Świadomość ciała i rozkoszy

Z wybitnym aktorem OLGIERDEM ŁUKASZEWICZEM o wątkach gejowskich w jego rolach, o nagości na ekranie i w życiu oraz o współczesnej homofobii politycznej rozmawia Rafał Dajbor

 

Foto: Marek Szczepański dla „Newsweeka”

 

Rozmawiamy w Warszawie, w biurze pana fundacji „My Obywatele Unii Europejskiej. Fundacja im. Wojciecha B. Jastrzębowskiego”. Jeszcze przed rozpoczęciem wywiadu powiedział pan, że kwestie praw mniejszości są bardzo ważne także właśnie dla fundacji.

Wojna w Europie. Pandemia. Brak energii. Inflacje w różnych krajach. Te problemy dotyczą nas wszystkich. Lecz Unia Europejska nie zapomina o jednostce. O człowieku, który ma prawa obywatelskie. Unia czuje się zobowiązana wobec pojedynczych losów ludzkich, bo wynika to z zadekretowanych wartości europejskich. Samorządy w Polsce, które ogłosiły „strefy wolne od LGBT”, UE wyłącza ze swojej wspólnoty wartości i nakłada na nie sankcje. Takie samorządy nie otrzymają wsparcia Unii. Fundacja, którą założyłem, zwraca się do obywateli, ich wyobraźni, wrażliwości i – w końcu – wyborczych decyzji. Obecnie rządzący Polską, aby zasłonić istotę swoich nieudolnych rządów, wmawiają społeczeństwu, że LGBT to ideologia, którą narzuca Unia. Gorąco się temu sprzeciwiam.

Proszę powiedzieć, dlaczego pana zdaniem Kościół katolicki, który był w Polsce kiedyś w szpicy, jeśli chodzi o obronę praw człowieka (mam na myśli czasy PRL-u), dziś jest w tej kwestii hamulcowym? Pytam o to aktora, który przecież występował także w kościołach, jest z tą instytucją w jakimś stopniu kojarzony.

Nawet kilka razy zagrałem samego prymasa Stefana Wyszyńskiego. A to, o co pan pyta, stało się dlatego, że Kościół ma od dawien dawna jakąś straszliwą fobię na temat seksualności człowieka. Otrzymywałem w listach pytania: “Dlaczego pan się rozbiera w filmach? Ciało jest świątynią Boga”. Na cmentarzu słyszę: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Tymczasem w naszych ciałach wieją wichry popędów. Kościół chce je pacyfikować biczem. Dlaczego nie można użyć rozumu? Za cichy jest w tej sprawie głos psychologów. W przygotowaniu do spowiedzi rozdawanym w mszalikach w czasach mojej pierwszej komunii świętej wciąż powtarzało się pytanie: „Ile razy miałeś myśli nieczyste?”. Czyli sama już myśl na temat seksualny uważana była za grzech. A ja pamiętam moją pierwszą „zabawę w lekarza” z kuzynką, gdy miałem 6 lat. Po prostu pokazywaliśmy sobie różnice w wyglądzie naszych ciał i nie było w tym nic grzesznego, ale… pokonany przez własne wyrzuty sumienia, wróciłem do konfesjonału. Kościół doprowadził to wszystko do absurdu. Na przykład zakazując antykoncepcji, nie zważając przy tym na problem przyrostu naturalnego czy AIDS. Każda świadomość człowieka na temat cielesności budzi w Kościele grozę, podczas gdy sam schował się za murem nietykalności, zabraniając wiernym patrzenia, co się dzieje za tym murem. I teraz to wszystko wybiło na wierzch. Zaczyna wychodzić na światło dzienne, co dzieje się w zakonach, tak męskich, jak i żeńskich, to, jak księża krzywdzili dzieci, młodzież. To wychodzenie na jaw jest dobre, bo wszyscy musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: kim jesteśmy – jako ciała? Człowiek, a więc i jego ciało, miał być „koroną stworzenia”. I co teraz robi ta „korona”? Niszczy własne środowisko, a przez to jego ciało choruje i cierpi. Okazuje się, że człowiek nie jest w stanie ogarnąć ani swojego matecznika – Ziemi – ani swojego ciała. Ludzie antyku, o czym mówi sztuka z tamtej epoki, mieli świadomość ciała i świadomość rozkoszy, którą ono daje. Potem zaś ideałem stało się niszczenie ciała, głodzenie, biczowanie, a także otoczenie świadomości ciała kręgiem wstydu. Proszę zobaczyć, jak w czasach wypraw krzyżowych traktowano żony rycerzy. Nie tłumaczono im niczego, nie mówiono, dlaczego zachowanie czystości jest ważne, tylko zakładano pasy cnoty. W dzisiejszej epoce znów zakłada się nam pasy cnoty – w sensie myślowym. Ciągle podkreśla się, że części intymne są grzeszne, nieczyste. Trzeba je zasłaniać. Dziś młode reżyserki teatralne biorą odwet za wieloletnie odsłanianie pośladków i piersi aktorek. W wielu przedstawieniach można zobaczyć aktorów z dyndającymi penisami. I bardzo dobrze, odsłońmy wreszcie to, co zasłonięte. I dokładnie znajmy konsekwencje aktu seksualnego. Tymczasem Kościół występuje dziś przeciwko edukacji seksualnej. Czyli przeciwko szerzeniu wiedzy na temat tak powszechny, tak podstawowy jak ludzka rozrodczość, płciowość. Jest coś strasznego w tym, że rozum wciąż nie może się przebić. Jednak w społeczeństwach zaczyna dziś bulgotać chęć zmiany. Chęć poznania tego wszystkiego, co niesie za sobą cielesność. Kościół musi jeszcze raz zbadać swój stosunek do tajemnic ciała. Demaskowanie poszczególnych duchownych jako homoseksualistów, opowiadanie o tym, jak „pod sutanną” realizowali swoją seksualność, wywołał sam Kościół, a nie jacyś jego wrogowie. Przez to, że tak nieroztropnie podchodzi do spraw ludzkiej płciowości. Wywołał po prostu gniew i kontrofensywę przeciwko samemu sobie.

Kościół, a za nim politycy, powtarzają dziś często słowa o „ideologii LGBT”.

Myślę, że warto przyjrzeć się sobie, niejako zbadać samego siebie, na ile ta bzdura o „ideologii LGBT” weszła w każdego z nas. Ja jej od razu powiedziałem „nie”. Ale to się sączy z mediów, wchodzi w głowę każdego człowieka. Jedyną „ideologią”, czy raczej ideą, jest równość, tolerancja. Oraz miłość, rozumiana bardzo szeroko, nie mówię teraz tylko o miłości erotycznej. A gdy ich nie ma, to dzieją się rzeczy straszne. W Berlinie jest tablica pamięci homoseksualistów prześladowanych w czasie hitleryzmu. Rozstrzeliwanych, wtrącanych do więzień, wywożonych do obozów koncentracyjnych.

A pan kiedy zetknął się po raz pierwszy z homoseksualizmem?

To się stało właśnie w kościele. A konkretnie – w krakowskim kościele Mariackim, gdy zdawałem do szkoły teatralnej. Siedziałem w ławce, gdy raptem ktoś z tyłu objął mnie, pokazując mi rękę z zegarkiem i mówiąc: „Zobacz, która godzina”. Potem posypały się komplementy pod moim adresem. Miałem 18 lat i, chociaż mój ojciec był lekarzem, aż do wtedy nie miałem pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak homoseksualizm (choć ojciec twierdził później, że na pewno mi o tym opowiadał), nie wiedziałem, że może się zdarzyć coś takiego jak chłopiec podrywający chłopca. Choć akurat ten, który mnie podrywał w kościele Mariackim, nie był chłopcem, tylko dojrzałym i niezbyt apetycznym mężczyzną. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, patrząc wstecz, że kręcąc się wokół Teatru Śląskiego w Katowicach, w który byłem wpatrzony, bo już chciałem być aktorem, wielokrotnie bywałem obiektem podrywania, tylko nie umiałem nawet tego rozpoznać. Z tym że to był naprawdę podryw. Nie było w tym nic z napastowania czy molestowania seksualnego. Muszę tu dodać, że pierwszą gejowską pornografię zobaczyłem po sześćdziesiątce. Wszystko, co wcześniej o tym wiedziałem, wynikało z mojej wyobraźni.

