Lulla, najstarsza polska drag queen: Liczę na nowe wyzwania

„Wychodząc na scenę, Andrzeja zostawiam za kulisami, gdy rozmawiam z tobą, Lulla czeka za drzwiami. Ale obie postaci są blisko siebie, niemal nierozłączne” – mówi ANDRZEJ SZWAN, czyli drag queen LULLA LA POLACA. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

fot. Marek Zimakiewicz

Powstał o tobie dokument BoylesqueBogny Kowalczyk, brałeś udział w reklamach, teledyskach, grasz w spektaklu Orlando. Biografie Agnieszki Błońskiej w Teatrze Powszechnym, pojawiałeś się na kartach reportaży. Teraz w wywiadzie rzece Lulla La Polaca. Żyć to ja potrafięprzepytuje cię Wiktor Krajewski. Jak czujesz się z tą popularnością?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem nią zmęczony. Cieszy mnie to zainteresowanie, przecież osoby w moim wieku, a w tym roku kończę 86 lat, najczęściej siedzą w domu z pilotem albo różańcem w dłoni. Tymczasem z instytucją Kościoła nie chcę mieć nic wspólnego, a zamiast oglądać telewizję, wolę brać czynny udział w tworzeniu kultury. Jest jednak dla mnie bardzo interesujące, dlaczego ten szał wokół Lulli zaczął się stosunkowo niedawno, bo tak naprawdę niecałe dwa lata temu…

Jak to? Przecież oficjalna opowieść jest taka, że to drag queen Kim Lee wypchnęła Lullę na scenę w 2011 r. Nasza przyjaźń z Kim Lee (która zmarła na COVID w 2020 r. – przyp. red.) zaczęła się w warszawskim klubie Galeria, gdzie ona organizowała wybory najlepszej drag queen. Tak, to Kim mnie zmotywowała do ponownych występów. Powiedziała: „Lulla, nie będziesz siedzieć w kącie! Na scenę”. Wymyśliła „Lulla Show”, które odbywało się zawsze w listopadzie w Kalinowym Sercu na warszawskim Żoliborzu. Później takim kamieniem milowym był wywiad, który przy okazji Święta Niepodległości przeprowadził z nami Rafał Betlejewski. Zszywałyśmy flagę Polski i snułyśmy opowieść. To po tej rozmowie okrzyknięto mnie „najstarszą polską drag queen”. Lullę wyciągnięto na powierzchnię. Pojawiały się kolejne występy, ale były one raczej kameralne, klubowe.

Po drodze był głośny reportaż Foucault w Warszawie Remigiusza Ryzińskiego, któremu opowiedziałeś o gejowskiej społeczności stolicy lat 50. W 2017 r. właśnie Remigiusz zrobił z tobą pierwszy wywiad do Repliki.

Zgadza się. Natomiast dwa lata temu niespodziewanie zaproszono mnie na spotkanie z Pawłem Łysakiem, dyrektorem Teatru Powszechnego w Warszawie. W gabinecie dowiedziałem się, że wspomniana przez ciebie reżyserka Agnieszka Błońska widziałaby mnie w spektaklu „Orlando. Biografie”. Ucieszyłem się na tę propozycję, bo przypomniała mi się młodość. Jako chłopak, tuż po maturze, obrałem sobie za cel studiowanie w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Niestety się nie dostałem. Natomiast teraz, po sześćdziesięciu paru latach, miałem stanąć na deskach Powszechnego, który był moim teatrem parafialnym, bo praskim, często przeze mnie odwiedzanym. Poczułem, że spełniło się moje marzenie. Po premierze „Orlando…” Lulla stała się zdecydowanie bardziej rozpoznawalna.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Eve Adams, polska Żydówka z Mławy, w 1925 r. w Nowym Jorku prowadziła lesbijski bar, wydała lesbijską książkę

Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski, Współpraca: Joanna Ostrowska

O EVE ADAMS z Suzette Robichon, francuską badaczką jej biografii,  rozmawia Mikołaj Sobczak

Jak trafiłaś na historię Chawy Złoczower  alias Evy Kotchever alias Eve Adams?

