Żółty beret z antenką

Z A. MARKIEM DRĄŻEWSKIM, reżyserem pierwszego polskiego filmu o osobach transpłciowych, krótkometrażowego dokumentu „Transsex” z 1987 r., rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Kadry z filmu “Transsex”. Foto: Michał Bukojemski/ Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych

 

Rok 1987. Schyłek PRL-u. Jak to się stało, że mógł wtedy powstać krótkometrażowy dokument „Transsex” – pierwszy polski film o osobach transpłciowych, czy też, bo tak wtedy mówiono, transseksualnych?

Wcześniej zrobiłem film popularnonaukowy „Katastrofa”. O teorii katastrof René Thoma. To był francuski matematyk, który wraz z Henrim Poincarém i kilkoma innymi naukowcami doszedł do wniosku, że nawet niewielka, drobniutka zmiana w układzie może spowodować drastyczną zmianę całego systemu. Robiąc „Katastrofę”, zrozumiałem, że życie jest właśnie takim przykładem katastrofy w naturze. Zanim urodzi się człowiek, działa tak wiele czynników, nad którymi zupełnie nie panujemy. Postanowiłem znowu zrobić film o naturze, której się nie da zmienić. Jest, jaka jest. Zapytałem w Wytwórni Filmów Dokumentalnych, czy wyprodukują dokument o transseksualizmie. Oni na to: „A co to jest? A kogo to obchodzi?”. Odpowiedziałem: „Tych ludzi to obchodzi! To jest ileś tysięcy ludzi, którym to jest potrzebne”. „No dobra, ale po taniości trzeba pójść. Mało pieniędzy będzie”. „Niech będą jakiekolwiek, zobaczymy”. Tak więc, korzystając z niewiedzy decydentów, zrobiłem film za pół darmo.

Transseksualizm nie był tematem, o którym mówiłoby się wtedy w środkach masowego przekazu, w szkole, na uczelniach.

Przeczytałem przed filmem tysiące stron literatury naukowej, dokumentacji medycznej. Głównie po angielsku, oczywiście. Przeprowadziłem setki rozmów z lekarzami, psychologami. I wyszedł mi z tego tragiczny obraz. O ile w badaniach klinicznych i laboratoryjnych coś się budowało, o tyle w sferze społecznej trwały totalna niewiedza i ignorancja. W rozmowie z prof. Tarkowskim, słynnym genetykiem z Uniwersytetu Warszawskiego, pytam: „Panie profesorze, proszę mi powiedzieć, najprościej, jak się da, co powoduje, że te geny wiedzą, jak się właściwie rozdzielić między jedną a drugą przyszłą komórkę”. Tarkowski się zaśmiał: „Panie, gdybym ja to wiedział! Nobel! Nobel od ręki! Nic jeszcze nie wiemy. I tak naprawdę nie ma stuprocentowych mężczyzn i stuprocentowych kobiet. Każdy z nas ma to yin i yang wymieszane. Między dwiema płciami istnieje całe spektrum. Tymczasem świat działa w ten sposób, że zanim określimy siebie jako komunistę albo faszystę, to musimy się zdefiniować – jesteśmy mężczyzną czy kobietą”.

Jak znalazłeś bohaterów, bohaterki swojego filmu?

Pomógł mi doktor Stanisław Dulko, pierwszy lekarz w Polsce, który nie traktował osób trans jak dziwadeł. Dał mi namiary do trzech, czterech osób, a potem to już poszło na zasadzie szeptanki. Jeden drugiemu przekazywał, że powstaje taki film. Nie musiałem się za bardzo napocić. Rozmawiałem z wieloma ludźmi. Na przykład spotykam człowieka młodszego ode mnie o dwadzieścia parę lat, 1,90 m wzrostu, ręka jak dwa bochny chleba. Górnik przodowy z kopalni. Podaje mi rękę i grubym barytonem przedstawia się: „Joanna”. Mimo tej ogromnej postury wielka delikatność, wrażliwość. Opowiada, jaką miała gehennę. Ojciec ciął jej sukienki, bił. Nieprawdopodobne, nieludzkie.

Bohaterowie_ki bez problemu pokazują twarze do kamery, szczerze opowiadają o swoim życiu. Na ekranie widzimy prawdziwe osoby transpłciowe czy może jednak grali je podstawieni aktorzy?

Wszyscy byli prawdziwi. Ba! Kilka osób miało do mnie żal, że się nie zmieściły w filmie. Była w tym środowisku solidarność ludzi, których społeczeństwo odrzuca. Chcieli więc w moim filmie wystąpić, żeby pomóc innym. Z drugiej strony miałem świadomość, że wystawiając ich twarze do tłumu, narażam ich na poważne niebezpieczeństwo. I uświadamiałem im to za każdym razem. Sam się zresztą mitygowałem. Chciałem np. wziąć tę Joannę wysoką jak wieża, ale powiedziałem sobie: „Nie, nie, Drążewski! Chwyt jest fajny, ale to pójdzie w niedobrą stronę, bo wywoła śmichy chichy na sali”. Musiałem różne rzeczy brać pod uwagę.

Trans kobieta, która na początku filmu wykonuje striptiz, też nie miała obiekcji?

Skądże! Wręcz mnie namawiała, że może by tak coś bardziej seksualnie podkręcić. Aż musiałem ją upominać, że kręcę poważne kino, a nie pornola. Ona żyła z tego, że robiła striptiz w nocnych klubach. Sceny kręcone na ulicy też są jak najbardziej prawdziwe. Zarejestrowałem autentyczne reakcje na moich bohaterów.

Jest też sonda uliczna. Padają zdania jeżące włos na głowie, choć czasami zabawne. Zabawna jest np. wypowiedź jednej z kobiet, która mówi, że jest przeciwna „zmianie płci”, bo „każdy powinien być sobą”. Pada również w filmie pytanie: „Czy jesteśmy dzisiaj łaskawsi dla odmieńców?”.

To jest odwieczny problem tego kraju – problem tolerancji, której po prostu nie ma. W 1974 czy 1975 r. chciałem przygotować dokument o tolerancji właśnie, w związku z czym zrobiłem eksperyment społeczny. Nosiłem włosy do pasa, brodę jak Mojżesz. I założyłem żółty beret z antenką. Kochany, najtrudniejsze doświadczenie w moim życiu. Miałem zamiar tak chodzić po Łodzi, gdzie studiowałem, przez 2 tygodnie, ale po czwartym wypchnięciu z tramwaju doszedłem do wniosku, że to jest niebezpieczne dla zdrowia i życia. Zrezygnowałem po tygodniu. Żółty beret z antenką i to wystarczyło, żeby mnie nazwać: „żydem”, „pedałem”, „zboczeńcem”… Padały wszystkie inwektywy, jakie możesz wymyślić. Dzisiaj żółty beret z antenką chyba już tak nie denerwuje, ale może dotyczy to tylko wielkich miast.

„Transsex” dostał w 1988 r. Brązowego Lajkonika na Ogólnopolskim Festiwalów Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Ale czy był gdzieś rozpowszechniany?

Telewizja Polska powiedziała, że takiego filmu nie puści. Mówiłem, że powinni, bo to edukacja, ale gdzie tam. My jako autorzy nie mieliśmy wtedy nic do gadania, gdzie, jak i czy w ogóle nasz film będzie rozpowszechniany. Do dzisiaj tak zresztą jest. Natomiast któregoś dnia dzwoni do mnie kumpel i mówi: „Chodź ze mną na czeski film, to coś zobaczysz”. „Jaki znowu czeski film?”. „A taka zła komedia czeska”. „Będę chodził na złą komedię czeską? Mam inne rzeczy do roboty”. „Chodź, nie pożałujesz”. Zaciągnął mnie na tę złą komedię czeską. Kino pełne. Wtedy przed głównym seansem dawali Polską Kronikę Filmową i czasami jakiś dodatek krótkometrażowy. Poszła Kronika. I nagle – tadam! tadam! – idzie „Transsex”. Skończył się „Transsex” – łubudu! łubudu! – w kinie zostało sześć osób.

Skąd ludzie wiedzieli, że będzie „Transsex”? Tytułów dodatków nie podawano na plakatach.

Fama poszła. Więcej, dowiedziałem się, że w kościele był odczytywany list biskupów, żeby broń Boże nie oglądać tego filmu, bo to same świństwa. No któż mógł zrobić lepszą reklamę!

Co ludzi przyciągnęło? Temat czy raczej „sex” w tytule i nagość, której jest bardzo dużo w filmie?

Pewnie nagość. Ale taki też był mój cel. Wykorzystać ciekawość, żeby wyedukować. Po to jestem reżyserem, żeby wiedzieć, jak zadziałać na publiczność.

Jak odbierała film widownia? Nie było gwizdów, śmiechów, wyzwisk, okrzyków oburzenia?

Nie, publiczność oglądała go na przydechu. Choć jak pokazywałem operację na członku, to sala zrobiła: „Sssss!”. Oj, boli!

Miałeś potem kontakt z bohaterami filmu? Jak potoczyły się ich losy?

Tak, odzywali się. Zaprzyjaźnili się bardzo z moją żoną. Bo jest empatyczną osobą, wzbudzającą zaufanie. Łagodną i cierpliwą. Tak więc czasami, dzwoniąc do mnie, dzwonili do niej, bo to z nią tak naprawdę chcieli rozmawiać, żeby opowiedzieć o swoich problemach. Ich losy ułożyły się dobrze. Oczywiście, nie przypisuję sobie tutaj żadnych zasług, to wszystko dzięki działalności dr. Dulki. Bardzo im pomógł. Do mnie natomiast jeszcze kilka lat po filmie ludzie się odzywali z pytaniem, do którego doktora pójść, do jakiej kliniki pojechać.

Potem nie zajmowałeś się już tego typu tematyką. Zwróciłeś się ku sprawom historycznym.

Uważałem, że warto o sprawie transseksualizmu opowiedzieć. Ale nie jestem od zbawiania świata, jestem od wskazywania problemów. Szlag mnie jednak trafi a, gdy widzę np., jak dzisiaj wygląda prawodawstwo w tej kwestii. Za minionego, zresztą słusznie, reżimu wystarczyło pójść do sądu, mieć trzy opinie psychiatry, seksuologa i chirurga i można było uzyskać zmianę oznaczenia płci i zmianę nazwiska. W tej chwili, żeby to zrobić, trzeba pozwać rodziców. Jakiś absurd katolicki, którego nie mogę zaakceptować! Mnie zawsze najbardziej interesowała problematyka władzy. Jak jest zbudowana, jak to się dzieje, że ktoś rządzi, i co z tego wynika.

Ta dzisiejsza władza nie tylko twojego filmu nie chce pokazywać w reżimowej telewizji. Przez 6 lat wstrzymywała telewizyjną premierę innego filmu o transpłciowej bohaterce – współprodukowanego przez TVP „Mów mi Marianna”. Wreszcie wyemitowała go po cichu w niszowej stacji TVP Dokument.

No i wychodzi na to, że znowu jestem reżyserem antysystemowym.

Film „Transsex” można obejrzeć na platformie ninateka.pl.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Polityczne marzenia

Z filmowcem ANU CZERWIŃSKIM, pierwszą osobą transpłciową, która zagrała transpłciową postać w polskim serialu – Franka w drugim sezonie „Kontroli” – rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Diana Lelonek

 

Jak trafiłeś na plan „Kontroli”?

W Polsce nie mamy specjalistycznych agencji aktorskich o queerowym profilu, dlatego zazwyczaj poszukiwanie aktorów i aktorek ze społeczności LGBT+ odbywa się pocztą pantoflową. Tak też było w moim przypadku. Julia Maciocha, prezeska Parady Równości, zapytała mnie, czy kojarzę „Kontrolę”. Oczywiście znałem pierwszy sezon i bardzo go ceniłem. Okazało się, że Julia jest znajomą Nataszy Parzymies, reżyserki serialu, która zdradziła jej, że myśli o wprowadzeniu osoby trans do obsady i chciałaby do mnie w tej sprawie zadzwonić. Moje serce zabiło mocniej, bo w polskiej produkcji nigdy wcześniej nie pojawiła się transpłciowa postać. Chciałem pomóc Nataszy ją znaleźć.

Nie zagrać?

Byłem przekonany, że zadzwoni do mnie w sprawie konsultacji. Od jakiegoś czasu osoby ze środowiska teatralnego i filmowego proszą mnie o radę w sprawie rozwiązań fabularnych, kiedy chcą wprowadzić do swojej produkcji osobę queerową. Tymczasem szybko okazało się, że Natasza widziałaby mnie w roli Franka. Jestem filmowcem i zazwyczaj stoję po drugiej stronie kamery, ale mam za sobą też epizod w filmie „Wszystkie nasze strachy”, pojawiłem się również w małych rolach w dwóch spektaklach teatralnych. Jednak postać w „Kontroli” miała mieć większe znaczenie, a także powrócić w ewentualnym trzecim sezonie. Podszedłem do zadania z entuzjazmem, bo byłem pod wielkim wrażeniem pierwszego sezonu serialu.

Co cię w nim urzekło?

Już przy pierwszym odcinku nie mogłem uwierzyć, że powstał polski serial o romansie dwóch dziewczyn! Było coś niesamowitego w tym, że nie dostajemy historii o cierpieniu i zmaganiu się z homofobicznym społeczeństwem, tylko bezpretensjonalną historię miłosną, która nie rości sobie prawa do bycia głosem w debacie światopoglądowej. Żeby tego było mało, jest jeszcze przepięknie sfilmowana i świetnie zagrana. Osobiście lubię kino, które niepokoi, otwiera umysł, zaprowadza w nowe rejony czy wykoleja z utartego sposobu myślenia. Ale film, również dla mnie, jest środkiem wyrazu, który pozwala ludziom poczuć się mniej samotnie, przejrzeć się w postaciach, odnaleźć ukojenie. Oglądając „Kontrolę”, przypomniałem sobie swoje emocje, rozterki i pragnienia, które towarzyszyły mi w wieku 13 lat. Pamiętam jak dziś wrażenie, kiedy myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, bo jakaś cząstka mnie została opowiedziana na ekranie.

