuję, gdy to już się stanie. Klęknął, wyciągnął pierścionek, a moją pierwszą reakcją było: „Ooooo nie, nie, nie, nie!”. Totalna panika! Z jakiegoś powodu był na to przygotowany. Cierpliwie dalej klęczał i mówił: „Spokojnie, nie stresuj się. Nałóż pierścionek, zobacz, jaki ładny”. Pod skórą już czułam, co się ze mną dzieje, ale to był bardzo dobry chłopak, kochał mnie, dbał o mnie. Wtedy nie widziałam powodu, dla którego miałabym odmówić. Przyjęłam zaręczyny, które zerwałam w kolejnym miesiącu. Wcześniej poradziłam się mamy, bo od zawsze byłyśmy wielkimi przyjaciółkami. Powiedziałam, że chcę się z nim rozstać i zacząć zupełnie nowe życie z kobietą. Mama zamarła, po czym wyszła z pokoju, temat jakby ucichł. Po całym dniu główkowania staje i mówi: „Dobra, słuchaj! Każda kobieta ma jakieś tam doświadczenia z innymi kobietami. To nie jest ważne, co ty tam sobie robisz na boku, ale… no, ja chcę wnuki! Twój narzeczony jest spoko, dopiero co się z nim zaręczyłaś!”. Pokłóciłyśmy się. Zamieszkałam w Warszawie. Dałam mamie i ojczymowi do zrozumienia: albo mnie akceptujecie, albo mnie nie ma. To było mega trudne i bolesne, bo wcześniej rozmawiałyśmy niemal codziennie.

A ty, Kasia, jak poradziłaś sobie z dotychczasowym życiem?

K: Byłam z moją dziewczyną od dwóch lat, wróciłam z kursu, ona skacze mi na szyję, mówi, że bardzo tęskniła, a ja patrzę na nią i, kurde, nie czułam tego. Zaczął się poważny kryzys, wkrótce wszystko się skończyło. Potem zauroczyła się w mężczyźnie, są teraz małżeństwem, mają dziecko, jest szczęśliwa. Śmiejemy się, że musi być równowaga w przyrodzie: Sylwia weszła do naszej społeczności, a ona z niej wyszła. Po trzech miesiącach od kursu mieszkałam już z Sylwią. Ona miała szukać czegoś własnego w Warszawie, ale jak to zwykle bywa, już się ode mnie nie wyprowadziła.

Czyli od razu na całość.

S: Tak! Typowy lesbowy związek! „Cześć, fajna jesteś – tu są klucze do mieszkania”. (śmiech)

K: Ale było tylko kilka spięć. Sylwia np. zwija skarpetki do prania w kulkę, co doprowadza mnie do szału.

S: Jestem wierna swoim ideałom. Powinnaś je rozwijać przed wrzuceniem do pralki! (śmiech)

Kasia, ty nie byłaś w związkach z facetami, tak?

K: Chłopaka miałam raz, gdy miałam 15 lat. Jest w ogóle mało facetów, z którymi dobrze mi się gada, nie wspominając

o czymkolwiek więcej. A ci do gadania to właściwie są głównie geje. Na pierwszej kwarantannie w marcu 2020 z lubością oglądałyśmy „Hotel Paradise” na TVN 7 (program rozrywkowy, w którym single zamieszkują w hotelu i ich zadaniem jest znalezienie sobie pary spośród pozostałych uczestników – przyp. red.) – to była genialna rozrywka: obserwowanie jakby odmiennego „gatunku” ludzi. Tam właśnie byli faceci, z którymi w życiu bym nie chciała się spotkać i zamienić z nimi słowa.

S: Kasi było łatwo dorastać jako lesbijka, bo w rodzinie już były osoby nieheteronormatywne.

K: Miałam chrzestnego geja, który niestety dość wcześnie zmarł, jednak cała rodzina dzięki niemu była tolerancyjna, znała sytuację osób  LGBT+.

Pamiętasz, gdy powiedziałaś mamie, że idziesz na randkę z dziewczyną czy coś podobnego?

K: Siedziałam z mamą na działce i piłam drinki, miałam 24 lata. To był mój drugi poważny związek, późno to powiedziałam, ale ze związków z chłopakami przecież dziewczyny też się chyba nie tłumaczą mamom? Opowiadałam jej coś o życiu i wspomniałam o koleżance Karolinie, a mama wypaliła: „Ty myślisz, że ja nie wiem, że Karolina to jest twoja dziewczyna, a nie koleżanka?!”. No i wszystko było jasne.

Tobie, Sylwia, udało się naprawić relacje z mamą?

S: Jakiś miesiąc po zamieszkaniu z Kachą zadzwoniłam i powiedziałam, że przyjeżdżam na rodzinną imprezę – 50. rocznicę ślubu moich dziadków. Nie sama. Od razu ją uspokoiłam, że wynajmujemy apartament na sąsiedniej ulicy. Mama przychojraczyła i mówi: „Ale jak to? Ty chyba będziesz spać w domu? Niech ta Kasia sobie śpi w hotelu, ale ty przyjeżdżasz do Słupska i nie śpisz w domu?”. Powiedziałam, że nie i rozłączyłam się. Do spotkania jednak musiało dojść, bo my z Warszawy wiozłyśmy dla niej pewną przesyłkę. Mama odebrała ją na dworcu, przywitała się z Kaśką i poszła w swoją stronę, a my w swoją. Wieczorem do mnie dzwoni: „Dziewczyny, to może przyjdziecie jutro na obiad?”. Demon został więc oswojony, potem szybko zaczęło być super.

A reszta rodziny?

K: Ci ludzie patrzyli, a w ich minach było: „What the fuck? Kim jest ta laska?”. Ale ja tam się świetnie bawiłam! (śmiech) Sylwia jest właśnie taką osobą: nie pierdoli się z tematem. Jak idzie do nowej pracy, to zaraz gada: „A ja mam dziewczynę, mieszkam z nią, mamy buldożka”.

S: Stwierdziłam, że nie ma co się czaić. Jeżeli my siebie nie będziemy traktować normalnie, to czemu inni mieliby to robić? Poza tym, byłam z mężczyznami, więc byłam przyzwyczajona, że związek to coś normalnego, dla mnie więc nie wchodziło w grę jakieś ukrywanie się. Ale żeby nie było tak miło, to z całą rodziną, która tam wtedy była, nie mam dziś kontaktu. To rodzina od strony taty, rodzice są po rozwodzie. Ojciec powiedział, że to, co mi „doskwiera”, to się leczy. A babcia zaczęła w rodzinie rozpowiadać, że „Sylwia dla pieniędzy zrobi wszystko”! (śmiech) Więc powiedziałam: „Nara!”.

K: Za to w zeszłym roku byłyśmy na imprezie rodzinnej u mamy Sylwii, wielki grill na chyba 30 osób  – podchodzili do mnie i: „A to ty jesteś ta Kasia! Ładna dziewczynka z ciebie!”.

S: A wiesz, Tomek, jaki jest paradoks? Większość rodziny od strony taty to wielka inteligencja, wszyscy ą, ę, biznesmeni… i buraki, jeśli chodzi o kwestie LGBT. A od strony mamy – proste, często wiejskie rodziny. A zachowali się super.

Sylwio, mowiłaś na Instagramie, że wcześniej dziewczyny też cię w jakiś sposób kręciły.

S: Była taka dziewczyna – jedna, dzięki której po raz pierwszy przyjęłam „to” do świadomości. Poznałam ją na Erasmusie na Łotwie (unijny program wymiany studentów – przyp. red.). Zwariowana historia – zaczęło się od zakładu, wyzwania… a potem na golasa w środku nocy biegałyśmy wokół bloku! (śmiech) Linda – tak miała na imię – założyła się z moją koleżanką, że mnie pocałuje, i ta koleżanka uznała, że nie ma takiej opcji – więc bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła, że wcale nie trzeba mnie do tego kissa namawiać! (śmiech) Poleciałam w tango mocno, skończyłam noc z tatuażem.

Słucham?

S: No, odpięłam wrotki. Chyba laski tak na mnie działają! (śmiech) Ten tatuaż to wielki sekret Instagrama, dostałam mnóstwo pytań… Może czas zdradzić sekret? Mój tatuaż to liczba 10 – symbolizuje tamten wieczór i 10 popieprzonych rzeczy, które wtedy zrobiłam. Linda ma taki sam, nie ma tygodnia, żeby Kaśka nie krzyczała do mnie „Usuń ten tatuaż!”.

Pocałunek i bieganie nago wokół bloku? A pozostałe osiem?

S: Na pewno była jeszcze jazda na deskorolce w butach na obcasie (pieć osób mnie asekurowało, a i tak zdarłam kolana), przeskakiwanie przez płot, które skończyło się rozdarciem spodni, wymiana kolczykami w obskurnej toalecie, kolczyk mi upadł na ziemię, dezynfekowałyśmy go tequilą… Studenckie życie.

Po ogłoszeniu wyroku pseudo Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zakazu aborcji zaangażowałyście się w protesty.

K: Pierwszy raz na Strajku Kobiet byłyśmy 16 października 2019 r. Późno, zważywszy, że ten ruch istnieje od 2016 r. Nie mam słów na to, co dzieje się w Polsce.

S: Wiele osób  uważało, że nas, lesbijek, temat Strajku Kobiet nie dotyczy, bo nie będziemy miały dzieci. To oczywiście bzdura. My akurat rzeczywiście dzieci na razie nie planujemy, ale to przecież wszystko są kroki do odebrania nam wszelkiej wolności.

Mówiłyście, że homofobia was nigdy bezpośrednio nie dotknęła. Serio? Nie możemy wziąć w Polsce ślubu, adoptować dzieci jako pary czy nawet zawrzeć związku partnerskiego. W mediach cały czas pojawiają się homofobiczne wypowiedzi, a za tęczową flagę można zostać pobitym. Jak niby homofobia was nie dotyka?

S: Oczywiście, zdajemy sobie sprawę z ogromnej ilości ograniczeń, jakie mamy jako osoby LGBT. Masz rację. Miałyśmy na myśli jedynie to, że nie spotkałyśmy się z bezpośrednią agresją, fizyczną czy werbalną, wobec nas. Choć i to się ostatnio zmieniło. Sytuacja w Żabce – coś wybierałyśmy, nawet nie trzymałyśmy się za ręce, a pani nagle do nas: „Pedalstwo! Roznosicie koronawirusa!”. Potem krzyczała: „Lesbijki, lesbijki, lesbijki!” i pokazywała nas palcami. Zszokowane, powiedziałyśmy tylko: „Ale pani ma gejradar!”. I wyszłyśmy. Pierwszego dnia po wyroku Trybunału poszłyśmy na protest. Miałam czapkę z tęczową lamówką od KPH. Mijałyśmy pana z pięknym białym pieskiem, który do nas podszedł. Chciałam go pogłaskać, a ten pan zwrócił się do psa: „Burek! Nie podchodź do tych elgiebetowskich szmat!”. Obie te sytuacje wydarzyły się w ciągu jednego tygodnia, tuż pod naszym domem, w centrum Warszawy.

Na waszym instagramowym koncie sporo jest aktywistycznej tematyki.

S: Gdy wprowadziłam się do Kaśki, poczułam się częścią społeczności LGBT, ale jednocześnie nic o niej nie wiedziałam. Zaczęłam obserwować dużo dziewczyn lesbijek na Instagramie, głównie zagraniczne konta (np. @nancy_dsantos – moja codzienna porcja lesbośmieszków), ale też polski profil @this_is_klenska. Któregoś razu Kaśka zaproponowała, żebyśmy założyły swój – i poszło. Poznałyśmy dużo osób , wyrobiłam sobie zdanie na różne tematy. Na początku myślałam, że naszą misją powinno być pokazywanie, że nie jesteśmy takie straszne, tym ludziom, którzy mają jakiś problem z „LGBTQWERTY”. Po jakimś czasie dotarło do mnie jednak, że ludziom, którzy są „nieprzekonani”, nie ma sensu udowadnianie czegokolwiek. Wsparcia za to potrzebują dziewczyny z naszej społeczności. To one powinny każdego dnia mieć kontakt z treściami typu: „Kochana, jesteś zajebista! Wszystko jest z tobą OK. Zobacz, można być z dziewczyną, można razem mieszkać, być szczęśliwą, nie trzeba siebie biczować całe życie. Pozwól sobie realizować to, co czujesz i o czym marzysz!”. Poznałyśmy mnóstwo historii, zaczęłyśmy robić posty randkowe, dziewczyny dodają swoje ogłoszenia, mogą się poznać. Przyczyniłyśmy się do powstania co najmniej pięciu związków. Dziewczyny dziękują nam, że znalazły swoją miłość itd. Mam ciarki, jak o tym myślę.

K: Ostatnio dostałyśmy wiadomość od dziewczyny, którą nasz post o lekarzach LGBT-friendly zainspirował do wizyty u jednego ze specjalistów – dziś ona jest po operacji torbieli znalezionej wtedy na jajniku. Takie historie nakręcają do działania, pomagają w chwilach zwątpienia.

S: Ja mam wciąż głód wiedzy. Mam tylko swoją Kaśkę, nie przeżyłam tych wszystkich rzeczy, przez które przechodziły te dziewczyny, które do nas piszą. O tym, jak odkrywały seksualność w okresie dorastania, jak się tego bały, z czym spotkały się w szkole, te imprezy potajemne, załamania.

Ty tych rozterek nie miałaś? Gdy byłaś nastolatką, nie miałaś myśli, że chciałabyś być z dziewczynami i że to jest „złe”?

S: Zauważałam urodę kobiet, ale nie pozwalałam sobie na zakochanie się. Gdzieś tam w środeczku marzyłam, by poznać dziewczynę, która byłaby mną zainteresowana, ale nie wykonałam żadnego kroku. Mieszkałam w małym mieście, byłam przekonana, że nie ma w nim ani jednej lesbijki. Podobali mi się też mężczyźni, dlatego zgodnie z normami bardziej kierowałam uwagę w ich stronę i byłam szczęśliwa w tych związkach. A potem poznałam Kasię i zakochałam się w niej po uszy, to pierwsza kobieta w życiu, w której się zakochałam.

