A onanizm był?

Z ROBERTEM SAMBORSKIM, autorem książki „Sakrament obłudy”, gejem, który spędził 6 lat w seminarium duchownym, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Jakub Szafrański

 

Mówią, że zdecydowana większość kleru to homoseksualiści.

Nieprawda. Widziałem w seminarium, kto się za kim ogląda. Większość zdawała się heteroseksualna. Ci zaś najpewniej homoseksualni święcie wierzyli w to, że homoseksualni nie są. Przodowali też w homofobii, w nienawiści do osób LGBT.

Opisałeś w „Sakramencie obłudy” 6 lat, które spędziłeś w seminarium duchownym. Co cię skłoniło do tych zwierzeń?

Zaczęło się od książki Artura Nowaka „Duchowni o duchownych”, która wyszła w roku 2019. Są w niej historie byłych księży, zakonników, diakonów, w tym także moja. Potem sam usiadłem i zacząłem pisać. Czułem potrzebę zamknięcia tego etapu mojego życia, który kosztował mnie tyle czasu i zdrowia. Pan Artur pokazał to, co napisałem, znajomym z Krytyki Politycznej i oto jest moja książka.

W „Sakramencie obłudy” seminarium duchowne to miejsce, w którym nie tylko pierze się młodym mężczyznom mozgi, nie tylko łamie się ich charaktery, ale także, a nawet przede wszystkim, niszczy się ich tożsamość. Zmusza do tego, by nienawidzili samych siebie, zwłaszcza jeśli są inni, np. homoseksualni. Gdy szedłeś do seminarium, byłeś świadom tego, że jesteś gejem?

Kiedy przyszedłem do seminarium, miałem za sobą jedną „przygodę” miłosną. Ale tłumaczyłem to sobie tak, że po prostu tego kogoś bardzo lubię i nic więcej. Że absolutnie nie jest to związane z żadnym pożądaniem. Chociaż było. Lękałem się Boga, bo Bóg chrześcijański jest konstruktem bardzo okrutnym i mściwym, a Biblia mówi o homoseksualizmie z najwyższym obrzydzeniem.

Czyli idąc do seminarium w wieku 19 lat, nie miałeś za sobą żadnych doświadczeń seksualnych? Nie. Całkowicie udawało ci się stłumić impulsy, które się w tobie odzywały?

Stłumić tego nigdy nie udaje się całkowicie.

Zracjonalizować?

Tak, to dobre słowo, bo od razu włącza się cała operacja ludzkiego umysłu, który robi wszystko, żeby to sobie wytłumaczyć w „poprawny” sposób. Na przykład: nie interesują mnie kobiety, więc powstaje pytanie – dlaczego? Widocznie Bóg powołuje mnie do kapłaństwa.

Przez całe seminarium też się nic nie zdarzyło?

Nie. Nic. Cały czas wypierałem. Na szczęście nigdy też nie miałem wielkich potrzeb seksualnych. Nie musiałem się więc z tym mocno zmagać, a i tak wiem, ile mnie to kosztowało. To właśnie przez wypieranie swojej seksualności powstają księża pedofile. Dziecko jest dostępne, dziecko da się zmanipulować, dziecko też ułatwia trwanie w tym wypieraniu, bo się nie odezwie. Jest użyte na zasadzie martwego przedmiotu, jak lalka dmuchana.

Czy chociaż zakochałeś się w kimś, będąc w seminarium?

Tak, zakochałem się dwa razy. Na pierwszym roku moją miłością był Wojtek – piszę o nim w książce – który jednak został po wakacjach przeniesiony do innego seminarium. A za drugim razem to był kolega z rocznika niżej. W obydwu wypadkach wyglądało to tak: szukało się towarzystwa tego kogoś, okazywało mu się sympatię, ze wzajemnością zresztą, jeśli się gdzieś wychodziło, to z nim, jak się rozmawiało, to też głównie z nim, jak się toczyło z kimś wojny – bo klerycy się żrą nieustannie między sobą o byle co – to się miało w nim sojusznika. Ale na tym się kończyło. W takich relacjach jest więc bardzo dużo stłamszonych emocji. Mamy efekt kotła parowego. Te emocje muszą wybuchnąć. To więc, co zaczęło się od dobrej przyjaźni, kończy się kłótnią i nienawiścią.

Seminarium to 6 lat w męskim gronie. Sami faceci, zamknięci w jednych koszarach. Są na siebie skazani. Oglądają się nawzajem, podglądają. Czy wytwarza się między nimi jakaś podskórna erotyczna atmosfera? Czy były w seminarium tajne związki miłosne, seksualne między klerykami, między klerykami a przełożonymi?

Ciężko mi powiedzieć, że nie, ale jednocześnie nie mogę tego potwierdzić, bo to wszystko opiera się na poszlakach. Na przykład jeden z moich kolegów był ulubieńcem pewnego biskupa, który zabierał go na wszystkie uroczystości, trzymał blisko siebie. O jednym z przełożonych mówiło się, że proponował wspólne zjedzenie wafelka zakończone buziakiem. Mieliśmy też profesora prawa kanonicznego, skądinąd strasznego homofoba. Był fanem serialu „Ranczo”, więc na wykładach dowiadywaliśmy się, co tam się zdarzyło w ostatnim odcinku. Ale ten profesor opowiadał też każdemu rocznikowi – wiem to, bo rozmawiałem i ze starszymi, i z młodszymi – historię, jak to miał kiedyś wielkiego przyjaciela i sobie z tym przyjacielem kupili rower tandem, i gdy tylko była okazja, to razem…

Pedałowali?