Jaki film pomógł ci odkryć siebie?

Dorastałem w czasach, kiedy internet nie był rozhulany, więc dostęp do informacji i reprezentacji był bardzo utrudniony. Kiedy miałem naście lat, usłyszałem, jak moje koleżanki przyciszonym głosem rozmawiają o filmie na HBO z lesbijkami, w którym dwie bohaterki uprawiają ze sobą seks. Nie znałem słowa „lesbijka”, choć wiedziałem już, że dziewczyny mi się podobają. Niestety nie miałem dekodera, więc poprosiłem jedną z koleżanek o nagranie filmu na kasetę wideo. Była to „Gia” z Angeliną Jolie. W mojej głowie nastąpiło przebudzenie – nie tylko odkryłem erotykę, ale też film pomógł mi zrozumieć własną tożsamość, z którą się wtedy identyfikowałem. Zakochałem się w Angelinie jako archetypie lesbijki, a plakaty z jej wizerunkiem zdobiły ścianę mojego pokoju. Później aktorka zagrała jeszcze w „Przerwanej lekcji muzyki”, w której całowała się z Winoną Ryder. Te sceny pielęgnowałem w pamięci jako punkty odniesienia. Pamiętam, jak w wieku 15 lat przerażony dokonywałem pierwszego coming outu przed przyjaciółką. Zamiast powiedzieć „jestem lesbijką”, powiedziałem: „Jestem jak Gia z filmu”. Gdyby „Kontrola” powstała w tamtym okresie mojego życia, na pewno bałbym się o wiele mniej.

Przez dziesięciolecia w kinie i TV osoby trans były przedstawiane jako zagrożenie lub żart, co pokazuje film dokumentalny „Disclosure” w reżyserii Sama Federa. Gdzie szukałeś reprezentacji?

Po maturze wyjechałem do Francji. Wtedy, prócz chodzenia na nieheteronormatywne imprezy, zacząłem ubierać się w bardziej „męskie” ciuchy i mocniej ściąłem włosy. Podskórnie czułem, że właśnie tego potrzebuję. Pojechałem też na Letni Uniwersytet Homoseksualności, czyli obóz aktywistyczny, który oddolnie organizowany jest we Francji od lat 70. Tam po raz pierwszy spotkałem trans mężczyzn. Dziś, w dobie Instagrama zabrzmi to głupio i naiwnie, ale wtedy myślałem, że istnieją tylko trans kobiety. Instynktownie zaprzyjaźniłem się z tymi osobami. Zaczęło mi coś świtać w głowie. Toczyłem walkę z samym sobą – z jednej strony tożsamościowe pragnienie zaczęło we mnie buzować, z drugiej pojawiały się okropne myśli typu: „Nie mogę być czymś takim”. Rok po obozie obejrzałem film dokumentalny „Venus Boyz”, który pokazuje szeroki przekrój kobiecych męskości – od historii pionierki drag king, choreografki Diane Torr, przez opowieści osób interpłciowych, po trans mężczyzn i ich dochodzenie do męskości. Dokument pomógł mi usystematyzować moją tożsamość. Osoby hetero nieustannie widzą swoje wzory osobowościowe na ekranie. My, osoby LGBT+, musimy ich szukać. Mnie udało się to dopiero w wieku 20 lat. Na szczęście tych postaci jest coraz więcej w kinie i telewizji.

O Franku, którego grasz w „Kontroli”, wiemy niewiele. Jego rodzice wciąż zwracają się do niego deadname’em, dlatego woli spędzać czas wśród osób, które go akceptują. Czy na własny użytek stworzyłeś jego biografię?

Kiedy dostałem scenariusz wigilijnej sceny, w której Franek po raz pierwszy się pojawia, zrozumiałem, że Nataszy w kilku zdaniach udało się streścić moją prywatną historię. Nie lubię określenia „gram siebie”, bo wynikałoby z niego, że nie jest to gra aktorska, ale tak naprawdę odgrywałem własne doświadczenia. Do niedawna sam mogłem wypowiedzieć podobne słowa podczas gwiazdkowej kolacji. Był taki okres w moim życiu, w którym cały świat zwracał się do mnie w formie męskiej, tylko nie rodzina. Na planie wystarczyło, że zamknąłem oczy i przypomniałem sobie, jak to naprawdę wyglądało. Dla mnie właśnie ta autentyczność, która jest tak pożądana w kinie czy telewizji, jest głównym argumentem za tym, by postaci trans nie były grane przez cispłciowych aktorów. Jednym z głównych zadań aktorskich jest przecież twórcza interpretacja własnych doświadczeń i emocji.

Autentyczność to jedno, ale osoby trans dostają szansę, której do tej pory po prostu nie miały.

 Tak! W ostatnim czasie dostaję propozycje interpretowania postaci trans w filmach i spektaklach teatralnych. Co prawda nie mogę jeszcze mówić o tych projektach, ale zastanawiam się: gdy twórcy wyeksploatują temat, czy będę mógł kontynuować pracę aktora? Chciałbym zagrać też osobę cis. Często zadaję sobie pytania: czy w kinie trans dziewczyna będzie mogła wcielić się w rolę matki? Czy osoby trans będą mogły zagrać ludzi, którzy nie tylko są swoją tożsamością, ale też rodzicami, bossami mafii, papieżem, a nawet Jamesem Bondem? Byłaby to prawdziwa rewolucja!

Przez to, że w polskich mediach praktycznie nie ma reprezentacji osób trans, domyślam się, że Franek może reprezentować wszystkie takie osoby, być generyczną osobą trans. Czy taka perspektywa jest przytłaczająca?

Ostatnio organizowałem casting dla Netflixa do filmu o trans chłopaku, więc niedługo nie będę już jedyną reprezentacją. Jednak jestem dumny i bardzo wzruszony, że dziś mogę dać komuś coś, czego ja nie miałem. Mimo że wciąż jestem młody, wyczuwam u siebie potrzebę zatroszczenia się o queerowe dzieciaki, które teraz są w tych potwornych, nacjonalistycznych szkołach, które szukają tego, czego nie dostały w rodzinnych domach – otwartości i poczucia bezpieczeństwa, Mam nadzieję, że „Kontrola” będzie dla nich taką spokojną przystanią.

W takim razie czy „Kontrola” – przez to, że pokazuje osoby LGBT+ nie przez pryzmat ich tożsamości czy orientacji, tylko przez to, że one po prostu są – może być w dzisiejszej Polsce odbierana jako przejaw politycznego zaangażowania?

Jest taki slogan z feministycznej manifestacji: „Chcemy całego życia”. Co prawda mówi o prawie do aborcji i decydowaniu o własnym ciele, jednak mnie, jako osoby trans, również dotyczy. Chcę swobodnie żyć, kochać, móc zrobić tranzycję bez przymusu pozywania rodziców do sądu, wziąć ślub, mieć prawo do pochówku partnera… To podstawa życiowa, której nie mają osoby LGBT+ w Polsce, bo nie ma w Polsce równych praw. Kiedy te prawa osiągniemy, chcę mieć możliwość bycia aktorem, chcę studiować fizykę molekularną lub być wychowawcą w przedszkolu – chcę bez lęków być kimkolwiek sobie wymarzę. „Kontrola” mówi do widza z tego właśnie poziomu, bo opowiada o utopijnym świecie bez homofobii. Pozwala nam mieć marzenia o dobrym, całym życiu. W młodości myślałem, że jako osoba trans będę skazany na margines, że będę musiał wiecznie toczyć walkę i wyszarpywać sobie możliwość istnienia. Ten stereotyp w mojej głowie rozwiała dopiero Anna Grodzka, kiedy została posłanką. Wtedy odważyłem się na coming out przed znajomymi. „Kontrola” pozwala wyobrazić sobie właśnie to „całe życie”, czyli świat, w którym osoba trans może przyjść na imprezę, poznać dziewczynę, spojrzeć jej głęboko w oczy i w kolejnej scenie skraść jej pocałunek, bez tłumaczenia się z własnej tożsamości. W tym wypadku ten serial jest polityczny. Każde marzenie o lepszym świecie takie jest.

Anu Czerwiński – filmowiec, dokumentalista, twórca wideo do spektakli teatralnych i performansów, aktor. Jako członek pionu reżyserskiego współpracuje przy produkcji filmów fabularnych i dokumentalnych w Polsce i we Francji.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

O miłości i filmach

Z turecko-włoskim reżyserem FERZANEM ÖZPETKIEM o homoerotycznych scenach, o związkach otwartych i o adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, o tym, dlaczego odmówił reżyserowania „Tamtych dni, tamtych nocy” oraz o jego najnowszym filmie „Sekret bogini Fortuny”, który wchodzi do polskich kin od 16 października, rozmawia Adam Kruk

 

mat. pras.

 

Zobaczyłem twój „Hamam – łaźnię turecką” jako nastolatek. Pamiętam ekscytację związaną z ukazanym przez ciebie dreszczem wchodzenia w relacje męsko-męskie; niedługo potem stworzyłeś równie odważny „On, ona i on”. Od tego czasu minęły dwie dekady, twoje kino mocno się zmieniło.

To prawda, dziś używam już nieco innych środków. Wówczas bardzo zależało mi, aby moje fascynacje, mój świat, zyskał swoją reprezentację wizualną, bo kino – przynajmniej to włoskie – dopiero uczyło się zrzucać okowy pruderii i szczerze opowiadać o różnych modelach życia. W „On, ona i on” jest scena, kiedy grany przez Stefano Accorsiego Michele wchodzi w trójkąt z dwoma chłopakami – chciałem pokazać, że nie ma w tym nic grzesznego, że jeśli wszyscy się na to godzą, to jest w porządku. Po premierze pojawiło się sporo głosów zgorszenia – właśnie tą sceną. Niektórzy pytali: dlaczego muszę oglądać trzech obściskujących się facetów? Odpowiadałem, że ja do takiego widoku jestem przyzwyczajony, dlaczego więc miałbym się cenzurować we własnym filmie? Nie mam problemu z oglądaniem par hetero obściskujących się na ulicy – może i ty przyzwyczaj się do widoku czułości między mężczyznami? Chyba, że boisz się, że otworzy to w tobie jakieś fantazje?

Film okazał się wielkim sukcesem.

Myślę, że stało się tak – prócz tego, co nazwano później we Włoszech özpetekiano, czyli światem Özpetka, jakąś charakterystyczną nutą, motywami, kolorami, biesiadowaniem – właśnie ze względu na przełamywanie pewnych tabu. To przychodziło mi naturalnie. W „Saturno contro. Pod dobrą gwiazdą” bardzo zależało mi na scenie, w której Pierfrancesco Favino i Luca Argentero całują się w łóżku. Pamiętam, że dystrybutor przekonywał mnie wtedy, że bez tej sceny film zarobi półtora miliona euro więcej. Nie odpuściłem, bo bez niej przypominaliby śpiących razem braci. Powiedziałem, że wolę nie zarobić tych pieniędzy, a nakręcić film po swojemu. Choć dziś pewnie zamiast pocałunku nakręciłbym długie wpatrywanie się sobie w oczy…

Skąd ta zmiana?

Może wynika to z wieku? Możesz nazwać to dojrzałością albo łagodnieniem, ale dziś to spojrzenia między mężczyznami, między kobietami czy w parach mieszanych zdecydowanie mocniej do mnie przemawiają niż choćby pocałunki, które kino (nie mówiąc już o Instagramie) zbanalizowało do cna. W sensie uczuciowym wydaje mi się to mocniejsze i w ten sposób chcę dziś angażować publiczność, która zresztą z pewnymi obrazami już się oswoiła. Zawsze chciałem się rozwijać, poszukiwać, próbować różnych gatunków i tematów, więc jak każdy zmieniałem sposób patrzenia na świat. Dlatego w moim najnowszym filmie, „Sekrety bogini Fortuny”, nie ma ani jednej sceny pocałunku. Gdy ogłosiłem obsadę, we Włoszech ekscytowano się tym, co zdarzy się między Edoardem Leo i Stefano Accorsim. Jak jednak widziałeś, nie ma w filmie scen erotycznych. Oswajanie widowni z intymnością osób homoseksualnych, z homoerotyką, jest oczywiście ważne dla zmiany świadomości społecznej i robiłem to już od debiutu. Ale wszyscy zmieniamy się z czasem: publiczność i ja również. W „Sekretach bogini Fortuny”, bardziej niż na erotyce, zależało mi, by ukazać wielką miłość i oddanie między bohaterami.

Udało się. To kino niemal familijne.

To samo pomyślał dystrybutor. Kiedy film zobaczono w Warner Bros., zdecydowano, że włoska premiera, zamiast w listopadzie, odbędzie się na Boże Narodzenie. A w święta chodzi się do kin w Italii całymi rodzinami. To był strzał w dziesiątkę – sprawiło mi wielką radość, że na film, opowiadający w pewien sposób także o rodzicielstwie osób homoseksualnych, wybierały się całe rodziny: z seniorami, a także dziećmi w wieku ośmiu, dziesięciu lat. Niektórzy rodzice opowiadali mi, że widzieli film wcześniej i wrócili do kina na kolejny seans już z dziećmi. Ważne było dla nich, by czegoś je z tego filmu nauczyć. Był to dla mnie wielki komplement.