Pozowałyście do błękitnego kalendarza „Repliki” 2021. Od razu się zgodziłyście?

S: W tym samym czasie pojawiły się dwie różne propozycje, oprócz kalendarza, jeszcze sesja zdjęciowa do e-sklepu. Stwierdziłyśmy, że „Replika” to jednak już coś super – musimy się spiąć, by to ogarnąć. Drugą opcję odrzuciłyśmy. Emilia Lyon, fotografka, też nas fajnie przygotowała, bo powiedziała, że to będzie nagi kalendarz, ale zadba o granice uczestniczek.

K: Ja od razu powiedziałam, że nago nigdy, bo jeszcze nie schudłam! (śmiech) Jakbym wyglądała jak ciacho, to pewnie, że bym się rozebrała! A to też był trudny czas, bo nagle odezwał się do nas TVN i w cztery dni musiałyśmy zorganizować wesele do jednego z ich programów, musiałyśmy więc przełożyć sesję, po której od razu jechałyśmy na urlop, więc to była super szybka akcja.

Chciałyście coś pokazać udziałem w tym kalendarzowym projekcie?

S: My zawsze chcemy pokazać jedno: „Dziewczyny! Nie bądźcie niewidzialne! My tu jesteśmy, pokazujemy się i jest zajebiście!”. I to jest ta misja, która nam przyświeca od niemalże samego początku. I tu też o to chodziło. Ja na Instagramie otwarcie mówię o swoich barierach, o tym, czego się boję. Chociażby o moim lęku przed tłumem, który jest potworny, ale jednak na Strajk poszłam, bo trzeba! I zawsze laski piszą potem do nas, że boją się tego samego i czuły się z tym same, nie wiedziały, czy się przełamać, a my im w tym pomogłyśmy. I z tym kalendarzem chodzi dokładnie o to samo. Nie wstydźcie się siebie![/restrict]

Piotr Jör Grabowski & Daniel Uzdowski: Gdy plus kocha plusa

PIOTR JÖR GRABOWSKI jest terapeutą i modelem. DANIEL UZDOWSKI jest copywriterem w agencji reklamowej. Obaj żyją z HIV. Są parą poliamorystów, którzy zadeklarowali monogamię. Lubią dyskusje o anatomii związków, o psychologii i o seksie. Rozmowa Mariusza Kurca

fot. FotoMan/Łukasz Jurewicz

Pierwszy raz gościmy na łamach „Repliki” parę gejów, którzy obaj żyją z HIV i mówią o tym otwarcie. Być może zresztą jesteście pierwszą taką parą w całej polskiej prasie.
Daniel: O, kurczę.
Piotr: Z jednej strony miło przecierać szlaki, a z drugiej smutno, że HIV jest wciąż tabu – na szczęście coraz mniejszym.

Dodatkowo, dla ciebie, Danielu, ten wywiad, to po prostu publiczny coming out, prawda?
D: Nie ukrywam, że jestem gejem już od dość dawna, ale w tym wywiadzie to będzie pierwszy raz „czarno na białym”, masz rację.

Zgodziliście się porozmawiać o waszym związku. Obaj jesteście modelami, z tym, że dla Piotra to jest zajęcie dodatkowe, bo jesteś, Piotrze, przede wszystkim terapeutą, udzieliłeś wywiadu „Replice” pięć lat temu, opowiadałeś m.in. o zajęciach, które prowadziłeś dla mężczyzn wchodzących w relacje intymne z mężczyznami. Danielu, ty natomiast pracujesz głównie jako model, tak?
D: Też już tylko dodatkowo. Na co dzień pracuję w dużej agencji reklamowej. Ale mam za sobą kilkanaście lat modelingu.

[restrict]Aż kilkanaście?
D: Tak, tak, mam 30 lat.

Wyglądasz na 10 mniej!
D: (śmiech)
P: Daniel zaczynał pozować jako nastolatek, ja później – w 2008 r., gdy miałem lat 28.

Jak się poznaliście?
D: W 2017 r. dowiedziałem się o istnieniu Piotra i zacząłem go śledzić w sieci. Przyciągało mnie do niego, a jednocześnie miałem go trochę za jakiegoś szarlatana, który próbuje łączyć sacrum i profanum – sacrum, czyli psychologię, którą się interesuję i która jest dla mnie nauką, czymś namacalnym i jakoś wytłumaczalnym, oraz profanum – czyli dotyk, zmysłowość, wrażenia, czyli coś nieintelektualnego. Co on tam wyprawia na tych swoich zajęciach? Z tymi gejami? To było dla mnie dziwne, oburzające nawet może – i nęcące. A do tego, cóż, wydawał mi się atrakcyjnym facetem. Napisałem więc do niego, ale jak gdyby nigdy nic – w sprawie wspólnych zdjęć modellingowych, pełny profesjonalizm. Nie chciałem, by od razu pomyślał, że mi się podoba. (śmiech) Do zdjęć nie doszło, ale kontakt został nawiązany, kilka miesięcy później poznaliśmy się na żywo na wernisażu wspólnego znajomego i coś kliknęło
– zaczęliśmy się przyjaźnić.
P: Nasze rozmowy były od początku tak żarliwe, że aż napuchnięte. Daniel ciągle podważał to, co mówiłem, szukał dziury w całym.
D: Bo ja byłem wtedy podczas terapii, wychodziłem z uzależnienia, więc byłem głodny tej wiedzy psychologicznej i seksuologicznej, chciałem budować większą świadomość.

Z uzależnienia?
D: Później o tym opowiem, OK?

Dobrze, idźmy dalej z waszym związkiem.
P: Nie dawałem się Danielowi przyprzeć do ściany, nie miałem ochoty się bronić, zaczepki puszczałem mimo uszu.
D: Co mnie jeszcze bardziej nakręcało.
P: Pamiętam, jak toczyliśmy dyskusje o miłości. Ale nie jako o romantycznym uczuciu ani nawet nie jako o erotycznym przyciąganiu, tylko o miłości jako o postawie przyjmowania i obejmowania kogoś w całości, bycia z tą osobą taką, jaka jest w różnych odsłonach. Byłem wtedy bardzo ostrożny z Danielem, wiedziałem o jego problemach, a jednocześnie widziałem jego – bardzo atrakcyjne dla mnie – potencjały. No i jeszcze nasze przyciąganie seksualne. Było bezsprzeczne.
D: Po kolejnych kilku miesiącach takich intensywnych dyskusji, w którymś momencie Piotr nagle powiedział, że mnie kocha. W pierwszej chwili – szok! Dla mnie „kocha” było wtedy na wyrost. Ale zaraz wyjaśnił, że jest poliamoryczny – kocha nie tylko mnie. Wtedy jeszcze trochę trudno mi to było zrozumieć. Sam jeszcze nie zaakceptowałem w sobie tego, że… również jestem poliamoryczny. Dziś rozumiem to dużo lepiej. To było coś pomiędzy przyjaźnią a zauroczeniem, coś, co seksualnie jest nieskonsumowane i nigdy nie musi być, ale też coś, co podskórnie promieniuje zmysłowością. Teraz widzę, że sam miałem takie doświadczenie z niejedną osobą. Wtedy nie kumałem.

A nie sądzicie, że taka mnogość opcji – wielka monogamiczna miłość, trwały związek otwarty, fuck-buddies, ustawki na seks – to specyfika relacji gejowskich? Może też lesbijskich? Heteronorma wytworzyła jasne zasady bycia w związku dla kobiety i mężczyzny, ludzi homo- i biseksualnych pozostawiła na marginesie – i stąd może, na tym marginesie, my mamy większą wolność?
P: Z pewnością coś w tym jest, ale heteronorma w oficjalnym nurcie też się rozluźnia: jest chociażby zjawisko „friends with benefits”, które nie dotyczy tylko gejów. Z perspektywy gabinetu terapeutycznego mogę też potwierdzić, że ludzie decydują się coraz częściej na inne „typy” relacji.
D: Mariuszu, a ty jesteś poliamoryczny?


P: Nie wiadomo, czyli trochę tak. (śmiech)

Zatkało mnie na chwilę. Rzeczywiście, nie wiem. Może jestem? Do tej pory nie kochałem romantycznie kilku osób na raz.
D: W kulturze hetero jest mniej opcji, bo ta kultura w ogóle neguje poliamorię. A jeśli przyjmiemy, że można kochać więcej niż jedną osobę na raz i to jest OK, bo w nikogo to nie uderza – to otwiera się tysiąc konfiguracji.
P: Heteronorma mówi: uczucie ma się rozwinąć i wyrazić w bezpiecznym, stabilnym, monogamicznym związku, natomiast seksualność ma się wyrazić w spółkowaniu, które prowadzi do posiadania potomstwa. To jest niezwykle ograniczające, bo seksualność może się wyrazić też na wiele innych sposobów. Spółkowanie? Penetracja? Zajebiste – też uwielbiam, ale to jest przecież tylko wycinek. Idąc dalej, w wielu przyjaźniach czy choćby wzajemnych fascynacjach czymś – czy to będą samochody, czy muzyka – dałoby się znaleźć jakiś pierwiastek energii seksualnej między ludźmi. Jeśli uznamy istnienie czegoś takiego, to wszystko nam się luzuje i widać, w jak restrykcyjnych granicach się poruszaliśmy.

Wróćmy do was. Wiem, że zakaziliście się HIV wcześniej i niezależnie od siebie. Jak się dowiedzieliście o zakażeniu?
P: To jest temat na osobny wywiad, to są dwie różne i bardzo emocjonujące historie.
D: Proponuję, byśmy to dziś zostawili. Może następnym razem.

OK. A możecie opowiedzieć, jak się wyoutowaliście jeden przed drugim z HIV?
D: To była specyficzna sytuacja. Siedzieliśmy i jedliśmy pomelo – i Piotrek powiedział ni stąd ni zowąd, że raczej nie powinien jeść pomelo, bo to interferuje z jego lekami antyretrowirusowymi. O czym ja – a też przecież mam HIV – nigdy nie słyszałem. Trzeba unikać
owoców grejpfrutopodobnych? O! Prędko jednak dodałem: „Tak, u mnie to samo”. W ten sposób przesłaliśmy sobie informację o HIV. A drugi raz było na czacie na Messengerze. Jeżdżą po Polsce takie Plus Busy, wiesz? Taka firma przewozowa po prostu, bez związku z HIV oczywiście. Ale wkleiłem mu fotkę Plus Busa i zagadnąłem: „Wsiadasz do tego busa?”. Natychmiast zrozumiał aluzję, podchwycił i odpisał: „Tak, jedziemy tym samym busem”.
P: Mam za sobą już sporo HIV-coming outów i zwykle tak robię, że wpuszczam to info jakby bocznymi drzwiami zamiast „powiadamiać oficjalnie”.

A mieliście tak, że ze względu na stygmę szukaliście do związku tylko innego plusa?
P: Na początku miałem obawy, że trudno będzie się z kimś związać, że z pewnych praktyk seksualnych będę musiał zrezygnować itd. Ale okazało się, że nie. Żyję w specyficznej bańce społecznej i nie mam takich problemów. A druga sprawa, dla mnie dużo ważniejsza: wirus jest niesamowitym sitem znajomych. Albo ludzie po moim coming oucie się otwierają, przyjmują mnie i idą ze mną dalej, albo są
przerażeni i znikają z mojego życia – i bardzo dobrze. To jest fenomenalne, to daje tyle lekkości. Uczciwie mówię: nie zależy mi na relacjach z ludźmi, którzy nie są w stanie przyjąć informacji, że jestem pozytywny.

To samo chyba z homoseksualnością w ogóle, prawda?
P: Oczywiście. Jeśli stracisz kogoś przez coming out – good for you. Im szybciej, tym lepiej. Ta osoba potrzebuje się doedukować i uelastycznić. Niekoniecznie twoim kosztem.
D: Jest jedna szkoła, by nowym osobom outować się jak najszybciej, by móc być sobą od razu i by nie było tajemnic. I druga szkoła – że najpierw dajesz się tej osobie poznać, pokazujesz, jaki jesteś fajny, jakim wartościowym człowiekiem jesteś – a potem ujawniasz, że jesteś gejem. Albo że masz HIV. To jest taka gra na pułapkę, na przynętę. (śmiech) Zobacz, zobacz, jestem normalny – a potem ciach! Obaj mieliśmy okres, w którym nie byliśmy jawni jako osoby z HIV i… ja strasznie się cieszę, że to już za mną. I za Piotrem też oczywiście. To był okres strachu, że ktoś to może wykorzystać przeciwko mnie. Gdy sam o tym mówisz, rozbrajasz temat. Nauczyłem się tego od jednego z moich poprzednich chłopaków. Byłem w szoku, jak on otwarcie żyje i nic złego mu się nie przydarza – więc z czasem zacząłem go po prostu naśladować. Zrobiłem mocny HIV-coming out podczas terapii grupowej, wobec wielu osób na raz. I bez problemu.

Spotykacie się z dyskryminacją w środowisku gejowskim jako faceci z HIV?
P: O, nie, nie – osądzanie środowiska gejowskiego jako całości mnie nie interesuje, nie dam się w to wciągnąć. Jak mówiłem, ja żyję w specyficznej bańce – w stolicy, w kręgu ludzi zainteresowanych chociażby psychologią albo sztuką. Byłem już w związku z minusem, teraz jestem z plusem. Mam absolutny luz.