Zapewne. Dlaczego to wszystko opowiadał? Czemu to miało służyć? Z jakimi tęsknotami, niespełnieniami musiał się zmagać? Raz też podczas pielgrzymki „przyłapałem” w pokoju mojego kolegę z szesnastoletnim synem gospodarzy, u których akurat nocowaliśmy; obaj stali w samych majtkach. Ale czy do czegoś między nimi doszło? Nie wiem. To jest tak – im wyżej ktoś jest w Kościele, tym sobie swobodniej poczyna. To dotyczy i heteroseksualistów, i homoseksualistów. Natomiast klerycy są pod stałą obserwacją i inwigilacją. A i ich przełożeni też przecież nie stoją zbyt wysoko w hierarchii kościelnej. Nadto „oskarżenie” o homoseksualizm było w seminarium najprostszym sposobem, by komuś zaszkodzić. Wystarczyło puścić plotkę, że ten i ten jest pedałem, a władze seminarium natychmiast reagowały histerycznie i oskarżonego wyrzucały. Kościół opiera się na obłudzie, także obłudzie, z jaką ci, którzy mu służą, postrzegają samych siebie. Mogę więc z całą pewnością powiedzieć, że wysoko postawiony duchowny, który nie musi się już na nic oglądać, który sprowadza sobie ładnych kleryków do apartamentu – taki np. arcybiskup Paetz – nawet uprawiając ewidentny stosunek homoseksualny, dalej będzie wierzył, że nie jest homoseksualistą. To jest ten mechanizm wyparcia, o którym mówiłem wcześniej. Co więcej, niektórzy księża wierzą – choć to niewyobrażalne dla ludzi XXI wieku – że akt seksualny to był atak szatana. Panie Boże, upadłem, ale z twoją pomocą następnym razem zwyciężę. Nawet mogą być z siebie dumni, bo oto stoczyli walkę z szatanem. To jest jedna wielka paranoja.

Wybacz, że podrążę jeszcze temat seksualności, ale ciekawi mnie to jako kogoś, kto nigdy nie był skoszarowany. Jak wyglądała sprawa z masturbacją?

O tym oczywiście się też nie rozmawiało. Kiedyś kolega poszedł do spowiedzi w czasie modlitw porannych, które polegają na medytacji nad Pismem Świętym. W kaplicy byli wszyscy klerycy, cisza totalna, słychać tylko szmer dochodzący z konfesjonału. I nagle spowiednik ryknął na cały głos: „A ONANIZM BYŁ?!”. Notabene, spowiadał się kolega, który potem zwierzył mi się, że po święceniach poszedł do prostytutki i zamówił sobie zabawę z biretem kapłańskim na głowie i w rytm marsza torreadora z „Carmen”. Zwierzył się zresztą nie z żalem czy bólem, ale z ekscytacją, że coś takiego zrobił. Miałem to szczęście, że przez pół seminarium byłem sam w pokoju. Nie musiałem się więc krępować. Ale rzecz jasna spowiadałem się z masturbacji, bo dla Kościoła jest ona grzechem śmiertelnym. Kiedyś jeden z ojców duchowych wymienił nam przeszkody wewnętrzne do tego, by zostać księdzem. Jeśli ktoś odbył jakikolwiek stosunek seksualny przed seminarium, ma obowiązek przyznać się przełożonym i odejść z seminarium. Jeśli komuś się zdarzyło zioło zapalić, tak samo – alkoholu nie wymienił, bo chyba wszyscy księża musieliby pożegnać się z kapłaństwem. Wśród tych przeszkód był też „natarczywy problem z onanizmem”. No to ja z uczciwości poszedłem do tego ojca duchownego na rozmowę i powiedziałem, że chyba mnie ten „natarczywy problem” dotyczy. A on zapytał: „Jak często ci się to zdarza?”. „Raz na tydzień, na 2 tygodnie…”. Odpowiedział: „To nie jest problem, bo niektórzy robią to po 17 razy dziennie”.

Poczułeś ulgę?

Poczułem absurd. To od ilości zależy? Grzech to chyba grzech. Stosunek Kościoła do różnych „problemów” seksualnych, w tym i onanizmu, jest infantylny. Byle o nich nie mówić, tylko po cichutku w konfesjonale. Jak w toalecie – wypróżnić się z tego grzechu, podetrzeć, załatwione, amen.

Z seminarium zostałeś wyrzucony na 6. roku, bo przełożeni doszli do wniosku, że jesteś zbyt wielkim indywidualistą jak na kościelne standardy.

Tak, miesiąc przed święceniami.

A jak długo zajęło ci psychiczne, emocjonalne wyjście z seminarium?