Porozmawiajmy o pana aktorstwie. Czy w dzieciństwie lubił się pan przebierać?

O tak, w sukienki mojej mamy. Tańczyłem przed lustrem. Nazywali mnie „Marysieńka”. Brat bliźniak płonął ze wstydu za mnie. Potem mi to przeszło, odgrywałem żebraka w olbrzymim płaszczu ojca i jego kapeluszu.

W kontekście homoseksualnym szczególnie ważny jest pana udział w adaptacjach filmowych dzieł Jarosława Iwaszkiewicza…

…który nigdy się we mnie nie podkochiwał. Za to podkochiwał się w Danielu Olbrychskim.

Bardzo się cieszę, że ujawnia pan tę interesującą ciekawostkę. Miał pan okazję poznać Iwaszkiewicza?

Oczywiście. Byliśmy nawet u niego w domu. „Byliśmy” – to znaczy Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski i ja. Iwaszkiewicz pokazał nam cały swój dom, w gruncie rzeczy – zwykły. Wskazał nam np. regał z książkami, mówiąc, że to regał z apteki, który aptekarz już wyrzucił. Spore wrażenie zrobiło na nas, gdy zobaczyliśmy schowany pod łóżkiem obraz, a Iwaszkiewicz wyjaśnił, że to portret jego albo jego żony (w tej chwili już nie pamiętam) autorstwa Witkacego, ale ponieważ się nie podobał, to nie trafi ł na ścianę. Wiem, że moja rola w „Brzezinie” bardzo się Iwaszkiewiczowi spodobała, ale dowiedziałem się tego pośrednio, od jego córki, pani Marii.

Brzezina” Wajdy to jedno, ale szalenie istotna jest także „Stracona noc”, którą w 1973 r. przeniósł na telewizyjny ekran Janusz Majewski.

„Pisarz patrzy przez okno, widzi chłopca czytającego książkę” – takie zdanie jest w scenariuszu. Jak przełożyć to na obraz, który by sugerował homoerotyczne myśli pisarza? Zaproponowałem Januszowi, że będę nagi, przykryty tylko prześcieradłem. A ta nagość wynikać będzie z determinacji mojego bohatera, że tej nocy musi on stracić dziewictwo z postacią graną przez Alicję Jachiewicz. Gdy kręciliśmy tę scenę, prosiłem Andrzeja Łapickiego, który grał pisarza Juliana Kisieleckiego, by to patrzenie na mnie zagrał miękko, powłóczyście. By w jego spojrzeniu było widzenie granego przeze mnie chłopaka jako obiektu seksualnego. Wydawało mi się, że Andrzej się przed tym broni. Dopiero gdy zobaczyłem po latach ten fi lm, spostrzegłem, że on to jednak właśnie tak zagrał.

Do „Straconej nocy”, choć pod innym tytułem – „Nocne ptaki” – wrócił Andrzej Domalik (autor uważanego za pierwszy polski fi lm gejowski filmu „Zygfryd”) w 1992 r. Wtedy pan zagrał Kisieleckiego, a Jana, którego grał pan u Majewskiego, zagrał Mariusz Bonaszewski.

Kręcąc fi lm z Domalikiem, byłem już dużo bardziej świadom tematyki homoerotycznej, niż gdy kręciłem „Straconą noc” z Januszem Majewskim i bardzo chciałem pchnąć relację tych dwóch bohaterów w tym kierunku. Bonaszewski odrzucił to totalnie. Miał w sobie jakąś niechęć, wstręt, nie można go było przekonać, że to przecież tylko fantazja. Nie chciał tego tak grać, mimo że Domalik przystawał na moją propozycję. Jeżeli nawet w warstwie fantazji aktor ma być zamknięty na temat homoseksualny, to jest niedobrze, bo aktor nie może się tak bronić przed jakimkolwiek tematem. Bardzo Bonaszewskiego lubię i szanuję, ale żałuję, że nie dał się naprowadzić na ten trop.

Kolejny ważny tytuł iwaszkiewiczowski w pana dorobku to „Sława i chwała”. Najpierw przedstawienie Teatru Telewizji z 1974 r. w reżyserii Lidii Zamkow. Tu zagrał pan Andrzeja, natomiast w serialu Kazimierza Kutza „Sława i chwała” z 1997 r. wcielił się pan w Edgara, postać wzorowaną na Karolu Szymanowskim. Co ciekawe – u Lidii Zamkow Edgara grał Edmund Fetting, homoseksualista, a także pana kolega w zespole Teatru Powszechnego.

Szymanowski przywiózł Iwaszkiewiczowi z Taorminy portrety nagich chłopców, będące tam lokalną pamiątką. Po latach napisano o tym w „Gazecie Wyborczej”. Mam dzisiaj tę kolekcję, bo jest tam do dziś sprzedawana. Przedstawia miejscowych rolników, rybaków odgrywających starożytne nagie posągi. W tej chwili myślę, czy to Szymanowski przywiózł te portrety Iwaszkiewiczowi, czy też odwrotnie – Iwaszkiewicz Szymanowskiemu, ale to nie ma większego znaczenia. Muszę niestety powiedzieć, że materiał, który dostałem do zagrania w serialu Kazia Kutza, był w porównaniu z literackim pierwowzorem żałośnie wręcz okrojony i nie dawał mi zbyt wielkiego pola do pokazania Edgara w całej jego złożoności. Wspomniał pan Edmunda Fettinga. Przyjaźniłem się z nim i nie zaszkodził temu fakt, że Edmund mnie po prostu podrywał. Nieraz bywaliśmy z żoną na imieninach Edmunda u niego w domu. Do dziś mamy w domu taki ceramiczny flakonik czy też wazonik na kwiaty, który otrzymaliśmy kiedyś od niego w prezencie.

 Jadwiga Jankowska-Cieślak w wywiadzie dla „Repliki” mówiła, żówczesna warszawska szkoła teatralna, czasu przełomu lat 60. i 70. XX w., miała charakter nieco homofobiczny, że broniono się przed przyjmowaniem na studia „zbyt miękkich” chłopaków. Czy podobne widzenie tematu zaobserwował pan w Krakowie, gdzie kończył pan studia aktorskie?

Odpowiem krótko: nigdy w Krakowie czegoś takiego nie spostrzegłem.

Jednym z pana kolegów na studiach był Wojciech Pszoniak… Wiele razy krążyły pogłoski o jego domniemanej homoseksualności. Pszoniak przyznawał, że podrywał go Konrad Swinarski, ale twierdził, że nic nie wskórał.

Ja się z Wojtkiem przyjaźniłem, na wyraźną prośbę jego żony przemawiałem nawet na jego pogrzebie. Nigdy nie zauważyłem w nim niczego, co pozwalałoby mi pomyśleć, że Wojtek może być homo- czy biseksualny. Ale od razu muszę zastrzec, że rozmawia pan z człowiekiem, któremu sprawy orientacji seksualnej jego przyjaciół, znajomych czy współpracowników są może nie tyle obojętne, ile nie grają żadnej roli w kontakcie z danym człowiekiem. Ja się na przywitanie czy pożegnanie bardzo chętnie obejmę, przytulę i pocałuję z każdym, nieważne, czy jest hetero-, homo-, czy biseksualny. Nie mam tu żadnej bariery.

W „Ameryce” Kafki w Teatrze Ateneum grał pan z Jerzym Kaliszewskim…

…i od pana się dowiaduję, jakoby Kaliszewski mógł być homoseksualny. Pojęcia o tym nie miałem, a wręcz przeciwnie – w tym czasie pana Kaliszewskiego odwiedzała pani, nazwijmy ją, Krystyna Z. było widać, że mają się ku sobie, więc jeśli były jakieś plotki o Kaliszewskim, to wokół tej sytuacji.

Chciałbym porozmawiać z panem na temat męskiej nagości na scenie i na ekranie. W jednym z wywiadów z lat 90. wspominał pan o zaściankowości polskiego teatru, w którym męska nagość szokuje, podczas gdy w Niemczech jest jednym z normalnych środków wyrazu. Wielokrotnie był pan nagi – na ekranie i scenie.

Nie tylko na ekranie i scenie. Pamiętam, jeszcze z NRD, że poszliśmy ze znajomymi nad jezioro do daczy i nagle wszyscy byli nadzy – nikogo to nie szokowało.