Faktycznie „Sekrety bogini Fortuny” mogą być atrakcyjne dla dzieci. Są tam nawet elementy baśni, chociażby tej o Jasiu i Małgosi…

Pojawiający się pod koniec filmu dom na Sycylii umieściłem na ekranie właśnie dlatego, że naprawdę przypominał chatkę Baby Jagi. Miałem do wyboru trzy wille, ale w tej, leżącej w Bagherii, znalazłem jakąś baśniową atmosferę, dużo piękna, ale też coś złowieszczego. Freski, które pokazałem już w otwarciu filmu, faktycznie są częścią jej wystroju, a właścicielką jest prawdziwa principessa, bardzo zresztą zasadnicza. U mnie to już prawdziwa wiedźma, która robi rzeczy straszne, a ma czelność kwestionować zdolność moich bohaterów do wychowywania dzieci.

I tu ujawnia się polityczność twojego filmu. We Włoszech są związki partnerskie, ale adopcja dzieci przez pary jednopłciowe jest niemożliwa.

Jest to dla mnie niezrozumiałe. Widziałem się wczoraj z przyjaciółkami, które niedaleko mojego domu prowadzą pralnię chemiczną. Obok nas przechodziła podpita kobieta z małą dziewczynką, nad którą mocno się pastwiła. Patrz – mówią one – nie chcą pozwolić na opiekę nad dziećmi dwóm kobietom czy mężczyznom, a taka ma do tego pełne prawo. Zgadzam się z nimi – adopcja powinna być legalna, bo lepiej, gdy dziecko jest pod opieką dwóch kochających je (i siebie) osób niż w rodzinach patologicznych. Albo w domach dziecka, gdzie nie kocha ich nikt. I takie prawo byłoby bardziej potrzebne tym dzieciom, niż parom homoseksualnym. Niestety także we Włoszech są ludzie, którzy mylą homoseksualizm z pedofilią – dziwne, że te dwie rzeczy w ogóle mogą się komuś kojarzyć.

Dlaczego Włochy są w tych kwestiach tak bardzo do tyłu? Obyczajowo nie wydają się bardziej konserwatywne niż Hiszpania czy Francja, a jednak prawnie wiele je od tych krajów różni.

To oczywiście wynik pozycji Watykanu, który od zawsze wywierał wielki wpływ na włoską politykę. Nie mówię o papieżu Franciszku, którego uwielbiam i u którego dostrzegam próby otwarcia Kościoła na osoby homoseksualne, ale o jego poprzednikach, o latach zapóźnienia i wrogości. Do dziś owocuje to tym, że rozmaici prawicowi ekstremiści, szerząc nienawistne poglądy, lubią podpierać się autorytetem Kościoła. Wielu duchownych sprzyja zresztą tym ruchom, tak we Włoszech, jak w USA czy w Polsce. Ten przemysł pogardy, wspierany przez kościelną prawicę – która zresztą nienawidzi nie tylko gejów, ale i samego Franciszka – czyni wiele szkód w dążeniu do bardziej równościowego i otwartego społeczeństwa. Politycy boją się utraty głosów, myślą, że zdobędą je, pozując na osoby bardzo tradycyjne. To bigoci. Bo kiedy spojrzysz na takiego Berlusconiego, zobaczysz, że to, co mówi, nie ma nic wspólnego z tym, jak sam żyje – w kwestiach seksualnych jest bardzo otwarty, wręcz rubaszny. Także na skrajnej prawicy jest dużo osób nam przyjaznych, a nawet kryptogejów. Nigdy jednak nie powiedzą o tym publicznie. To zawsze kalkulacja zysków i strat, nieustanne liczenie głosów.

Skąd się to bierze?

Z homofobii, która niestety we Włoszech wciąż jest silna i niektórzy chcą na tym skorzystać. W Hiszpanii czy Brazylii widzę dużo mężczyzn chodzących za rękę czy okazujących sobie czułość na ulicach, podczas gdy u nas nadal czuć pewien rodzaj wrogości. Ja zresztą tego nie robię, bo wolę większą intymność, ale chciałbym, aby było to bezpieczne. Jestem wielkim zwolennikiem równości praw, także równości małżeńskiej, co nie znaczy, że sam z wszystkich muszę skorzystać. Z moim partnerem Simone złożyliśmy sobie przysięgę, ale nie używam słowa „mąż” – kojarzy mi się ono z żoną, a nią nie jestem. Słowo to nie brzmi w moich uszach dobrze, wolę mówić „towarzysz podróży” – no, ale ja jestem usposobiony poetycko. W „Mine vaganti. O miłości i makaronach” pokazuję grupę gejów, którzy mówią o sobie tylko w formie żeńskiej – i fajnie, choć ja nie muszę tego robić. Niech każdy nazywa się i robi, co mu się podoba. Jeśli ktoś chce adoptować dzieci i jest do tego przygotowany, powinien mieć takie prawo. Jeśli wszystkie strony godzą się na rodzicielstwo przez surogatkę, też jestem za. Ludzie i tak to robią, nawet jeśli prawo nie dojrzało do tego, by to ułatwiać. Nie da się dorosłym osobom nic narzucić.

Także charakteru ich relacji – podejmujesz w „Sekretach bogini Fortuny” kwestie związków otwartych. Jak ustalić w nich reguły i granice?

Układy mogą być bardzo różne, wszystko zależy od tego, jak jesteśmy skonstruowani i jak się umówimy. Problem zdrady można rozumieć na wiele sposobów – już zresztą samo to słowo wydaje się jakieś ciężkie, nieprzystające do spraw erotyki i seksu. Scena, którą widzimy na początku „Sekretów bogini Fortuny” – czy to jest zdrada? Arturo mówi: „Nie chodzi o to, że to zrobiłeś, ale jak to zrobiłeś” – to ma wielkie znaczenie. Myślę zresztą, że takie sytuacje wcale nie zdarzają się częściej homoseksualistom niż parom heteroseksualnym, które po prostu zazwyczaj je ukrywają. Są też pary homoseksualne, które o nich nie rozmawiają, ale dla tej, którą pokazuję w filmie, nie jest to tabu – znam mnóstwo takich związków. Szczerze mówiąc, nie wierzę w to, że osoby będące ze sobą dwadzieścia lat mogą uprawiać seks tylko między sobą. Moja matka mawiała, że to kazirodztwo (śmiech), jak uprawianie seksu z siostrą czy bratem – zgadzam się z nią. Ale trzeba wiedzieć, że to sprawy delikatne, że trzeba uważać, by nikogo nie skrzywdzić. Kluczowe wydaje mi się, by zawsze starać się dawać szczęście, a nie unieszczęśliwiać.

W „Sekretach bogini Fortuny” ukazujesz moment, w którym bohaterowie przestają się uszczęśliwiać, obserwujemy raczej wygaszanie pasji.

Nie ma za wielu filmów, które pokazują rozstania w sposób szczery, niemelodramatyczny, dlatego chciałem o kryzysie w związku opowiedzieć po swojemu. Jestem z Simone od 19 lat i sam obserwuję, jak zmienia się nasz świat, jak zmieniają się emocje. Po tylu latach pasja, seks – jeśli w ogóle jeszcze są obecne – schodzą na dalszy plan, ale zastępuje je wielkie uczucie, czasem wręcz niesamowicie wielkie. I to bardzo piękny moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że jesteś z miłością swojego życia. Nie wyklucza to posiadania innych podniet – ja na przykład uwielbiam znajdować się wśród atrakcyjnych mężczyzn, patrzeć na nich, flirtować… Simone nie ma z nami, więc mogę o tym mówić. (śmiech) Oczywiście żartuję, mamy na to swoje przyzwolenie. Bo relacje się zmieniają, przekształcają się, ale jeśli tylko wciąż obecne jest uczucie, to trwają.

Jak mocno ten film zakorzeniony jest w twoim życiu?

Zawsze bazuję na doświadczeniach moich przyjaciół, a także na własnym świecie, bo lepiej opowiadać o rzeczach, które znasz. Tym razem zainspirowałem się historią mojego zmarłego brata – pamiętam, że po jego śmierci moja bratowa nie czuła się dobrze i powiedziała, że gdyby jej zabrakło, to chciałaby, abyśmy my z Simone zajęli się ich dziećmi. To mnie absolutnie przeraziło. Pomysł, by wziąć pod swój dach dzieci, które są bardzo trudne w opiece, wydał mi się wręcz surrealistyczny – na szczęście moja bratowa wciąż ma się dobrze. Ale wydarzenie to sprawiło, że zobaczyłem wszystko w innym świetle. Przede wszystkim inaczej patrzysz na faceta, którego kochasz, gdy opiekuje się dziećmi. Objawia się wtedy jakaś inna twarz miłości.

Zacząłeś sam rozważać zostanie ojcem?

Tylko po to, by dojść do wniosku, że nie byłbym najlepszym rodzicem – jestem dość surowy, mocno zapracowany, moją głowę zajmują coraz to nowe projekty. Simone jest bardziej cierpliwy, myślę, że ma w sobie pewien rodzaj ciepła, który powinien charakteryzować rodziców. Mieliśmy kilka lat temu taką sytuację, że nasza przyjaciółka zdecydowała, że zostanie matką i spytała nas, czy nie chcielibyśmy pomóc. Odmówiłem, bo nie chciałem, by ktoś wszedł między nas. Nie mówię o dziecku, raczej o tym, że gdybyśmy w to weszli, już zawsze mielibyśmy z nią trójkąt. Ona oczywiście i tak dopięła swego, ma teraz wspaniałą córkę, która rośnie, świetnie się rozwija, jest już czternastolatką. Mamy świetny kontakt.

W twoich filmach zawsze pełno jest odniesień do świata popkultury. W „Sekretach bogini Fortuny” słyszymy piosenkę Miny – wielkiej włoskiej divy. Nie po raz pierwszy zresztą.

Mina pojawiła się już na plakacie chorego na AIDS bohatera z „On, ona i on”, potem użyłem jej utworu w „Oknach”. Od trzech lat jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym, zaprzyjaźniliśmy się – moją nową powieść to właśnie ona przeczytała jako pierwsza, podobnie jak nowy scenariusz. Bardzo cenię jej opinie – to kobieta o wielkiej inteligencji i blasku, absolutnie ją uwielbiam. Mimo że nigdy się nie widzieliśmy – byliśmy nawet umówieni na spotkanie, ale zdecydowaliśmy, że lepiej jednak zostawić nasz kontakt w zdalnej formie. Pierwszy raz to ona do mnie zadzwoniła, mówiąc, że jest fanką moich filmów. Poprosiłem ją wtedy o niepublikowaną piosenkę, którą mógłbym umieścić na ścieżce dźwiękowej filmu, ona wysłała mi całą niewydaną jeszcze płytę, z której wybrałem utwór „Luna diamante”. Podarowała mi go, dzięki czemu usłyszeć go można w „Sekretach bogini Fortuny”.

Mina to także we Włoszech gejowska ikona.

Nie tylko gejowska – to wielki głos, wielka artystka, która stała się prawdziwą legendą. Fakt jednak, że gejów zawsze pociągały silne kobiety, czasem nieco androgyniczne jak Marlene Dietrich czy Katharine Hepburn. Osobowości ekstrawaganckie, łamiące reguły, patrzące na świat nieszablonowo. Mina ma to wszystko. Skandale wywoływało zarówno jej życie osobiste, wizerunek, jak i piosenki. Takie chociażby jak „Ancora, ancora, ancora”: w teledysku do niego pokazała tylko oczy, włosy i usta, a i tak oskarżono ją o obsceniczność. Niedługo potem, u szczytu kariery, postanowiła się wycofać – oczywiście wciąż nagrywa, ale od ponad 40 lat nie pokazuje twarzy, nie koncertuje, nie udziela wywiadów. Jej wybory życiowe zawsze były bardzo odważne i myślę, że gejów pociąga właśnie ta odwaga. Bo wszyscy – by móc być sobą – bardzo jej w życiu potrzebujemy.

Chcesz dodawać jej swoimi filmami?

Na pewno. Ale chcę także chociaż w najmniejszym stopniu zmieniać oblicze społeczeństwa. Kiedyś denerwowało mnie, gdy nazywano mnie gejowskim reżyserem (reżyser to reżyser i tyle) albo reżyserem tureckim – mówiłem: nie, jestem Turkiem, ale reżyserem jestem włoskim, bo tu kręcę swoje filmy. Dziś już nie zwracam na to uwagi. Pracując nad „Sekretami bogini Fortuny”, chciałem nakręcić film o sytuacji gejów w dzisiejszej Italii, film, który miałby wpływ także na mentalność publiczności heteroseksualnej. I tak się stało. Wiesz, że we Włoszech pokochali go najbardziej mężczyźni heteroseksualni? Bo daje czuły wgląd w ojcostwo, a to nieczęsto obecne jest w kinie. Podobnie było w przypadku „On, ona i on”, który wręcz uwielbiany był przez heteroseksualne kobiety.

Podobno kręcisz serial na podstawie tego filmu?

Tak, to będzie duża produkcja dla Disneya. Miałem napisane już dwa odcinki, ale wtedy zaczęła się pandemia. Zacząłem więc pracować nad projektem filmowym dotyczącym koronawirusa, który uderzył we Włochy niczym trzecia wojna światowa. Podobnie jak inni, nie mogłem kontynuować normalnego życia, postanowiłem więc nie marnować czasu. Chciałbym, mimo całej tragedii, która dotknęła Włochy, opowiedzieć o Covidzie w sposób zabawny. Planuję nakręcić o nim sitcom.

Znów więc celujesz nie tylko w grono miłośników kina artystycznego czy gejowskiego, lecz w szeroką publiczność?