Pasjonuje mnie lesbijskie życie kiedyś  i dziś. Uważam, że kwestia pamięci i tradycji  jest bardzo ważna. W moim wieku (Suzette  urodziła się w 1947 r. – przyp. red.) pisanie  naszej herstorii jest ważniejsze niż kiedykolwiek.  Nikt inny poza nami lesbijkami jej nie  napisze. Badawczo bardzo interesują mnie  też II wojna światowa i temat deportacji  lesbijek. Dwie osoby z mojej rodziny były  w obozie Ravensbrück, należę więc do stowarzyszenia  związanego z tym miejscem pamięci.  Z tego powodu od zawsze zadaję sobie pytanie:  co by było ze mną – jako lesbijką – jeśli  trafiłabym do obozu koncentracyjnego? Czy  w obozie Ravensbrück były lesbijki? To bardzo  ważny aspekt tej historii. Sporo na ten  temat czytałam. W ten właśnie sposób trafi  łam m.in. na badania Anny Hájkovej oraz  Claudii Schoppmann (historyczek zajmujących  się lesbijskimi biografi ami – przyp. red.).  Poświęciłam mnóstwo czasu na odzyskiwanie  historii gejów i lesbijek w nazistowskiej  Europie. W zeszłym roku Muzeum Pamięci  Shoah w Paryżu zorganizowało wystawę  „Homoseksualiści i lesbijki w nazistowskiej  Europie”, co pokazuje, że queerowe biografi e  nareszcie stają się naszą wspólną historią.

Lata temu czytałam książkę „Gay New York”, w której moją uwagę zwróciło nazwisko  pisane w ten sposób: Eva Kotchever/  Chawa Złoczower. Urodziła się w Mławie  w 1891 r. W 1912 r. wyemigrowała do USA,  gdzie przybrała nazwisko Eve Adams. Była  Polką, Żydówką i lesbijką. W 1925 r. w Nowym  Jorku napisała i sama opublikowała  pierwszą książkę pod tytułem „Lesbian Love”  („Lesbijska miłość”). Pomyślałam: „Jak to się  stało, że nigdy o tej książce nie słyszałam?” –  a wyszła ona na całe 3 lata przed pionierskim  „Źródłem samotności” Radclyffe Hall. Czyli  książka Evy była pierwszą opublikowaną lesbijską  opowieścią na świecie! Niewiele więcej  udało mi się znaleźć. Dowiedziałam się, że  Eva mieszkała później we Francji, a podczas  II wojny światowej aresztowano ją i zamordowano  w Auschwitz-Birkenau.

Mieszkała w Paryżu na Montparnassie, jak ty.

We wpisie o niej w Wikipedii, swoją drogą  pełnym błędów, zawarty był pewien szczegół,  który rzucił mi się w oczy: prowadziła  w Paryżu kabaret „Le Boudoir de l’Amour”  („Buduar miłości” – przyp. red.) – co za nazwa!  Rozmawiałam z wieloma znajomymi,  którzy zajmują się historią, ale nikt o „Buduarze…”  nie słyszał. 

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Osoby prenumerujące „Replikę” otrzymują do każdego numeru magnes z rysunkiem autorstwa Marcela Olczyńskiego. Z numerem 108 magnes z Eve Adams.

 

Anna Mucha: Pierwsza edycja „Drag Me Out” to była tylko gra wstępna!

Z aktorką ANNĄ MUCHĄ, jurorką TVN-owskiego programu „Czas na show. Drag Me Out”, o „facetach przebierających się za baby”, o ostrożnym sojusznictwie korporacji i o wróżbach Tomasza Karolaka, wreszcie – o tym, do kogo należy ten show: do drag queens czy do telewizyjnych celebrytów, rozmawia Mateusz Witczak

fot. TVN

W drag queens wcielają się na antenie TVN-u aktorzy Tomasz Karolak i Michał Mikołajczak, kulturysta Marcin Łopucki, biznesmen Dariusz Zdrojkowski, infl uencer Kamil Szymczak oraz model Tadeusz Mikołajczak. Program prowadzi piosenkarka Mery Spolsky, a w jury procz ciebie zasiadają Andrzej Seweryn oraz Michał Szpak. Ile właściwie trzeba osob hetero, by zainteresować dragiem polski mainstream?

Nie my jesteśmy tu najważniejsi. Owszem, użyczamy nazwisk, które mogą być magnesem dla szerokiej publiczności, ale to Ciotka Off ka, Shady Lady, Adelon, Gąsiu, Himera i Twoja Stara są gospodyniami show, to one zapraszają nas do swojego świata.

Trudność?

Dla mentorek jest nią nauczenie dragu osób, które nie mają w nim żadnego doświadczenia. Muszą zaangażować się w ich przemiany, dostrzec drzemiący w nich potencjał i wydobyć go, nie przekraczając granic możliwości uczestników.

Samym podopiecznym doskwierają z początku powierzchowne kwestie: noszenie długich paznokci, oddychanie w gorsecie, chodzenie (i tańczenie!) w szpilkach. Szybko przekonują się jednak, że to zaledwie czubek góry lodowej, a ich prawdziwym zadaniem jest odkrycie w sobie – niekiedy głęboko skrywanej – kobiecości. By ją zaakceptować, muszą w dodatku zrozumieć, że bywa ona różnorodna, eteryczna i tajemnicza.