W wywiadzie z Bogdanem Kuncewiczem wspominał pan także o swoich doświadczeniach z naturyzmem, o tym, że był pan na plaży nudystów z żoną. Mówił pan, że tabu wokół cielesności w Polsce jest przesadne i szkodliwe, zwłaszcza w aktorstwie. Z czego wynikało to, że pan nie miał nigdy oporów przed graniem nago, by wspomnieć tu takie tytuły filmów, jak „Dzieje grzechu”, „Gorączka”, „Seksmisja”…

Tak jak to tłumaczyłem mojej mamie, a przy tym samemu sobie – ja gram człowieka! A ten człowiek w danej scenie, w danym momencie jest akurat nago, co jest normalną życiową sytuacją. Ale też nie jest tak, że nagość od samego początku była dla mnie całkowicie bezproblemowa, zwłaszcza gdy chodziło o pokazanie penisa. W „Dziejach grzechu” Waleriana Borowczyka jest scena, w której  padam nago zatruty kurarą przez Walczewskiego i Wilhelmiego. Borowczyk chciał, bym padł penisem do góry. Odmówiłem i scena została nakręcona tak, że leżę na brzuchu. Borowczyk był na mnie obrażony. „Jestem artystą, dlaczego mi nie ufasz?” – pytał mnie. Najwyraźniej wtedy nie byłem jeszcze na to gotowy. Ale potem Walczewski i Wilhelmi niosą mojego trupa do skrzyni, wokół są lustra i jednak widać mojego zwisającego penisa. Skoro wspomnieliśmy Wilhelmiego – grałem z nim w Teatrze Powszechnym w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Była tam scena spotkania z prostytutką, którą grała Jolanta Lothe, z którego to spotkania wywleka mnie Mirosława Dubrawska jako siostra Ratched. Teoretycznie powinienem być w tej scenie nagi, ale jednak miałem taką przepaskę na biodrach. Nie zgodziłem się także, też w Teatrze Powszechnym, gdy Andrzej Wajda robił „Sprawę Dantona”, na scenę, w której w rozmowie z Robespierre’em, granym przez Wojtka Pszoniaka, miałem rozchylić szlafrok i być pod nim nago. Wajda uważał, że to jest konieczne, że bez tego scena ta jest niepełna. Zapłaciłem za ową niezgodę skróceniem tej sceny przez Wajdę. Nie było więc tak, że od zawsze byłem w pełni otwarty na nagość na scenie czy ekranie. To też był proces. Pewnie gdybym się urodził w innej kulturze ciała, np. w Niemczech, to nie miałbym żadnego z tym problemu. Gdy potem w filmie „Wojna polsko- ruska” zobaczyłem nagiego Borysa Szyca w scenie na balkonie, pomyślałem od razu z uznaniem: wyzwolony aktor!

A czy pana zdaniem męska nagość na ekranie czy scenie zawsze ma wymiar homoerotyczny?

To już zawsze zależy od odbiorcy. Mówiąc wprost – od tego, co sobie kto myśli. W 1974 r. widziałem w Paryżu spektakl „Kalkuta”. Aktorzy grali nago, otoczeni blisko siedzącymi widzami i nikogo, bez względu na orientację seksualną, to nie gorszyło ani nie szokowało. Nikt nie czuł się tym np. molestowany.

Grał pan także w „Magnacie” Bajona, filmie, w którym homoseksualizm jest bardzo ważnym wątkiem.

Wspaniały Filip Bajon urządził w tym filmie świetną zabawę wizerunkami aktorów. Ja, cały czas obsadzany w rolach różnych słabych i umierających, grałem silnego, a Janek Englert, znany z ekranu jako właściwie symbol twardej, szorstkiej męskości, dostał do zagrania geja. Janka bardzo to bawiło, grał tę rolę z przyjemnością. Zresztą dodam tu, że wyobrażenia na temat tego, jaki jest homoseksualista, bardzo się zmieniały. Kiedyś wydawało się, że gej to facet o dziewczęcym, miękkim ruchu, trochę się wdzięczący. A dziś wiemy doskonale, że niejeden kulturysta czy bokser może niejednemu gejowi szczerze pozazdrościć muskulatury i sylwetki.

Miałem zamiar zapytać pana o jeszcze kilkoro artystów, o których wiadomo, że są lub byli homoseksualni, a z którymi miał pan okazję pracować, znać ich. Takich jak Halina Gryglaszewska, Maciej Prus, Helmut Kajzar, Marcel Kochańczyk czy Krzysztof Kolberger. A także poeta, Bogusław Wit, ostatni sekretarz Jerzego Zawieyskiego.

Zaskakuje mnie pan, bo w kilku przypadkach – najlepszym przykładem jest tu Maciej Prus – naprawdę nie miałem pojęcia, że to są geje czy lesbijki. Wie pan, że mnie to naprawdę nigdy kompletnie jakoś nie interesowało, a sam nie miałem najmniejszych oporów przed tworzeniem granych przeze mnie postaci z wykorzystaniem wątków homoseksualnych. W „Lekcji martwego języka” Janusza Majewskiego jest scena z Markiem Kondratem. Jesteśmy w niej półnadzy, a mnie wręcz zależało, żeby pociągnąć ją w homoerotycznym kierunku. Grałem to poprzez rodzaj spojrzenia, poprzez pewien uduchowiony ton rozmowy, na co Janusz Majewski zresztą chętnie się godził. Było to bardzo lekkie, dyskretne, a jednak wyczuwalne. Uważam tę rolę za jedną z najlepszych w moim dorobku, co kiedyś potwierdził mi Andrzej Łapicki.

A Piotr Zaborowski? Młodo zmarły aktor Teatru Powszechnego. Jego homoseksualizm jest w środowisku aktorskim powszechnie znany.

Oczywiście pamiętam Piotrusia, ale nie wiem, czy jego orientacja seksualna jest znana, bo ja nie miałem o niej pojęcia. W ogóle nie chciałbym, by ten wywiad zamienił się w takie potwierdzanie „kto był a kto nie”. Zależy mi bardziej na tym, by wyszedł mój stosunek do spraw związanych z tolerancją wobec mniejszości seksualnych, co jest szczególnie ważne dzisiaj, w dzisiejszej Polsce, przy tej władzy.

Miał pan także okazję w filmie „Klejnot wolnego sumienia” Grzegorza Królikiewicza wcielić się w postać Henryka Walezego.

Mówiłem panu, że kiedyś homoseksualizm w zachowaniu widziano głównie przez pryzmat swoistego „zniewieścienia” i tak też grałem Walezego – jako zniewieściałego.

W 1976 r. wystąpił pan w spektaklu Teatru Powszechnego „Teatr osobny. Donosy” według poezji Mirona Białoszewskiego.

Nic nie wiedziałem o jego homoseksualności. Grając, próbowałem przekazać pewną delikatność jego poezji, którą wyczuwałem, ale której w ogóle nie łączyłem z homoseksualizmem. Białoszewskiego miałem zresztą okazję poznać, u niego w mieszkaniu, wraz z całą grupą aktorów i młodzieży szkolnej. Zaprowadził nas do niego Wojciech Siemion, który postanowił pokazać młodym ludziom prawdziwego, żyjącego poetę.

Zagrał pan biskupa w filmie Małgorzaty Szumowskiej „W imię…” opowiadającym o rozterkach moralnych księdza geja granego przez Andrzeja Chyrę. Czy nie obawiał się pan, że po tej roli wielu widzów, pamiętających pana z ról np. prymasa Wyszyńskiego, może wobec pana wyrażać niechęć?

Ja się nie obawiałem, ja się tego spodziewałem i dokładnie to nastąpiło. Grałem biskupa, który był człowiekiem zakłamanym, hipokrytą. Nie wiem, w jakim stopniu na oceny niektórych widzów wpłynęły moje wcześniejsze role kojarzone z postaciami duchownych, ale za tę rolę wylało się na mój łeb sporo hejtu. Oczywiście byli też tacy, którzy mnie bronili. Z tym że cały czas mówimy w naszej rozmowie o Kościele jako instytucji, ale Kościół to też poszczególni księża. I muszę panu powiedzieć, że znam sporo księży, którzy mają naprawdę spory dystans do kleru.