Zobaczymy, jak wyjdzie. To prawda, że moje filmy gromadzą we Włoszech pokaźną widownię, ale ja zawsze opowiadam tylko o tym, co leży mi na sercu, co mnie interesuje, o moich pasjach i zwątpieniach. Robię to bez strachu, bez wstydu, bez autocenzury – tak samo w książkach czy w operze, a nawet na Instagramie. Nie kalkuluję, nie zastanawiam się, komu mogę się przypodobać. Czasem zresztą na tym tracę – tak było, kiedy odmówiłem nakręcenia „Tamtych dni, tamtych nocy”, który okazał się wielkim sukcesem. Zadzwonił do mnie Luca Guadagnino, mówiąc, że kupił prawa do powieści André Acimana i zaproponował, bym to wyreżyserował. Nie chciałem, bo w „Hamam – łaźni tureckiej” pokazałem już inicjację – tą pierwszą, cudowną miłość. Dobrze się zresztą stało, bo film wyreżyserował sam Guadagnino i wyszedł mu przepięknie. A ja mogłem w tym czasie opowiedzieć nie o początku, a schyłku pewnej miłości. I myślę, że na powodzenie „Sekretów bogini Fortuny” wśród szerokiej widowni wpłynęło właśnie to, że bez względu na to, czy jesteś homo czy hetero, uczucia nie tylko zaczynają, ale i kończą się w bardzo podobny sposób.

Ferzan Özpetek urodził się w 1959 r. w Stambule (Turcja). W 1976 r. przyjechał do Rzymu na studia filmowe, od tamtej pory mieszka we Włoszech. Jego najważniejsze filmy (wszystkie z centralnymi wątkami gejowskimi): „Hamam – łaźnia turecka” (1997), „On, ona i on” (2001), „Saturno contro. Pod dobrą gwiazdą” (2007), „Mine Vaganti. O miłości i makaronach” (2010), „Sekret bogini Fortuny” (2019).

Tekst z nr 87 / 9-10 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Homofobia to hańba ludzkości

O postaciach gejów w swych filmach i o homoseksualnych aktorach, z którymi pracował, opowiada reżyser JANUSZ MAJEWSKI. Rozmowa Rafała Dajbora

 

Czesław Wołłejko jako baron Humaniewski podrywa kelnera w „Zaklętych rewirach” (1975)

 

Uchodzi pan, obok zmarłego niedawno Jerzego Gruzy, za prekursora, jeśli chodzi o pokazywanie w polskim filmie postaci homoseksualnych.

Naprawdę? Przyznam szczerze, że nie miałem o tym pojęcia!

Pozwoli pan, że zacytuję Gruzę, który pytany o swój stosunek do homoseksualizmu na ekranie w wywiadzie dla „Repliki” (nr 81 – przyp. red.) mówił: „Pokazywanie na ekranie postaci gejów było dla mnie czymś zupełnie normalnym, naturalnym, zwyczajnym. Od samego początku pracowałem w środowisku artystycznym, w którym zawsze, także w PRL-u, istniało przekonanie, że homoseksualiści po prostu są, żyją, funkcjonują zupełnie zwyczajnie, tak jak każdy z nas”. Czy taki pogląd jest i panu bliski?

Nie tylko bliski, co po prostu jest to także i mój pogląd. Oczywiście dostrzegam, że homoseksualiści różnią się od heteroseksualistów sposobem bycia, niekiedy ubierania się czy mówienia, natomiast zawsze widziałem tę inność nie jako coś nienaturalnego, ale jako dodatkowy kolor, który osoby homoseksualne wnoszą do naszego świata i życia. A tym samym – także do filmu.

Jest jednak coś, co odróżnia pana od Gruzy. Gruza tworzył komedie, w której wszystkie postaci charakteryzowały się pewnym przerysowaniem. Pan, jako pierwszy, uczynił geja ważną, nie komediową, drugoplanową postacią, mającą znaczący wpływ na akcję filmu i na przemiany zachodzące w głównym bohaterze. Mówię oczywiście o baronie Humaniewskim, zagranym przez Czesława Wołłejkę w „Zaklętych rewirach”.

O ile, jak panu wspomniałem na początku, nie zdawałem sobie sprawy, że jestem jakimś „prekursorem”, o tyle muszę przyznać, rzeczywiście słyszałem, że postać barona Humaniewskiego jest dla środowiska LGBT postacią kultową. Wręcz pewnym wzorem pokazywania geja – jako człowieka o wytwornych, eleganckich manierach, pełnego klasy i kultury osobistej. Na to, że baron Humaniewski stał się postacią aż tak pamiętną, wpłynęło to, że był bardzo interesującą postacią w swoim książkowym pierwowzorze oraz rewelacyjne aktorstwo Czesława Wołłejki. Już choćby tembr jego głosu, sposób mówienia, zdradzający wielką kulturę i obycie, a jednocześnie pewną rozwiązłość, wręcz perwersję…

Czesław Wołłejko w młodości był lirycznym amantem. Z wiekiem stał się znakomitym aktorem charakterystycznym. Rola Humaniewskiego wydaje się w idealny sposób łączyć te dwa nurty jego aktorskiej twórczości. Czy pamięta pan szczegóły pracy nad tą rolą z Czesławem Wołłejką? Czy był on pana pierwszym wyborem do tej roli?

O ile mogę sobie teraz przypomnieć – w końcu od tamtego filmu minęło już 45 lat – od razu pomyślałem o nim. Tamte czasy były dla reżysera filmowego o wiele lepsze niż dzisiejsze. Aktorzy nie mieli aż tylu zajęć. Pracowali głównie w teatrach, niekiedy na estradzie, w telewizji i w radiu, czasem w filmie. Nie było aż tylu miejsc, absorbujących aktora co dziś, co sprawiało, że często mogłem obsadzić daną rolę aktorem, którego widziałem w niej od samego początku. A dobre obsadzenie filmu – to już połowa sukcesu. Mam zwyczaj pracować z aktorami w taki sposób, że zanim cokolwiek aktorowi powiem, to najpierw oglądam jego propozycję. Do niej dopiero zgłaszam swoje uwagi i z połączenia twórczości aktora i moich sugestii – powstaje rola. Pamiętam, że propozycja Wołłejki od początku bardzo mi się spodobała i nie wymagała ode mnie większej korekty. Tak więc nasza praca nad postacią barona Humanieckiego zaczęła polegać głównie już na ucharakterystycznieniu go poprzez kostium, make-up i fryzurę.

Zanim był Wołłejko w „Zaklętych rewirach” – był jeden z pana ulubionych aktorów, czyli Edmund Fetting (z którym pracował pan także przy filmach „Lokis” i „Sprawa Gorgonowej”), w życiu prywatnym – gej, jako doktor von Fuchs w „Zazdrości i medycynie”. Nie widać po tej postaci wprost jej homoseksualności, jednak mizoginiczny monolog doktora von Fuchsa jest znaczący…

Ponieważ postać von Fuchsa jest tak naprawdę epizodyczna, nie czułem potrzeby wyraźnego zasugerowania, że von Fuchs jest gejem, ale faktycznie zagraliśmy jego sceny tak, by można było to i w ten sposób odczytać. To, że Mundzio Fetting jest homoseksualistą, było w środowisku ogólnie wiadome, natomiast właściwie nikt z widzów, z publiczności, nie miał o tym pojęcia. W pewnym czasie bardzo się z Mundziem zaprzyjaźniłem. Pamiętam, jak kiedyś on i jego młody partner zaprosili na kolację do willi Mundka na Mokotowie gości, a konkretnie – trzy małżeństwa. W tym także mnie z żoną. Zjedliśmy kolację, a potem nagle partner Mundka zaprosił panie na piętro, by pokazać im jakieś rzekomo przepiękne materiały, bodajże koronkową pościel, które udało im się kupić w Brukseli. Dopiero po czasie się zorientowałem, że zostało to zaaranżowane po to, by Mundzio mógł zostać w wyłącznie męskim towarzystwie.

Cofnijmy się w czasie jeszcze bardziej, aż do wspominanego już „Lokisa”. Jest w nim pewna obsadowa niesamowitość – Stanisław Milski w kobiecej roli leśnej wiedźmy. Milski, były tancerz, którego baletową karierę przerwała kontuzja, był gejem. Czy nie miał on oporów przed przyjęciem i zagraniem takiej roli? Jak pan wpadł na pomysł, by tę kobiecą rolę obsadzić nie aktorką, lecz aktorem?

Ani Wołłejko, ani Milski, ani nikt z aktorów, których obsadzałem w dwuznacznych płciowo rolach nigdy nie mieli żadnych oporów. Dobrze wiedzieli, że to dla nich znakomite, aktorskie zadanie, które sprawi, że rola zostanie w pamięci widzów. Już nie pamiętam dokładnie, w którym filmie wypatrzyłem sobie Milskiego. A pomysł na to, by rolę wiedźmy obsadzić mężczyzną, wynikał z dwóch przesłanek – po pierwsze uznałem, że pewną szpetność, okropność tej postaci łatwiej mi będzie uzyskać z twarzy mężczyzny, niż z twarzy kobiety. Po drugie – rola ta wymagała dużej tężyzny fizycznej, więc stwierdziłem, że lepiej będzie, gdy zagra to mężczyzna. Natomiast zupełnie nie kierowało mną to, że Milski był gejem, bo o ile pamiętam, to w ogóle o tym wówczas nie wiedziałem.

Pomiędzy „Lokisem”, a „Zazdrością i medycyną” była natomiast „Stracona noc”, według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Miał pan okazję poznać tego pisarza, uchodzącego dziś za prawdziwą ikonę LGBT?

Pierwszą przygodę z Jarosławem Iwaszkiewiczem miałem na długo przed „Straconą nocą”. Jako ulubieniec profesora Antoniego Bohdziewicza, u którego pracowałem jako scenograf przy kilku jego filmach i u którego studiowałem w szkole, byłem z nim kiedyś w SPATiFie. Właśnie wychodziliśmy, gdy do szatni wszedł Iwaszkiewicz. Prywatnie – dobry znajomy Bohdziewicza. Profesor przedstawił mu mnie w momencie, gdy akurat zakładałem płaszcz i gdy Iwaszkiewicz wyciągnął do mnie rękę na powitanie, ja akurat miałem moją prawą dłoń w rękawie. Powiedziałem więc „już, zaraz, tylko ubiorę płaszcz”. Na to Iwaszkiewicz zapytał mnie: „Z Galicji, prawda?”. Potwierdziłem, bo urodziłem się we Lwowie. „No właśnie! Płaszcz się wkłada, a ubrać to można choinkę” – skorygował mnie Iwaszkiewicz. Roześmialiśmy się, podaliśmy sobie dłonie i… powiem otwarcie. Zobaczyłem w jego oku jawnie erotyczny błysk. No cóż, byłem wtedy naprawdę ładnym chłopcem i mogłem mu się spodobać. I chyba wtedy zrozumiałem, jak czuje się dziewczyna, kiedy my – faceci hetero, seksiści, erotomani, podrywacze, machos – na nie patrzymy…

A jak Iwaszkiewicz przyjął „Straconą noc”?

Na kolaudację tego filmu, nakręconego w Zespole Filmowym X, czyli u Andrzeja Wajdy, zaprosiliśmy oczywiście także Iwaszkiewicza. Czekamy – a jego nie ma… Po jakimś kwadransie kierownik produkcji, zmarły niedawno Tadeusz Drewno, poszedł się rozejrzeć w przekonaniu, że może Iwaszkiewicz nie może znaleźć sali. Ze zgrozą dowiedział się od strażnika, że był tu samochód, jakiś pan i jego szofer awanturowali się, że chcą wjechać, ale nie mieli przepustki, więc ich nie wpuścił. Mogę sobie tylko wyobrazić reakcję Iwaszkiewicza… Pewnie krzyknął swym wielkopańskim głosem do kierowcy, jak do stangreta na Ukrainie: „Zawracaj, Waśka, zawracaj!”. Tym samym obejrzał „Straconą noc” dopiero przy telewizyjnej emisji. Wajda powiedział mi później, że film bardzo mu się podobał, miał tylko pretensję o scenę, którą dopisałem. Scenę bójki między szoferem Konstantym, którego grał Jan Nowicki, a stróżem Stanisławem, czyli Ryszardem Kotysem. Była to zrozumiała reakcja autora, któremu ktoś coś dodaje do fabuły, ale uważam, że miałem prawo tak postąpić, bo jednak film to nie to samo co proza. W książce można pewne wątki rozwiązać inaczej, a w filmie, który operuje obrazem, domagają się one odmiennego spuentowania. W głównej roli pisarza, który zafascynowany jest swoim gospodarzem (granym przez Olgierda Łukaszewicza), obsadziłem Andrzeja Łapickiego. Ta postać to alter ego samego Iwaszkiewicza. Andrzej wszystkie gejowskie wątki tej roli wydobył znakomicie. Ostatnio zaś miałem kolejne spotkanie z Iwaszkiewiczem, choć tym razem bardziej z jego duchem. Wnętrze mieszkania hrabiego z „Czarnego Mercedesa” nakręciliśmy bowiem w Stawisku.