Wpierw potrzebują chyba skonfrontować się ze stereotypem „drag queen, czyli faceta, ktory przebiera się za babę?

Walczymy z nim! Jeśli chcecie zobaczyć śmiesznego gościa w rajtuzach – lepiej przełączcie się na kabarety. My prezentujemy drag queens przez pryzmat ich warsztatu i sztuki. Zależy nam również na uwypukleniu, że choć skryte za cekinami, makijażem i sztucznymi biustami – nasze performerki to przede wszystkim osoby z krwi i kości.

Uważasz „Drag Me Out” za program misyjny?

Tak, choć bawi mnie, że realizuje go komercyjna, prywatna stacja. Wiem, że próby przedstawienia dragu w polskiej telewizji były podejmowane znacznie wcześniej, ale chyba dopiero teraz pojawił się ku temu odpowiedni klimat.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Andrzej Seweryn: „Drag Me out” to koniec dragowej partyzantki i początek ogólnopolskiej rozpoznawalności

Premiera „Czas na show. Drag Me Out” wyznacza koniec dragowej partyzantki i początek ogólnopolskiej rozpoznawalności – uważa aktor ANDRZEJ SEWERYN, członek jury programu. Rozmowa Mateusza Witczaka

fot. TVN

Drag queens trafiły pod polskie strzechy. Jednym ze swoich projektów włożył pan dla nich stopę w drzwi. Czy Czas na show. Drag Me Out TVN-u uderza drzwiami w twarz?

Ja nikomu czymkolwiek nie lubię dawać w twarz. Jestem człowiekiem dialogu. Uważam, że świetną robotę wykonała fi lmowa „Filadelfi a”, po dziś wzór rozmowy z ludźmi, delikatnie mówiąc, sceptycznie nastawionymi do społeczności LGBT+. Oczywiście można zachowywać się w sposób agresywny, jak Act Up w Paryżu – co zresztą rozumiem – ale jeżeli celem jest współistnienie, lepiej postawić na ciężką, codzienną pracę.

Czy nasza społeczność wykonała już tę pracę?

W dużej mierze. Narzekamy dziś, bo wciąż dostrzegamy nienawiść, agresję, którą oczywiście potępiamy, ale, szanowny panie, z perspektywy historycznej, jako stary już człowiek, zdaję sobie sprawę, że 50 lat temu nie było w ogóle mowy o żadnej „społeczności”! Wiedzieliśmy, że jakiś mężczyzna nie jest zainteresowany kobietami albo kobieta mężczyznami i… to wszystko. Orientacja była „strefą osobistą”, o której specjalnie się nie mówiło, nie było wówczas mowy o żadnym „środowisku”, o jego prawach, o małżeństwach, o których dziś otwarcie dyskutujemy. Od tego czasu nastąpiła jakościowa zmiana debaty publicznej. I to jest ogromne zwycięstwo środowiska LGBT+.

Kiedy pan dorastał, tematu faktycznie nie było? Trudno mi sobie wyobrazić, by nawet w latach 60. na warszawskim PWST nie funkcjonowała reprezentacja osob LGBT+.

Nie było „reprezentacji”, były pojedyncze przypadki. O niektórych kolegach po latach dowiedziałem się, że są LGBT+. Pamiętam jednego profesora, który był osobą homoseksualną… ale na tym koniec.

Wracając do tego „uderzenia drzwiami w twarz”, chciałbym, żeby ludzie sceptycznie nastawieni po prostu posłuchali – może przez pięć minut, może przez sześć odcinków – i zrozumieli, że osoby LGBT+ mają takie samo prawo do wolności jak i oni. W Polsce rozgrywa się teraz walka o ich wolność. Na planie „Czas na show. Drag Me Out” nie chciałem używać takich określeń, nie pragnę nikomu udzielać z anteny lekcji, ale to, co się dzieje na antenie TVN-u, jest bez wątpienia udziałem w debacie narodowej.

Wracając do Paryża: może zetknął się pan z reprezentacją, grając u Petera Brookea?

Tak, wiedziałem o jednej osobie, że jest homoseksualna, sam mi to powiedział. I co? I nic. Pracowaliśmy, podróżowaliśmy, dyskutowaliśmy, piliśmy bez najmniejszego problemu, bo jaki mógłby się pojawić? A był to okres wzmożonego natężenia zakażeń AIDS, które – paradoksalnie – spowodowało skoncentrowanie uwagi świata na środowisku, na jego cierpieniu, na jego problemach.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Dominik Kuc, twórca Rankingu Szkół Przyjaznych LGBTQ+: System oceniał nas, teraz my oceniamy system

Z DOMINIKIEM KUCEM, pomysłodawcą Rankingu Szkół Przyjaznych LGBTQ+, aktywistą Fundacji GrowSPACE, rozmawia Monika „Pacyfka” Tichy. Współpraca: Mariusz Kurc

fot. Marek Zimakiewicz

W połowie kwietnia ty i twój zespół opublikujecie wyniki najnowszego Rankingu Szkół Przyjaznych LGBTQ+. To już szósta edycja. Jakie były początki?