Kończąc temat pana ról filmowych i teatralnych, chciałbym zapytać: czy był pan podrywany przez gejów? Czy bywał pan adresatem miłosnych listów od mężczyzn?

Owszem, zdarzało się to. Na portierni Teatru Dramatycznego czekał raz na mnie wielki bukiet kwiatów z dołączonym bilecikiem, na którym był fragment sonetu Szekspira ze słowami: „Płyń, chłopcze, po oceanie sławy”. Osoba, która zostawiła ten bukiet, nigdy się nie ujawniła. Natomiast po filmie „Sól ziemi czarnej” wydarzyła się rzecz niesamowita. Erwin Axer przywiózł mi z USA listowną propozycję (bo to były jeszcze czasy, w których nie było maili ani SMS-ów), od nie pamiętam już kogo, zagrania Montgomery’ego Clifta w amerykańskim filmie. W tym zaproszeniu znalazły się słowa „on też był homoseksualistą”, z czego wywnioskowałem, że zostałem uznany za geja. Ostatecznie oczywiście nic z tego nie wyszło. Aaa, teraz mi pan coś przypomniał! Rzeczywiście, będąc już w szkole teatralnej, otrzymałem od pewnego człowieka zupełnie jawną propozycję seksualną. Z zupełnym spokojem odpowiedziałem, że dziękuję, ale ja jednak wolę dziewczyny. Nie zdradzę panu, kto to był, poza tym, że był to po prostu człowiek związany z teatrem, z którym pozostaliśmy przyjaciółmi.

W cyklu seriali o Chyłce, w którą wcielała się Magdalena Cielecka, znana sojuszniczka społeczności LGBT+, zagrał pan szefa mafii o ksywie „Siwowłosy”. Pamiętam jeden z wywiadów z panem, sprzed lat, zatytułowany „Żyję z tego, że umieram”. Czym więc dla pana, znanego z ról mężczyzn chorowitych, delikatnych i uduchowionych, było zagranie wszechwładnego gangstera?

Zabawą! Znakomitą, czystą, aktorską zabawą! Łapicki kiedyś dawał aktorom taką radę aktorską: musisz mieć zdecydowaną twarz i zdecydowane ruchy – wtedy nie będziesz miał problemu z tym, co myśli twój bohater. (śmiech) Tak właśnie grałem tę rolę. Miałem w niej złotawą marynarkę. Wymyśliliśmy ją wspólnie z panią kostiumograf. Ale wie pan co… Mogliby wreszcie jacyś reżyserzy dać mi porządną, dużą rolę, a nie, jak to się ostatnio dzieje, ciągle tylko jakieś takie drobne kawałki.

A chciałby pan, by była to rola geja?

Oczywiście! Czemu nie? Czekam na propozycje i przyjaźnie! A tymczasem fantazjuję. Mógłby to być fi lm o starzejącym się aktorze, takim jak ja. Załóżmy, opuszczonym przez wieloletniego kochanka. Za wszelką cenę próbującym sobie udowodnić, że jest jeszcze młody i szuka przygód. Tymczasem w teatrze każą mu iść na emeryturę. Sprzątaczka z jego szafki w garderobie wyjmuje pocztówki z Taorminy, o których rozmawialiśmy. Jest w szoku. “#MeeToo” w teatrze rozpętuje się piekło – kogo uwodził?! Tymczasem ruszają próby. Młoda reżyserka żąda od aktorów zdjęcia majtek. Wśród młodych aktorów rozpoczyna się spór o prawo do intymności.

Bardzo interesujący pomysł na scenariusz. Dziękuję za rozmowę.

Pozwoli pan, że skończę jednak pewnym mocnym stwierdzeniem, bo bardzo mi zależy, by to wybrzmiało: mam w sobie oburzenie i sprzeciw wobec rozpowszechnianej w naszym kraju propagandy anty-LGBT. Wobec tak prymitywnych inwektyw, które szerzą się w społeczeństwie wobec ludzi, którzy po prostu są, jacy są – ze swojej natury. To jest haniebne i nie może na to być zgody. Trzeba to na każdym kroku podkreślać i głośno protestować.

***

Olgierd Łukaszewicz (ur. 1946) – wybitny aktor teatralny i filmowy. W latach 1968-1970 grał w krakowskim Teatrze Rozmaitości, od 1970 r. w Warszawie (teatry: Dramatyczny, Współczesny, Powszechny, Studio, Polski). Pierwszą główną rolę zagrał w zapomnianym filmie „Dancing w kwaterze Hitlera” (1968), potem były występy u największych: Kazimierza Kutza („Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, serial „Sława i chwała”), Andrzeja Wajdy („Brzezina”), Jerzego Antczaka („Noce i dnie”), Waleriana Borowczyka („Dzieje grzechu”), Janusza Majewskiego („Stracona noc”, „Lekcja martwego języka”, serial „Królowa Bona”), Agnieszki Holland („Gorączka”), Krzysztofa Kieślowskiego („Dekalog II”). Masowa publiczność pokochała go za rolę Alberta w „Seksmisji” (1984). Wielokrotnie nagradzany, w 1971 r. w Łagowie jako „Gwiazda Filmowego Sezonu” i Nagrodą im. Zbigniewa Cybulskiego dla młodych aktorów. W 1979 r. odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, w 2000 – Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2014 – Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. W 2018 r. na festiwalu w Gdyni nagrodzony za drugoplanową rolę w filmie „Jak pies z kotem”. Założyciel fundacji „My Obywatele Unii Europejskiej”. W latach 2002-2005 i 2011-2018 prezes Związku Artystów Scen Polskich (ZASP). Jest bratem bliźniakiem operatora Jerzego Łukaszewicza i mężem aktorki Grażyny Marzec. Dziewiętnastego października br. na Netfliksie miał premierę serial „Gang Zielonej Rękawiczki”, w którym gra drugoplanową rolę Henryka Tarkowskiego.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

From London with (gay) love

Zagrał w drugiej części przygód Jamesa Bonda, partnerował Helen Mirren, Hugh Grantowi czy Patrickowi Swayze. Dwunastego marca mija setna rocznica urodzin VLADKA SHEYBALA, Polaka, który zrobił światową karierę jako ceniony aktor drugiego planu, ale pozostaje artystą mało znanym, także dla społeczności LGBTQ+, do której należał. Tekst: Rafał Dajbor

 

Vladek Sheybal jako Kronsteen w drugiej części przygód Jamesa Bonda, „Pozdrowienia z Moskwy” (1962)

 

Dwunastego marca 2023 r. mija setna rocznica urodzin Władysława „Vladka” Sheybala – aktora i reżysera, który w 1957 r. wyjechał z Polski na zawsze i który zrobił światową karierę jako ceniony aktor drugiego planu. Choć występował u boku takich gwiazd jak Helen Mirren, Hugh Grant, Patrick Swayze (w „Czerwonym świcie” z 1984 r.) czy Michael Caine i zagrał w przebojach – np. w serialu „Szogun” (1980) i drugim filmie o Jamesie Bondzie, „Pozdrowienia z Moskwy” (1962), pozostaje dziś artystą mało znanym. Także dla społeczności LGBTQ+, do której należał.

Wracać czy nie wracać?

Urodził się w Zgierzu, dzieciństwo spędził w Krzemieńcu (dziś: Ukraina). Był synem Stanisława Sheybala (1891-1976), fotografika i malarza, bratem Kazimierza (1920-2003), reżysera dokumentalisty. Aktorstwa uczył się w czasie II wojny światowej, na scenie debiutował w Łodzi, epizodyczną rolą Muzykanta w „Weselu” Wyspiańskiego (1945). Jednak kolejna rola – Dorant w „Igraszkach trafu i miłości” (1945) – była już główną. Od tej pory aż do wyjazdu z Polski Sheybal grywał znaczące role u reżyserów tej miary co Bronisław Dąbrowski, Maryna Broniewska, Aleksander Bardini czy Irena Babel. W 1954 r. ukończył studia reżyserskie i zaczął regularną współpracę z raczkującą wówczas telewizją. Zagrał jedną z głównych ról, muzyka Michała, w „Kanale” (1956) Andrzeja Wajdy. W życiu osobistym był w związku z wybitną aktorką Ireną Eichlerówną, starszą od niego o 14 lat. Do końca życia wyrażał się o niej z nabożną czcią i można odnieść wrażenie, że bardziej niż kobietą z krwi i kości była dla niego uwielbianą diwą gejowską; w nieco afektowanych wspomnieniach tak ją opisywał: „Była dużą kobietą, a przy tym cudownie zbudowaną. Miała strzeliste, długie nogi, cudownie ułożoną szyję i piersi. Cała ta linia była u niej przepiękna. Z tej szyi wyłaniała się nieprawdopodobna twarz: kości policzkowe, skośne zielone oczy i to cudowne czoło, które było jak półkula”.