W swojej książce wspomina pan o Jakubie Goldbergu, emigrancie marca ’68, z którym współpracował pan jeszcze wcześniej, bo przy filmie „Sublokator” z 1966 r. Wspomina pan, że Goldberg pana podrywał…

Kuba Goldberg ukończył łódzką szkołę filmową jeszcze przede mną i jakoś nie mógł dobrnąć do debiutu, tylko wciąż błąkał się po różnych asystenturach. Głównie zresztą dlatego, że był obibokiem. Przezabawnym i uroczym, ale jednak obibokiem. W „Sublokatorze” jednym z rekwizytów było duże łóżko. Gdy tylko akurat nie było ono wykorzystane na planie, Kuba natychmiast się na nim rozwalał i stamtąd rzucał swoje uwagi, zupełnie jakby był szefem całej ekipy. Strasznie nas to bawiło. W pewnym momencie straciłem swój pokój w Łodzi i jakiś czas mieszkałem z Romkiem Polańskim. Któregoś dnia w naszym pokoju odbywała się większa impreza, po której pospaliśmy się wszyscy. Nagle poczułem przez sen, że ktoś się do mnie dobiera. Na imprezie było tyleż chłopaków, co dziewczyn, więc w pierwszym momencie, jeszcze niezupełnie trzeźwy, zaspany, myślałem, że to pewnie jakaś dziewczyna. Ja patrzę – a to Kubuś! „Kuba, czyś ty zwariował?”. – zapytałem go kompletnie zaskoczony, bo nie wiedziałem wtedy, że on jest gejem. Kuba natychmiast obrócił to w żart, że to wszystko przez alkohol i zaspanie. On się bardzo krył ze swoją orientacją. To, że jest gejem, okazało się dużo później. A potem, wskutek antysemickiej nagonki w 1968 r., wyjechał na zawsze z Polski i zmarł kilkanaście lat temu w Danii. Nigdy nie zrobił swojego filmu, jego osiągnięciem życiowym pozostał udział w scenariuszu „Noża w wodzie”, z Polańskim i Skolimowskim.

Geje pojawiają się także w pana późniejszych, ważnych i znanych filmach. Mam tu na myśli epizod Marka Kondrata w „Sprawie Gorgonowej” oraz scenę w wesołym miasteczku w „C.K. Dezerterach”.

Tak, jak panu wspominałem – zawsze uważałem, że gejowskie postaci niezwykle ubarwiają film. Nie mam pojęcia, czy w prawdziwym procesie Gorgonowej występowała taka postać. Zresztą w tamtych czasach geje bardzo się ukrywali, w powszechnej świadomości jakby nie istnieli. To było tabu. To, że ten świadek będzie gejem, mówiącym w taki sposób o „seledinowych” barwach – wymyśliliśmy we dwóch z Markiem Kondratem właśnie po to, by dodać interesującej barwy galerii postaci z tego filmu.

Wątki gejowskie, bardzo zresztą zawikłane, stanowią także ważny wątek w pana najnowszym filmie, czyli w „Czarnym Mercedesie”. Nie możemy jednak zbyt szeroko ich omawiać, bo film ten jest ciągle filmem nowym i szersze ich omówienie byłoby spoilowaniem.

Wejdę panu w słowo – do „Czarnego Mercedesa” nakręciłem tyle materiałów, że w pewnym momencie zrobiło mi się żal wyrzuconych scen. Postanowiłem więc zrealizować kilka dokrętek, sięgnąć po materiały, które nie zmieściły się w filmie kinowym i zrobić także miniserial. Właśnie jestem na etapie montowania go. Tak więc rzeczywiście, zważywszy też na fakt, że „Czarny Mercedes” to kryminał, wolałbym nie ujawniać szczegółów fabuły, ale tak się składa, że właśnie wątek gejowski został w serialu rozbudowany.

Zapytam więc inaczej – czy widzi pan różnicę w odbiorze wątków gejowskich w filmach – zarówno w środowisku artystycznym, jak i wśród widzów – kiedyś i dziś?

Przypuszczam, że w czasach, w których na ekrany weszły „Zaklęte rewiry”, wątek gejowski nie mógłby zaistnieć tak wyraziście, jak w „Czarnym Mercedesie”. Ale nie z powodu oporu aktorów, czy widzów, tylko dlatego, że jakiś twardogłowy decydent od kinematografii utrąciłby to krótką, chamską uwagą, że „nie będziemy robić filmów o pedałach”, bo wiem, że ówczesnych rządzących kinem byłoby stać na takie słowa. Dziś zaś, gdy „Czarny Mercedes” szedł do produkcji, nikt się nawet nie zająknął po lekturze scenariusza o tym, że gejowskie sprawy pokazane w tym filmie są zbyt wyeksponowane, czy coś w tym stylu. Ale wracając do tych różnic w odbiorze – gdyby jakimś cudem „Czarny Mercedes” został przeze mnie wymyślony i nakręcony te 45 lat wcześniej, to przypuszczam, że wątek homoseksualny byłby dla widzów nie tyle jakimś odstręczającym szokiem, ale wręcz magnesem, sensacją. Dziś zaś publiczność patrzy na to zupełnie normalnie, choć oczywiście nadal są tacy, którzy uważają, że z powodu orientacji seksualnej można kogoś nienawidzić i dyskryminować. Moim zdaniem homofobia to dziś, w XXI wieku, naprawdę hańba ludzkości. Muszę też dodać, że nigdy, przez tyle lat, nie odczułem z niczyjej strony żadnych drwin, żadnego ataku za to, że tak otwarcie i po ludzku pokazywałem w swoich filmach gejów. I w ogóle pierwszy raz udzielam wywiadu, w którym właśnie to jest jego głównym tematem, co mnie zresztą bardzo cieszy.

Chciałbym pana zapytać o Jerzego Nasierowskiego, o którego homoseksualizmie przy okazji głośnego procesu usłyszała w latach 70. cała Polska. Obsadził pan Nasierowskiego w głównej roli męskiej w swoim filmie telewizyjnym „Błękitny pokój” w roli kochanka Poli Raksy. Czy zbieżność jego nazwiska z nazwiskiem pana żony, Zofii Nasierowskiej, to przypadek?

Z tego co wiem – moja żona i Jerzy Nasierowski byli dalekimi kuzynami. Gdy grał u mnie w „Błękitnym pokoju”, nie wiedziałem, że jest gejem i szczerze mówiąc dopiero gdy potem, przy tej całej kryminalnej aferze, w którą był zamieszany, dowiedziałem się o tym, to zacząłem dostrzegać jakieś tego elementy w jego roli w tym filmie. A jeśli chodzi o Nasierowskiego – dziś, to wielka szkoda, że polskie kino nie ma tradycji kręcenia horrorów. Moim zdaniem ze swoją obecną fizys, przy takim talencie aktorskim, byłby wręcz wymarzonym aktorem do tego gatunku filmowego.

Jest jeszcze dwóch, nieżyjących już aktorów, z którymi pracował pan na planach filmowych i telewizyjnych, a o których chciałbym zapytać. Pierwszy z nich to Igor Przegrodzki…

Był to rewelacyjny aktor i uroczy człowiek. Pracowałem z nim przy kilku spektaklach Teatru Telewizji. W czasie, gdy u mnie grał, był już w podeszłym wieku i nie zauważyłem, żeby kogokolwiek podrywał. Ale z tego, co wiem, w młodości był bardzo aktywny erotycznie. Kiedyś mój przyjaciel, który dobrze znał Igora z wrocławskich czasów, opowiadał mi, jak przejmująco potrafi ł on opisywać piękno ciała i duszy swego kolejnego młodego kochanka – najtkliwsza, wzruszająca liryka! U mnie wystąpił w spektaklu Teatru TV, w sztuce norweskiej pisarki Bjorg Vik pt. „Podróż do Wenecji”, u boku Danuty Szaflarskiej, oboje stworzyli cudowne kreacje, grali stare małżeństwo, które, nie wychodząc z domu na uboczu, podróżuje w wyobraźni po świecie, oboje odnaleźli idealną tonację w tej „melancholijnej komedii”, jak ją nazwała autorka. Otóż wprowadziłem tam mały akcent na zakończenie: stoją oboje objęci w oknie swego domu, wpatrzeni w przeszłość, we wspomnienia i widzą parę nagich, młodych kochanków, odchodzących w dal, w mgłę. Cały spektakl zrealizowałem w starym mazurskim domu, utopionym wśród pól i jezior, a tę wstawkę z młodą parą, wybraną na castingu – w studio w Warszawie – potem elektronicznie wstawiłem w odpowiednie miejsce. Po emisji spotkałem gdzieś Przegrodzkiego; cieszył się, że spektakl tak się udał, ale żałował, że tej pary nie było z nami na Mazurach. „Śliczny chłopak!” – powiedział – „To znaczy: oboje śliczni” – poprawił się.

Drugi zaś to Krzysztof Kolberger.

Kolberger miał żonę, córkę, nikt przez całe lata nie wiedział, że prowadził podwójne życie. Z tym, że wszystkie zachowania Krzysztofa, całe jego istnienie, były jakoś „utopione” w jego poetyckiej aurze. Nie wiem, czy pan wie, że Krzysztof miał też bardzo silną aurę fizyczną jako człowiek. Nie wszyscy wierzą w istnienie aury, ale ja wierzę. Kolberger miał tę aurę tak silną, że trudno go było sfilmować w ostry sposób. Gdy kamera robiła mu zbliżenie, twarz zawsze wychodziła jakoś nieostro, jakby zamglona, na co na planie „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny” irytowałem się na operatora, Zyzia Samosiuka. Dopiero potem dowiedziałem się, że to nie była jego wina, że to promieniowanie, które każdy z nas wytwarza, u Kolbergera było wyjątkowo silne.

„Czarny Mercedes” wszedł do kin w październiku zeszłego roku. Jakie ma pan dalsze plany?

Witold Gombrowicz, gdy miał zaledwie 60 lat i zapytano go w wywiadzie, jakie ma plany na przyszłość, odpowiedział jednym słowem – „grób”. Ja mam 89 lat i nie odpowiem jak Gombrowicz, choć planowanie w moim wieku musi już być ostrożne, by nie stało się groteskowe. Na razie chcę skończyć montowanie miniserialu „Czarny Mercedes”. Mam też pewne plany literackie, bo od pewnego czasu pisanie jest obok reżyserii filmowej moim drugim zawodem, choć raczej pasją. Mam jeszcze jeden projekt filmowy: dokument o jazzmanie Adamie Jędrzejowskim, który w latach sześćdziesiątych grał z Komedą i Trzaskowskim, potem wyemigrował do Szwecji, zaś po latach wrócił do Polski, zamieszkał w Ciechocinku i założył mały kwintet jazzowy. Czekam na decyzję o dofinansowaniu. Czas pokaże, ile z tego uda mi się zrealizować.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Einstein seksu

Z RAIMUNDEM WOLFERTEM, pisarzem, historykiem i członkiem Stowarzyszenia Magnusa Hirschfelda, rozmawia w Berlinie Bartosz Żurawiecki

 

Magnus Hirschfeld i jego partner Tao Li na okładce francuskiego tygodnika „Voilà”, lipiec 1933
(fotografia z Archiwum Stowarzyszenia Magnusa Hirschfelda)

Zacznijmy od podstawowych faktów. Kim był Magnus Hirschfeld?

Lekarzem, naukowcem, seksuologiem. Urodził się w 1868 r., studiował medycynę na uniwersytetach w Strasburgu, Monachium, potem w Heidelbergu i Berlinie. W 1897 r. założył Komitet Naukowo-Humanitarny (Wissenschaftlich-humanitäres Komitee), który był pierwszą organizacją samopomocy dla osób nieheteronormatywnych. Hirschfeld działał na rzecz zniesienia w Niemczech osławionego Paragrafu 175, penalizującego stosunki seksualne między mężczyznami. Współtworzył scenariusz i wystąpił w filmie „Inaczej niż inni” („Anders als die Andern”, 1919), który pokazywał tragiczne skutki stosowania tego prawa i uznawany jest za pierwszy w historii kina film o tematyce homoseksualnej. Dodajmy, że Paragraf 175 został ostatecznie w Niemczech zniesiony dopiero w roku 1994! Musiało minąć aż 100 lat od momentu rozpoczęcia walki przez Hirschfelda. Hirschfeld wydał cały szereg roczników poświęconych kulturze i historii seksualności, aż wreszcie w 1919 r. założył w Berlinie Instytut Wiedzy Seksuologicznej (Institut für Sexualwissenschaft). Był pionierem walki o równouprawnienie, a zarazem pierwszym badaczem seksualności i znaczenia, jakie ma ona dla tożsamości jednostki i jej miejsca w społeczeństwie. Nazywano go „Einsteinem seksu”.

Sam też był homoseksualny?

Tak. Ale nigdy o tym nie wspominał w swoich pracach. Starał się zachować tzw. naukowy obiektywizm. Najprawdopodobniej bał się również konsekwencji prawnych tego, co nazywamy dziś „coming outem”. Podkreślał jednak, że do działania pchnęło go między innymi pewne zdarzenie z jego życia zawodowego. Miał pacjenta, który został zmuszony przez rodzinę do zawarcia małżeństwa. Na dzień przed ślubem zastrzelił się. Wcześniej napisał list pożegnalny do Magnusa, wyznał w nim, że popełnia samobójstwo, bo nie jest w stanie stworzyć związku z kobietą.

Czy wiemy w takim razie coś o życiu osobistym Hirschfelda?

Owszem. Około roku 1918 poznał młodszego o trzydzieści lat Karla Giese, pochodzącego z robotniczej rodziny z berlińskiej dzielnicy Wedding. Zostali partnerami w życiu prywatnym i zawodowym. Karl pracował w archiwum Instytutu Wiedzy Seksuologicznej, wystąpił także w filmie „Inaczej niż inni”. Na początku lat 30. Hirschfeld wyruszył z wykładami w światowe tournée, z którego już nigdy nie powrócił do Niemiec. W Szanghaju poznał kolejnego młodego człowieka, 23-letniego Tao Li. Wziął go ze sobą do Europy. Mieszkali przez jakiś czas w Szwajcarii, potem we Francji. Po przejęciu władzy w Niemczech przez Hitlera, 6 maja 1933 r. bojówki nazistowskie wtargnęły do budynku Instytutu i go splądrowały. Następnego dnia Karl Giese wyjechał do Szwajcarii. Cała trójka przez jakiś czas mieszkała wspólnie w Asconie, potem w Paryżu.