Pierwszy ranking w 2018 r. zrobiłem tylko w Warszawie. Większość pracy zrobiłem sam, pomogło mi kilka osób. Teraz akcja ma zaawansowaną metodologię i jest ogólnopolska; w poprzedniej edycji (2023) zebraliśmy oceny od prawie 20 tysięcy osób uczniowskich z ponad 2 tysięcy szkół. Zwycięzcą zostało liceum „Collegium Gedanense” w Gdańsku, a po nim na podium znalazły się licea warszawskie – „Bednarska” i „Śniadecki”.

Ile osób przygotowuje ten bieżący ranking?

Łącznie około 70. Core-team to 10 osób, które siedzą w rankingu cały czas, reszta ogarnia mniejsze rzeczy: technologię, grafi kę, social media. Mamy po jednej osobie koordynującej w każdym regionie, bo chcemy oczywiście wychodzić poza Warszawę, Poznań czy Wrocław. Mamy też 35 osób wolontariackich.

Obecna edycja to pierwsza, ktora ma wsparcie ministry edukacji narodowej, ministry równości i rzeczniczki praw dziecka.

W 2018 r. nawet mi się nie śniło, że trzy instytucje rządowe zechcą się zaangażować w ranking. Tak, jestem bardzo szczęśliwy, że ten projekt nie jest już partyzantką, ale przeciwnie: wchodzi systemowo do polskiej oświaty. I zresztą to pokazuje, że jest on potrzebny. W pewnym sensie przewrotnie, bo ten ranking jakby odwraca role – to szkoły zabiegają o młodzież i ścigają się o miejsce w rankingu – bo to szkoły mają być dla młodzieży, a nie na odwrót. Zaangażowanie ministerstw i na skutek tego kuratoriów, które zachęcały władze szkół do uczestniczenia w rankingu, spowodowało wielką zmianę w zasięgach badania. Już w tej chwili (a rozmawiamy pod koniec marca – przyp. red.) mamy więcej odpowiedzi niż kiedykolwiek, będzie nowy rekord. Nie spodziewam się jednak, by oceny były znacznie wyższe niż rok temu. Zmiana polityczna jest bardzo pozytywna, ale zmiany społeczne następują wolniej. Nie ma już efektu mrożącego Czarnka, ale nie powoduje to, by ze szkół z dnia na dzień zniknęłya przemoc, homo-, bi- czy transfobia. Potrzebne są też działania instytucjonalne otwarcie wspierające młode osoby LGBTQ+.

A jeszcze kilka miesięcy temu rzecznik praw dziecka i minister edukacji narodowej grzmieli, że będą kontrolować te szkoły, ktore osiągnęły dobre wyniki w rankingu.

Padły takie wypowiedzi i były bardzo krzywdzące dla zaangażowanych szkół. Gdy poprzedni rzecznik praw dziecka ogłosił zamiar kontroli szkół z rankingu, wywołało to ogromne poruszenie. Niestety kontrole odbywały się wyrywkowo w niektórych szkołach i dotyczyły domniemanego zatrudniania przestępców seksualnych w szkołach przyjaznych LGBTQ+. To była bardzo szkodliwa narracja.

Jaka jest w ogole metodologia – jak wyłaniane są zwycięskie szkoły?

Zbieramy dane przez ankietę internetową. Pytamy w niej zarówno o ogólną ocenę przyjazności LGBTQ+, jak i o konkretne sytuacje: czy są zajęcia antydyskryminacyjne, czy słyszy się homofobiczne żarty, czy ktoś został zwyzywany lub pobity na tle homo- czy transfobicznym i jak reagowała wtedy kadra. Do oceny liczą się wyłącznie głosy osób uczniowskich aktualnie uczących się w szkole. Zbieramy też, dla celów badawczych i porównawczych, opinie absolwentów, rodziców i nauczycieli. Aby szkoła otrzymała ocenę, musi wpłynąć określona, minimalna liczba ankiet dotyczących tej szkoły.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Ewa Żyła, piłkarka sędzia piłkarska, i Kasia Kuca, inżynierka budowlana: Windą do nieba