W 1957 r. znalazł się na emigracji w Anglii. Twierdził, że otrzymawszy stypendium z Ministerstwa Kultury, zdecydował się pozostać na Zachodzie, bo komunizm paraliżował jego aktywność twórczą. Tak mówił później, bo na początku nie był pewien, czy wybrał dobrą drogę. Monika Żeromska, która zetknęła się z nim na obczyźnie, wspominała w pamiętnikach, że wciąż zadręczał wszystkich pytaniem: wracać, czy nie wracać? Z czasem, rozpoznany w Oksfordzie, gdzie w studenckiej stołówce smażył naleśniki, jako aktor z „Kanału”, rozpoczął współpracę z oksfordzkim teatrem studenckim. Zaczął nawiązywać kontakty i znajomości i tak rozpoczął się drugi, zachodni etap jego kariery. Miał trochę szczęścia – choć perfekcyjnie opanował angielski, mówił z silnym wschodnioeuropejskim akcentem, a trwała przecież zimna wojna i kino brytyjskie wręcz pożądało aktora, który mógłby wiarygodnie wcielać się w szpiegów zza żelaznej kurtyny czy radzieckich wojskowych.

Pozdrowienia z Moskwy

Filmem, który otworzył Sheybalowi okno na międzynarodowe kino, były „Pozdrowienia z Moskwy”, czyli drugi „Bond”. Zagrał tam genialnego szachistę Kronsteena, który układa plan wykradzenia dla zbrodniczej organizacji dekodera Lector, a przy okazji – zabicia Bonda, lecz gdy ów plan nie wypala, ginie kopnięty wysuwanym z buta nożem nasączonym trucizną. Była to w gruncie rzeczy niewielka rola, ale Sheybal zagrał ją świetnie. Jego twarz – z charakterystycznymi, wystającymi kośćmi policzkowymi i ogromnymi oczami – wryła się w pamięć nie tylko widzów, ale i producentów. Od tej pory aż do śmierci 16 października 1992 r. Sheybal nie notował „chudych” aktorskich lat. Kręcił film za serialem, czasem występował w teatrze, miał nawet czas i możliwości, by za darmo udzielać się w teatrze polonijnym. Na przełomie lat 60. i 70. należał do grona ulubionych aktorów wybitnego reżysera Kena Russella (zagrał w jego pięciu filmach, w tym w „Zakochanych kobietach” z 1969 r. – to tam znajduje się scena nagich zapasów Olivera Reeda i Alana Batesa, uznawana za pierwsze tak otwarte pokazanie męskiej nagości).

W kilku zachodnich rolach Sheybala można dostrzec rysy nieheteronormatywne. Najbarwniejszą z nich jest chyba ta z filmu „Hamlet” (1976) Celestino Coronado, który pozostawił po sobie legendę „gejowskiego Hamleta” (pisałem o tym w moim tekście w „Replice” nr 98, lipiec/ sierpień 2022). W swoim czasie był to film dość znany, reżyser dedykował swe dzieło Pierowi Paolo Pasoliniemu, a większość wykonawców ról męskich występowała na ekranie albo nago, albo w mocnym negliżu, albo w kobiecych strojach. W podwójnych rolach – Hamleta oraz jego ojca – wystąpili bracia Anthony i David Meyerowie (najbardziej znani jako bracia zabójcy Miszka i Griszka z „Ośmiorniczki” z Rogerem Moore’em w roli Jamesa Bonda); także w dwóch rolach – Ofelii oraz Gertrudy – pojawiła się będąca wówczas u progu wielkiej, trwającej do dziś kariery wspomniana już Helen Mirren. Sheybal grał trzy role – wcielił się w Lucianusa, Pierwszego Aktora oraz Aktora Grającego Królową. W tej ostatniej roli nosił zieloną perukę, sztuczny biust i coś w rodzaju sukni z przezroczystej tkaniny, w jednym z ujęć zaś` odwracał się tyłem do kamery, zadzierał ową suknię i kręcił nagimi pośladkami.

Znacząca była także współpraca Sheybala z homoseksualnym Lindsayem Kempem, aktorem, reżyserem, mimem i choreografem. Sheybal zagrał u niego w „Salome” Oscara Wilde’a rolę Heroda, podczas gdy żeńską rolę tytułową grał sam Lindsay Kemp. Premiera odbyła się w 1977 r. w Round House Theatre w Londynie. Jednak gdy grupa Kempa ruszyła w międzynarodowe tournée, Sheybal oddał rolę. Bał się zniknąć z pola widzenia producentów filmowych. Bo to film, a nie teatr pozwalał mu na godziwe zarobki i kupno własnego domu w londyńskiej dzielnicy Farm Lane. W listach do rodziny i przyjaciół (zwłaszcza Kazimierza Janusa, o którym pisałem we wspomnianym tekście i Tadeusza Łomnickiego) nigdy nie wspominał wprost o swoim życiu osobistym, choć niektóre opisy pozwalają domyślać się pewnych spraw związanych z nieheteronormatywnością. Na przykład opowieść o tym, jak to podczas wspólnej podróży łódką (na pokład statku, na którym kręcone były zdjęcia do „Szoguna”) z Richardem Chamberlainem (gejem, który wyoutował się wiele lat później) bawili się w wypychanie się nawzajem z owej łódki do wody, co miało być zabawą uśmierzającą dokuczliwy upał. W „Szogunie” Sheybal zagrał postać portugalskiego kapitana Ferreiry.

W życiu prywatnym Sheybal nie związał się już na stałe z nikim. Miałem okazję przed wieloma laty rozmawiać z przyjacielem Sheybala, nieżyjącym już dziennikarzem polonijnym Lesławem Bobką. Po wypiciu wspólnie kilku kolejek w barze w warszawskim Grand Hotelu przyznał, że przez jakiś czas był kochankiem Vladka.

Stryjeczna wnuczka wspomina

Na szczęście mówiąc o nieheteronormatywności Sheybala, nie muszę opierać się wyłącznie na wyszeptanej na ucho, po wódce, informacji. Na rozmowę zgodziła się jego stryjeczna wnuczka, Aleksandra Sheybal, dawniej wieloletnia radna m.st. Warszawy: „Gdy byłam dzieckiem, a potem nastolatką, temat orientacji seksualnej wujka Władka w ogóle nie istniał, przynajmniej w moim pokoleniu. Starsi między sobą na ten temat rozmawiali, podejrzewając, a być może nawet mając pewność, że Władek jest albo biseksualny, albo że wręcz jest gejem. O tym jednak, że ten temat się pojawiał, dowiedziałam się już jako dorosła osoba” – opowiada dziś.