Długo, o wiele za długo, zwłaszcza że musiałem sobie poradzić z tym sam. Odwróciło się ode mnie wielu ludzi, nagle stałem się dla nich bezwartościowy, bo nie byłem księdzem. Zresztą w seminarium cały czas nam wmawiano: bez sutanny jesteś niczym, bez Kościoła jesteś nikim. Wyrzucono mnie w roku 2009. Przez 4,5 roku jeszcze walczyłem, żeby mnie do seminarium przywrócili. Nie miałem innego pomysłu na siebie, całe swoje dotychczasowe życie zbudowałem na seminarium. Wreszcie się otrząsnąłem i powiedziałem sobie, że dalej tak być nie może. Przeszedłem do Kościoła ewangeliczno-augsburskiego. Nie żebym był do niego przekonany, po prostu nie umiałem tak od razu rzucić wiary. Choć już wtedy wierzyłem z dużymi wątpliwościami, ale nawet nie miałem czasu, by się nimi zajmować, bo musiałem walczyć o przetrwanie, o swój byt, imałem się najrozmaitszych prac. W kościele ewangelickim bardzo zachęca się do czytania Biblii. Tak więc sobie tę Biblię po raz szósty w życiu przeczytałem, tylko już w innych warunkach. Jak przeczytałem, to stwierdziłem, że to jest paskudna książka. I pomyślałem, że mam to już gdzieś. Ale zanim to nastąpiło, otarłem się o samobójstwo.

Miałeś próbę samobójczą?

Zerwałem wszystkie kontakty z ludźmi, nawet z tymi, którzy jeszcze chcieli je ze mną utrzymywać. Jeździłem do lasu, próbując sprowokować los, żeby mi się coś stało. Na przykład chodziłem po górach w miejscach, gdzie schodzą lawiny. Albo spałem na terytorium wilków w Borach Dolnośląskich. I właśnie wtedy rzeczywiście spotkałem wilka. Wilk to zwierzę, które ma niesamowity wzrok. Gdy więc na mnie ten wilk popatrzył, to miałem irracjonalne uczucie, że wie, dlaczego ja tu jestem, że rozumie mnie lepiej, niż ja sam siebie rozumiem. To był dla mnie punkt zwrotny, zafascynowałem się przyrodą. Zobaczyłem, że naprawdę nie jest potrzebny żaden Bóg. Przyroda jest wystarczająco potężną rzeczywistością, ale w przeciwieństwie do bogów jest widzialna, badalna, mierzalna, nie boi się mikroskopu, lupy, wagi, skalpela. A Bóg chrześcijański się boi. Boi się pokazać, jaki jest naprawdę. Ciągle skrywa się za jakimiś tajemnicami: tajemnica Trójcy Świętej – człowiek nigdy tego nie pojmie, tajemnica natury Jezusa Chrystusa, tajemnica eucharystii, tego, siamtego. Przyroda dała mi siłę do ostatecznego odrzucenia wiary. I nowy pomysł na życie. Zdałem maturę z biologii, bo nie zdawałem jej w liceum, i dostałem się na zaoczne studia biologiczne na poznańskim Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza.

Zaakceptowałeś też to, że jesteś gejem?

Tak. Poznałem tam ludzi, którzy pozwolili mi odzyskać ostatni element siebie, który odebrała mi wiara. Owszem, przed samym sobą „przyznałem się” już wcześniej, ale na zasadzie: OK, jestem gejem i nie mam pomysłu, co z tym zrobić. Tymczasem właśnie na studiach spotkałem chłopaków, którzy żyją otwarcie, w związkach, są świadomi siebie, cieszą się swoją orientacją. Wreszcie miałem z kim o byciu gejem porozmawiać. Oni mnie też zachęcili, żebym podzielił się swoją historią. Mam nadzieję, że pomoże ona innym osobom homoseksualnym tłamszonym przez Kościół. Zacząłem randkować, a że mieszkam w Jeleniej Górze i mam blisko do Czech, to właśnie tam znalazłem chłopaka, z którym się przez jakiś czas spotykałem. I dla którego nauczyłem się szybko czeskiego. Zacząłem nowe życie.

Otwarcie też mówisz, że jesteś ateistą. W Polsce to nawet większa odwaga niż powiedzieć, że jest się gejem.

Musiałem wyleczyć się z wiary, by zobaczyć, kim naprawdę jestem. To nie było łatwe, bo ciężko pozbyć się tego czadu, który został nam wpompowany do głów, zanim jeszcze zaczęliśmy naprawdę myśleć. Dzisiaj jestem wrogiem religii, bo to, co ona robi z osobami LGBT, to jest zbrodnia, po prostu zbrodnia. To odbieranie człowiekowi zdolności kochania.

Nie rozmawialiśmy jeszcze o twojej rodzinie. Jak zareagowała na twój coming out?

Mam tylko rodziców. Nie było to łatwe dla obydwu stron. Ale wiesz, oni musieli najpierw znieść to, że nie zostałem księdzem, potem, że zostałem protestantem, potem, że zostałem ateistą, potem, że założyłem blog, na którym propaguję kult przyrody i piszę o tym, że Jezus Chrystus był niegodziwcemo… Jak już tyle zaakceptowali, to ten homoseksualizm to jest naprawdę drobnostka.

Robercie, a gdyby cię nie wyrzucili z seminarium, to kim byś dzisiaj był?

Jednym z tych nienawidzących siebie księży, których zniszczył Kościół. Zimny pot mnie oblewa na samą myśl. Miałem szczęście, że z tego wyszedłem.  

***

Książka Roberta Samborskiego „Sakrament obłudy” ukazała się nakładem Krytyki Politycznej

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak za okupacji

O tym, jak w Polsce „leczono” homoseksualizm, o nadopiekuńczych matkach, o oddziaływaniu Kościoła i o problemach, z jakimi dziś przychodzą do seksuologa geje i lesbijki, z profesorem Zbigniewem Lwem Starowiczem rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Panie profesorze, cofnijmy się do początków pana praktyki zawodowej, do 1967 r. Wszyscy homoseksualiści, którzy się wtedy zgłaszali, przychodzili z tym samym problemem, czyli „Nie chcę być homo, proszę o pomoc”?