EWA ŻYŁA – piłkarka i sędzia piłkarska, reprezentantka Polski (2004– –2011), sześciokrotna zdobywczyni mistrzostwa Polski i trzykrotna zdobywczyni Pucharu Polski. KASIA KUCA – inżynierka budownictwa i project managerka, działaczka społeczna, prezeska wrocławskiej fundacji Równik Praw. Razem od niedawna prowadzą markę Marry more. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Marek Zimakiewicz

26 lutego br. na stronie akcji „100 dni na związki” przedstawiającej historię nowej queerowej pary każdego dnia dzielącego nas od upływu stu dni kadencji obecnego rzadu, w ciągu ktorych Donald Tusk zobowiązał się zrealizować obietnicę wyborczą i uchwalić ustawę o związkach partnerskich, odsłonił się wpis z waszą historią. Został podchwycony przez media jako coming out, głownie Ewy. Jak się czujecie z tym określeniem – coming out?

Kasia Kuca: Jako osoba działająca aktywistycznie mam świadomość, że coming outy, czyli ofi cjalne „przyznanie się” do swojej orientacji psychoseksualnej czy też tożsamości płciowej, są ważne ze względu na to, że w społeczeństwie brakuje edukacji, ale robienie coming outu kompletnie nie było naszym zamiarem. Chciałyśmy okazać wsparcie dla naszej społeczności. Nie myślałyśmy, że nasza historia odbije się tak głośnym echem.

Ewa Żyła: Nie sądziłyśmy, że zostanie to ubrane w takie kategorie, ale też nie skupiałyśmy się na sobie. Pojęcie „coming outu” musiałoby być ściśle związane z nami – a nam chodziło o środowisko, o nasze wartości i ideę, o to, co rząd nam przyobiecał. „Coming out” to efekt uboczny naszego wsparcia. Ujawniamy się, ale tak naprawdę z czym? Z tym, że niesiemy ideę równości w społeczeństwie? Jeżeli tak ma być, to okej – niech to będzie ujawnianie się. Ale znalazłabym na to chyba inne słowo. Nie czujemy potrzeby bycia na świeczniku. Po prostu żyjemy i funkcjonujemy w społeczeństwie – tylko szkoda, że na innych prawach niż pary heteronormatywne.

Jesteśmy razem blisko rok i czuję, że Ewa jest moją Miłością Życia” – czytamy we wpisie. Zgaduję, że pomysł udziału w akcji był Kasi?

K: Tak! To był mój pomysł. Rozmawiałam z Ewą: „Ewa, słuchaj, jest taka akcja wspierająca ustawę o związkach partnerskich… Wesprzemy? Bo ja nie wiem, czy to w ogóle przejdzie, bo my jesteśmy szarymi ludkami. Oni tam pewnie mają tysiące ludzi i nas nie zauważą”. (śmiech) A tu się okazało, że kilka dni później Jakub i Dawid, organizatorzy całej akcji, wrzucili posta z nami. Wcześniej raczej nie udostępniałyśmy w sieci wspólnych materiałów.

E: Jesteśmy z Kasią razem już prawie rok. Jestem przeszczęśliwa, mając taką osobę w swoim życiu. Istotnie, pomysł wyszedł od Kasi. Kasia działa aktywistycznie, więc udostępnia więcej treści tego typu – edukacyjnych i wspierających. Ja działam sportowo – wcześniej piłkarsko, teraz sędziowsko – i rzadko się w mediach społecznościowych informacjami dotyczącymi mojego życia rodzinnego. Ale jak już poszło, to czemu nie.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Jakub Skrzywanek: W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że śluby jednopłciowe na „Spartakusie…” tak się rozwiną

Z reżyserem JAKUBEM SKRZYWANKIEM, laureatem Paszportu „Polityki”, o tym, skąd wziął pomysł na śluby jednopłciowe podczas spektaklu „Spartakus. Miłość w czasach zarazy” i jak się czuje wśród tęczowych ludzi, rozmawia Monika „Pacyfka” Tichy

fot. Jakub Lech

W twoim spektaklu Spartakus. Miłość w czasach zarazy jest słynna scena, w ktorej jednopłciowa para bierze ślub. Nie grają w niej aktorzy, występują prawdziwe pary, za każdym razem inna. Ślub nie ma mocy prawnej, ale ma wielką moc uczuciową. (Wiem, bo moja partnerka Nora i ja byłyśmy jedną ze „spartakusowych” par – przyp. red.). Kuba, jak wpadłeś na prosty i zarazem genialny pomysł tej sceny?