Tworzyli „ménage a trois”?

Myślę, że Karlowi nie było łatwo zaakceptować fakt, że w życiu Magnusa pojawił się inny mężczyzna. Hirschfeld upatrywał w tych dwóch młodych ludziach swoich następców. Obaj zamierzali zresztą studiować medycynę. Magnus miał nadzieję, że będą kontynuować jego dzieło, dalej pokierują pracami Instytutu. Niestety, tak się nie stało. W 1934 r. Giese został przyłapany w paryskiej łaźni publicznej na seksie gejowskim. Trafił na trzy miesiące do więzienia, a po odsiedzeniu wyroku musiał opuścić Francję, gdyż cofnięto mu prawo pobytu. Wyjechał najpierw do Wiednia, potem do Brna, gdzie w marcu 1938 r. popełnił samobójstwo. Niedługo potem hitlerowcy wkroczyli do Czechosłowacji.

To stało się już po śmierci Hirschfelda, który zmarł w 1935 r.

Hirschfeld i Tao Li zostali we Francji. Przenieśli się do Nicei. W swoje 67 urodziny, 14 maja 1935 r., Magnus wybrał się z przyjaciółmi i krewnymi na spacer. Wrócił do domu, poczuł się zmęczony. Położył się więc i już się nie obudził. Może pękło mu serce z powodu tego, co działo się w Niemczech? W Chinach, podczas swej podróży dookoła świata, przeszedł malarię. Był więc słaby, miał też swoje lata. A wszystkie jego nadzieje zostały pogrzebane. Na pogrzebie Magnusa był obecny także Karl Giese, który przyjechał do Nicei z Brna. Jakoś udało mu się nielegalnie przekroczyć granicę włosko-francuską.

Skoro życie Magnusa Hirschfelda zatoczyło takie koło, to wróćmy na chwilę do jego początków, gdyż trafiamy na ślad, który wiedzie nas do Polski. Magnus urodził się w Kołobrzegu.

Ojciec Magnusa, Hermann Hirschfeld był bardzo cenionym lekarzem w Kołobrzegu, czyli wówczas Kolbergu. Działał na rzecz tego, by Kolberg stał się znanym kurortem. To w ogóle była bardzo światła i społecznie zaangażowana rodzina o żydowskich korzeniach. Jedna z sióstr Magnusa, Franziska, została pisarką i prekursorką ruchu feministycznego. Prowadziła też działalność charytatywną. Hermann Hirschfeld zmarł w 1885 r. Mieszkańcy Kolberga postawili na promenadzie obelisk ku jego czci. Został on zniszczony w 1933 r. przez nazistowskie władze. Nasze stowarzyszenie wraz z innymi organizacjami próbowało doprowadzić do upamiętnienia w jakiś sposób rodziny Hirschfeldów, ale rozmowy z obecnymi władzami Kołobrzegu utknęły w martwym punkcie. Wspomnieć też trzeba, że młody Magnus, zanim rozpoczął studia medyczne, przez pół roku był studentem filologii we Wrocławiu, ówczesnym Breslau. Zresztą kilka z dzieł Hirschfelda za jego życia zostało przetłumaczonych na polski. Gdy jednak chciał pojechać w 1930 roku do Krakowa, by dać tam wykład, polskie władze nie pozwoliły mu na wjazd do kraju.

Stowarzyszenie Magnusa Hirschfelda powstało na początku lat osiemdziesiątych…

Gdy w 1982 r. zaczęło działalność, Hirschfeld był postacią w Niemczech zapomnianą. Wtedy, po Stonewall i rozkwicie ruchu LGBT w Ameryce i tutaj, zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, co właściwie wiemy o swojej własnej, nieheteronormatywnej historii. Jednym z założycieli stowarzyszenia był Ralf Dose, który jest obecnie jego szefem. Ja zacząłem pracować w 2005 r.

Jaka była twoja droga do Stowarzyszenia?

Miałem już wtedy na koncie trochę artykułów, opublikowanych w różnych czasopismach. Tekstów poświęconych historii seksualności, ale też związkom kultury niemieckiej z kulturą skandynawską. Jestem bowiem z wykształcenia skandynawistą. Szukałem kręgu ludzi, który inspirowałby mnie do dalszych badań i poszukiwań. Znałem Jensa Doblera, do dzisiaj członka stowarzyszenia. To on zaproponował, bym się do nich przyłączył. Wtedy stowarzyszenie mieściło się w małym, zaniedbanym, ciemnym i zimnym biurze na Prenzlauer Bergu. Spotykaliśmy się wieczorami, co dwa tygodnie, i rozmawialiśmy o swoich projektach, tekstach, planach, doświadczeniach. Na początku skupiałem się na Skandynawii, ale potem napisałem artykuł o homoseksualnych organizacjach w przedwojennym Wrocławiu. Była to pionierska praca, bo nikt wcześniej nie zajmował się osobami LGBT na terenach, które po wojnie przypadły Polsce. Nic nie było wiadomo.

Dzisiaj stowarzyszenie mieści się w samym centrum Berlina, niedaleko Bramy Brandenburskiej. Jesteście częściowo finansowani z budżetu miasta. Macie biuro i bibliotekę, w której pracujesz. Można bezpłatnie korzystać z waszych zbiorów. Co jest głównym zadaniem stowarzyszenia?

Najważniejsza rzecz, którą robimy w stowarzyszeniu, to zachowanie dziedzictwa intelektualnego Hirschfelda. Także odnalezienie śladów ludzi, z którymi pracował lub których inspirowała jego działalność naukowa i społeczna. Jak również tych, z którymi był związany prywatnie. Organizujemy wystawy i wykłady, wydajemy książki, mamy swoje czasopismo. Próbujemy zebrać to wszystko, co nie zostało zniszczone przez nazistów. Gdy w 1933 r. wtargnęli do Instytutu, część rzeczy zniszczyli i spalili, a część ukradli. Korespondowali z Magnusem i próbowali mu sprzedać zagrabione przedmioty. Niektóre udało mu się odkupić.

Stać go było na to?

Tak, był sławnym i majętnym człowiekiem. Zarabiał na publikacjach, które ukazywały się na całym świecie. Umiejętnie też lokował pieniądze w różnych przedsięwzięciach finansowych. Co ciekawe, sporo także zarobił na medykamencie, który można uznać za prototyp… Viagry. To była tabletka na potencję, nazywała się Testifortan. Dzisiaj Magnus Hirschfeld jest znowu w Niemczech znany. W 1999 r. berliński reżyser, Rosa von Praunheim, nakręcił jego biografię, zatytułowaną właśnie „Einstein seksu”. Mamy w Berlinie poświęcony Magnusowi pomnik, jego imię nosi nabrzeże, które znajduje się naprzeciwko miejsca, gdzie była siedziba Instytutu. Doprowadziliśmy też do umieszczenia w chodniku „kamieni pamięci” poświęconych Karlowi Giese, pracującemu w Instytucie lekarzowi, Feliksowi Abrahamowi, i siostrze Magnusa. Recha Tobias mieszkała w kamienicy przylegającej do Instytutu. Wynajmowała pokoje, mieszkał u niej m.in. brytyjski pisarz, Christopher Isherwood, autor „Pożegnania z Berlinem”. W 1942 r. została deportowana do Theresienstadt, gdzie zmarła.

Jak udało wam się odzyskać część dawnych zbiorów Instytutu?

To za każdym razem jest osobna historia. Na przykład, niedawno przyszedł do nas ktoś, kto kupił za grosze na „pchlim targu” w Berlinie książkę o kobiecych strojach. W domu odkrył, że był w niej stempel Instytutu Wiedzy Seksuologicznej. Najwyraźniej sprzedawca nie zorientował się, skąd pochodzi egzemplarz, gdyż w innym wypadku kosztowałby on setki euro. Nabywca przyniósł książkę do nas i podarował ją nam, mówiąc, że tu jest jej miejsce. Coś ci pokażę… (Raimund wyciąga walizkę pełną starych zdjęć i papierów). Wiesz, w jaki sposób ta walizka do nas trafiła? Ponad dwadzieścia lat temu Ralf Dose znalazł w Internecie, na stronie będącej czymś w rodzaju ówczesnego odpowiednika Facebooka, wpis mężczyzny, który zajmował się sprzątaniem budynku mieszkalnego w Toronto. Wyciągnął on ze śmietnika jakieś książki i inne materiały w języku niemieckim. Mężczyzna nie znał niemieckiego, nic mu też nie mówiło nazwisko Magnusa Hirschfelda, które często się powtarzało w tych papierach. Pytał więc, czy ktoś coś wie. Ralf znalazł jednak ten wpis po paru latach od jego publikacji. W dodatku, ów mężczyzna nazywał się… Adam Smith. Był adres mejlowy, ale już nie działał. Szukaj wiatru w polu. Ralf się jednak zawziął. Zajęło mu to trochę czasu, ale w końcu dotarł do właściwego Adama Smitha. Na szczęście, Adam nie wyrzucił żadnej z rzeczy, które wyciągnął ze śmietnika. Trzymał wszystko w domu. Berlińska gmina żydowska sfinansowała Ralfowi podróż za ocean. Spotkał się z Adamem Smithem i wrócił właśnie z tą walizką pełną pamiątek po Hirschfeldzie. Tao Li musiał ją wziąć ze sobą, gdy po śmierci Magnusa przeniósł się z Europy do Ameryki Północnej. Patrz, jest tu paszport Hirschfelda, jego testament, nawet maska pośmiertna… Okazało się, że Tao Li zmarł w roku 1993. Gdyby ludzie ze Stowarzyszenia wiedzieli w początkach swojej działalności, że wciąż żyje, to przecież zdążyliby jeszcze z nim porozmawiać. W tych papierach były także listy, które w latach pięćdziesiątych władze Niemiec Zachodnich napisały do Tao Li. Pytano go, czy zamierza ubiegać się o odszkodowanie za zniszczenie Instytutu Wiedzy Seksuologicznej jako oficjalny spadkobierca Magnusa Hirschfelda. Tao Li nigdy jednak tych listów nie otworzył.

Dlaczego?

Prawdopodobnie to, do czego doprowadził faszyzm, było dla niego takim szokiem, że po prostu się bał i nie chciał już mieć z Niemcami nic wspólnego.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zgadnijcie, co lubię

O graniu Jarosława Iwaszkiewicza i Tiny Turner, o graniu z Grażyną Szapołowską w „Koronie królów”, a także o Krzysztofie Nowińskim, który mógł być polskim RuPaulem oraz o „pokusie” siedzenia w szafie z MACIEJEM PESTĄ, aktorem, wyoutowanym gejem rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Maciej Pesta na Paradzie Równości w 2019 r. Foto: Marcin Niewirowicz/niema.foto

 

Sam Tadeusz Rydzyk z Radia Maryja wypowiedział się na temat serialowego wątku z twoim udziałem, wiedziałeś o tym?

Nie!

W lipcu na Jasnej Gorze Rydzyk skrytykował TVP: W telewizji publicznej za pieniądze Polaków i katolików puszcza się filmy, które źle przedstawiają rodzinę. Wzorce złe – rozwód za rozwodem, partner za partnerem. Geje i wszyscy inni, LGBT. Coś obrzydliwego. Puszczają w TVP. Jaka to dobra zmiana? Dziennikarze odkryli, że chodziło o gejowski wątek w „Stuleciu Winnych”.

Nie wiem, jak mam się do tego odnieść, z której strony… Mógłbym powiedzieć, że jestem zachwycony (śmiech).

Powiedz raczej, jak do tego doszło, że dostałeś rolę Jarosława Iwaszkiewicza w „Stuleciu Winnych”?

Zadzwoniła moja ówczesna agentka i powiedziała, że zaproponowała mnie do tej roli. Odbyły się zdjęcia próbne z reżyserką castingu Nadią Lebik, w roli Anny Iwaszkiewicz była już obsadzona Lidia Sadowa. Potem zadzwonili, że dostałem tę rolę.

Ucieszyłeś się?

To nie było wielkie wyzwanie aktorskie, rola na kilka dni zdjęciowych. Ale wiadomo, kim był Jarosław Iwaszkiewicz, a ja lubię, jak to, co gram, przemawia przeze mnie. Do tego serial produkowany dla telewizji publicznej, medium dość ryzykownego. Jeśli mam grać w tego typu serialach, to najchętniej homoseksualistę.

Zdziwiłeś się, kiedy okazało się, że homoseksualizmu nie trzeba przemycać, bo on już tam jest? Damian z tytułowej rodziny Winnych jest gejem, najpierw próbuje udawać heteryka, zaręczając się z dziewczyną, potem ulega fascynacji Iwaszkiewiczem. Z wzajemnością.

Po przeczytaniu scenariusza trochę się zdziwiłem, choć wątek nie jest pociągnięty. Tam ostro wkracza matka chłopaka i ucina potencjalny romans. Nie wiem, jak temat zaistnieje w kolejnej serii, starszego Iwaszkiewicza zagra już inny aktor, właśnie trwa realizacja.

Iwaszkiewicz pojawia się w pięciu odcinkach. Pierwsza seria była sporym sukcesem, oglądalność sięgała trzech milionów widzów. Odczułeś efekty popularności?

Zupełnie nie, nie jestem rozpoznawalny w ten sposób, nikt do mnie nie podszedł powiedzieć, że widział mnie w serialu. Poza tym do roli Iwaszkiewicza zgoliłem brodę, którą zaraz po zdjęciach znów zapuściłem.