Można by wyróżnić dwie grupy. Jedna to byli ci homoseksualiści, którzy przychodzili z jakąś standardową sprawą, typu zaburzenia erekcji czy przedwczesny wytrysk, albo problemy w związku czy po rozstaniu. Z reguły kamuflowali homoseksualizm, ale ja dość szybko to wyczuwałem. Ta grupa zawsze będzie istnieć, bo przecież takie problemy można mieć niezależnie od orientacji.

Tyle że dziś oni chyba rzadziej kamuflują homoseksualizm.

Zdecydowanie rzadziej.

A druga grupa?

To byli ci, którzy otwarcie deklarowali, że są homo i traktowali swą orientację jako chorobę. Chcę być zdrowy, mówili.

I „leczył ich pan.

Niestety tak. Zgłaszali się dobrowolnie, prosili o pomoc, a nauka oficjalnie wtedy uznawała homoseksualizm za chorobę i proponowała metody leczenia. Były całe opasłe tomy, w których analizowano dwie główne przyczyny tej „choroby”. Pierwsza doszukiwała się problemów w dzieciństwie, w relacjach z rodzicami. Druga to była teoria uwiedzenia.

Głosiła, że młody chłopak uwiedziony przez starszego faceta zostaje na resztę życia homoseksualistą.

Tak jest. Ta teoria była bardzo silna. No, więc stosowało się techniki awersyjne, do dziś zresztą obecne w seksuologii, tylko w stosunku do innych pacjentów.

Elektrowstrząsy, tak?

To nie były takie elektrowstrząsy, jakie znamy choćby z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem”, tylko łagodniejsze. Podłączało się pacjentowi elektrody w dwóch miejscach: u nasady penisa i na kręgosłupie, w odcinku lędźwiowo-krzyżowym – i pokazywało się slajdy czy „świerszczyki” o treściach gejowskich – z nagimi mężczyznami albo z seksem homo. Gdy następowało podniecenie, to pacjent odczuwał taki przykry bodziec. Kiedyś były takie baterie duże jak paczka papierosów, które się do latarek wkładało, pan chyba nie może ich pamiętać… W każdym razie w tych latarkach też były dwie elektrody – jak pan poślinił palec i dotknął, to było takie gwałtowne nieprzyjemne odczucie. To u naszych pacjentów było podobne, ale trochę silniejsze – ale nie aż tak, żeby się mdlało. Niemniej miłe to nie było.

A jednocześnie zachęcało się, by w domu pacjent oglądał sobie podobne zdjęcia, tylko hetero, i by się wtedy pobudzał. Po jakimś czasie na przykład okazywało się, że jest w stanie szybciej doprowadzić się do wytrysku od tych scen hetero – znaczyło, że rzeczywiście w domu trenował. To się nazywało przewarunkowanie. Było nieskuteczne. Jak tylko się skończyło działanie prądem, wszystko wracało.

Te nieprzyjemne doznania prądem stosowaliśmy rzadko. Podstawową metodą była po prostu psychoterapia. Grzebanie się w relacjach rodzinnych, doświadczeniach wczesnodziecięcych. A jeśli pacjent był zdeterminowany, by się wyleczyć, a jednocześnie psychoterapia nie przynosiła efektów, to prosił o coś bardziej radykalnego. Wtedy uciekaliśmy się do prądu.

Ten nieprzyjemny bodziec pojawiał się w momencie erekcji?

Nawet wcześniej, elektroda reagowała już na psychiczne podniecenie.

Ilu pacjentów z problemem „nie chcę być homo” pan miał w tamtych czasach?

Mniej więcej jednego tygodniowo.

Kobiety?

Nie, nie. Może kilka przez te wszystkie lata. To byli sami mężczyźni, najczęściej w wieku około trzydziestki.

W 1973 r. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne oficjalnie uznało, że homoseksualizm nie jest chorobą. Jak polska seksuologia na to zareagowała?

Dotarło to do nas, jeździliśmy w końcu na międzynarodowe konferencje, braliśmy udział w dyskusjach. Przełomu nie było, ale od tego czasu „leczyliśmy” coraz rzadziej. Z jednej strony się z tego wycofywaliśmy, z drugiej strony wciąż zjawiali się pacjenci. Proszę pamiętać, to był głęboki PRL, a tamten sygnał nadszedł z Zachodu. Często, jak się mówiło o amerykańskim stanowisku, to pacjent machał ręką: „A tam, w tej Ameryce…”

Jednak narastało w nas przekonanie, że te metody są po prostu nieskuteczne. Myśmy mieli poważne wątpliwości, tymczasem sami homoseksualiści uginali się pod powszechnym społecznym przeświadczeniem, że to nie jest normalne. Żyli pod potworną presją. Właściwie jak za okupacji, chyba można zrobić takie porównanie.

Nasza placówka – Ogólnopolska Lekarska Przychodnia Specjalistyczna Towarzystwa Rozwoju Rodziny – miała siedzibę przy pl. Trzech Krzyży w Warszawie. Tam był też publiczny WC – znane miejsce spotkań homoseksualistów. Często widziałem stojącą obok policję. A więc siły porządkowe – przeciwko nim. Aura społeczna – przeciwko nim.

Religia i nauka też przeciwko.

I tam też byli geje – i też byli przeciwko! Życie w takim podziemiu musiało być straszne.