To było połączenie dwóch sytuacji. Jedna ściśle wiąże się ze „Spartakusem”. Tworzyliśmy ten spektakl, pracując z mamami nastolatków – pacjentów_ek psychiatrycznych, które opisał Janusz Schwertner w swoich reportażach; przede wszystkim z mamą transpłciowego Wiktora, który odebrał sobie życie, skacząc pod metro w 2019 r. Ta historia opisana była w głośnym reportażu zatytułowanym właśnie „Miłość w czasach zarazy”. Mamy miały dwie prośby: żeby nie pokazywać na scenie samobójstwa Wiktora – co dla mnie było dość oczywiste – oraz żeby skończyć ten spektakl z nadzieją. Wiktor pisał w swoim pamiętniku, że jego marzeniem byłoby w przyszłości wziąć ślub z Kacprem, chłopakiem, z którym był.

Przypomniałem sobie wówczas performatywny dzień cudów, który stworzyliśmy z przyjaciółmi na Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie w 2017 r. Happeningi, interwencje artystyczne, sytuacje, które w Polsce nie mogłyby się wydarzyć. Jako kolektyw „Antyteren” zrobiliśmy ślub na akademii dla tęczowej pary naszych przyjaciół. Poczuliśmy, jaką siłę ma ceremonia. Był to enactment ceremonii świeckiej, tej z USC.

Połączyły mi się w głowie te dwie sytuacje; zapytałem Janusza i mamę Wiktora, co oni na to, żeby tak się kończył ten spektakl – który wszakże w bardzo mroczny sposób opowiada o samobójstwach młodzieży queer w Polsce. Reakcja była bardzo pozytywna.

A dlaczego chciałeś, żeby to były prawdziwe pary?

Ważną częścią mojej praktyki artystycznej jest próba wychodzenia z ram teatru i przenikania go do rzeczywistości. Ślub zawierany przez aktorów nie miałby żadnej siły, byłby tylko jedną z kolejnych „scen”, a tak na deskach teatru tworzy się coś bardzo realnego, nowy prawdziwy rytuał, który może zmienić świat.

Spektakl opiera się na prawdziwych historiach bardzo młodych osob LGBT+ w kryzysach psychicznych. Dlaczego wybrałeś właśnie taki temat?

W Krakowie w 2019 r., podczas pracy nad spektaklem dokumentalnym „To my jesteśmy przyszłością” o pomijaniu głosu młodych w debacie publicznej, poznałem Martynę, osobę tęczową, która pół życia spędziła w ośrodkach opiekuńczo-wychowawczych, a pół na oddziałach psychiatrii dziecięcej. Martyna podczas pobytu w Garwolinie doświadczyła stosowanego tam przez personel systemu znęcania się i upokarzania za najmniejsze przewinienia. To ona była moją bezpośrednią inspiracją i motywacją. Z Januszem pracowaliśmy wspólnie, zbierając materiał do reportażu „Piżamki”, opisującego krzywdy pacjentów_ek na oddziałach psychiatrii dziecięcej.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Malarka Agata Bogacka: Mój ojciec chrzestny, pisarz Henryk Krzeczkowski, zmarł w 1985 r. na AIDS

Z malarką AGATĄ BOGACKĄ o jej ojcu chrzestnym, pisarzu Henryku Krzeczkowskim, który zmarł na AIDS w 1985 r., rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Emilia Oksentowicz

W okładkowym wywiadzie z tobą, ktory ukazał się w „Replice” (nr 106, listopad/grudzień 2023), powiedziałaś, że twój ojciec chrzestny był jedną z pierwszych osób w Polsce zmarłych na AIDS. Odszedł w roku 1985. Ten fragment szczególnie przykuł moją uwagę, bo jestem autorem książki „Ojczyzna moralnie czysta” o początkach HIV/AIDS w naszym kraju. Piszę w niej, że pierwszy w Polsce oficjalny przypadek śmierci z powodu AIDS zanotowano we wrześniu roku 1986. Musiały być jednak przypadki wcześniejsze, tyle że nieoficjalne albo nierozpoznane. Kim był twoj ojciec chrzestny?

Nazywał się Henryk Krzeczkowski.

fot. wojciechkarpinski.com

Tłumacz, eseista, publicysta, działacz podziemnej opozycji w PRL-u. Doczekał się książki biografi cznej „Henryk” napisanej przez Wojciecha Karpińskiego. Ukazały się dwa wydania – w drugim czytamy między innymi, że Krzeczkowski, jeszcze jako Herman Gerner, został ojczymem Anny German. Poślubił bowiem w 1942 r. w Kirgizji jej matkę, Irmę Martens. Dzięki temu mogły one po wojnie przyjechać do Polski i otrzymać polskie obywatelstwo. Niewątpliwie ciekawa postać.

Miało się ukazać trzecie wydanie, oparte na dokumentach i listach przechowywanych przez partnera Henryka, Józefa Jaworskiego. Ale Karpiński niestety zmarł.

Jaworski pojawia się w „Henryku”, ale nigdzie nie jest wprost powiedziane, że był partnerem Krzeczkowskiego.