To jeszcze tylko zapytam, jak oceniacie poziom wiedzy, że niewykrywalny – niezakaźny.
P: W aktualnej sytuacji politycznej nie mamy co oczekiwać odgórnych kampanii na ten temat, więc bardzo szanuję wszystkie osoby, które robią to oddolnie, tworząc różne akcje i tematyczne organizacje NGO. Owszem, wciąż jest dużo do zrobienia. Sam mam znajomych, którzy nie zdają sobie sprawy, że facet, który ma HIV na niewykrywalnym poziomie, jest bezpieczniejszy od tego, który mówi, że nie ma HIV, ale badał się ostatnio np. rok temu.
D: Ludzie albo wiedzą na ten temat dużo, albo nic. Czuję się coraz pewniej i coraz częściej wrzucam temat przy różnych okazjach towarzyskich. Wrzucam – i obserwuję. I dziś mnie to bawi, a nawet rozczula – ta konsternacja ludzi. Kiedyś bym się bał, dziś czuję się komfortowo w takich dyskusjach, bo po prostu znam naukowe fakty. To daje siłę. Niedawno na jakiejś imprezie rozmawialiśmy o koronawirusie i użyłem słowa „wiremia” – ktoś dopytał, co to jest. Ja na to: „O, widać, że nie masz wokół siebie nikogo jawnego z HIV, bo byś wiedział”.
P: Tylko nie zapominajmy, że to są bezpieczne przestrzenie, sytuacje towarzyskie, w których często jesteśmy we dwóch. Gdzie indziej mogłoby być inaczej.

Wiem, Danielu, o czym mówisz. Jeśli sam siebie naprawdę akceptujesz, to ta samoakceptacja promieniuje z ciebie – i ludzie czują respekt.
P: A jeśli się boisz jawności, to często nieświadomie przyciągasz uwagę innych właśnie do tego czułego miejsca, które chciałbyś ukryć.

Jakie miejsce zajmuje HIV dziś w waszym życiu?
P: Tak na co dzień? Nie wiem… Jak wizyta u dentysty. Ot, trzeba tabletkę połknąć. Tyle.

To następny temat. Piotrek, w wywiadzie sprzed pięciu lat opowiadałeś o twoich córkach. Obliczyłem, że dziś one mają 20 i 13 lat. Chciałbym o nie zapytać.
P: Proszę bardzo, pytaj. (śmiech) Obie mają się dobrze.

Jak postrzegają związek taty z mężczyzną?
P: Ale one poznawały moich partnerów zanim związałem się z Danielem. Ten temat jest już dawno oswojony. A ponieważ Daniel jest bardzo rodzinną osobą, to te relacje są bliskie. Nawet nie wiem za bardzo, co więcej ci powiedzieć. Daniel cieszy się na spotkanie z nimi i vice versa, ale nie jest to żadna spektakularna sprawa.

To fajnie, że w sumie nie ma o czym opowiadać, bo wielu osobom może się wydawać, że to jakaś trudna rodzinnie, skomplikowana sytuacja.
D: Tak, niektórzy węszą – jeśli sytuacja jest nietypowa, to pewnie musi być napięcie, sekrety i dramaty. „Jak to wytłumaczyć dzieciom?!”. Najczęściej łatwiej niż dorosłym.

Piotr opowiedział mi w poprzednim wywiadzie o swym małżeństwie, o trudnej drodze, którą przeszedł, do zaakceptowania homoseksualności. A jak było z tobą, Danielu?
D: Miałem 13 lat, gdy zapomniałem zamknąć w kompie komunikator gadu-gadu, rodzice przeczytali tam coś, co jasno wskazywało, że podobają mi się chłopcy. Mieliśmy rozmowę. Trochę im to zajęło, zanim przetrawili, było trochę płaczów. W wieku 16 lat miałem pierwszego chłopaka długoterminowego. Wtedy ostatecznie zobaczyli, że to nie jest żadna faza i zaakceptowali. Ja na szczęście sam ze sobą nie miałem problemu. Wiedziałem, że mam inaczej niż pozostali, to się nazywa „homoseksualizm” i to jestem ja i inny nie będę. Również w wieku 16 lat zacząłem pracować jako model. W liceum wyoutowałem się przed kilkoma osobami. Po maturze przeprowadziłem się do Warszawy i w kolejnych agencjach modellingowych, w których pracowałem, byłem już wyoutowany. Na Facebooku od dłuższego czasu uprawiam tęczowy aktywizm.

Przed wywiadem powiedzieliście mi, że w styczniu zamieszkaliście razem. I zaraz był lockdown.
D: To były trzy miesiące jak trzy lata. 24 godziny ze sobą.

Nie baliście się?
D: Jak można się bać być z osobą, którą się kocha?
P: Lockdown bardzo wzmocnił naszą relację. Biorąc pod uwagę nasze historie, nasze emocje, naszą ekspresję – te trzy miesiące to był poligon. Wcale nie było tylko romantycznie. Było też dużo napięć, ale było pięknie, poruszająco i, oczywiście, bardzo zmysłowo. Ale przede wszystkim było obserwowanie, dłubanie w historiach osobistych, często sięganie do tak ciemnych zaułków, że spacer po potłuczonym szkle zdawał się wtedy błahostką.
D: Były ups and downs, ale jak coś zgrzytało, to żadnych chwil ciszy, kiszenia się – od razu gadanie, rozkładanie sprawy na części pierwsze. A nie, że potem dopiero „ale przeproś”.
P: Czasem „ale przeproś” też było. (śmiech) Bo to jest mrzonka, że w relacji ma być zawsze super.
D: Zawsze byliśmy potem zadowoleni, że do sprzeczki doszło, bo otworzyło to pole do dyskusji i bliższego poznania swoich potrzeb. Napięcie zostało rozładowane, a problem wyjaśniony.
P: Sprzeczki?
D: No, tak to nazwijmy. (śmiech)
P: Fantazja, że bycie w związku to jest pasmo nieprzerwanego cukierkowego szczęścia, może narobić wiele krzywdy. Zaryzykowałbym
nawet twierdzenie, że tak naprawdę związek zaczyna się dopiero wtedy, gdy ten drugi człowiek przestaje być dla nas spełnieniem fantazji, a zaczyna być człowiekiem – z całym bagażem wad, doświadczeń, traum.

Chłopaki, a wasz związek jest otwarty czy zamknięty?
D: Jest związkiem dwóch poliamorystów, którzy zadeklarowali monogamię.
P: To jest mocna i klarowna deklaracja, co jednak nie oznacza, że ślepa, na zawsze i pokrywająca się ze wszystkimi powszechnymi wyobrażeniami. Zwłaszcza w kontekście uzależnienia Daniela.
D: Związek to jest work in progress, cały czas można wprowadzać zmiany, włącznie z taką, że możemy się rozstać. W wielu parach monogamia nie jest wynikiem ustaleń, tylko dorozumianą oczywistością.
P: To też pokłosie monogamicznej heteronormy. Zdarza się, że jedna z randkujących osób jest zaskoczona, gdy dowiaduje się, że druga romansuje jeszcze z innymi oprócz niej. A dlaczego nie? Składała jakieś deklaracje? Podpisywała umowę na wyłączność? Jeśli nie zostało to ponazywane i omówione, zostajemy na gruncie domyślnych norm społecznych i romantycznych wyobrażeń. A domyślne normy i romantyczne wyobrażenia mogą powodować bolesne rozczarowania.
D: Ja w sumie od niedawna mówię, że jestem poliamoryczny, niedawno to w sobie zaakceptowałem. Doświadczenia przeszłych związków doprowadziły mnie do wniosku, że zwyczajnie nie mam monogamicznej natury. Długo się oszukiwałem, miałem wdrukowane przeświadczenie, że monogamia jest naturalna i należy się w nią wpasować, bo inne wzorce to nie żadne wzorce, tylko aberracja. Mam 30 lat i dojrzałem na tyle, by nie mydlić już oczu ani sobie, ani innym.
P: Dla mnie jednym z celów tej rozmowy jest zaznaczenie, że istnieje wiele modeli związków i nie ma obowiązku wpasowywania się w którykolwiek z nich.

Kiedy planowaliśmy wywiad wspomnieliście o Wspólnocie Mężczyzn. Co to takiego?
D: To jest wspólnota, którą prowadził Piotr i do której dołączyłem, ale nastawiony dość ambiwalentnie. Pewnie chodzi tam o mniejsze lub większe flirty, które ubierają w płaszczyk samorozwojowy, przeginka jakaś – tak podejrzewałem. (śmiech)
P: Wcześniej prowadziłem grupę, w której spotykali się tylko geje i mężczyźni bi. Potem stworzyłem miejsce dla wszystkich mężczyzn,
również dla mężczyzn hetero. I to było spełnienie mojego marzenia, by z nauką praktykowania czułości i bliskości między mężczyznami wyjść również do heteryków.

Bliskość? Czułość? To jest „niemęskie” często nawet w gejowskim świecie.
P: Otóż to! Przecież paradoks polega na tym, że spora część kultury gejowskiej też jest maczoizmem mocno zarażona. Powielamy schematy „twardziela”, robiąc wyjątek na przedmiotowy seks – ale na czułość już trudno nam się otworzyć.
D: Ja na tych zajęciach odkryłem, że może być dotyk, który nie stanowi „gry wstępnej do czegoś więcej”, tylko jest fajny sam w sobie oraz że… mogę zaprzyjaźnić się z heterykami, co wcześniej jakoś mi się nie zdarzało. Moja mama zauważyła, że Piotr w odróżnieniu od
wcześniejszych moich chłopaków – okazuje mi czułość publicznie, nawet przy niej, widać to w drobnych gestach czy dotknięciach, w codziennych sytuacjach.

Bo też homofobia nas tresuje, byśmy wszelkie takie gesty zachowali tylko „do łóżka”, byśmy się „nie obnosili”.
P: I do tego, byśmy pokazywali, że OK, jesteśmy już tymi gejami, bzykamy się z facetami – ale poza tym „drobiazgiem” – jesteśmy jak inni mężczyźni. „Wprawdzie pedał – ale przynajmniej męski”.

Czy dwóch poliamorystów w monogamicznym związku myślało o ślubie?
D: Tak! Przy czym ja pierwszy raz w życiu, tak na poważnie, pomyślałem o ślubie, będąc z Piotrem.
P: Ja tego powiedzieć nie mogę, bo byłem już mężem przez 9 lat.
D: Od słowa do słowa któregoś dnia – i okazało się, że obaj tego chcemy.
P: A że w Polsce ślubu wziąć nie możemy, to rozważamy ślub w bardziej przyjaznym miejscu na świecie.

Danielu, może pora na kilka słów o uzależnieniu?
D: Tak, jestem uzależniony krzyżowo – od seksu, od narkotyków i od alkoholu. Piotr poznał mnie jako osobę uzależnioną – w nawrocie. Odnalazłem się w związku choć wizję na przyszłość miałem inną: od wielu osób słyszałem, że wytrzeźwieć trzeba samemu i potem pobyć samemu, nabrać siły. I tak to pewnie działa u większości osób, ale akurat u mnie nie. Jestem typem związkowca. Seks z Piotrem jest rytuałem, nie znajduję innego słowa, pielęgnowanym codziennie – i nie służy odreagowaniu jakichś frustracji, jak to robiłem wcześniej. Poza tym, aby seks był dobry, trzeba sporo trenować. Nie śmiej się, serio mówię.
P: Ale może być też tak, że jeden ma ochotę na dziki seks, a drugi chce się tylko przytulić – i jeśli rozmawiamy o tym, to ta rozmowa już poniekąd jest „seksem”, jest byciem w seksie, w bliskości. Zauważ – najczęściej nie mamy problemu, by umawiając się na seks wypunktować to, co nam się podoba, co chcemy i lubimy robić, ale gdybyśmy mieli po zbliżeniu powiedzieć, co było fajne, a co niekomfortowe – o, tu już jest problem, tu już odsłonilibyśmy wrażliwą stronę – niemęskie. A rozmowa często rozładowuje napięcie, pozwala nasycić się tym, co się wydarzyło jeszcze bardziej.

Ale to jest bardzo trudne.
P: Jest.
D: To trochę tak jak z coming outem. Ukrywasz się, milczysz, kłamiesz – aż w pewnym momencie mówisz sobie dość, koniec kłamania i teraz już będę mówił, że jestem gejem w każdej sytuacji, gdy ta kwestia wyjdzie. I tu podobnie. Dość tłamszenia się i po prostu jak coś w seksie mi się nie podobało, to mówię.
P: Wielu facetów ma problem z powiedzeniem: Nie, tej czynności seksualnej nie chcę, to mnie nie kręci. I z przyznaniem, że w ten sposób nadużyłem siebie samego. Bo zostaliśmy wychowani w kulturze, w której powiedzenie „tego nie chcę”, „to mi się nie podobało”, byłoby albo odsłonięciem swojej delikatności, o której już mówiliśmy, albo konfrontacją, a konfrontacji mamy unikać. Tymczasem destruktywny potencjał konfrontacji pojawia się tylko wtedy, gdy moją intencją jest, by zabolało. Gdy klarowną komunikacją chcę rozwiązać przykrą dla siebie sytuację, a nie zranić drugiego – to jest OK.
D: Jestem za tym, by otwarcie mówić o chemseksie, ale aby też go nie demonizować, odróżnić coś okazjonalnego od uzależnienia. Dojrzewam do tego. Chcę opowiedzieć o uzależnieniu, by nieść przesłanie dla innych. To zresztą rzadko są historie jednostronne – chodzi przecież m.in. o nadużywanie siebie, ale też o nadużywanie innych. Mocno mi się rozszerzyła perspektywa na ten temat. Lockdown zmienił świat i mnie też zmienił. [/restrict]

Liv Furga, mężbieta/kobieczyzna, niebinarna performerka, bohaterka kalendarza „Afiszujemy się” (błękitnego)

LIV FURGA mówi o sobie „them fatale”, kobieczyzna/mężbieta. Od ponad trzech lat, jako Livbertine, angażuje się w działania na scenie queer i polskiej burleski. Za dnia projektancie graficzne. W czasach pandemii – osoba aktywistyczna. Uczestnik_czka projektu „Naked Girls Reading” w ramach festiwalu Pomada. Element kolektywu scenicznych odszczepieńców Queer Explosion. A także – bohaterka naszego kalendarza „Afiszujemy się” (wersja błękitna – z kobietami i osobami niebinarnymi). Rozmowa Marty Konarzewskiej

fot. Emilia Lyon

Jedno słowo na określenie tego kalendarza?
Wybuchowa mieszanina światów wewnątrz środowiskowego naczynia. Więc mieszanina. Albo wybuch!