Jedna trzecia homoseksualistów zakładała rodziny jako zasłony dymne. Potem nie chcieli tych rodzin tracić, a jednocześnie w sferze seksualnej to była męka. Często myśleli, że jakoś dadzą radę, a jak pojawi się dziecko, to żona odpuści seks i będą mieli święty spokój. Żona zajmie się dzieckiem i cześć. Tymczasem u wielu kobiet libido jest większe po porodzie, a w ogóle często kobiety osiągają szczyt apetytu seksualnego po trzydziestce. Dla tych mężów to było nieszczęście. Przychodzili z problemem pod tytułem „żona ma bardzo duże potrzeby”.

A pańskie własne poglądy na temat homoseksualizmu jak ewoluowały?

Ani psychoterapia, ani te bodźce prądem, jak już powiedziałem, nie przynosiły efektów, więc trzeba było główkować, o co tu chodzi. Zauważyłem, że w literaturze przedmiotu źródłem wszelkiego zła jest nadopiekuńcza matka, czasem w parze z nieobecnym ojcem. Homoseksualna orientacja? Nadopiekuńcza matka! Uzależnienia? Nadopiekuńcza matka! Nerwice? Nadopiekuńcza matka? Depresje? Nadopiekuńcza matka. Wydało mi się to podejrzane. Rożne są modele rodziny, ale na przykład model inteligenckiej rodziny z pierwszej połowy XX wieku, który ja dobrze pamiętam, był taki, że matka, owszem, kierowała każdą chwilą życia dziecka, ale zwykle poprzez nianię. A tatusia widywało się na początek dnia i na koniec, jak się szło po pocałunek. Dziecko jego w rękę, a on dziecko w czoło – i tyle. To powinno było wyrosnąć całe pokolenie chorych! Zdałem sobie sprawę, że wychowanie nie może być aż tak znaczące. Zmieniłem poglądy.

Kiedy definitywnie w Polsce lekarze przestali „leczyć homoseksualizm?

Definitywnie dopiero po tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia wykreśliła homoseksualizm z listy chorób, czyli w 1991 r.

A więc w latach 80. jeszcze zdarzali się pacjenci, których się „leczyło”.

Tak, choć rzadko. Niedawno pewien facet, dziś 42-letni, czyli który rocznik?

  1.  

Dziękował mi za to, że jak przyszedł do mnie za młodu i powiedział, że chce się wyleczyć, to mu odpowiedziałem, by sobie dał spokój i to po prostu zaakceptował. To musiało być chyba pod koniec lat 80.

Pamięta pan innych homoseksualnych pacjentów?

Nie… Oni się nie wyodrębniali spośród innych. W późniejszych latach może niektórzy mieli stroje, które nasuwały skojarzenia, ale to zdecydowana mniejszość.

W majestacie nauki doznawali krzywdy. Jak to się ma do medycznej zasady Hipokratesa „przede wszystkim nie szkodzić.

Historia zna, niestety, wiele takich przypadków, gdzie medycyna zamiast pomagać – szkodziła. Czasem stosowano metody, które bezpośrednio skracały życie, choćby upusty krwi, które były przez lata „panaceum” na wiele dolegliwości. Ludzie się osłabiali, wykrwawiali.

Albo antyseptyka. Ileż kobiet umierało po porodzie, bo zakaziły się od lekarzy! Bo ci lekarze gołymi łapami, w garniturze, wyciągali dzieci – i od jednej kobiety szli prosto do następnej. Dopiero Ignaz Semmelweiss w połowie XIX wieku odkrył, jak ważne jest zwykłe mycie rąk, odkażanie.

Oczywiście, dziś młodych seksuologów kształcimy w kwestii homoseksualizmu już zupełnie inaczej.

A czy oni dowiadują się czegoś o ruchu LGBT?

Tak. Robert Biedroń przychodził do nas na spotkania jeszcze zanim został posłem, także przedstawiciele Lambdy.

Czyli jest świadomość, że to nie homoseksualista, ale homofobia jest problemem, tak?

Tak. Ja sam wielokrotnie się na ten temat wypowiadałem i w mediach, i jako biegły w sądach. Wie pan, oddziaływanie Kościoła jest niebywale silne. Prasa katolicka ma bardzo duży nakład. Specjalnie prenumeruję „Gościa Niedzielnego”, żeby wiedzieć, o czym tam piszą – i ciągle, że to choroba, że świadomy wybór… (macha ręką)

Teraz mamy akcję „Stop pedofilii”, w której znów utożsamia się gejów z pedofilami. Właśnie podpisałem w tej sprawie oświadczenie jako prezes Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego, już trzecie tego typu.

Piszecie, że nie ma żadnego specjalnego związku między homoseksualizmem a pedofilią (patrz: poniżej – przyp. red.).

Te oświadczenia zawsze wysyłamy do wszystkich głównych gazet, do stacji radiowych i telewizyjnych, także do Sejmu, Senatu. I co? O pierwszym nie wspomniał nikt. Drugie, kilka lat temu, zacytowała tylko jedna gazeta – „Przegląd”.

Napis na billboardach akcji „Stop pedofilii” głosił: „31% lesbijek i 25% pederastów gwałci wychowywane dzieci”. Powoływano się na badanie amerykańskiego profesora Marka Regnerusa. „Gazeta Wyborcza” zdobyła jego oświadczenie: badanie nie daje podstaw do takich twierdzeń.