Henryk jakoś się nim nie chwalił. Moi rodzice nigdy Józefa nie poznali.

Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że Krzeczkowski został twoim ojcem chrzestnym?

Był bliskim przyjacielem mojego dziadka, Juliusza Żuławskiego – pisarza, prezesa polskiego oddziału PEN Clubu. Poznali się dzięki Pawłowi Hertzowi, który był bardzo z naszą rodziną związany, co tydzień w sobotę bywał u nas na rodzinnych obiadach. Hertz i Krzeczkowski mieli żydowskie pochodzenie, obaj też byli homoseksualni. Prawdopodobnie poznali się w czasie wojny, w głębi Związku Radzieckiego, gdzie Hertz był więziony w łagrze.

Krzeczkowski uciekł w głąb Sowietów z rodzinnego Stanisławowa w 1941 r. po ataku Niemiec na ZSRR.

Po wojnie i powrocie do Polski Henryk pracował w wywiadzie wojskowym, z którego został zwolniony, zdaje się, za uwodzenie żołnierzy. Ale ciągnęło się za nim podejrzenie, że jest sowieckim agentem. Co ciekawe, krążyły też pogłoski, że jest agentem podwójnym, bo także brytyjskim. Świetnie znał angielski, tłumaczył książki z tego języka.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Bruce LaBruce: Każdy poważny filmowiec rozważa zrobienie czegoś w rodzaju porno. To ostateczna granica, jaką można przekroczyć w kinie

BRUCE LaBRUCE, kanadyjski reżyser filmowy uznawany za ojca ruchu queercore i ikonę kina LGBT+, autor pokazywanego na festiwalu w Berlinie oraz na LGBT+ Film Festival w Polsce filmu „The Visitor”. Rozmowa Mateusza Demskiego

fot. dzięki uprzejmości A/political

Zacznijmy od plakatu twojego nowego filmu. Jestem jego wielkim fanem.

O, masz na myśli to wielkie dildo w kształcie Chrystusa na krzyżu? Dla mnie w tym połączeniu zawiera się cały Pier Paolo Pasolini. Gdybym miał opisać „The Visitor” jedną frazą, nazwałbym go niemal wiernym remakiem jego „Teorematu”. Jeśli się chce opowiedzieć coś o Pasolinim, wejść z nim w dialog, nie da się pominąć jego dialektyki. On sam uważał się za, uwaga, proszę się skupić i uruchomić wyobraźnię: homoseksualnego marksistę ateistę z biednego, katolickiego świata. Pytanie brzmi: jak połączyć ze sobą te sprzeczności?

Nie wyglądasz mi na katolika.

Technicznie rzecz biorąc, jestem agnostykiem. Mam jednak, podobnie jak Pasolini, ogromny katolicki fetysz. Jeśli przyjrzeć się kilku choćby żywotom świętych, to są one pełne fetyszów i fantazji czysto erotycznych. Duża część mojej pracy w ostatnich kilkunastu latach dotyczyła skrzyżowania ekstazy religijnej i seksualnej oraz tego, jak fetyszyści czczą swoje obiekty pożądania z gorliwością niemal religijną. Pewne podobieństwa są uderzające. Na przykład fetyszyści stóp traktują stopy jak obiekt kultu z liturgicznym wręcz oddaniem. Ta metafora działa też w drugą stronę. Przypomnij sobie film „Diabły” Kena Russella, w którym zakonnice czczą Boga do granic seksualnego szaleństwa – ich wiara zamienia się w wielką orgię seksualną; kobiety zdejmują krucyfi ks znad ołtarza i się nim masturbują. Na potrzeby fi lmu rozszerzyłem paletę tych motywów. Scena samobiczowania z „Teorematu” przechodzi w „Th e Visitor” w sceny samoduszenia i podwieszania ciał na hakach. W duchu nowego queerowego odczytania występuje też u nas znacznie większa płynność płciowa – postać córki jest u nas trans kobietą i zachodzi w ciążę z tytułowym gościem. Dodałem też sekwencję penetracji ze wspomnianym dildo w kształcie Chrystusa na krzyżu, co można uznać za ostateczny, najdalej posunięty symbol katolickiego fetyszyzmu i oddania się Panu. Fetysz jest w końcu wyrazem uwielbienia, a nie lekceważenia czy poniżenia.

Ciekawe, co autor by powiedział, gdyby miał okazję zobaczyć, jak z dzieła jego życia korzysta facet od hardkorowego porno. Pasolini nigdy nie nakręcił takiego filmu.