Wow. I co teraz będzie?
Fala uderzeniowa po takim ładunku piękna!

Jedno słowo na ciebie?
Hmmm. Pytające?

A można pytać o płeć?
Można, nawet należałoby. Odrzucam binarny podział.

Nasz kalendarz jest z założenia „kobiecy”, a nawet – „lesbijski”.
Kobiecość jest dla mnie trochę łatką, trochę przywarą nadaną z genetycznej loterii. Nie odcinam się od niej, ale też jakoś szczególnie nie identyfikuję. Budzi mój ogromny sprzeciw, kiedy z ramienia kulturowego bagażu kobiecości narzuca mi się jakieś schematy zachowania, role społeczne, bariery. Z drugiej strony – kobiecość to ogromny ładunek siły jednoczącej pewną mniejszość. Z punktu widzenia biologii niepodważalnie jestem istotą o cechach kobiecych i z tym jestem pogodzona. Jako osoba o potencjale do wydania potomstwa (i w oczach niektórych o takiej powinności) mam w tym kraju o co walczyć. Szczególnie, że nie chcę mieć dzieci i nigdy nie było mi to bliskie zagadnienie.

[restrict]Zagadnienie”, no wiesz!
(śmiech) Jeżeli chodzi o niebinarność – zaimki i rodzaje mogą być dowolne. Wyznaję zasadę: mów mi, jak chcesz, byle z szacunkiem i dobrą intencją.

„Lesbijka”?
Ciężko mi się utożsamić. Kiedyś na drodze moich poszukiwań, umiejscawiałxm (pisownia intencjonalna – przyp. red.) się raczej w sytuacji chłopca, najprawdopodobniej geja, zamkniętego w ciele kobiety. Ale wtedy jeszcze niewiele słyszało się o odmiennej tożsamości (jedynie o tych skrajnych – kobieta homo, mężczyzna homo, osoba trans). Niewiele o queerze i seksualności poza odniesieniem do tej binarnej relacji z innymi osobami. No ale kobiety! Uwielbiam kobiety! Osoby o kobiecym pierwiastku, androgyniczne, takie pomiędzy.

Zdecydowanie bardziej interesuje mnie detal niż ogół, a za nieistotny ogół uważam m.in. płeć osoby. W kontekście tego kalendarza „lesbijski” oznacza pewnie, że jest on skierowany do nieheteronormatywnych kobiet. Jak dla mnie, niech będzie on dla każdego, kto_sia uzna go za interesujący!

Pogadajmy o innych twoich działaniach w blasku fleszy. Burleska. Wciąż występujesz?
Teraz mniej.

Czym ona jest – bo chyba nie tym, co można sobie wyobrazić po filmie z Cher i Aguilerą?
Burleska w znaczeniu ogólnym jest po prostu performatywnym kuszeniem, art of the tease, czy też – w dużym uproszczeniu – performatywnym zdejmowaniem z siebie ciuchów (lub też wcale nie!). Oczywiście, ze względu na swoją historię, często jest utożsamiana z modą retro, old Hollywood glam – pończochy, gorsety i pióra – jednak dużo się w międzyczasie pozmieniało. Burleskę można podzielić na tę bardziej klasyczną – odwołującą się do korzeni i neoburleskę – zazwyczaj narracyjne sceniczne widowisko zawierające elementy stripu. Dla mnie burleska jest bardziej punktem startowym, niż czymś zamkniętym w twarde definicje.

To znaczy?
W każdej sytuacji, gdzie to osoba kobieca przejmuje kontrolę, widzę potencjał wywrotowy. Chodzi także o kontrolę nad swoim wizerunkiem, obrazem, seksualnością. O wyznaczanie samej sobie granic i ról. Nagość może być kuszeniem, może być ładnym obrazkiem, celebracją przyjemności i rozrywką, ale może też być wyzwoleniem, okazją do wypowiedzi na ważne tematy. Dla mnie jest głównie eksploracją wizualno-muzycznych inspiracji, narzędziem do wprowadzania myśli niekoniecznie rozrywkowych w przestrzenie klubowe i sceniczne, przemycania podprogowych treści.

Jak twoje zdjęcie w kalendarzu. Roznegliżowane do „old Hollywood glam” majtek ciało, wyzywający wzrok, a na twarzy pończocha. Niby kabaretkowa, a riot. Zdjęcie daje dyskomfortową przyjemność – nie wiadomo, czy mówisz: „no chodź”, czy: „#wypierdalać”.
Jedno i drugie! Wydarzenia i nastroje polityczne ostatnich miesięcy pokazują, że wyczerpuje się potencjał sprawczy potulnego i potakującego sojusznictwa. Czas przestać przepraszać za swoją obecność i przyjmować submisywną postawę. Czas spróbować czegoś spoza asortymentu „poprawnych” form protestu, szukać nowych. Tym jest dla mnie w swojej symbolice kominiarka. Nawiązaniem do radykalnych środków – Pussy Riot, fikcyjnej gejbojówki „Fag fighters” Karola Radziszewskiego. Niesie ze sobą punkową, wkurwioną energię, którą ja przenoszę na scenę w swoich performance’ach i która napawa mnie odwagą do aktywistycznego działania.

I tym jest właśnie dziś queerowy performance? Projektowaniem dyskomfortu, protestem? A co z zabawą, lekką sztuką, rozrywką?
Performowanie kiedyś było dla mnie głównie narzędziem do eksplorowania swojej relacji z ciałem jako narzędziem, nośnikiem informacji emocjonalnej. Oprócz tego – okazją do zabawy w DIY, majsterkowaniem, szyciem, pracą dłońmi. Od początku nie było we mnie przekonania, że burleska to idealna forma – nie widzałxm w sobie słodkiej pin-up girl ani predyspozycji do zabawiania widowni humorem. Ale spróbowałxm po swojemu, bardziej na poważniaka, i okazało się, że to też działa! To jest niesamowite uczucie, kiedy ktoś podchodzi do ciebie po występie i mówi, że coś było dla niego ważne lub wywarło emocjonalną reakcję. Scena, szczególnie ta klubowa, daje mnóstwo siły. Kiedy masz poczucie, że w państwowej telewizji na ciebie szczują, a dla większości społeczeństwa zwyczajnie nie istniejesz – tutaj zagarniasz kawałek miejskiej przestrzeni, przejmujesz ją na kilka minut, możesz stworzyć dowolną fantazję – rozszerzenie swojej osoby i sprawiasz, że tu jest twoje Miejsce.

W kontekście Miejsca istotna jest też świadomość przywileju wynikającego z życia w dużym mieście – tutaj istnieją przestrzenie do odnajdywania się. Są dwa problemy – te lokalowe, związane z prywatyzacją i znikaniem klubów, inicjatyw, no i bardziej aktualnie – brak dostępu do życia klubowego w ogóle – przez pandemię. Myślę, że to szczególnie trudny czas dla osób queerowych, które takiej przestrzeni sobie jeszcze nie znalazły, na przykład po przeprowadzce na studia do nowego miasta, żeby uciec od małomiasteczkowego strachu.

Scena performerska jest różnorodna pod kątem ciężkości treści, ze zdecydowaną przewagą tej lżejszej, rozrywkowej. Ona też jest super i bardzo potrzebna – to celebracja naszej mniejszościowej kultury, idealna opcja na odreagowanie frustracji. Uwielbiam w tym uczestniczyć jako widownia! No i mamy też nasz przegięty teatrzyk – Queer Explosion. Tomek Szczepanek (reżyser) dba o to, żeby było odrobinę politycznie, dwudennie, ale przede wszystkim rozrywkowo, kampowo. Takie przegięte queerowe jasełka, gdzie nabijamy się z naszej lokalnej rzeczywistości do akompaniamentu Britney, Madonny i Majki Jeżowskiej. Dwa odcinki mamy za sobą.

Gdzie to można oglądać? W klubach?
Tam, gdzie scena pomieści osiem osób naraz. (śmiech)

Dla mnie szczególnie ważny był twój udział w przedsięwzięciu, które współtworzę z Betty Q (pierwszą polską performerką burleski). Teraz nazywa się to „Bez okładek”, wtedy jeszcze „Naked Girls Reading”. To spektakl, w którym nagie kobiety czytają na scenie fragmenty tekstów literackich ułożonych tak, by tworzyć spójną opowieść. Ta, w której wzięłaś udział, była historią polskiego queerowania „kobiety”.
W „Naked…” wzięłam udział dwa razy – raz w Kawkowie podczas burleskowych kolonii z Betty Q, drugi raz w ramach otwarcia queerowego festiwalu Pomada w PKiN. Pierwszy raz był niesamowicie bezpieczną przestrzenią, zaopiekowaną, tematyka tekstów była dość dowolna i mój ostateczny wniosek jako widzki i performerki był: zdecydowanie wolę to oglądać! Jednak, kiedy razem z Betty zaprosiłyście mnie do udziału w Pomadzie, nie wahałem się zbyt długo. Jak można odrzucić tę perwersyjną, abstrakcyjną przewrotność znajdowania się nago w Pałacu Kultury?! Tematyka tekstów i kontekst też były mi dużo bliższe – nie chodziło po raz kolejny o projekt „typowo kobiecy”, nie było już dyskusji o tym, że trzeba mieć buty na wysokim obcasie i pomalowane usta.

Założyłaś takie z męskiej półki w sklepie. Siedziałyście jako ożywione rzeźby i czytałyście stare teksty. Na przykład Marii Konopnickiej, Piotra Własta.
Tak, to jest w ogóle świetna inicjatywa – Queer Archives, Pomada, poczet Karola Radziszewskiego. Queerowa archeologia – budowanie bazy odniesień, utrwalanie języka (również wizualnego), pozytywnego dziedzictwa i przekazu, nie tylko w kółko wkurw, reakcyjność i demonstracje. (śmiech)

Razem z Betty dostawałyśmy połajanki za „Bez okładek”. Że przedstawiamy kobiety jako obiekt, wystawiamy ciała na ogląd itd. Przy okazji tego kalendarza też były dyskusje o nagości. To ciekawe. Współczesna kultura jest bezwstydna, pornograficzna, np. włączam telewizor, a tam jacyś ludzie zamknięci na jakiejś wyspie, by się erotycznie dopasowywać, a widzowie decydują, kto z kim dzisiaj śpi. Dziewczyny w kółko chodzą w bikini, faceci się prężą w basenach. Oglądamy to i luz. Tam, gdzie się udatnie kłamie, że nie o nagość i nie o wymianę kobiecych ciał idzie, wszystko uchodzi płazem, a tam gdzie się nie kłamie – kłopot. Feministyczna narracja o kobiecym ciele pod władzą męskiego spojrzenia w zestawieniu z pruderią i zwykłym ludzkim wstydem wciąż skłania do tej samej wątpliwości: co znaczy rozebrana kobieta przed obiektywem, na ekranie, na scenie, na własnym balkonie? Wolno jej się rozebrać?
Wydaje mi się, że ten temat jest po prostu w kółko natrętnie moralizowany. A ciało kobiece usilnie sprowadzane do obiektu seksualnego, nikt archetypicznemu Januszowi z brzuszkiem na deptaku nie powie, że jest wyuzdany czy amoralny i kusi do agresji na tle seksualnym. Kobiecie wystarczy odsłonić ramię czy pępek.

Marzy mi się taka sytuacja, że o tym ciele się po prostu nie mówi, że każde jest okej i bezpieczne, ale daleko nam do idealnego świata i ten polityczny potencjał kobiecej cielesności warto eksplorować. Można i trzeba. I jak zdarta płyta zwracać uwagę, kiedy ktoś nam w tę wolność cielesną ingeruje – seksistowskim dresscode’em, zmuszaniem do rodzicielstwa, okrzykiem na ulicy.

Totalnie wolno robić kobiecie, cokolwiek ona sobie życzy. Byle tylko nie robić krzywdy innym – takie jest moje podejście. Ta nagość i to ciało należy do niej i jest naturalne. Oczywiście, wiele osób będzie próbowało przekonywać, że burleskę, czy też czytanie nago, należy zostawić do sypialni, dla męża najlepiej. Monogamicznie, oddańczo, z powinności. Straszne rzeczy.

(śmiech)
Jako osoba o skłonnościach do obsesyjnego myślenia o ciele, celebruję traktowanie ciała jako worka.

Na emocje, konflikty, sygnały o nich?
Na to, co naprawdę istotne. Worka, który czasem się rozpruje, czasem, najlepiej z pewną regularnością, trzeba o niego zadbać i nareperować. Wiwat ciałoobecność i ciałonormatywność!

Feministyczny przekaz.
Jest mi bliski feminizm pod sztandarem znaku równości między płciami, taki uwzględniający totalne pominięcie tego tematu w różnych aspektach życia. Możliwe, że to przez mój brak przywiązania do płci, ale strasznie denerwują mnie feministyczne inicjatywy, które tylko cementują binarny podział – kult cipki i organizowanie warsztatów skupiających się na urodzie, siostrzeństwie pod różową banderą. Często to jest tylko ładne opakowanie dla lokowania produktu lub nowej niezależnej marki sprzedażowej, chcącej zarobić na dziewczyńskiej oprawie (cokolwiek to znaczy!).