A ja niedawno musiałem komentować wypowiedź Mateusza Dzieduszyckiego, rzecznika Diecezji Warszawsko-Praskiej, który powiedział, że geje żyją przeciętnie o 20 lat krócej. I że to jest fakt.

Powiedział pan, że orientacja seksualna nie ma wpływu na długość życia.

Niech pana środowisko nie myśli, że my nic nie robimy. Robimy, robimy.

Panie profesorze, a zna pan seksuologów gejów?

Znam. I wtedy też znałem. Niektórzy nawet pisali artykuły naukowe o tym, że homoseksualizm jest chorobą. Fajna schizofrenia, co?

Leczyli się z homoseksualizmu?

Nie. Takich przypadków nie znałem. Ale takich, że dręczyli się i starali się ten homoseksualizm na własną rękę wyprzeć – to tak. Podobnie jak ówczesny znany pisarz katolicki Jerzy Zawieyski.

A ci dzisiejsi?

Jest zupełnie inaczej. Akceptują siebie, nie ukrywają. Jak pan poszuka w internecie, to pan znajdzie.

A seksuologowie, którzy są homofobami?

Na zjazdach Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego na pewno się tacy nie ujawniają. Nie ma dziś polskich seksuologów, którzy by wprost powiedzieli, że homoseksualizm to choroba. Ale prywatnie, a szczególnie po kieliszku, to może się zdarzyć, że któryś nagle ujawni brak sympatii czy wręcz homofobię. Ale ex catedra – nie.

Czy dziś zdarzają się osoby, które przychodzą i mówią „nie chcę być homo”?

Tak, nadal, choć nieporównanie mniej. Wciąż też są homoseksualiści, którzy mają żony. Czasem to one do mnie przychodzą po poradę, bo podejrzewają – to jest nowość. Albo wręcz przyprowadzają mężów. On się zwykle na początku bardzo broni, nie chce przyznać. Niektórzy tak bardzo wypierają homoseksualizm, że autentycznie nie są go świadomi. Za to gdy im się ten homoseksualizm „wyłoży”, to im się nagle wszystko rozjaśnia – i przyjmują to.

A przychodzą jawni homoseksualiści, którzy mają jakiś standardowy problem w związku z drugim facetem?

Tak! Choć muszę zaznaczyć, że oni najchętniej wybierają terapeutę o homoseksualnej orientacji. Ale i mnie się zdarzają. Jest też cała gama problemów związanych z coming outem, to też nowość. Chłopak ujawnił się rodzicom, oni go nie akceptują, mówią, że cierpią itd.

Odrębna grupa to ci, u których homoseksualna orientacja ujawniła się stosunkowo późno. Dotyczy to dużo częściej kobiet niż mężczyzn. Mąż, dwoje nastoletnich dzieci – i mama mówi, że jest lesbijką. Jest problem, jak sobie to życie poukładać od nowa.

I jeszcze muszę powiedzieć o innej grupie – a mianowicie zdarzają się osoby, które przychodzą i mówią, że nie wiedzą, jakiej są orientacji.

I co pan im mówi?

Stawiamy diagnozę. Oni znają tylko podział na homo, hetero i bi – a nie mieszczą się w nim. Te kategorie są dla nich zbyt sztywne. Analizujemy wspólnie popęd seksualny takiego człowieka, tłumaczę, że seksualność jest dużo bogatsza niż te wspomniane kategorie. Sama transpłciowość to jest przecież mnóstwo rozmaitych możliwości, do tego dochodzą „filie” – autogynefilia, gerontofilia i masa innych. Opcji jest praktycznie nieskończenie wiele.

***

Oświadczenie Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego z 21 sierpnia 2014 r.

W odpowiedzi na szerzącą się w debacie publicznej dezinformację związaną z kampanią „Stop Pedofilii”, Polskie Towarzystwo Seksuologiczne pragnie dokonać rozróżnienia dwóch odrębnych, lecz nagminnie mylonych pojęć: homoseksualność i pedofilia. Homoseksualność jest to pociąg erotyczny i uczuciowy wobec osób tej samej płci, analogicznie jak heteroseksualność stanowi pociąg erotyczny i uczuciowy wobec płci odmiennej. Pedofilia jest to pociąg erotyczny wobec cech niedojrzałości płciowej, a więc do cielesnych cech dziecięcości. (…) Należy podkreślić, że – identycznie jak sama w sobie heteroseksualność – również homoseksualność per se nie implikuje żadnej szczególnej predyspozycji do zakazanego prawem seksualnego wykorzystywania dzieci. Znakomita większość przypadków wykorzystywania seksualnego dzieci w Polsce jest popełniana przez heteroseksualnych mężczyzn i ma miejsce w rodzinie (tj. wykorzystywanie dziewczynek przez mężczyzn będących członkami ich rodzin – np. przez ojca, ojczyma, dziadka, wuja itd.). Ze względu na fakt, że osoby homoseksualne stanowią w społeczeństwie mniejszość, przypadki wykorzystywania seksualnego dzieci popełnianego przez te osoby stanowią proporcjonalną mniejszość w porównaniu do czynów popełnianych przez ludzi heteroseksualnych. Przypisywanie osobom homoseksualnym szczególnej – w porównaniu do heteroseksualnych – skłonności do seksualnego wykorzystania dzieci stanowi nieuprawnione nadużycie, a rozpowszechnianie skojarzenia miedzy homoseksualnością a pedofilią jest domeną ludzi nieświadomych i niekompetentnych, bądź też uprzedzonych do ludzi homoseksualnych i sprzeciwiających się prawom obywatelskim tych osób. Podtrzymywanie społecznego przekonania o szczególnej skłonności osób homoseksualnych do seksualnego wykorzystywania dzieci jest krzywdzące dla homoseksualnej części społeczeństwa, przyczynia się do niezwykłej trwałości uprzedzeń wobec tych osób i utrudnia pełne funkcjonowanie psychologiczne homoseksualnych obywateli i obywatelek. Polskie Towarzystwo Seksuologiczne jest zaniepokojone krzywdzącym wpływem społecznych uprzedzeń na funkcjonowanie psychiczne i społeczne osób homoseksualnych i biseksualnych oraz jest świadome niechlubnej roli, jaką w podtrzymywaniu tych uprzedzeń odegrała niegdyś nauka, która przez ponad 100 lat (do 1973 r. w USA i do 1991 r. w Europie) uznawała homoseksualność za zaburzenie psychiczne. Ówczesne mniemanie o patologicznym charakterze homoseksualności okazało się niepoparte faktami naukowymi, lecz oparte na społecznych uprzedzeniach. (…) Polskie Towarzystwo Seksuologiczne wzywa zdrowotne organizacje naukowe oraz wszystkich indywidualnych psychologów, psychiatrów i innych specjalistów w zakresie zdrowia psychicznego do podjęcia działań polegających na dementowaniu skojarzenia między homoseksualnością a pedofilią. (…)