Aleksandra Sheybal wspomina swoje jedyne spotkanie z Vladkiem: „Poznałam go w Paryżu, w 1989 r. Miałam wówczas 16 lat. Moja mama jest nauczycielką języka francuskiego, więc na wakacje często jeździła do Francji. Zabrała mnie wówczas ze sobą na całe 3 miesiące – od końca czerwca aż do połowy września. Władek miał dom w Londynie, ale w Paryżu miał również własne mieszkanie. Mama zadzwoniła do niego, informując, że jesteśmy. Miał jeszcze jakieś obowiązki w Londynie, więc nie spotkaliśmy się od razu, tylko kilka dni później w kawiarni przy St. Michel Boulevard, czyli w samym centrum miasta. Przyjechał do Paryża specjalnie, aby się z nami spotkać. Nie pamiętam, co oni jedli i pili, ale ja dostałam lody. Potem rozmawiali z moją mamą chyba z 1,5 godziny. Byłam wtedy nastolatką i nie ze wszystkiego, co dotyczy seksualności, zdawałam sobie w pełni sprawę. Dopiero teraz mogę nieco inaczej analizować tamto spotkanie i Władka. Na pewno mnie zaskoczył. Był bardzo drobny, eteryczny. Na spotkanie przyszedł w białej marynarce i w butach drewniakach. Też, o ile pamiętam, białych. Rozmawiając – kobiecym zwyczajem – założył nogę na nogę i bujał sobie tym chodakiem, zawieszonym na palcach stóp. Stanowiło to kontrast z bardzo męską twarzą – wujek Władek nosił wąsik, miał dźwięczny, męski głos. W tym bujaniu chodaka na stopie, w sposobie gestykulacji, ruchach rąk i dłoni, w tym, jak modulował głos – było coś naprawdę kobiecego. To dla mnie było trochę dziwne, nowe, niespotykane, ale zrzuciłam to wówczas na karb bycia aktorem – uznałam, że to jakiś kolejny element kreacji artystycznej. Zaskoczyła mnie również bardzo pozytywnie jego polszczyzna – idealnie poprawna, bez żadnego akcentu po tylu latach na obczyźnie. Pomyślałam, że zapamiętał język jak jedną ze swoich ról. Miałam przy tym wrażenie, że jestem dla niego niewidzialna, »przezroczysta«. Przywitał się, kupił mi te lody, po czym przestał w ogóle zwracać na mnie uwagę. Mówił wyłącznie do mojej mamy, do mnie się nie zwracał, o nic nie pytał. A przecież znał mnie z rozmów, z listów, ze zdjęć od dnia moich narodzin. Wtedy myślałam, że jestem dla niego po prostu gówniarą. A dziś myślę, że być może były inne przyczyny i nie wykluczam, iż związane również z jego orientacją seksualną. Ale to są daleko posunięte domysły”.

Aleksandra Sheybal przedstawia także interesującą hipotezę na temat dość przedwczesnej śmierci Vladka: Oficjalną przyczyną śmierci wujka Władka było pęknięcie aorty brzusznej. Miał 69 lat – nawet jak na tamte lata nie jakoś bardzo dużo. Co prawda skarżył się na angina pectoris, ale od bólu związanego z chorobą niedokrwienną serca do śmierci daleka droga. To był początek lat 90. ubiegłego wieku, czas, gdy AIDS zbierał żniwo w środowiskach artystycznych, ale i gejowskich. Stąd podejrzenie, iż faktyczną przyczyną śmierci był proces chorobowy innego pochodzenia niż zwykła wieńcówka. Nie wiemy tego jednak i pozostaje to jedynie w sferze domniemań. Dodam, że takie podejrzenie nie wywołało w naszej rodzinie »świętego oburzenia « i nie położyło się cieniem na wizerunku Władka. Rodzina Sheybalów, od pokoleń artystyczna, zawsze była otwarta i tolerancyjna. Nie mówiąc już o tym, że wujek Władek, czyli Vladek Sheybal, to nasza rodzinna wizytówka. Ostatecznie nie każdy może się pochwalić wujkiem, który grał w »Bondzie«”.

Vladek Sheybal zmarł 16 października 1992 r. Został pochowany na londyńskim cmentarzu Putney Vale Cemetery.  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Happy start

Z ALIN SZEWCZYK, aktorską osobą niebinarną, która zagrała główną rolę transpłciowego Tośka w netfliksowym filmie „Fanfik”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Maciej Nowak

 

Świetnie zagrałeś główną rolę transpłciowego Tośka w „Fanfiku”, nie mając większego doświadczenia z aktorstwem. W internecie możemy znaleźć informacje, że jesteś m.in. modelem i udzielasz się artystycznie. A jak wyglądało twoje życie przed „Fanfikiem”?

Kiedy w 2021 r. dowiedziałem się o castingu do „Fanfika”, miałem 21 lat. Byłem zmęczonym pracownikiem działu supportu w korporacji. Przez całe wakacje siedziałem, klikałem w komputer i tylko się wkurzałem. W wolnych chwilach grałem dj sety. Poza tym rysowałem – i dalej rysuję – komiksy. Kilka miesięcy przed castingiem do „Fanfika” wydałem komiks z Girls* to the Front (queerowo-lesbijski kolektyw wydający zin pod tym samym tytułem – przyp. red.). Zajmowałem się więc rozwijaniem swoich zajawek i pasji w przerwach od pracy. Chyba byłem strasznie… po prostu zgnuśniałym i niezadowolonym człowiekiem, który tylko siedzi i się wkurza. Dowiedziałem się o castingu i stwierdziłem, że dobra, jest casting na osobę transpłciową, czegoś takiego jeszcze nie było. Pomyślałem, że spróbuję i podejdę do tego trochę tak, żeby się sprawdzić, a trochę dla zabawy. A ostatecznie wyszło fajnie. (śmiech)

„Fanfik” to pierwszy pełnometrażowy fi lm w Polsce, w którym w główną rolę transpłciowego bohatera wciela się aktorska osoba niebinarna. Czy sposób organizacji castingu był dostosowany do queerowego charakteru filmu?

Na początku trzeba było wysłać coś w rodzaju swojej pocztówki wideo, tzw. self tape. Ponieważ na casting każdy przychodził na konkretną godzinę, nie widziałem innych ludzi ani też nie widziałem zgłoszeń – okazało się, że było ich naprawdę dużo. Spodziewałem się, że to będzie takie: „No, chcieliśmy być tacy inkluzywni i kłirów zaprosić, ale generalnie nie wiemy, o co chodzi”. A okazało się, że jest na odwrót, to znaczy wszyscy podeszli do tego z pełną świadomością. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek np. pomylił moje zaimki, mimo że wtedy wyglądałem o wiele bardziej dziewczęco – miałem z tyłu długie włosy. Był tam Anu Czerwiński (transpłciowy aktywista, aktor – przyp. red.), który również czuwał, by było inkluzywnie. Był pierwszym kontaktem dla osób queer, bo ciężko jest gadać z cisami o swoich doświadczeniach, kiedy wiesz, że oni tych doświadczeń prawdopodobnie nie rozumieją. Na castingach obecna była też Marta Karwowska, reżyserka filmu. Ona też podchodziła do wszystkiego z dużą czułością. W ogóle ma dobre podejście do ludzi, zwłaszcza do tych wrażliwych. A zgłosiło się bardzo dużo wrażliwych i delikatnych duszyczek.

Co poczułeś, kiedy się dowiedziałeś, że oto dostałeś główną rolę w filmie Netfl ixa?

Powiedziałem wtedy: „Czy ja się boję? To nie jest takie uczucie, jakbym miał pisać maturę, tylko takie, jakbym miał skoczyć na bungee”, i dalej się tego trzymam. Trochę do mnie nie docierało i pewnie dalej trochę nie dociera, co to wszystko znaczy dla mojego życia i dla mnie. To było po prostu ekscytujące. Podszedłem do tego zadaniowo i byłem podjarany. Stwierdziłem: „W takim razie OK, dobra. Sprawdziłem się w castingowej, próbnej wersji, to teraz odpalamy na pełnej. I będzie trzeba to zrobić po prostu od początku do końca”. To było trochę straszne, ale w ekscytujący sposób. No i prawie od razu zaczęliśmy przygotowania do roli, które trwały pół roku.

Na czym one polegały?

Zaatakowaliśmy temat z różnych stron. Po pierwsze, zorganizowano mi terapię, na którą nie miałem możliwości pójść wcześniej, bo po prostu nie było wtedy hajsu na takie rzeczy. Na tej terapii mogłem sobie powoli poukładać swoje sprawy, tak żeby podchodzić do roli z czystą głową i większym zrozumieniem, co się wokół mnie dzieje. Supersprawa. Po drugie, praktycznie od razu zaczęliśmy pracować z ciałem. Miałem sporo spotkań z choreografką Kayą Kołodziejczyk. Robiliśmy szybki kurs tego, w jaki sposób używać ciała i wyrażać nim emocje, jak się otworzyć. Pracowaliśmy też z Joanną Halszką Sokołowską (z zespołu Der Mother) nad emisją głosu, nad oddechem, żebym nie chodził cały czas zapowietrzony i z głosem utkwionym w gardle. Przez większość życia byłem smutnym dzieciakiem i to wszystko we mnie siedziało, zagnieździło się w ciele. I my to po prostu trochę przewietrzyliśmy. Spotkania miały na celu pracę nad głosem i oddechem, a okazało się, że zrobiły tyle samo dobrej roboty, jeśli nie więcej, co terapia. To było zaglądanie do środeczka. Nigdy mi się coś takiego nie przytrafiło i myślę, że gdyby nie te przygotowania, zupełnie inaczej podszedłbym do wszystkiego, co się wydarzyło później.