Jaka jest obecność sceniczno-aktywistycznego ciała w czasach COVID?
Życie sceniczne jest znacznie utrudnione – w ograniczony sposób lub wcale nie działają kluby, a poza tym… występując, jednak namawiasz do bywania w zatłoczonych miejscach, średnio mi to moralnie siedzi. Na szczęście pojawiła się inna inicjatywa, również mająca swoje korzenie w przestrzeniach klubowo-dj-skich, która zajmuje moją pandemiczną głowę. Powstała jako bezpośrednia reakcja na wydarzenia z Krakowskiego Przedmieścia, czyli aresztowanie Margot, samą formę tego wydarzenia i późniejsze – tak nieadekwatne do sytuacji – konsekwencje. Zgarnięcie z ulicy prawie 50 osób, w tym bardzo bliskich znajomych. Osoby ze środowiska dj-skiego postanowiły się zmobilizować, by stworzyć formę klubowej queerowej służby porządkowej: nagrywać demonstracje, pilnować porządku sanitarnego, stanowić drogę kontaktu do organizatora. Zaczęłyśmy w sumie od zera, czyli od warsztatów prawnych o przepisach dotyczących zgromadzeń. Cały czas jesteśmy aktywne i aktywni, robimy mniejsze i większe projekty w przestrzeni miejskiej, nawiązaliśmy współpracę z organizacjami działającymi na rzecz osób w kryzysie bezdomności i stale szukamy okazji do poszerzania naszych działań. Teraz na tapecie mamy kolejną akcję-zamieszanie – wspólne gotowanie dla osób bezdomnych połączone z promowaniem inicjatyw w postaci dj-skiego streamu i dyskusję o tym, jak pandemia i brak klubowego życia wpłynęły na zdrowie psychiczne osób ze środowiska, uczestniczek i uczestników nocnego życia.

Ta anonimowa grupka daje mi też możliwość wykorzystania graficznych umiejętności w sposób, który lubię – sprawczy, zaangażowany, totalnie odmienny od codziennej prackowej korporzeczywistości, która wzbudza we mnie głównie odrazę i wyrzuty sumienia, no ale zapewnia przywilej stabilności w tych ciężkich czasach.

Grupka może anonimowa, ale ty niekoniecznie. Rodzina nie ma problemu?
Poprzednie moje ukazanie się w popularnej gazecie dużego formatu skończyło się prawie zerwaniem kontaktów rodzinnych. Chodziło oczywiście o nagość i ciało i „coludziopowiedzizm” rodzicielski. Teraz jestem trochę w innym miejscu, trochę musiało przestać mi zależeć na podtrzymywaniu sztucznych konstruktów społecznych, które dla zasady trzeba pielęgnować i stawiać ponad swój dobrostan. Kiedy ostatnio ukazały się napisy na MEN, mój ojciec myślał, że to ja stoję za tą „rebelią”. Powiedział tylko: „mam nadzieję, że nie masz żadnych zdjęć, dowodów”. To było zaskakujące, bo kilka dni wcześniej zrobili mi dramę o tęczową flagę na balkonie i „krzyczenie do sąsiadów o swojej inności”. To jest po prostu coś, czego nie zrozumieją osoby, które nie są częścią mniejszości, które lubią wygodę i bezpieczeństwo, jakie zapewnia konformizm. Nie zrozumieją, nie będąc częścią społeczności, względem której władze państwa otwarcie stosują nienawistny język. I oczywiście – głosują na PiS, chociaż moja matka ze strachu o mnie i potencjalną odpowiedzialność za krzywdy czasem unika wyborów w ogóle. [/restrict]

Jakub Wilczyński, szef sieci klubów HaH o sobie i o swoich biznesach

JAKUB WILCZYŃSKI – szef jedynej w Polsce sieci klubów LGBT opowiada o interesach, o homofobii, o tym, jak sam pierwszy raz poszedł do klubu gejowskiego w wieku… 14 lat, a także o tym, jak łączy biznes z działalnością na rzecz naszej społeczności. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Anna Kamińska

Jesteś właścicielem jedynej sieci klubów LGBT+ w Polsce, HaH – w Poznaniu, Wrocławiu, Sopocie i Katowicach. Masz także siedem innych biznesów, a pewnie i tak nie wszystkimi się pochwaliłeś. Urodziłeś się od razu za biurkiem dyrektora własnej firmy?
(śmiech) To prawda, że do własnego biznesu kręciło mnie od zawsze, ale byłem kiedyś pracownikiem! Przez chwilę byłem nawet
sprzedawcą butów, pracowałem też w ubezpieczeniach. Ale w wieku 18 lat wraz ze swoim ekschłopakiem otworzyliśmy w Poznaniu sex shop, to było w 2003 r.

Sex shop w wieku 18 lat? Rozumiem, że nie branżowy?
Był dla wszystkich. Było to dość odważne w tamtych czasach i w tym wieku, ale była na to duża nisza w Poznaniu. Potem miałem też
sklepy wysyłkowe, jednak wtedy wszedł mocniej Internet, my się na to nie załapaliśmy, więc już nie dogoniliśmy rynku. Potem, w 2005 r., otworzyłem swój pierwszy klub, powiedzmy, że LGBT+, chociaż wtedy mówiło się Klub Ludzi Tolerancyjnych – Hallo! Cafe. Kojarzysz,
jak to działało?

Nie bardzo, w 2005 r. miałem 9 lat.
(śmiech) W lokalu na każdym stoliku stał telefon. Goście siadali przy stolikach pojedynczo i każdy mógł zadzwonić do baru zamówić
piwo, ale i zadzwonić do kogoś siedzącego przy innym stoliku i tak kogoś zaczepić. Takie randki przed czasami Grindra.

Wow! Dlaczego już tego nie ma? (śmiech)
No, czasy się już zmieniły! Ten klub naprawdę dobrze sobie radził. A największą popularność zyskał dzięki mojemu festiwalowi
z 2009 r. Ninio Knows How dedykowanego słoniowi-gejowi w Poznaniu. Nie wiem, czy pamiętasz – to była głośna akcja w Polsce, ale
i na świecie, gdy poznańskie zoo wybudowało nową słoniarnię i sprowadziło tam 10-letniego słonia – Ninio. Okazało się, że jest on homoseksualny, a jeden z PiS-owskich radnych skomentował: „Nie po to wydawaliśmy 37 mln zł na największą w Europie słoniarnię, aby mieszkał w niej słoń-gej”. Generalnie chcieli Ninio oddać. Dla mnie to był jakiś absurd. Stanęliśmy w jego obronie, dostaliśmy zaproszenie do kilku telewizji i powstał potem 2-tygodniowy festiwal, który odbywał się w Hallo! Cafe. Były występy drag queens, była muzyka, wystawa fotografi i, wieczór poetycki. Zebrane fundusze zostały przekazane na utrzymanie słonia.

[restrict]

Dlaczego zdecydowałeś się na biznes skierowany do osób LGBT+? Patrząc z punktu widzenia przedsiębiorcy, więcej klientów
jest heteroseksualnych, tak?
To prawda, ale sam jestem przecież gejem, więc chciałem robić coś dla własnego środowiska. Poznań zasługiwał na fajne miejsce dla
naszej społeczności. Była tutaj świetna dyskoteka Voliera, ale uważałem, że Poznań jest na tyle otwartym miastem, że tych klubów może i powinno być dużo więcej. Dlatego nigdy nie bałem się otwierać lokali skierowanych do osób LGBT+. Prowadząc już Hallo! Cafe usłyszałem, że zwolnił się w Poznaniu duży lokal, więc pomyślałem – zaryzykujmy! To była duża inwestycja, wymagała totalnego remontu właściwie od zera. Przywracanie miejsca do stanu użyteczności trwało niemal rok. I tak, razem z Piotrem Halickim, 2 lipca 2011 r. otworzyliśmy HAH Art & Music Club, który na początku miał się nazywać Heaven and Hell, ale zostaliśmy przy skrócie HaH.

Pamiętasz dzień otwarcia?
Pewnie że tak. Nie był wcale za dobry. W pierwszy weekend przyszło trochę ludzi, w następny już trochę więcej i dopiero pełno
zrobiło się w czwartym tygodniu. Wtedy do wejścia ustawiła się kolejka. Zaczynaliśmy od 1200 metrów kwadratowych, w tej chwili
HaH w Poznaniu ma już 4 tysiące. Wtedy to były dwie sale – sala górna Heaven, sala dolna Hell i bar po środku – Purgatory (Czyściec).
Każda z sal miała inną muzykę, inny klimat. To było ważne, ludzie poznawali inne gatunki, do Polski docierało techno z Berlina, deep
house czy muzyka ambientowa. I zaskoczyło!

Jak rozumiem, wtedy to był twój jedyny biznes. Stałeś na barze?
Nie na barze, ale na zmywaku. Przez pierwsze tygodnie brakowało nam rąk do pracy – zakłada się jakąś liczbę ludzi, ale jak nagle
do klubu przyjdzie dwa razy więcej osób, liczy się każda para rąk, a na początku jednak trzeba oszczędzać. Przez pierwszy rok funkcjonowania HaH Poznań pracowaliśmy non stop. Mówię my, bo mam na myśli siebie i Piotra Halickiego – współzałożyciela, ale i mojego partnera, z którym jesteśmy od 12 lat razem. Piotr stał na barze, ja chodziłem po sali i zbierałem szkło.

Na czym polega sukces HaH-u? To jedyna sieć tego typu klubów w Polsce.
Cały czas inwestujemy, ściągamy najlepszych DJ-ów, organizujemy koncerty, robimy remonty, kupujemy nowy sprzęt. Nie stoimy
w miejscu. Ja jestem bardzo kreatywną osobą, mam cały czas nowe wizje. Robimy kolejne szkolenia dla pracowników, podpisujemy nowe kontrakty, zapraszamy gwiazdy. Chcemy nie tylko utrzymać poziom, ale i dać coś więcej niż sam klub. Do tego też trzeba włożyć serce. Ja praktycznie te wszystkie miejsca stworzyłem sam. Na pewno umiem zaplanować przestrzeń i dekoracyjnie super mi się to udaje. Bardzo to zresztą lubię, urządziłem też w życiu kilka mieszkań. Jak było trzeba, to i złapałem szpachlę, tynkowałem. W każdym z HaH-ów w Polsce gdzieś tam swoją rękę przyłożyłem.

Za tobą na ścianie widzę jakieś gigantyczne grafiki. (Jakub i Tomek rozmawiają na Zoomie – przyp. „Replika”). Czyżby to harmonogram
pracy wszystkich klubów?
A tak, bo jesteśmy teraz w tymczasowym biurze, sorry za bałagan. To akurat wielka praca moich menadżerów. Mam w sumie siedem
klubów, więc ciężko jest to wszystko zgrać. Ostatnio co poniedziałek ściągałem do Poznania wszystkich menadżerów, żebyśmy to
zrobili. I tak przez 2 miesiące powstał już cały kalendarz na kolejny rok.

Jak ty nad tym wszystkim panujesz?
Mam menadżerów, część z nich to bardzo młodzi ludzie, bo u mnie nie ma problemu – zatrudniam wszystkich: starszych, młodszych,
czarnoskórych, transpłciowych. Jeśli ktoś ma chęci i jest ambitny – proszę bardzo. Mój najmłodszy menadżer ma 23 lata i sobie
całkiem dobrze radzi. Uczestniczę dalej w życiu lokali, żeby jednak porozmawiać, nauczyć ich czegoś. Wydaje mi się, że trochę już o tym wiem, więc mam nadzieję, że to im się przyda na przyszłość i kiedyś ktoś to dalej za mnie pociągnie.

I jeszcze mama ci pomaga, tak?
Tak, moja mama to ta ruda pani, która wszystkich w Poznaniu przepuszcza przez główne wejście. Mama pracuje ze mną od początku, gdy była pierwsza przerwa w związku z wirusem, codziennie mi się skarżyła, że chciałaby już wrócić. Ma już tam pełno kolegów,
pełno koleżanek, ma super relacje z klientami, dostaje nawet jakieś prezenty od nich.

Przekupują ją!
(śmiech) Nie no, do mamy mam pełne zaufanie. Sam jej to zaproponowałem, zawsze była pozytywną osobą, więc sądziłem, że to
wejście jest dla niej. Od razu się zgodziła. Parę lat temu też pracował ze mną mój brat. Teraz niestety wyprowadził się do Stanów, ale mam nadzieję, że kiedyś wróci.

To zdradź, co jest na tych grafi kach – co planujesz na przyszły rok?
Przede wszystkim w przyszłym roku mamy urodziny – 10 lat istnienia HaH-ów. Główne obchody znaczną się w połowie czerwca, połączymy to pewnie z poznańskim Pride Week. Nie mogę jeszcze wszystkiego zdradzić… I obyśmy się już wirusa pozbyli do tego czasu!

No dawaj, uchyl rąbka tajemnicy.
Po pierwsze chcę, żeby w Polsce było sześć HaH-ów, tyle, ile kolorów tęczy, a każdy z nich będzie odpowiadał za jeden kolor, czyli jedną z grup mniejszościowych LGBT+. Jak? Przy każdym z HaH-ów powstanie stowarzyszenie, którego celem statutowym będzie opieka nad takimi osobami.

Wielkie plany! Serio?
Co więcej w Poznaniu planujemy założyć hostel interwencyjny dla ludzi, których wyrzucono z domu przez homofobię. Te sześć HaH-
-ów połączy się w jedną dużą fundację. Pracujemy nad tą koncepcją tak, by w przyszłym roku wszystko zaczęło działać. Planujemy też
szereg koncertów, dużych wydarzeń, bieg równościowy. Skrót HaH dziś nie oznacza już tylko tego „piekła i nieba”, ale też „Human and Human”, „Homo and Homo”, „Homo and Hetero”… W przyszłym roku z okazji 10-lecia klubu planuję dużą kampanię reklamową w tym zakresie. Powstanie w związku z tym też cała kolekcja odzieżowa z tymi hasłami, zaprojektowana przez kilka znanych osób.