Zbigniew Lew Starowicz, prezes Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego  

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kościół nie dla lesbijek i gejów

 

W dniu święta Matki Bożej Jasnogórskiej, 26 sierpnia na Jasnej Górze kardynał Józef Glemp wraz z licznie zgromadzonymi wiernymi odnowił Śluby Jasnogórskie. Zawierają one m.in. zobowiązanie do ochrony życia, nierozerwalności małżeństwa, umacniania rodziny, dbałości o pokój, sprawiedliwość i dobre współżycie sąsiedzkie i społeczne. W homilii nie zapomniał o tych, którzy w jego mniemaniu przeciwko tym  obowiązaniom zgodnie występują. „Wrogowie Kościoła zadali mi wiele ran“ – powiedział. – „Wbrew prawom natury kwestionuje się instytucję małżeństwa i stawia się na związki partnerskie. Czyżby nowa epidemia nawiedziła ludzkość?“.

Wśród zgromadzonego na Jasnej Górze przeszło 200-tysięcznego tłumu z pewnością nie zabrakło gejów i lesbijek, którzy wraz z innymi powtarzali  słowa modlitwy-przyrzeczenia. I choć ich zobowiązanie było równie szczere jak heteroseksualnych wiernych, już chwilę później zostali  wykluczeni ze wspólnoty, gorzej – nazwani wrogami religii, którą wyznają i która jest integralną częścią ich samych. Oczywiście można się zastanawiać, dlaczego tak wiele osób homoseksualnych trwa w religii, dla której połączenie gej-katolik wydaje się być niemożliwe. Tyle że pytać kogoś, dlaczego wierzy, jest równie irracjonalne, jak kazać dowodzić ateiście, że Bóg nie istnieje. Oczywiście osoba wierząca może zmienić religię, którą wyznaje, nie zmienia to jednak faktu, że wielu gejów i lesbijek to katolicy, czego polski Kościół praktycznie zdaje się nie zauważać. Próby utworzenia duszpasterstwa osób homoseksualnych spełzły na niczym. Jedynym, co Kościół, i to wcale nie cały, ma do zaoferowania gejom katolikom i lesbijkom katoliczkom, jest terapia naprawcza (czytaj: mająca nas przerobić na heteroseksualistów), której z zapałem oddają się grupy w rodzaju lubelskiej „Odwagi“. Czy taka postawa przyczynia się do budowania dobrego współżycia społecznego,  dbałości o pokój, sprawiedliwości? Dla kardynała Glempa z pewnością tak.

Gejom i lesbijkom katolikom na pocieszenie mogę zacytować słowa usłyszane niegdyś od pewnego jezuity: „Kościół jest długowieczną  instytucją. To, co dla nas jest całym życiem, dla niego wydaje się być zaledwie chwilą. Dlatego nie musi się spieszyć i zmieniać tak szybko jak rzeczywistość. Ma dużo więcej czasu“. Także wierzę, że zmiany nastąpią. Już następują. Warto poczytać, co pisze o chrześcijańskim  homoseksualizmie na łamach „Tygodnika Powszechnego“ ks. Jacek Prusak. Warto przyjrzeć się ewolucji poglądów na temat gejów i lesbijek naczelnego „Tygodnika“ ks. Adama Bonieckiego. Może nie jest to w tej chwili główny nurt myślowy polskiego katolicyzmu, ale co nam szkodzi wierzyć, że już wkrótce będzie. W końcu jedno się nie zmieni – geje i lesbijki byli, są i będą. „Bo są“ – powiedział przywołany już ks. Boniecki, uzasadniając, dlaczego Kościół powinien zmienić nastawienie do osób homoseksualnych.

 

Tekst z nr 4/9-10 2006

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowa zakonnica

Gramick_foto_Marcin_NiewirowiczMarcin Dzierżanowski przybliża postać katolickiej siostry Jeannine Gramick, Amerykanki polskiego pochodzenia, która od 40 lat wspiera osoby LGBT w Kościele katolickim a na przełomie listopada i grudnia zeszłego roku, na zaproszenie Kampanii Przeciw Homofobii, przyjechała do Polski.