Nie, ale zawsze zastanawiało mnie, czy gdyby Pasolini nie został zamordowany, to czy jego kolejny fi lm nie byłby fi lmem porno? Pod koniec kariery szedł w tym kierunku – przy „Salo, czyli 120 dniach Sodomy” dzielił go od tego krok. Kiedyś rozmawiałem o tym z Paulem Verhoevenem i doszliśmy do wniosku, że każdy poważny fi lmowiec rozważa zrobienie czegoś w rodzaju porno. To ostateczna granica, jaką można przekroczyć w kinie.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Edyta Janicka – lesbijska bookstagramerka

Z queerową, a w szczególności lesbijską bookstagramerką EDYTĄ JANICKĄ rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz

Lesbioteka to twoj jednoosobowy projekt skupiony na popularyzacji literatury queerowej, a w szczegolności safi ckiej, w social mediach, głownie na Instagramie, a ostatnio też na TikToku. W jakich okolicznościach powstała?

Założyłam Lesbiotekę 1,5 roku temu, w październiku 2022 r. Czytałam wtedy książki nałogowo. Przygotowywałam ich recenzje na swój profi l w domowych warunkach: na stoliczku z Ikei ustawiałam parę kwiatków i cykałam fotkę. Najlepiej jeszcze, jak świeciło słońce, to mogłam uchwycić cienie w naturalnym blasku refl ektorów. (śmiech) Zero wkładu fi nansowego, zero przemyślenia. Napisana recenzja – opublikowane. Zorientowałam się, że bardzo podoba mi się rola recenzentki. Że to, że osoby piszą mi, że przeczytały książkę z mojego polecenia, sprawia mi ogromną frajdę i daje motywację. Natrafi łam na niszę – nikt się nią nie zainteresował i po prostu ją wypełniłam. Przypuszczam, że 90% moich obserwujących, a jest ich ponad 5,5 tysiąca, to queerowe kobiety. Brakowało informacji o lesbijskiej reprezentacji, brakowało miejsca z informacjami, kogo można obserwować – bo lesbijki celebrytki postują głównie o sobie samych i niesławnych dramach,(śmiech) brakuje podejścia bardziej kulturowego czy popkulturowego, czegoś bardziej na luzie i zahaczającego o sferę fantastyki i science fi ction, gdzie wiele osób znajduje reprezentację po raz pierwszy w swoim życiu. Tak było ze mną.

Kiedy pierwszy raz poczułaś, że brakuje ci reprezentacji?

Kiedy byłam młodsza, w podstawówce – jestem z rocznika ’00, więc to było ok. 2011 r. – i jeszcze nie wiedziałam, że jestem lesbijką, czytałam „Wiedźmina”, gdzie Ciri była w związku z Mistle. Miałam poczucie, że chciałabym przeczytać więcej takiej literatury, ale nie wiedziałam, jak o to zapytać bibliotekarkę w moim Poznaniu. Nie wiedziałam, gdzie szukać takich informacji. Dosłownie nic. Portal „Kobiety kobietom” wtedy w ogóle nie był mi znany – poznałam go dopiero później. Później, w technikum, kiedy zaczęłam odkrywać swoją tożsamość seksualną i zorientowałam się, że jestem lesbijką, od razu zaczęłam szukać reprezentacji, walidacji, potwierdzenia, że wszystko ze mną w porządku. Najpierw padło na seriale. Na pierwszy ogień poszło „Orange is the New Black”, potem było „Orphan Black”, „Wynnona Earp”… wszystko, co było z tym związane i na czasie. Czytałam książki, ale nadal czegoś mi w nich brakowało.

Aż do czasu, kiedy?

Aż do czasu, kiedy 3 lata temu wpadłam na powieść Isabel Sterling „Te wiedźmy nie płoną”. To była taka młodzieżówka, ja byłam już na nią trochę za stara, (śmiech) bo widziałam tam sporo przeróżowień, ale to dopiero przy niej zorientowałam się, że można pisać o lesbijkach i że lesbijki są w książkach. Miałam hard realisation time. Chciałam przeczytać więcej. Na początku znalazłam może pięć podobnych książek – nadal nie dało się znaleźć o nich konkretnych informacji i nie wiedziałam, gdzie ich szukać. Na forum „Kobiety-kobietom”, które już wtedy znałam, znalazłam sporo propozycji, ale one pochodziły z początku XXI w. –były to np. wydane jakiś czas temu książki Sarah Waters. Ale ja chciałam czytać coś stargetowanego na mnie, wydanego np. w zeszłym roku. W końcu stwierdziłam, że będę szukać informacji wszędzie – w opisach wydawców, w anglojęzycznym internecie, po recenzjach. Zaczęłam tworzyć, na własne potrzeby, w Excelu, bazę książek WLW (z ang. women loving women, czyli poruszającej wątki miłości między kobietami – przyp. red.), którą rozwijam do dzisiaj.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.