Ostatnio zacząłeś częściej występować przed kamerą. To nie tylko „Stulecie Winnych”, pojawiasz się też jako książę mazowiecki Siemowit w „Koronie królów”, jest jeszcze pokazywana na rożnych festiwalach krótkometrażówka „Dog Days”.

Bardzo lubię kino. Przed kamerą świetnie się czuję, choć nie mam wielkiego doświadczenia filmowego i nie mogę przebierać w propozycjach. „Dog Days” (etiuda egzaminacyjna Ewy Radzewicz jako operatorki, w reżyserii Zuzanny Grajcewicz) to „short”, który spodobał się na tyle, że teraz jest wysyłany na różne festiwale i przeglądy filmowe. Podobnie z ich kolejną krótkometrażówką „Porachunki”, mam tam śmieszny epizod. Myślę, że Zuza i Ewa daleko zajdą.

A jak się gra u boku Grażyny Szapołowskiej? Jesteście rodzeństwem w „Koronie królów”.

To jest gwiazda, diwa, profesjonalistka! Gdybyś mi powiedział 10 lat temu, że będę mieć z Grażyną Szapołowską wspólne sceny na ekranie, to bym nie uwierzył. Nie wstydzę się grania w „Koronie królów”, choć mogę być za to hejtowany w swoim środowisku. Dzięki takim rolom, dającym mi swobodę finansową, mogę się skupić na teatrze, który jest dla mnie najważniejszy.

Teraz grasz w kilku teatrach, głownie w Warszawie (Syrena, Biennale Warszawa, Nowy, Komuna Warszawa), ale też w Kielcach. Pracujesz nad czymś nowym?

Nie mogę chyba zdradzić szczegółów, ale za jakiś czas zaczynam próby w Krakowie. Paradoks, bo chłopak, z którym jestem dwa lata, dopiero pół roku temu przeprowadził się do mnie do Warszawy, właśnie z Krakowa.

Od kiedy jesteś wyoutowany? Studiowałeś w Szkole Filmowej w Łodzi, wcześniej było Studium Aktorskie przy Teatrze Jaracza w Olsztynie.

Już w Olsztynie miałem chłopaka, generalnie wszyscy wiedzieli. Cały proces przebiegał zwyczajnie, ponieważ w moim środowisku była akceptacja – samo wszystko się powoli odkrywało. Nie było takiego momentu, kiedy przyszedłem i powiedziałem: „jestem gejem”. Ponieważ przyjechałem z małego miasta, z Ostródy, teatr w Olsztynie to był dla mnie „wielki świat”. Oficjalny coming out był jedynie przed mamą, ale też taki trochę podstępny, bo ona najpierw poznała mojego ówczesnego chłopaka, na początku jako współlokatora, polubiła Dawida, potem było już łatwiej o akceptację.

Dawid Rafalski też jest aktorem, obecnie na emigracji w Irlandii.

Rafalski był moim pierwszym chłopakiem, byliśmy razem dziewięć lat. Kiedy kończyłem naukę w studium, on dopiero zaczynał. Został w Olsztynie, kiedy ja odszedłem do Łodzi. To były ciężkie dwa lata, po drodze zaliczyliśmy na krótki czas rozstanie. Wieczne dojazdy, bo potem grał w Rzeszowie, a po Rzeszowie trafi ł do Zielonej Góry, a ja najpierw w Łodzi potem w Kielcach, i w Bydgoszczy. Ciężko było, ale daliśmy radę.

Jakie masz wspomnienia ze Szkoły Filmowej w Łodzi?

Miałem fantastyczny, wyjątkowy rok i w większości wspaniałych pedagogów. To był niezapomniany czas. No i na moim roku było czterech gejów. Trzech zdeklarowanych.

Na tym polegała ta wyjątkowość? Nie musieliście udawać heteryków?

Oczywiście zdarzały się teksty o „pedalskich przyruchach”, czy inne mocno krzywdzące i czasem poniżające zwracanie uwagi na naszą seksualność. Ale na drugim roku poczuliśmy się już pewnie i o żadnym ukrywaniu się nie było mowy. Nieżyjący już Krzyś Nowiński na jeden ze swoich pierwszych drag-queenowych występów w gejowskim klubie Narraganset, jeszcze wtedy na ulicy Tuwima, zaprosił naszą wykładowczynię od dykcji. I ona przyszła! Pamiętam jedną z pierwszych imprez w Łodzi, kiedy do Krzysia przyjechał jego chłopak z Warszawy. Poleciała wolna piosenka, oni zaczęli tańczyć wolniaka-przytulaka i to nawet dla mnie był szok. Wtedy o moim chłopaku wiedziały tylko najbliższe cztery osoby, w tym Justyna Wasilewska, która na samym początku szkoły podeszła do mnie z demaskującym mnie pytaniem: „A ty masz chłopaka?” (śmiech). To nawet nie o to chodzi, że chciałem się ukrywać, tylko to był pierwszy tydzień, nie znałem ludzi, nie wiedziałem, co to za szkoła, najpierw chciałem się we wszystkim zorientować.

Opowiedz więcej o Krzysztofie Nowińskim, który zmarł w styczniu 2010 r., miał zaledwie 25 lat.

To była tragedia, zatrucie tlenkiem węgla. Prysznic, mała przestrzeń, piecyk, bez wentylacji. Wiem, że jak ktoś nie żyje, to można o nim wszystko powiedzieć, ale myślę, że Krzysiek zrewolucjonizowałby nasz światek queerowy, byłby polskim RuPaulem. Jedną nogą już w tym był, miał propozycje prywatnych występów, był absolutnie profesjonalny, już na tym nawet zarabiał. Pamiętam jak zadzwonił do mnie po powrocie z Londynu, że poznał nowych ludzi, ma nowe inspiracje, chciał, żebyśmy to robili razem, miałem być jego tancerzem. Dzięki niemu szybciej wyzwoliłem się z różnych lęków.

Na twoim roku było czterech gejów, a wasz dyplom miał tytuł właśnie „Cztery”, grało czterech aktorów.

Zgadza się, chociaż w spektaklu tym czwartym był Krzysztof Wach, który jest hetero. Wspaniały człowiek, przez cztery lata mieszkaliśmy razem na studiach, wtedy chciałem, żeby był gejem. Mówiłem: „Wachu, proszę, bądź gejem” (śmiech). To jest typ heteryka, który lubię najbardziej: ma dystans do siebie, wie kim jest, wie czego chce, jest pogodzony ze swoją seksualnością, nie ma problemu z dotykiem, a do tego jest bardzo przystojny.

Spektakl dyplomowy „Cztery” był inspirowany „Niepokojami wychowanka Torlessa”, został uznany za homoerotyczny i jako taki wywołał kontrowersje w szkole.

Tak naprawdę tam bardziej chodziło o dojrzewanie, inicjację chłopców, nie było powiedziane, że bohaterowie są homoseksualni. Na końcu był gwałt. Władzom szkoły całość się nie spodobała, dziekan powiedział do reżysera Szymona Kaczmarka: „Wziął pan sobie homoseksualistów do obsady, to teraz pan ma!”. Zdecydowano, że możemy to sobie grać, ale przedstawienie nie będzie pokazywane na Festiwalu Szkół Teatralnych, a to dla nas było najważniejsze wydarzenie! Ale jak mówiłem, nasz rok był wyjątkowy, więc wszyscy stawili się za „Czterema”, zagrozili, że oni też nie zagrają i nie będzie żadnego dyplomu naszej szkoły na festiwalu. Wtedy wycofano się z decyzji, a my zagraliśmy, odnieśliśmy sukces, zostaliśmy nagrodzeni.

To doświadczenie dało ci siłę? Po szkole znalazłeś się w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.

Do Kielc przywiózł mnie chłopak samochodem z moimi rzeczami, pomógł mi się wprowadzić do hotelu teatralnego. Kiedy w męskiej garderobie jeden aktor robił głupie żarty, od razu powiedziałem: „Jeżeli opowiadasz rasistowskie czy homofobiczne dowcipy, to musisz wiedzieć, że obok ciebie może być ktoś, kogo to dotyczy”. Opadła mu kopara, bo tylko potrafił szeptać o czymś, co ja nazwałem głośno.

Po Kielcach był już Teatr Polski w Bydgoszczy uznawany wówczas za najbardziej lewicową scenę w kraju. Tam spędziłeś 5 lat, współpracowałeś z wieloma znakomitymi nazwiskami, zagrałeś w głośnych spektaklach. Recenzja ze „Skąpca” Moliera w reż. Eweliny Marciniak w bydgoskiej „Gazecie Wyborczej” nosiła tytuł: „Pełen nagości spektakl w Teatrze Polskim”.

Tak, mój główny strój to były majtki-przepaska, a poza tym jeszcze tylko peruka, dużo na golasa, ale Ewelina Marciniak potrafiła umotywować, dlaczego to było potrzebne. Kwestia nagości na scenie jest bardzo indywidualna, są tacy, którzy wręcz ją lubią, ja nie, nie jest to dla mnie komfortowa sytuacja. Pierwszy raz rozebrałem się jeszcze w Kielcach, w „Hamlecie” u Rychcika byłem jedną z dwóch nagich postaci, które przechodziły w tle, niewiele było widać. Teraz „nagą” scenę mam w „Rasputinie” w reż. Wiktora Rubina, opierałem się, ale w końcu stwierdziłem, że to będzie ciekawe przekroczenie.

W spektaklu „Cienie. Eurydyka mówi” w reżyserii Mai Kleczewskiej grałeś postać drag queen/Tiny Turner.

To była moja inicjatywa, na próbie powiedziałem, że Tina Turner to diwa, którą uwielbiam. Wszystko zaczęło się w 1996 r., kiedy właściwie przypadkiem znalazłem się na jej koncercie na Stadionie Gwardii. Miałem wtedy 13 lat, niewiele widziałem, ale to, co przeżyłem pochłonęło mnie na lata. Pamiętam, że jak tylko wróciłem z koncertu, następnego dnia poszedłem na rynek i kupiłem wszystkie kasety Tiny.

Nigdy nie miałeś pokusy, żeby się ukrywać? Spora część aktorów siedzi w szafie, bo boją się, że coming out zaszkodzi im w karierze.

Zawsze miałem coś takiego w sobie, silną potrzebę, żeby przestrzeń się do mnie naginała, a nie ja do przestrzeni. A różne wątpliwości też mam, nawet teraz, kiedy z tobą rozmawiam, ale jednak chciałbym być akceptowany, jaki jestem. Żyjąc w kraju takim jak Polska, ja i tak codziennie muszę się dostosowywać do rzeczywistości. Wciąż zdarza mi się myśleć, czy jak gdzieś jadę, to mogę założyć to i to, czy przypadkiem nie dostanę wpierdol. Potem to olewam, ale już mam wtłoczone. Dlatego tak ważny jest dla mnie przekaz spektakli, w których występuję i to, co mówię ze sceny. Nawet w przedstawieniu „Hiroshima/ Love” w Biennale Warszawa, który jest o wojnie, atomie i energii jądrowej, mogłem się wypowiedzieć i dołożyć swoją cegiełkę, bo znalazł się moment, żeby powiedzieć, że mam eko-depresję, totalnego doła z tego powodu, że ziemia jest tak bardzo niszczona. I tak samo nie chować się, tylko wychodzić z tematem gejowskim, w „Żonach stanu, dziwkach rewolucji, a może i uczonych białogłowach” Janiczak i Rubina, mówiłem: „Szanowni Państwo, lubię ssać kutasy, jak ktoś ma z tym problem to sorry”.

Na przedstawieniu, które ja widziałem tej kwestii nie było…

Dobra, powiedziałem to dwa czy trzy razy, po raz pierwszy w Kaliszu na Festiwalu Sztuki Aktorskiej. Spektakl był grany dość długo i z czasem mój monolog o byciu niewidzialnym jako gej nie miał już tej siły, wtedy zacząłem improwizować i szukać innej formy coming outu.

Jaka była reakcja widowni na „ssanie kutasów”?

Entuzjastyczna!

Maciej Pesta (ur. 1983) – absolwent Studium Aktorskiego w Olsztynie i Szkoły Filmowej w Łodzi. W l. 2009-2012 aktor Teatru im. Żeromskiego w Kielcach, a w l. 2012- 2017 – Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Wcielił się w rolę Jarosława Iwaszkiewicza w serialu „Stulecie Winnych” (2019). Obecnie można go oglądać w spektaklu „Rasputin” w Kielcach oraz teatrach warszawskich: Syrenie („Nogi Syreny” i „Morderca jest wśród nas”), Komunie Warszawa („Rozmowa o drzewach”), Nowym („Henrietta Lacks”) i Biennale Warszawa („Hiroshima/Love” i „Rewolucja, której nie było”).

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lepiej ze mną nie zadzierać

NATASZA PARZYMIES jest studentką Warszawskiej Szkoły Filmowej, a także reżyserką oraz scenarzystką pierwszego polskiego miniserialu lesbijskiego. Kolejne odcinki mają na YouTube miliony wyświetleń. „Kontrola” to historia dwóch dziewczyn, które przypadkowo spotykają się na lotnisku – właśnie wtedy wychodzi na jaw, że łącząca je kiedyś namiętność wcale nie zniknęła. Z Nataszą rozmawia Monika Balińska

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Na początku chcę ci przede wszystkim pogratulować – ledwo zaczęłaś studiować, a już świętujesz pierwsze sukcesy i robisz rzeczy, których nie zrobił nikt wcześniej w polskiej branży filmowej. Twój profil na YouTube ma 144 tysiące subskrypcji, a pierwszy odcinek „Kontroli” ponad 11 milionów wyświetleń. Spodziewałaś się takiego sukcesu?