A jak ci się pracowało z resztą obsady?

Większość obsady to zawodowi aktorzy i myślę, że widać było różnicę w sposobie pracy między mną a nimi. Widziałem, że mają bardziej wyrobiony warsztat i większą swobodę w operowaniu swoimi możliwościami. Fajnie było na nich patrzeć, bo dużo się uczyłem, obserwując i naśladując. Z Jankiem Cięciarą, grającym Leona (z którym Tośka łączy uczucie – przyp. red.), mieliśmy osobne zajęcia, podczas których uczyliśmy się budować naszą ekranową relację. Podobnie z Dobromirem Dymeckim, który gra tatę Tośka. Sporo się od nich nauczyłem. Przede wszystkim otwartego wyrażania emocji, których sam bym się wyrazić nie odważył.

W „Fanfiku” tych emocji jest dużo i są zróżnicowane.

Jest oczywiście miłość Tośka i Leona, która ma wzloty i upadki i rozwija się na słodki, szczeniacki sposób. Są też przyjaźnie w paczce przyjaciół Tośka, które zostały pokazane w filmie, zwłaszcza w końcówce, tak, jak chciałbym, żeby ludzie się wspierali – żeby się na siebie otwierali, a nie tylko dystansowali się do siebie. Jest też relacja ojcowsko-synowska, która jest dla mnie megarozczulająca. Gdzieś tam, na drugim planie jest transpłciowość, ale myślę, że gdyby to miał być fi lm o tym, to byłby zupełnie inaczej opowiedziany. Cieszę się, że jest taki, jaki jest. Chciałbym, żeby myślenie o transpłciowości w ogóle nie ograniczało się tylko i wyłącznie do tego, że mamy – no bo mamy – ogromną walkę do stoczenia, i do stresu mniejszościowego, który na nas ciąży. Sam doświadczyłem w życiu trochę luzu, gender euforii i miłych chwil. Myślę, że ciężko jest je łapać w obecnym klimacie, a trochę mi tego potrzeba – i sądzę, że innym ludziom też. Dla mnie „Fanfik” jest o rozkminianiu, w jaki sposób żyć w zgodzie ze sobą i jednocześnie nie robić innym ludziom krzywdy. Podoba mi się, że Tosiek nie jest idealną, smutną, martyrologiczną postacią. W książce (powieści Natalii Osińskiej pod tym samym tytułem, która była pierwowzorem filmu – przyp. red.) to też tak nie wygląda – tam Tosiek jest w ogóle wild. Podoba mi się takie inne podejście do tematu.

Kiedy poznajemy Tośka, wszyscy znają go jako Tosię.

Zauważyłem, że w rozmowach wokół tego filmu komentującym zdarza się oddzielać od siebie Tosię i Tośka, traktuje się ich jako dwie osobne postacie. Jestem trochę rozdarty, ponieważ w pewnym stopniu się z tym zgadzam, a w pewnym nie. Z jednej strony jako osoba niebinarna i trans męska z doświadczenia wiem, że przed coming outem głowa pracuje zupełnie inaczej i ma się zupełnie inne problemy niż po jego zrobieniu.. Tosiek, co mnie bardzo cieszy, już po swoim coming oucie, po tym jak zaczyna funkcjonować jako chłopak, ożywa. W pewnym stopniu się z tym utożsamiam. A z drugiej strony on zawsze był Tośkiem, tylko po prostu był nim w swoim girl mode, czyli jeszcze funkcjonował w ramach płci przypisanej przy urodzeniu, a nie tej, z którą się utożsamiał.

To też wyzwanie dla wspomnianej przez ciebie relacji ojcowsko-synowskiej. Film dobrze pokazuje, że emocje rodziców są ważne, ale nie powinny być problemem queerowych dzieci – w tym sensie, że one mają swoje własne zmartwienia i to nie na nich spoczywa odpowiedzialność za uczucia otoczenia.

To jest ciekawie pokazane, bo Tosiek po prostu jakby stwierdza: „Jestem chłopakiem i wy sobie z tym radźcie. Ja mam to gdzieś”. Ciekawe też, że każdy w filmie troszkę inaczej reaguje na tę całą zmianę. Niektórzy zupełnie przechodzą nad tym do porządku dziennego, ktoś tam komentuje nową fryzurę Tośka, że „wpadł pod kosiarkę”. I to jest też fajne – pokazanie, że zaakceptowanie tej zmiany to jest tak naprawdę problem ludzi dookoła. A Tosiek zajmuje się swoimi zmartwieniami – złamanym sercem i innymi rzeczami, które ma na głowie. Bo po prostu jest człowiekiem.

Złamane serce to ważny motyw, bo oprócz tego, że „Fanfik” dotyka tematu transpłciowości, jest też historią nieheteronormatywnego romansu między Tośkiem i Leonem. Ale nie będzie spojlerem, jeśli zdradzimy, że jest to historia miłosna z happy endem. Podoba ci się takie zakończenie?

Ten happy end jest dla mnie bardziej jak happy start. Tam się dopiero zaczyna to życie. Zawsze trochę mi tego brakowało – żeby queerowe historie nie były opowiadane tylko i wyłącznie do momentu coming outu. Zwłaszcza że w ogóle niespecjalnie podoba mi się idea coming outu. Dla mnie to jest zbędna instytucja, ale niestety funkcjonuje dlatego, że żyjemy w takim, a nie innym społeczeństwie.

A jakie historie osobiście uważasz za dobre?

Ostatnio mega się wkręciłem w komiks, który powstawał w latach 80. Rysowany przez Alison Bechdel, nazywa się „Dykes to watch out for” – ty pewnie kojarzysz. (śmiech)

Seria pasków komiksowych o życiu lesbijek, publikowana przez 25 lat w różnych mediach, autorki kultowego komiksu „Fun home”. Szkoda, że nie wyszła po polsku.

Jest tam dużo motywów, których chciałbym widzieć więcej – po prostu takie zwykłe życie. To jest coś, czego mi strasznie brakuje, czego jestem głodny w kontekście queerowych historii. Takie rzeczy bardziej pozytywne po prostu mnie jarają. No bo, kurczę, mamy na tyle smutne życia, że dobrze jest sobie jakoś to skontrować. Ale warto szukać tego balansu pomiędzy jednym i drugim, bo „Fanfik” też nie jest po to, żeby mówić ludziom, że sytuacja osób trans jest łatwa, bo wiadomo, że nie jest.

Równolegle do „Fanfika” powstał fi lm dokumentalny „Jesteśmy idealni”, którego premiera odbędzie się 7 czerwca na Netfliksie i który pokazuje mniej optymistyczną stronę świata osób trans.

Ten dokument zaczął powstawać w trakcie castingu do roli Tośka – w związku z tym, że na ten casting zgłosiło się wiele osób transpłciowych. Bohaterowie filmu mają ze sobą tyle wspólnego, że są to osoby transpłciowe, w tym niebinarne, oznaczone jako kobiety przy urodzeniu, oraz że wszystkie wzięły udział w castingu do „Fanfika”. Od tego punktu wychodzimy, ale nie skupiamy się tylko na nim, ponieważ reżyser Marek Kozakiewicz razem z Anu Czerwińskim zrobili superrobotę, podążając za naszymi życiami i wchodząc w nie od bardziej prywatnych, wrażliwych i mięciutkich stron. Jest tam dużo o wzlotach, ale też trochę o upadkach. Chodzili za nami z kamerą i rejestrowali nasze życie, więc po prostu nie dało się tego uniknąć. Uwielbiam ten fi lm. On również buduje most pomiędzy nami a ludźmi, którzy chcieliby lepiej zrozumieć transpłciowość, ale nie potrafi ą sobie jej wyobrazić lub ponazywać.

W „Fanfiku” pojawia się też okazja do zastanowienia, czy transfobia idzie w parze z patriarchatem. Mamy postać nauczycielki, która odnosi się z pogardą zarówno do młodych kobiet, jak i osób trans.