Sześć HaH-ów? To w jakich miastach mają pojawić się kolejne?
Poznań ma się całkiem dobrze. Wrocław jest w nowej lokalizacji, Katowice będą zmieniały lokalizację już niebawem. Jesteśmy też
w trakcie szukania nowej lokalizacji dla Sopotu. Nowe kluby mają powstać w Krakowie i Warszawie. W Krakowie byliśmy już w trakcie
podpisywania umów, ale wszystko przez COVID zostało przerwane. W Warszawie z kolei mamy sprawę w sądzie. Trudna sytuacja
– firma, od której wynajęliśmy pomieszczenie, chyba na samym końcu dopiero zrozumiała, do jakiej klienteli będzie skierowany nasz lokal. Zarząd firmy zmienił się na mocno upolityczniony i… walczymy. Sprawa jest w sądzie. Homofobia, jak widzisz, dotyczy też biznesu.

To jedyna taka sytuacja?
Wiesz co, często się to zdarza. Ludzie bywają zaskoczeni w trakcie rozmowy, bo ja w kategorii wyglądu nie mieszczę się raczej
w stereotypie geja.

Wyglądasz bardziej jak jakiś mafioso.
(śmiech) No, bez przesady! W każdym razie to czasem pomaga w rozmowach, ale na samym początku ludzie na mieście mówili,
że ja specjalnie mówię, że jestem gejem, żeby zwabić ludzi do HaH-u. Że to taki chwyt marketingowy, a tak naprawdę jestem heteroseksualny. A homofobia się zdarza, oczywiście. My zawsze w trakcie rozmów mówimy otwarcie, że chodzi o klub LGBT, pokazujemy wizualizacje z innych klubów. Zabezpieczamy się, by nikt nam nagle potem nie powiedział, że jednak nie. Ale częściej spotykamy się z ludźmi, którzy nie mają nic przeciwko.

Jak reagujesz na te negatywne przypadki?
Wkurzam się, oczywiście. Ale nauczyłem się jednej rzeczy – lepiej nie dusić tego, tylko odpuścić. Często dzięki temu los jakoś prowadzi
do jeszcze fajniejszych lokalizacji i propozycji.

HaH przez lata naturalnie kojarzył się jako klub LGBT+, ale gdy byłem w Poznaniu kilka miesięcy temu, widziałem w HaH-u sporo par heteroseksualnych w przeróżnym wieku.
HaH w tej chwili już nie jest „typowym” miejscem LGBT+. Jest klubem dla ludzi z otwartymi umysłami. Przychodzą wszyscy, czują się komfortowo, bezpiecznie i nikt ich nie zaczepia. Z tego też powodu przychodzi do nas wielu obcokrajowców, studentów na wymianie o różnych orientacjach. Nie sądzę, żeby generalnie stało się tak, że pary heteroseksualne będą w większości. Masz jednak rację, że coraz więcej takich osób do nas przychodzi. Pytanie, czy poza bezpieczeństwem mają też inny powód, żeby zaglądać do HAH-u? Dużo
osób szuka teraz różnych wrażeń. Gdy jakiś czas temu mieliśmy imprezę z firmą Tinder, dostaliśmy mnóstwo rodzajów opasek reprezentujących konkretne potrzeby danej osoby i ja byłem przez chwilę w szoku, że one wszystkie znalazły dla siebie w moim klubie miejsce. Ludzie są dziś otwarci, zwłaszcza młodzi. Czasem mam wrażenie, że większość młodych jest dziś biseksualna i chyba nastąpiła kolejna zmiana pokoleniowa. To chyba dobrze.

Poza HaH-ami masz też inne biznesy – restauracja Pierożek i Kompocik, klub Twoja Stara, Club Havanna, sklep Anty-virus.
Niektóre lokale to osobne byty, ale oczywiście istnieją one dzięki HaH-om i wspierają je. Anty-virus, chociażby, to sklep stacjonarny
i internetowy sprzedający materiały związane z epidemią COVID: żele antybakteryjne, maseczki itd. Cały zysk z tego sklepu jest
przekazywany na utrzymanie lokali i pensje pracowników, gdy kluby są zamknięte. Pierożek i Kompocik sąsiadują z kolei z Lokum
Stonewall. Gdy były protesty po aresztowaniu Margot, to Pierożek rozdawał dla uczestników lemoniady, oranżady czy nawet pierogi. No i też wywiesiliśmy tęczowe flagi. Havana Club, z kolei, jest przeciwko rasizmowi. Są to rzeczy czasem mocno propagandowe, ale trzeba pokazać ludziom, że homofobia czy rasizm nie są akceptowane, to już nie te czasy.

Słyszałem, że kultowe już Lokum też jest trochę dzięki tobie?
To jest miejscówka Grupy Stonewall, to oni tam rządzą. Prawda, że wcześniej tam był jeden z moich lokali gastronomicznych, ale
słabo szło. Któregoś dnia Arek Kluk zaproponował, byśmy poprowadzili to wspólnie. Super mi się ten pomysł spodobał z tego względu, że dochód idzie też na rzecz Grupy Stonewall właśnie. Dzięki temu oni mogą organizować naprawdę fajne, duże rzeczy. No i dobra, tutaj też zdradzę – chciałbym, żeby w każdym mieście w Polsce, gdzie jest HaH, powstały puby dokładnie na tej samej zasadzie, co Lokum. Mogą w nich pracować aktywiści, osoby w trudnej sytuacji życiowo-zawodowej ze względu na orientację seksualną czy tożsamość płciową. Oczywiście dostaną swoją pensję, ale ogólny dochód powinien iść dla lokalnego stowarzyszenia LGBT+. Najpewniej Wrocław będzie pierwszym takim punktem na mapie. To też super, że dzielimy zabawę z działalnością społeczną – pijemy piwo, rozmawiamy, tańczymy – a jednak wspieramy tym finansowo aktywistów, którzy robią masę dobrych rzeczy dla naszej społeczności.

Biznesmen, który czynnie angażuje się w życie społeczności LGBT – należysz do rzadkiego gatunku w naszym kraju.
Dość mocno współpracowałem już z dziewczynami, które organizowały Marsze Równości w Poznaniu, jeszcze zanim pojawiła
się Grupa Stonewall. Pamiętam szczególnie te pamiętne wydarzenia z 2005 r., gdy policja zatrzymała ponad 60 osób, wyciągając je brutalnie z Marszu Równości. Na potrzeby Marszu dziewczyny poprosiły m.in. o udostępnienie toalety w Hallo! Cafe. I wyobraź sobie, że korzystali z niej chociażby właśnie ci policjanci, którzy ciągali naszych po ulicy. Ja wtedy przygotowywałem drugą część Marszu właśnie w lokalu i nie wiedziałem, że coś się dzieje, przecież od razu bym ich wyrzucił za drzwi. Mam w sobie coś, co… no nie wiem… mówi mi, że trzeba być dobrym, że trzeba ludziom pomagać i walczyć o swoje. Nie wiem skąd to się we mnie wzięło. Tak trzeba i już.

A ty kiedy pierwszy raz byłeś w klubie gejowskim?
Oj, nie wiem, czy mogę to powiedzieć.

Dlaczego nie?
Bo to był klub gejowsko-fetyszowy Scorpio w Poznaniu, a ja miałem wtedy… 14 lat! Ale już poważnie wyglądałem, miałem już nawet zarost. Jak poszedłem do szkoły średniej, wszedłem do klasy, to wszyscy wstali i powiedzieli mi: „Dzień dobry!”, bo myśleli, że to nauczyciel wchodzi! (śmiech) Nie miałem więc nigdy problemów z zakupieniem papierosów czy alkoholu, nikt mnie nigdy o dowód nie prosił. I dlatego też mogłem wtedy już do klubów chodzić.

Jakie to było uczucie? Młode osoby LGBT+ często wchodzą pierwszy raz do „swojego” klubu i czują wolność, mają przestrzeń,
w której mogą być wreszcie sobą. Jak było u ciebie?
Dokładnie tak samo.

A co cię tam sprowadziło?
W wieku 14 lat sam wiedziałem, że chcę tam iść, że ciągnie mnie do facetów. Jak poszedłem raz, to potem już byłem co tydzień. Ale
jeździłem też oczywiście do innych klubów, raz na jakiś czas pojechało się na wieś na dyskotekę… Od młodzieńczych lat żyłem gdzieś
między klubami i tak to jakoś przeniosłem na swoje życie.

Czyli jako 14-15-latek byłeś świadomym gejem?
Tak. Zawsze wiedziałem, że podobają mi się mężczyźni i to ci „bardzo męscy” mężczyźni. Oczywiście niech nikt się nie obraża – uwielbiam wszystkich ludzi, a im ktoś bardziej jest kolorowy, to uważam, że lepiej. Jako 15-latek miałem już chłopaka, część osób
o tym wiedziała, inne nie. To były takie czasy, że bycie osobą o innej orientacji nie było łatwe. Mój ojciec nigdy do końca mnie nie zaakceptował. Wiem więc, jak może wyglądać trudne życie młodej osoby LGBT+.

Kiedy powiedziałeś rodzicom?
A od razu. Jak miałem 15 lat. Matka to przeżyła bardzo mocno, ojciec, jak mówiłem, też. Przez długi czas się do mnie nie odzywali.
Z mamą potem wszystko wróciło do normy, a z ojcem do dziś jest utrudniony kontakt. Rodzice są dziś po rozwodzie.

Twoja orientacja też na to wpłynęła?
Nie była główna przyczyną, ale pewnie po części też.

A brat?
No wiesz, jakby ci to powiedzieć… (śmiech) Zajrzyj na jego profil na Facebooku, to zobaczysz.

Też jest gejem?
Tak! Brat jest młodszy o cztery lata, dowiedziałem się o nim u mnie w lokalu. Był barmanem w HaH-u i gdzieś tam od osób trzecich
się dowiedziałem. Trochę mnie to zatkało! Mamy świetny kontakt, do Stanów wyjechał właśnie po to, żeby zamieszkać ze swoim chłopakiem. Dla rodziców to był kolejny wielki szok, mama jednak dziś codziennie z nim rozmawia, mają świetny kontakt. Moja młodsza o 15 lat siostra też jest już wprowadzana powoli w ten biznes, poznaje moje życie. Ale jest hetero, ma chłopaka. (śmiech)

A ty na Facebooku masz w profi lu ustawione: „w związku małżeńskim”.
Po 12 latach to już chyba można powiedzieć, że jesteśmy małżeństwem. Piotr ma swoją firmę, ale oczywiście pomagamy sobie,
zresztą ostatnio już załatwiliśmy wszystkie formalności i stworzyliśmy spółki, więc to jest już nasza wspólna firma.

Poznałeś go… pewnie też w klubie?
Oczywiście, w jednym z moich klubów, w Herosie, na imprezie skierowanej do społeczności bears w 2008 r., prawie na cztery lata
przed otwarciem HaH-u. Siedziałem ze znajomymi, on przyszedł ze swoim kolegą. Jakoś doszło do tego, że się poznaliśmy… zaczęliśmy randkować… no i tak minęło właśnie 12 lat.

Myślałeś kiedyś, żeby rzucić ten biznes?
(śmiech) Chyba każdy właściwe ma takie myśli od czasu do czasu. To nie jest łatwy kawałek chleba. Szczególnie patrząc na to, co
teraz dzieje się w Polsce… Prowadzisz biznes przez ostatnie lata i on stale się rozwija, i nagle jest zmiana rządu i zastanawiasz się, co dalej się stanie. Masakra. Podzieliłem działalność gospodarczą na spółki też z obawy przed PiS-em.

To co? Pozostaje chyba tylko zaprosić wszystkich na przyszłoroczne imprezy z HaH-em?
Mam nadzieję, że COVID nie popsuje tych planów. W tym roku strasznie rozbiło to chyba każdego przedsiębiorcę. Generalnie kluby
nie powinny być otwarte, a wiadomo, że większość w Polsce jakoś funkcjonowała. To jest dziwna sprawa – TVP robi wielkie koncerty,
nie mając żadnych dystansów i obostrzeń, a ty jako niewolnik państwowy masz zamykać klub, bo tak się komuś zachciało. Dziwne czasy przyszły. Samo odblokowanie lockdownu było też jakąś straszną gonitwą. Miałem mnóstwo planów, zaproszonych gwiazd, inwestycji chociażby w Krakowie i wszystko legło w gruzach. Ale idziemy do przodu! Największą radością z prowadzenia tego biznesu jest to, że daję ludziom przestrzeń, w której mogą czuć się wolni, w której mogą być sobą. To, że ten biznes tak się rozrósł, otworzyło mi nowe możliwości – chociażby planowanie stworzenia tych stowarzyszeń, o których mówiłem. Pewnie można by na tym po prostu więcej zarabiać, ale nie tylko na zarabianiu mi zależy. [/restrict]

„Ten Kościół? Niech runie” – mówi Anna Strzałkowska, matka, żona, wykładowczyni, lesbijka, katoliczka, aktywistka

ANNA STRZAŁKOWSKA – matka, żona, naukowczyni, lesbijka, katoliczka, aktywistka, uczestniczka Strajku Kobiet. Rozmowa Mariusza Kurca

fot. Renata Dąbrowska

Anna Strzałkowska gościła na naszych łamach siedem lat temu wraz z całą swoją tęczową rodziną („Replika” nr 45. wrzesień/październik 2013). Kilka miesięcy wcześniej urodziła syna Mateusza. Żoną Ani jest Marta Abramowicz, była prezeska Kampanii Przeciw Homofobii, obecnie pisarka, reportażystka, autorka głośnych książek „Zakonnice odchodzą po cichu” i „Dzieci księży”. Tatą Mateusza jest Leszek Uliasz, były działacz Kampanii Przeciw Homofobii, od lat związany z samorządem warszawskim.

Dziś Mateusz chodzi do drugiej klasy podstawówki. Od kilku miesięcy umawialiśmy się na wywiad z Anią – początkowo miał być o tym, jak polski system edukacji przyjmuje dziecko, które ma dwie mamy. Wściekle homofobiczna kampania prezydencka, potem aresztowanie Margot, a następnie haniebny wyrok pseudotrybunału konstytucyjnego z 22 października sprawiły, że zakres tematów do poruszenia mocno się poszerzył. Ania spóźnia się kilka minut na video-czat i zaczyna od przeprosin.