 

Fragmenty tekstu:

„Kiedyś rektor jej katolickiej uczelni wysłał ją na przeszpiegi na gejowską potańcówkę, na którą chodzili studenci. Miała sprawdzić, co się tam naprawdę dzieje, uważała zresztą, że organizowanie takich spotkań jest niemoralne. To tak, jakby urządzać koktajl party dla alkoholików, powtarzała z oburzeniem. Na prywatce spotkała jednak Dominika Basha, geja, który narzekał, że księża go odtrącili. Przyznała mu się, że tak naprawdę jest zakonnicą. Usłyszała wyrzut: Co Kościół robi dla moich homoseksualnych sióstr i braci? Nie umiała odpowiedzieć, zadała więc to samo pytanie w swoim klasztorze. Okazało się, że starsze siostry nie wiedziały nawet, kto to jest gej czy lesbijka. Przełożona zaproponowała, by w takim razie to siostra Gramick zaczęła się zajmować osobami homoseksualnymi.”

W 1977 r. siostra Gramick założyła „New Ways MInistry”, organizację wspierającą chrześcijan LGBT.

„Siostra Gramick dowiedziała się, że w rodzinie emerytowanego papieża Benedykta XVI jest osoba homoseksualna, która nigdy nie ujawniła się przed nim: Pomyślałam, że ten jeden coming out mógłby zmienić historię Kościoła. Dlatego tak ważne jest, by wierzące osoby LGBT wychodziły z szafy”

„Powtarzanie, że orientacja homoseksualna nie jest grzechem, ale czyny już tak, nie ma sensu. To tak, jakby mówić ptakom, że nie mogą latać”

 

Foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

Cały tekst Marcina Dzierżanowskiego o siostrze Gramick – do przeczytania w „Replice” nr 65.

spistresci

Kościół powinien się nawrócić

marcin_dzierzanowski foto krystian lipiecKościół powinien się nawrócić – z Marcinem Dzierżanowskim, zastępcą redaktora naczelnego „Wprost”, działaczem grupy chrześcijan LGBT „Wiara i Tęcza” o homofobii Kościoła katolickiego, o księżach gejach i o mediach, rozmawia Mariusz Kurc.

Jako gej katolik miałem kłopot z kościelną homofobią. (…) Na szczęście nigdy nie wylądowałem na tzw. terapii reparatywnej, czy też w którejś z przykościelnych grup typu Odnowa w Duchu Świętym, w których atmosfera jest mocno homofobiczna. Zawsze starałem się być  postępowym katolikiem, od liceum czytałem „Tygodnik Powszechny”. Dość wcześnie sobie ten homoseksualizm poukładałem w głowie. Nigdy nie pomyślałem, że Kościół może mieć rację, dyskryminując osoby LGBT. (…) Słuchałem różnych wypowiedzi księży i zastanawiałem się: „Po cholerę miałbym być w takiej organizacji?” Sumienie mi nie pozwalało widziałem krzywdę, którą Kościół wyrządza osobom homoseksualnym.”

Protestuję, gdy słyszę, że Kościół powinien okazać osobom LGBT więcej miłosierdzia. Oczekujemy afirmacji, nie miłosierdzia. Jeśli gej czy lesbijka oszukuje i zdradza partnera, to niech się z tego spowiada, jak każdy. Ale nie z tego, że poświęca komuś swoje życie i chce z nim być w wiernym związku. To postawa ludzi Kościoła wobec osób LGBT jest grzechem, to Kościół powinien się nawrócić i przeprosić za homofobię tak, jak przeprosił za antyjudaizm.

Obecne nauczanie Kościoła dotyczące osób homoseksualnych jest aberracją. Najbardziej potępiane w są te osoby homoseksualne, które żyją w stałych monogamicznych związkach, w miłości i wierności. Ci, którzy np. wiodą podwójne życie i realizują „skoki w bok”, mogą zawsze pobiec do spowiedzi, pożałować  i dostaną rozgrzeszenie.”

Cały wywiad – do przeczytania w „Replice” nr 52

 

spistresci

Ricky Martin o… swojej homofobii

1185306_10151893988124994_1662078185_n“Potrafiłem zachowywać się podle wobec facetów, o których wiedziałem, że są gejami. Dokuczałem im. Patrzyłem na nich i myślałem: nie, nie jestem jak oni, nie chcę być taki. Dopiero dużo później zdałem sobie sprawę, z czego to wynikało. Moje poczucie własnej wartości praktycznie nie istniało – nic dziwnego, skoro wszyscy wokół – rodzina, przyjaciele, kościół katolicki, całe społeczeństwo, mówią ci, że bycie gejem to wstyd i obciach. Moją własną samonienawiść wyładowywałem na innych gejach. Zinternalizowałem homofobię, którą łyknąłem od innych. Zdać sobie z tego sprawę – to było dla mnie, i chyba dla każdego geja jest – jak objawienie. A gdy urodziły się moje dzieci, stwierdziłem: nie, nie chcę, by dorastały w atmosferze ukrywania się. Nie chciałem, by oni też myśleli, że w byciu gejem jest cokolwiek złego” – Ricky Martin we własnie opublikowanym wywiadzie dla australijskiego magazynu “GQ”.

Na zdjęciu: Ricky Martin (z prawej) ze swym facetem Carlosem Gonzalezem Abella i z synami Mateo i Valentino

replika_button__FB