Tak, tak. Po hejcie wśród uczniów też widać, jak bardzo to się zazębia. Jeżeli, nawet nieświadomie, przywiązuje się tak dużą wagę do tego, jakie zgodnie ze społecznymi ramami „powinny” być kobiety, a jacy „powinni” być mężczyźni, to mimo wszystko wpada się w potencjalnie groźne i toksyczne schematy myślenia.

Film od 17 maja jest dostępny na Netfliksie. Jak z perspektywy osoby trans męskiej i niebinarnej oceniasz swoje doświadczenie z „Fanfikiem”? Czy granie Tośka pozwoliło ci spojrzeć inaczej na własną transpłciowość lub lepiej ją zrozumieć?

Granie Tośka utwierdziło mnie w przekonaniu, że przywiązanie do konceptu płci jest bez sensu. Miałem okazję wcielić się zarówno w bardzo „kobiecą”, jak i „męską” wersję Tośka, ale też samego siebie. Pomimo mojej niebinarności ja też wychodzę z miejsca, w którym myślałem, że jestem trans facetem i dążyłem do uzgodnienia płci. Podczas pracy nad filmem, po długim czasie wróciłem do eksplorowania tego uczucia. Musiałem fizycznie dać z siebie jak najwięcej binarnie męskich oraz żeńskich elementów. Samo performowanie płci nie było dla mnie zaskakujące, bo każdy swoją płciowość jakoś performuje, ale ta droga powrotna do różnych etapów mojej własnej rozkminki nad tożsamością – już tak. Były momenty, że zatęskniłem za byciem „po prostu chłopakiem”, były momenty, gdy przypominało mi się, jak niekomfortowe i niezgodne ze mną jest dla mnie funkcjonowanie jako kobieta. Zrobiłem sobie speedrun płciowości i pod koniec ponownie wylądowałem poza binarnym podziałem, bo on dalej nie ma dla mnie sensu. Dzięki temu osobistemu podsumowaniu czuję się pewniej z samym sobą i nie ruszają mnie już opinie innych na ten temat. Bo ja wiem, kim jestem.  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

SPIS TREŚCI #67

„Replika” – dwumiesięcznik społeczno-kulturalny LGBTQ, numer 67 (maj/czerwiec 2017)

Replika 67 - 205x295_2017-05-22_09d Okladka 2000px

 

Na okładce:

Aktor Tomasz Nosiński, który w wywiadzie Krzysztofa Tomasika opowiada o swej roli geja wychowującego syna w serialu „Artyści”, o rolach teatralnych oraz po raz pierwszy o swej homoseksualności.

 

 

Prezent dla prenumeratorów/ek

Dla prenumeratorów/ek kod do obejrzenia za darmo filmu „Paryż 5:59” na outfilm.pl

 

Do przeczytania w numerze 67:

Wywiady:

  • „Chłopak ze Słupska” – wywiad z aktorem Tomaszem Nosińskim (czytaj dalej…)
  • „Ja chcę normalnie żyć” – wywiad z Łukaszem Włodarczykiem, sołtysem Bobrownik (czytaj dalej…)
  • “Do Strasburga” – Wojciech Piątkowski Michał Niepielski walczą o związki partnerskie/równość małżeńską na drodze sądowej. Ich sprawa trafiła właśnie do Trybunału w Strasburgu. Rozmowa Mariusza Kurca (czytaj dalej…)
  • “Męskość, rodzaj żeński” – Katarzyna Para opowiada Marcie Konarzewskiej, jak to jest być butch (czytaj dalej…)
  • „Osoby z kategorii homo”Remigiusz Ryziński o swej książce „Foucault w Warszawie”, o światku gejowskim Warszawy lat 50., a także o współczesnym ruchu LGBT i jego celach. Rozmowa Bartosza Żurawieckiego.
  • Tancerz i performer Maciej „Gąsiu” Gośniowski o swych ukochanych szpilkach, o męskości, o nagości, o hejcie, o odkrywaniu homoseksualności i pasji do ubierania lalek w dzieciństwie. Rozmowa Mariusza Kurca.

Opowiadanie:

  • „Samotnika dzień po dniu” Łukasza Michalika o miłości, po prostu, choć w zakamuflowany sposób.

Felieton:

  • „Normalnie nuda” Bartosza Żurawieckiego

Kultura:

  • Filmy: „Artykuł Osiemnasty”, „Moje jest inne” oraz nowy klip Jakuba i Dawida oraz przyjaciół „Tribute to George Michael”.
  • Książki: „Kamień węgielny. Mój bunt przeciw hipokryzji Kościoła” Krzysztofa Charamsy, „Różnym głosem. Rodziny z wyboru w Polsce” Joanny Mizielińskiej, Justyny Struzik i Agnieszki Król, „Sonata Gustava” Rose Tremain, „George Michael. Biografia” Roba Ivanovica”

A poza tym:

  • Wojciech Kowalik przedstawia historię tęczowych klubów Warszawy (cz. II);
  • Jalna Broderick, aktywistka z Jamajki mówi o najważniejszych problemach społeczności LGBT w swym kraju.
  • Ewa Piechna o niesamowitym życiu najsłynniejszej trans kobiety świata, czyli Caitlyn Jenner – na podstawie jej właśnie wydanej autobiografii „Secrets Of My Life”.
  • Robert Rient o miłosnych listach Józefa CzapskiegoLudwika Heringa, których I tom ukazał się niedawno.
  • Tomasz Golonko, dziennikarz gazeta.pl i jego nowy dział, w którym prezentujemy portrety prenumeratorów/ek naszego magazynu – tym razem Dorota Dobosz.
  • Sojuszniczka LGBT Natalia Przybysz dołącza do akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Ramię w ramię po równość”,
  • Doroczny raport ILGA-Europe o stanie prawodawstwa związanego z LGBT w poszczególnych krajach Europy. Wśród państw UE – Polska na przedostatnim miejscu;
  • Obozy koncentracyjne dla gejów w Czeczenii
  • Chaber, prezes KPH, o rekordowej liczbie uwag ONZ do Polski w kwestii praw człowieka
  • Nasz redakcyjny kolega Przemek Górecki o swym nieoczekiwanym spotkaniu z… Cher.

 

Fot. na okładce: Marcin Niewirowicz (niema.foto)

Wysyłka numeru od 31 maja br.

Chłopak ze Słupska

Tomasz_Nosinski_foto_Marcin_NiewirowiczAktor Tomasz Nosiński w wywiadzie Krzysztofa Tomasika opowiada o swej roli geja wychowującego syna w serialu „Artyści”, o rolach teatralnych oraz po raz pierwszy o swej homoseksualności.  Nosiński ma już publiczny coming out za sobą – w zeszłym roku podpisał tzw. list Roberta Rienta, w którym wyoutowane osoby LGBT zachęcały te osoby LGBT, które siedzą w szafach, do wyjścia z nich.

 

Ale u nas Tomek, obecnie aktor warszawskiego teatru Studio, mówi szerzej o swej homoseksualności.

„Jestem słupszczaninem, wciąż jestem tam zameldowany. Moja mama pracowała przez jakiś czas z panem Biedroniem. Samo jego istnienie i obecność w Słupsku bardzo pomogła w naszych relacjach. Mama zobaczyła, że to świetny facet, ma fajnego chłopaka i zaczęła ze mną inaczej na ten temat rozmawiać. Homoseksualizm przestał być demoniczny, nie­spotykany, odległy.”

 

O roli geja wychowującego syna w „Artystach”:

„To dość nieoczywista sytuacja, że homoseksualista ma syna. W naszym społeczeństwie ma dodatkowy aspekt, wpisuje się w dyskusje, czy gej może zaj­mować się dziećmi, czy powinien. A przecież w życiu każdego z nas są dzieci, czy to w rodzinie, czy wśród znajomych. Często się nimi zajmujemy, jesteśmy wujkami. Dzieciaki (…) widzą w tobie przede wszystkim człowieka. One jakoś wszystko szybko wiedzą, błyskawicznie padają pytania, które trafiają w punkt, na przykład: „Wujku, a dlaczego nie masz żony?”. (…) Odpowiadam, że to nie musi być dziewczyna, może być chłopak. Tak samo, kiedy rozmawiam z dziećmi o ich przyszłości mówię, że te możliwości istnieją.”

 

Fot. Marcin Niewirowicz (niema.foto)

Cały wywiad Krzysztofa Tomasika z Tomaszem Nosińskim – do przeczytania w „Replice” nr 67.
spistresci