Przepraszam cię, musiałam Mata odebrać ze szkoły, a to jest na drugim końcu miasta i oczywiście korki, wiesz.

Podstawówka Mata jest na drugim końcu Gdańska?
No, tak.


To jest szkoła, która bez problemu zaakceptowała naszą rodzinę. Długo takiej szukaliśmy. Mateusz nie wie, że coś może być nie tak i jego rodzina nie jest pożądana w Polsce – i niech na razie pozostanie w tej niewiedzy. A że dzieci opowiadają w szkole o swoich rodzinach, to nie chcieliśmy, by Mat miał wychowawczynię, która na wieść o dwóch mamach będzie się wymownie dziwiła. Sporo ludzi już to rozumie, ale sporo jeszcze nie. Niedawno w sądzie prawnik Ordo Iuris miał do Marty tylko jedną kwestię. Zapytał: „Czy pani się nie pomyliła, że chodzi o pani syna Mateusza? Bo wcześniej składała zeznania pani Anna, która mówiła, że to jest jej syn”. Więcej uwag nie miał. Marta odpowiedziała, że nie rozumie, a sąd nie ciągnął tej kwestii dłużej.

W jakiej sprawie w ogóle składałyście zeznania?
O napaść na nas podczas Pikniku Tęczowych Rodzin w Gdańsku w 2017 r. Mogę o tym opowiedzieć i o perypetiach w szkołach też, ale może później? Lepiej zacznijmy od czegoś pozytywnego, co?

[restrict]

Proszę bardzo. Od czego pozytywnego chciałabyś zacząć?
(Ania wznosi obie ręce w geście zwycięstwa) Od tego, co się dzieje na ulicach! U nas w Gdańsku to jest coś niesamowitego. Mnóstwo osób, które w życiu nie protestowały, teraz krzyczą „Jebać PiS!”. Jeździłam w proteście samochodowym, zablokowaliśmy miasto, byłam też na demo pod siedzibą PiS. Gdy rozglądałam się wokół siebie, miałam wrażenie, że jestem tam najstarsza! Studenci na mój widok mówili: „Dzień dobry, pani profesor!”. Wczoraj wróciłam do domu, była 21:47, a oni jeszcze poszli pod kurię, bo było „słowo na niedzielę”. Doszliśmy do sytuacji, w której mówimy po prostu „wypierdalać”. Wulgaryzm, którego nigdy bym nie użyła w normalnych warunkach, teraz stał się adekwatny. Po prostu wypierdalać, dosyć! W tym kontekście niedawne, również wulgarne słowa Margot, której jestem fanką, nie wydają się „niczym takim”, a ludzie tak się na nie oburzali jeszcze dwa miesiące temu. Na protestach jestem też zachwycona ilością tęczowych flag – i tym, jak są przyjmowane. Że są jak najbardziej na miejscu. Pamiętam te KOD-owskie manifestacje sprzed dosłownie paru lat. Bywało, że tęczowe flagi z nich wypraszano, nie rozumiejąc, że prawa człowieka to jest jeden pakiet, że prawa LGBT to nie jest nic „obok”, że to jest ta sama ścieżka.

Protestujący trafnie zidentyfikowali odpowiedzialnego za to wszystko – Kościół instytucjonalny.
Tak jest! Widziałam w sieci filmik ze Szczecinka, na którym grupa bardzo młodych dziewczyn stoi naprzeciw księdza, a on wobec nich zaczyna robić znak krzyża, egzorcyzmuje, co uważam, że jest religijną przemocą symboliczną. W końcu podchodzi do nich blisko, grozi im palcem – a one zaczynają do niego krzyczeć: „Wypierdalaj!”. Czegoś takiego wcześniej nie było. W iluś przypadkach protestujący weszli do kościołów, co też uważam za bardzo znaczące. Bo to, co było za drzwiami świątyni, było święte – a dziś wierni już wiedzą, że za tymi drzwiami dzieją się bardzo różne rzeczy, wcale nie tylko święte, dzieją się profanacje, dzieje się pedofilia.

W miastach, gdzie są kurie i pałace biskupie – podkreślam: pałace – ludzie nie idą pod swoje parafialne kościoły, tylko właśnie tam. Wiedzą, że „zwykli” katolicy nie mają żadnej władzy w Kościele. A z drugiej strony rozumiem też napięcie między katolikami a osobami niewierzącymi, bo autentycznie rodzi się pytanie: czy etyczne jest w dzisiejszej sytuacji pozostawanie w Kościele? Czy to nie jest tak, jak być w PZPR za czasów komunizmu? Etyczne jest dawanie na tacę? Puszczanie dziecka na religię?

Dlatego jestem tak ciekawy twojej opinii. Jesteś kobietą i matką, jesteś też lesbijką i aktywistką LGBT, a jednocześnie sam pamiętam, jak w jednym z fi lmów dokumentalnych mówisz z przekonaniem: „Jestem katoliczką, w moich żyłach płynie katolicka krew”.
Należę do klubu „Tygodnika Powszechnego”, biorę udział we wszystkich spotkaniach. Potrafi na nie przyjść po 200 osób. Jestem też na bieżąco w „Więzi”, w „Kontakcie” i oczywiście w Wierze i Tęczy. Nie czuję, by ten dzisiejszy wkurw tylu tysięcy, a nawet milionów ludzi, był wobec mojej katolickiej tożsamości. Ten wkurw jest wobec opresyjnego systemu władzy tych wszystkich śmietankowych panów w sutannach.

Niemniej my, katolicy, mamy etyczny problem. Gdybym weszła do restauracji i zorientowała się, że dochodzi tam do dyskryminacji kobiet, to bym po prostu wyszła, proste. Z Kościołem jest trudniej. Jestem jego częścią – a on jest zbudowany również na nierówności kobiet. Jednocześnie ten Kościół jest częścią mnie, ta metafora o „katolickiej krwi” jest trafna. Oddałam Kościołowi wiele lat życia, wiele energii. Nie zliczę, ile razy grałam do mszy. Ile pielgrzymek odbyłam. W mojej najlepszej intencji służyłam przez 14 lat we wspólnocie ruchu Wiara i Światło, jeździłam na obozy katolickie z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną. I teraz się okazało, że ta wspólnota też była zbudowana na przemocy wobec kobiet, bo uważany za świętego Jean Vanier wykorzystywał swój duchowy autorytet do celów seksualnych, ponadto ukrywał przemoc seksualną swojego najbliższego współpracownika o. Thomasa Philippe.

Dla wielu, w tym dla mnie, odpowiedź brzmi: opuścić Kościół. Po co być w instytucji, która sieje nienawiść do ciebie?
A więc dlaczego ja nie wychodzę, prawda? Bardzo jest dla mnie ważne, by zarówno niewierzące osoby LGBT, jak i wierzące, ale nienależące do Kościoła katolickiego, zrozumiały mój punkt widzenia. Nie wychodzę, bo uważam, że jeśli już, to oni powinni wyjść, nie ja – oni, czyli ci wszyscy księża molestujący dzieci i ci, którzy te nadużycia tuszowali, ci wszyscy siewcy nienawiści, tak niezgodnej z samą istotą chrześcijaństwa. Ja mam się usuwać? Dlaczego? To nie ja molestowałam te wszystkie dzieci, to nie ja stosowałam całą tę przemoc – fizyczną i psychiczną. To nie ja wykluczam kobiety z kapłaństwa, to nie ja odbieram parom jednopłciowym dostęp do sakramentu małżeństwa.

Cel mamy podobny – reformę tego Kościoła – tylko strategię inną? To chcesz powiedzieć?
Rozumiem argument: „Przecież oni cię dyskryminują”. Ale gdybym ja miała odchodzić z każdej wspólnoty, w której mnie dyskryminują… Państwo też mnie dyskryminuje – powinnam wyjechać? Wielu tak robi i ja to rozumiem, ale sama podejmuję decyzję, że zostaję i chcę to państwo zmieniać. Społeczeństwo polskie też mnie dyskryminuje, współobywatele mnie zastraszają, moją rodzinę, moje dziecko. W mojej pracy – zostałam zwolniona z projektu, który sama napisałam, za to, że jestem, kim jestem: kobietą nieheteroseksualną. I że tego nie ukrywam, bo gdybym ukrywała, to pewnie byłoby OK.

Jak to zostałaś zwolniona z projektu w pracy? (Ania na Uniwersytecie Gdańskim wykłada psychologię społeczną, komunikację interpersonalną, procesy grupowe, kompetencje społeczne w budowaniu zespołu – przyp. „Replika”)
Rzecz działa się poza Uniwersytetem. Dano mi do zrozumienia, że sponsor projektu przekaże pieniądze na badania, jeśli ja zostanę z niego wykreślona. Moje własne koleżanki argumentowały, że dla dobra sprawy i dla zachowania całego projektu powinnam się wykreślić i „wziąć odpowiedzialność za to, że jestem rozpoznawalna”. Bo przecież powinnam liczyć się z konsekwencjami mojej publicznej działalności. A badania dotyczyły standardów pracy diagnostów laboratoryjnych – nic politycznego.

Nigdy wcześniej nie nosiłam na co dzień tęczowych elementów w stroju – a teraz noszę i namawiam innych, by mieli choć przypinkę.

Teraz jestem podekscytowana, bo na uczelniach powstają stowarzyszenia LGBT+. Dzieje się tak w Poznaniu, Białymstoku, i u nas w Gdańsku – to jest cudowne. Sytuacja z Margot spowodowała ferment na uniwersytetach. Ale wrócę do spraw kościelnych, ok?

Proszę.
Osoby LGBT będące w Kościele mają swoje strategie przetrwania. Jedna z nich, to „nic nie widzę, nic nie słyszę, ja się tutaj tylko modlę”. Teraz – i na tym polega cała zmiana – wszyscy katolicy muszą te strategie aplikować – i nagle widzą, jak jest ciężko. Coraz bardziej sami muszą zamykać oczy i uszy. W klubie „Tygodnika Powszechnego” dostaję dużo wsparcia. Jest dużo opozycjonistów/ek z czasów PRL-u i im w ogóle nie trzeba wyjaśniać kwestii z Margot. Margot tnie plandekę pogromobusa z homofobicznymi napisami? Wtyka tęczową flagę w posąg Chrystusa? Wypisuje hasła na murach? Oni to rozumieją, sami pisali kiedyś „Precz z PZPR”. Rozmowa o Margot i jej działaniach otworzyła przestrzeń do dyskusji o sytuacji ludzi LGBT dziś. Nagle odezwali się też inni wykluczeni – a to ludzie po rozwodach, a to kobiety po aborcji – każdy ma coś „na sumieniu”, gdy nasz Kościół tak łatwo wyklucza. Środowisko „Tygodnika Powszechnego” to są ludzie, którzy z otwartymi ramionami przyjęli w 2016 r. akcję Kampanii Przeciw Homofobii „Przekażmy sobie znak pokoju”. Są absolutnie przeciwni dyskryminacji osób LGBT w Kościele. Są świadomi, że Kościół musi się zmienić. Za każdym razem, gdy jakiś Czarnek powie coś homofobicznego, dostaję od moich przyjaciół z klubu SMS-y, że myślą o nas, że otaczają modlitwą.

Tylko, Aniu, jeśli – załóżmy – Kościół się zmieni, jeśli przejdzie te reformy, o których mówimy – kapłaństwo kobiet, zaprzestanie tuszowania nadużyć seksualnych, równe traktowanie osób LGBT, zerwanie aliansu z władzą – to nie będzie to już ten Kościół. Nie sądzisz? Ten Kościół, który znamy, po prostu runie. A tymczasem biskupi są jak monolit – a wśród nich nie ma nikogo z twojego środowiska „Tygodnika Powszechnego”.
Niech runie! My, katolicy, przeszliśmy wielką drogę przez ostatnie lata. Mam wrażenie, że tkwiliśmy w jakimś ciemnym pokoju, w którym nagle ktoś włączył światło. My o tym całym złu wiedzieliśmy, ale ciemności dawały nam alibi, pozwalały udawać, że nie widzimy, udawać, że tego nie ma. Po czym… Weź np. książkę mojej Marty „Zakonnice odchodzą po cichu” – ponad 60 tys. sprzedanych egzemplarzy, nakład jak u Olgi Tokarczuk. Albo weź „Sodomę” Martela. Potem zaraz film „Kler”. Tego się nie da odzobaczyć, choć pewnie są tacy, którzy by chcieli. Wychodziliśmy z kina i musieliśmy powiedzieć: „Tak właśnie jest, tylko nie byliśmy w stanie tego przyznać”. Ja i wiele innych osób już jesteśmy zainfekowani „Klerem” – gdy jest ten ważny moment mszy i padają słowa: „Oto wielka tajemnica wiary”, to choćbym nie wiem, jak chciała, w moim wewnętrznym monologu dopowiadam wtedy słowa z „Kleru”: „Złoto i dolary”. I nic z tym nie zrobisz – pewnie zawsze już je będę dopowiadać. Następnie były dwa filmy Sekielskich. Znałam księdza Jankowskiego, a ksiądz Cybula był przyjacielem naszej rodziny! Poupadały też moje autorytety, instytucjonalny Kościół nam się rozpada jak domek z kart. A jak mają się czuć ci księża, którzy są przyzwoici, a słyszą, że ojciec Adam Żak został powołany do pilnowania, by chronić dzieci i młodzież przed księżmi? Gdy są wydawane dyspozycje, że ksiądz nie może dotykać dzieci, młodzieży, gdy powstają fundacje, których zadaniem jest wyjaśniać przypadki kościelnej pedofilii i pomagać ofiarom. Co to za instytucja jest? A skala tego wszystkiego jest niesamowita. Więc – niech runie, taki Kościół niech runie.

Jestem w Radzie ds. Równego Traktowania, która działa przy prezydentce Gdańska. Znam przypadki dyskryminacji w szkołach, gdy dzieci, które nie są zapisane na religię, są zmuszane do siedzenia na katechezie – oczywiście w ostatniej „oślej” ławce – i jeszcze mają wstawać, by okazywać szacunek modlącym się. Przecież to jest jawna dyskryminacja! A przedstawiciele Kościoła nie chcą wycofać religii ze szkół nawet na czas pandemii, bo wiedzą, że jeśli się na to zgodzą, to ta religia może już nie wrócić. Efekt? Katolicy i katoliczki masowo wypisują swe dzieci z katechezy. My Mateusza na religię nie posłaliśmy. Dlaczego? Bo wiem, co sama – jako osoba LGBT – przechodziłam w Kościele. Siostra, z którą miałam zajęcia, opowiadała o piekle tak sugestywnie, jakby co najmniej tam mieszkała. To gdzieś głęboko we mnie utkwiło – symboliczna przemoc, którą warto sobie uświadomić. Nie chcę tego dla mojego syna. W Gdańsku wielu katechetów trzeba będzie zwolnić, bo młodzież masowo nie decyduje się na uczestniczenie w lekcjach religii. W szkole u mojego syna jest jeden rocznik, gdzie na religię chodzą… cztery osoby. Nie w jednej klasie, tylko w całym roczniku – cztery! Dzisiejsza młodzież mówi mi: my już nie chcemy być antysemitami, nie chcemy być homofobami, mamy w klasie geja czy lesbijkę – nie uczcie nas homofobii, nie wyświetlajcie nam tego cholernego „Niemego krzyku” o aborcji. Chcemy równości i chcemy troski o planetę, to nas zajmuje. A jak napiszesz do kuratorium, że jest homofobia na religii czy podżeganie do nienawiści, to kuratorium ci odpisze, że należy się zgłosić do wydziału katechetycznego archidiecezji gdańskiej. Rozumiesz to? I pisz sobie. To wszystko stoi na głowie!

Mariusz, a czytałeś niedawne stanowisko Episkopatu wobec ludzi LGBT? Ja przeczytałam i wiesz, co ci mogę powiedzieć? Zaczynają od miłosierdzia, od otwartości Kościoła na dialog, zaproszenia Jezusa do otwarcia na Niego serca, a potem nagle widzisz, że to jest wszystko misterna pasywna agresja i zapowiedź przemocy. ONZ już uznaje terapie reparatywne za tortury, kolejne kraje ich zakazują – a nasz Episkopat je zaleca! I oczywiście mylą wszystko z wszystkim. Nie zadali sobie trudu, by choćby dać końcowy tekst do przeczytania jakiemukolwiek ekspertowi, bo gdyby dali, to nie byłoby tam „orientacji płciowej”. To są tacy ignoranci, że nie wiedzą nawet, czym jest orientacja seksualna, a czym tożsamość płciowa. Jednocześnie to oni mają władzę, którą my jako społeczeństwo im daliśmy – i będą tworzyć te ośrodki, a my będziemy się rzucać z mostów. Tymczasem słyszę kardynała Dziwisza, który filmu Sekielskich po prostu nie widział! A Leszek Sławoj Głódź rzucił, że „kiepskich filmów nie ogląda”. Bezczelność!

Po wyroku pseudotrybunału Polska masowo wyszła na ulice protestować, ale ledwo pięć miesięcy temu oddaliśmy w głosowaniu władzę prezydentowi, który zgadza się z tym wyrokiem.
(cisza) To jest straszne… Widziałam po naszej stronie totalne przeczulenie w społeczności LGBT na każde słowo, każdy gest, który Robert Biedroń zrobił dobrze albo niedobrze. Pojechał, wyjechał, wrócił, wystąpił, uśmiechnął się, nie uśmiechnął – ciągłe ocenianie i dzielenie włosa na czworo, a gdzie priorytety? Miesiąc po wyborach urządzili na nas łapankę. Standardy państwa prawa są praktycznie zawieszone i mogą na nas nasłać jakieś wojska obrony terytorialnej – i to właśnie oznaczało głosowanie na Dudę. Czy ludzie muszą zacząć ginąć, byśmy zobaczyli, co jest najważniejsze, a co mało istotne?

Jeszcze niedawno co rusz spotykałem ludzi LGBT zapewniających: „Ja nie czuję dyskryminacji”. Dodają jeszcze: „Nikt mnie nie pobił, nikt mnie nie zwyzywał” – tylko nie dodają, że siedzą w szafie, wyoutowali się tylko ścisłemu gronu osób. I nawet nie czują, że to wynik dyskryminacji, opresji. Nie mówiąc już o tym, że ani ślubu ani związku partnerskiego zawrzeć w Polsce nie mogą. Myślę za to, że ta obecna sytuacja trochę w tych ludziach zasiała niepokoju. Dziś już chyba żadna osoba LGBT nie może powiedzieć: „Nie czuję w Polsce dyskryminacji”. Może to jest ta „zdobycz”? Że do wszystkich dotarło?
My, osoby LGBT, jako grupa społeczna, mamy przemoc znormalizowaną. Dla nas to jest oczywiste, że jesteśmy obrażani, że możemy zostać pobici, jeśli będziemy sobą w miejscu publicznym. Na tym Pikniku Tęczowych Rodzin w 2017, o którym wspomniałam na początku, puszczano nam w kółko piosenkę „Pochód degeneratów”, w której są słowa „jebie wam się w głowie”, „anarchokomuchy”, „macie mózgi przeżarte dragami”, „zabijacie swoje dzieci”. Taka piosenka. I ja mam uzasadnienie sądu, że to jest piosenka patriotyczna! A gdy do nich wyszłam i powiedziałam, by wyłączyli – a wiedzieli, że w tej naszej grupie jest między innymi mój czteroletni wówczas syn – to krzyczeli do mnie, że jestem pedałem, pedofilem i że robię krzywdę mojemu dziecku i że oni zaraz zawołają policję, by policja zrobiła ze mną porządek. I według prokuratury to nie jest obrażanie?

Na jakim etapie jest ta sprawa?
Pierwotnie prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania ze względu na „brak interesu społecznego”, następnie po odwołaniu została objęta ściganiem z urzędu i umorzona, po czym znów wznowiona po naszym odwołaniu, i znów umorzona. W tej chwili jest ponowne wznowienie, po tym jak nasi prawnicy napisali prywatny akt oskarżenia. To jest sprawa o obrażanie nas, o napaść na nasze dzieci, nie odpuścimy. Ale to jest koszt psychiczny – od trzech lat na kolejnych sprawach staję z naszymi oprawcami twarzą w twarz. Jest z nimi prawnik Ordo Iuris, zachowują się wobec nas okropnie.

Coś tłumaczysz Mateuszowi z tego wszystkiego?
Mariusz, czuję się jak bohater filmu „Życie jest piękne”. Wokół trwa wojna, a ja jak Roberto Benigni, by ocalić moje dziecko, udaję, że nic się nie dzieje. Zapewne wszystkie tęczowe rodziny z małymi dziećmi są dziś w takiej sytuacji. Mówię mu, że to stereotypy i uprzedzenia są złe, nie ludzie. Wiadomości przy nim nie oglądamy. Po tej akcji na Pikniku on przestał spać sam na jakiś czas. Potem
jeszcze drugi raz przestał spać – gdy zobaczył, jak zabijany jest prezydent Adamowicz, którego on znał. I który – przypomnę – równość dla osób LGBT wywodził z czysto chrześcijańskich wartości.

Odbywam teraz z Mateuszem edukację obywatelską – tłumaczę, że w wyjątkowych przypadkach, gdy dzieje się przemoc pod auspicjami państwa, trzeba temu państwu wypowiedzieć posłuszeństwo. On wie, że normalnie nie można trąbić, a podczas protestu samochodowego trąbił.

Innym razem przejeżdżał koło nas pogromobus – zapytał, co oni mówią, co reklamują? Jak ja mam to mu wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć dziecku słowa mojego ministra Czarnka – mojego, bo jestem nauczycielką akademicką – o tym, że ludzie LGBT nie są równi normalnym ludziom? Albo słowa prezydenta Dudy, że nie jestem człowiekiem, tylko ideologią?

A jednocześnie – uważaj – prezeska pewnej organizacji, którą wspieram, organizacji zajmującej się dziećmi w pieczy zastępczej – mówi do mnie, bym przekazała „tym moim ludziom”, czyli „elgiebetom”, że to, co teraz robimy, to nie jest dobra droga i że „agresja rodzi agresję”. Powiedz im – wyjaśnia mi życzliwie – że trzeba edukować, trzeba uświadamiać, bo to, co teraz robicie, to jest przeciwskuteczne i tylko na tym stracicie, ludzie się odwrócą od was, ja oczywiście nie, ale inni tak. I co ja mogę powiedzieć? Mam 43 lata, działam, edukuję, buduję polityki równościowe i uświadamiam od kilkunastu lat. I dziś chce mi się krzyczeć razem z Margot: „Polsko, ty chuju!”.

Znam ten typ. Ci ludzie nie mają pojęcia, ile my wysiłku w to edukowanie włożyliśmy przez ostatnie 30 lat. Czasami nie wiem, kto jest gorszy – homofoby czy też ci „umiarkowani”, którzy niby są z nami, ale nas uciszają.
Ale wiesz co? Oni nas już nie uciszą. Przecież my już do szaf nie wrócimy.

Myśmy ruszyli mocno w 2018 r. Rok wcześniej było w Polsce siedem Marszów Równości, a w 2018 r. nagle zrobiło się 15, po czym w 2019 – 31. I wtedy już nasi wrogowie nie zdzierżyli, zaczęły powstawać „strefy wolne od LGBT”, zaczęły jeździć pogromobusy. Tylko teraz ta nasza wielka energia, którą widać obecnie na ulicach, powinna znaleźć jakieś przełożenie na politykę.
W Gdańsku w 2018 r. uchwaliliśmy Model ds. Równego Traktowania, pierwszą w Polsce politykę samorządową, uwzględniającą prawa osób LGBT. W tym samym roku Paweł Adamowicz objął patronatem Marsz Równości i szedł na jego czele. Teraz nie ma już z nami Prezydenta, ale wierzę, że znajdą się osoby, które naszą energię przełożą na politykę, tak jak robił to Paweł Adamowicz.

Wróćmy może do początku. Opowiesz, jak było z szukaniem szkoły dla Mateusza?
Chcieliśmy, by kadra szkoły była przygotowana na to, że Mateusz ma dwie mamy. Szkoła, którą w końcu znaleźliśmy, nie była przygotowana, ale była otwarta na to, nie było uprzedzeń. To już było coś. Przed rozpoczęciem roku szkolnego odbyłam cykl spotkań i szkoleń z kadrą pedagogiczną – jestem za nie bardzo wdzięczna. Nigdy nie ukrywamy ani w przedszkolu, ani teraz w szkole, że wszyscy troje jesteśmy rodzicami Mateusza. Tak więc wszyscy wiedzą. A jeśli chodzi o same dzieci, to w ogóle kwestii nie ma – i nie będzie, jeśli one nie nauczą się uprzedzeń od dorosłych. Dzieciaki gadają, że Mat ma lepiej, bo ma dwie mamy zamiast jednej i jeszcze tatę i też by tak chciały.

Zdarzyło wam się podczas tego szukania, że ktoś wprost wyrażał dezaprobatę?
O, tak, były odmowy. „Lojalnie ostrzegam…” i padały stwierdzenia, że dwie mamy nie będą uznawane. Myślałyśmy o szkole społecznej, wychodząc z założenia, że tam, gdzie bardziej kameralnie, łatwiej o akceptację – ale okazało się, że większość takich szkół w Gdańsku to są szkoły bardzo katolickie. Oczywiście, one tak się nie nazywają, bo do takich w ogóle byśmy nawet nie startowali. Bywały rozmowy zupełnie żenujące. Np. „Ale kim pani jest dla dziecka?” – pytanie do Marty. Albo „Która z pań jest z panem Leszkiem?”. Albo pan dyrektor na spotkaniu poprawiał Mateusza, gdy on o Marcie mówił „mama” – poprawiał go na „ciocia”, a Mateusz nie rozumiał, o co chodzi. Powiedziałam temu dyrektorowi wcześniej wszystko, ale nie chciał przyjąć do wiadomości. „Wie pani, u nas nie ma takiego dziecka”. I jeszcze przekonywał nas, że Mateusz powinien chodzić na religię. Mówię, że nie, a on, że siostra katechetka bardzo ładnie gra na gitarze. A ja, że rozumiem, ale nie. To wszystko było trudne. Gdańsk, duże miasto, XXI wiek.

Ale moc jest z nami. Dziś wszyscy protestujemy nie tylko w sprawie praw kobiet i osób LGBT, ale walczymy o cały kształt naszego państwa, o naszą przyszłość. I namawiam do bezkompromisowości. Niedawno przeprowadzono w Polsce eksperymenty Miligrama i okazało się, że jako społeczeństwo jesteśmy dziś równie skłonni do uległości wobec władzy jak w 1978 r., gdy ostatni raz ten eksperyment przeprowadzono – niewiarygodne, ale prawdziwe. A wystarczy czasem jedna osoba, która wypowie posłuszeństwo
– i nagle nadaje nowy kierunek całej grupie. Taką osobą jest w naszej społeczności Margot. Jeszcze rok temu rozmawiałam z osobami LGBT, które autentycznie płakały, że nikt w porę nie zareagował na tę słynną „cipkę” na Marszu Równości. Lamentowały, jak mogliśmy tak obrazić… Kogo? – pytałam. Jak mogliśmy tak obrazić… naszych własnych oprawców? W Kościele przez całe lata wybieraliśmy spójność grupy, poświęcając jednostki – poświęcając wykorzystywane, gwałcone dzieci, poświęcając kobiety. W końcu mówimy dosyć. To jest ten moment. Wypierdalać. [/restrict]