Dziękuję ci bardzo! Absolutnie nikt nie spodziewał się takiego sukcesu. „Kontrolę” numer 1 zrobiliśmy jako moje zaliczenie na pierwszym roku studiów w Warszawskiej Szkole Filmowej. Była to dwuminutówka na egzamin o tematyce erotycznej, którą potem wrzuciłam na YouTube z myślą o znajomych. Po kilku dniach zaczęło przybywać wyświetleń, ludzie oszaleli. Po ponad roku wyszedł kolejny odcinek i nikt z nas nie wiedział, jak zostanie odebrany. Ostatecznie widzowie pokochali Majkę i Natalię, ale stres był naprawdę ogromny.

Jak to się dzieje, że „Kontrola” w ogóle powstaje? Z jaką ekipą robisz serial?

Po ogromnym sukcesie naszej krótkometrażówki w internecie, widzowie zaczęli wysyłać wiadomości i komentarze z prośbą o kontynuację, dwie minuty im nie wystarczały! Razem z moim wspaniałym operatorem Filipem Pasternakiem, kierowniczkami produkcji Magdą Knapczyńską i Olą Rudzką oraz aktorkami Adą Chlebicką (Natalia) i Eweliną Pankowską (Majka) stwierdziliśmy, że czas zrobić miniserię – kontynuację pierwszej „Kontroli”, którą na początku traktowaliśmy jak zamkniętą całość. Myślałam o tym długo, aż w końcu jakaś historia zaczęła mi się układać w głowie, wtedy zaczęliśmy szukać pieniędzy na realizację projektu. Filmu nie da się zrobić w pojedynkę. „Kontrola” nie powstałaby bez naszej ekipy, która pracuje pro bono. W większości to moje koleżanki i koledzy ze szkoły filmowej oraz nasi rówieśnicy, którzy po prostu zdecydowali się pomóc. Przy jednym odcinku „Kontroli” pracuje 20-30 osób. Są naprawdę najlepsi na świecie, aż trudno opisać, ile zaangażowania i serca wkładają w ten projekt. Dużą częścią budżetu „Kontroli” jest wsparcie finansowe Parady Równości oraz naszych fanów, którzy wzięli udział w zrzutkach internetowych. Bez nich byśmy nie ruszyli. Potem dołączyło się m.in. Panavision Polska, od których mamy profesjonalny sprzęt filmowy.

Dostajesz dużo wiadomości od fanów?

Z każdym odcinkiem coraz więcej, to jest naprawdę niesamowite. Ludzie są tak zaangażowani w tę historię… Mamy prawdziwy fanbase, co jest szczególnie dla mnie mega fajne – zawsze byłam fanką serii, filmów i postaci, a teraz jestem po drugiej stronie. Jestem odpowiedzialna za losy Majki i Natalii, przez moje decyzje scenariuszowe ludzie albo będą się śmiać, albo płakać. To jest tak dziwne uczucie, z odcinka na odcinek coraz większa odpowiedzialność. Dostaję też czasami długie e-maile i wiadomości od widzów. Piszą, że „Kontrola” pomaga im w akceptacji siebie i daje nadzieję. Od polskich widzów dostaję przede wszystkim podziękowania, że coś takiego powstało nareszcie w Polsce. Nie muszą już sięgać do zagranicznych seriali, tylko widzą siebie i swoje historie dziejące się w Polsce i po polsku. Ponadto dostępne za darmo i dla wszystkich na YouTube. Nigdy nie zapomnę wiadomości od jednej z polskich fanek, która napisała, że boi trzymać się swoją dziewczynę za rękę w miejscach publicznych, ale po obejrzeniu „Kontroli” zaczęła próbować od czasu do czasu, bo nasz miniserial dał jej odwagę!

Z jakich części świata pochodzą widzowie „Kontroli”?

Fani „Kontroli” są rozsiani po całym świecie. Najwięcej mamy ich w Brazylii i USA. W Polsce oczywiście też, ale jesteśmy po prostu mniejszym krajem, co widać w naszych statystykach. Większość filmu rozgrywamy w ciszy i spojrzeniach. Jest mało dialogów, co moim zdaniem dobrze wpływa na międzynarodową popularność. To też pokazuje, jak uniwersalne są perypetie naszych głównych bohaterek.

Gdzie znalazłaś pomysł na taką historię? Inspirujesz się swoimi doświadczeniami z dziewczynami?

Pierwszą „Kontrolę” zrobiłam po długim i bolesnym rozstaniu. Chciałam zrobić krótką historię o złamanym sercu i o tym, że życie lubi miłości przeszkadzać. Cała „Kontrola” jest totalnie oparta na historiach z mojego życia. Nazywam się Natasza, a jedna z głównych bohaterek Natalia, to mówi samo za siebie. Zawsze się śmieję, że „Kontrola” to wielki „plan zemsty” na moich byłych, niektóre historie i teksty są przeniesione jeden do jednego. Podmienianie piw na pijackim karaoke, ostentacyjne oddawanie stanika przy ludziach, całe zamieszanie sylwestrowe w ostatnim odcinku – lepiej ze mną nie zadzierać! „Kontrola” jest dla mnie szalenie personalną sprawą, razem z nią zmieniałam się i ja.

Masz poczucie, że „Kontrola” jest skierowana przede wszystkim do społeczności LGBTQ+?

Oczywiście znaczna część naszych widzów jest homo, ale zawsze chcieliśmy, żeby była to historia, z którą każdy może się zidentyfikować. Miłość to chyba najbardziej uniwersalna rzecz na świecie. Złamane serce boli tak samo w każdej sytuacji – niezależnie od pochodzenia, płci czy wieku. Każdy z nas kochał, każdy z nas rozpaczał. Konflikt w „Kontroli” nie opiera się na braku akceptacji orientacji seksualnej bohaterek, ale na tym, że podjęły trudne decyzje, nadal czując do siebie wiele i teraz muszą się zmierzyć z konsekwencjami. To sprawia, że „Kontrola” podoba się każdemu bez względu na upodobania seksualne. Chociaż oczywiście, kiedy byłam singielką, wystarczyło powiedzieć w Glamie (warszawski klub LGBTI – przyp. „Replika”), że zrobiłam „ten film o laskach na lotnisku” i noc od razu stawała się ciekawsza.

Jaki wpływ ma na ciebie rozogniona debata o LGBTQ+ w Polsce?

Mam to szczęście, że obracam się w środowisku artystycznym, gdzie ludzie są otwarci na świat – problem nietolerancji nie dotyczy mnie osobiście aż tak bardzo jak zapewne wielu innych. Czasami ktoś się dziwnie spojrzy albo powie coś chamskiego, kiedy idę z moją dziewczyną za rękę, ale dajemy radę. Musimy być sprytniejsi, bo inaczej nic się nie zmieni. My wiemy, jak to wygląda naprawdę, ale większość Polaków buduje sobie wizerunek gejów i lesbijek na podstawie telewizji, w której pokazywane są kontrowersyjne wycinki wyrwane z kontekstu. W „Kontroli” próbujemy pokazać, że osoby LGBTQ+ nie różnią się niczym od reszty społeczeństwa – wrzucamy nasze bohaterki w codzienne sytuacje, a kwestia ich orientacji nie jest fabularnie poruszona i raczej nigdy nie będzie. Jak się okazuje, to właśnie działa. W pamięci utkwił mi jeden komentarz polskiego widza, który brzmiał mniej więcej tak: „Nie podoba mi się to całe LGBT w Polsce, ale podoba mi się jak wy to robicie. Czekam na więcej!”. No i właśnie o to chodzi, że to nie my to w taki sposób robimy, tylko tak wygląda rzeczywistość, tak po prostu jest.

Chciałabyś w przyszłości zajmować się kinem zaangażowanym społecznie?

Chcę robić filmy, które poruszą widza i uwrażliwią go na świat, chociażby w małym stopniu.

Twoja rodzina jest dumna, że robisz „Kontrolę”?

Mój tata to chyba największy fan „Kontroli” na całym świecie, zawsze czyta scenariusze kolejnych odcinków z wielkim przejęciem, daje cenne rady i wsparcie. Z kolei mama statystuje od samego początku jako stewardessa na lotnisku i zawsze wypatruje siebie w kolejnych odcinkach. Mój brat cytuje teksty Majki i Natalii na porządku dziennym i wsparł produkcję finansowo w trudnym momencie. Więc tak, chyba są dumni.

Jesteś bardzo młoda, więc to nic dziwnego, że na planie musisz reżyserować aktorów, którzy są starsi i mają większe doświadczenie niż ty. Czujesz tremę przed zdjęciami?

Oj tak, trema jest zawsze. Mam dopiero 20 lat, a robiąc pierwszy odcinek serialu, to w ogóle 18, więc boję się, że niektórzy mogą mnie brać za małolatę. W przypadku „Kontroli” aktorsko głównie pracuję z Adą Chlebicką i Eweliną Pankowską, obie mają już ogromne doświadczenie, więc szalenie dużo się od nich uczę. Zawsze siadamy razem przed planem i dyskutujemy na temat scen, dialogów i ich postaci. Za każdym razem mają trafne spostrzeżenia i cenne rady, to jest bardzo rozwijające. Na innych planach też daję radę! Ostatnio pracowałam przy moim nowym filmie m.in. z Natalią Sikorą i Tamarą Arciuch. Stres był ogromny, ale jak już rozpoczęliśmy zdjęcia, wszystko poszło bardzo sprawnie. Były niesamowicie profesjonalne, chociaż to projekt studencki.

Jak wybrałaś aktorki do pierwszej „Kontroli”?

To jest całkiem śmieszna historia. Adę znałam ze szkoły, zrobiłyśmy wcześniej kilka zaliczeń razem, poznawszy się dość przypadkowo na planie jednej z etiud operatorskich. Pisząc scenariusz, od razu pomyślałam o niej. Kontakt do Eweliny podsunął mi nasz operator Filip, który pracował z nią na innym planie. Mega się podekscytowałam, bo jeszcze w liceum widziałam ją, jak debiutowała w spektaklu „Ewelina płacze” Anny Karasińskiej w TR Warszawa. Byłam trochę zestresowana, kiedy do niej dzwoniłam, ale na szczęście od razu się zgodziła. Na plan przyjechała wtedy aż z Wrocławia!

„Kontrola” to nie jedyny twój film, w którym opowiadasz kobiece historie. Kobiety są dla ciebie ciekawsze niż mężczyźni?

W każdym filmie, który robię jest po prostu cząstka mnie, a sama jestem kobietą. Tak się złożyło, że po „Kontroli” zrobiłam film o chórze w kobiecym więzieniu, więc chyba na obecną chwilę rzeczywiście kobiece bohaterki są dla mnie ciekawsze i łatwiej mi je napisać.

Reżyseria wymaga przede wszystkim talentu czy pracy?

Pracy i szczęścia. Według mnie talent to kwestia drugorzędna. Reżyseria to bardzo techniczny i konkretny zawód.

Planujesz już kolejne wyzwania po „Kontroli”?

Jestem w trakcie pisania mojego filmu dyplomowego, bo fajnie byłoby jeszcze skończyć studia. Pracuję też nad kilkoma innymi projektami, ale niestety nie mogę jeszcze o nich mówić. Na pewno będzie mega fajnie, dzięki „Kontroli” cały świat stoi teraz przede mną otworem. Mam ogromne szczęście.

Masz jakieś autorytety w świecie filmu?

Dużo, z najnowszych to Noah Baumbach – jego „Historia małżeńska” wgniotła mnie w fotel. Filmem, do którego zawsze wracam po inspiracje jest „Carol” Todda Haynesa no i „Moulin Rouge” Baza Luhrmanna. Jestem dość monotematyczna – miłość, miłość, miłość. Jeśli chodzi o seriale, to „Orange is The New Black”, może pomijając sezon 5 i 6. Jenji Kohan i jej team stworzyli serial o zróżnicowanych autentycznych bohaterkach, za którymi podążasz bez względu na światopogląd. Wzbudzanie takich emocji i zaangażowania widzów to moje największe marzenie jako reżyserki.

Na jakie premiery czekasz najbardziej w tym roku?

Skończyły się Star Warsy to już nie ma na co czekać… A serio, to nowe „West Side Story” Spielberga, „Matthias i Maxime” Dolana, no i oczywiście „Wonder Woman 1984” Patty Jankins!

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

U mnie wszyscy są przerysowani

Z reżyserem JERZYM GRUZĄ rozmawia Rafał Dajbor

 

Jerzy Gruza na planie „Dzięcioła” (1970). Fot. Fototeka – Filmoteka Narodowa

 

Widzę u pana na półce książkę Krzysztofa Tomasika „Gejerel”, a dokładnie jej pierwsze wydanie, którego okładkę zdobi zdjęcie Bohdana Łazuki z filmu „Motylem jestem, czyli romans 40-latka…”

Rzeczywiście, mam tę książkę. I nie ze wszystkim, co tam jest napisane o moich filmach, mogę się zgodzić.

Za chwilę do tego wrócimy, ale pozwoli pan, że na początek zacytuję fragment: Z uwagi na swoje przerysowanie cioty od Gruzy, grane zawsze przez utalentowanych i lubianych aktorów, musiały zostać zauważone przez każdego widza. Przez kilka minut trzeba się było zderzyć z ich istnieniem, nie można było udawać, że ci bohaterowie reprezentują jakąś inną kwestię. Ma to duże znaczenie, bo niezauważanie homoseksualizmu ma bardzo długą tradycję. Czuje się pan prekursorem w otwartym pokazywaniu na ekranie postaci homoseksualnych? „Dzięcioł” wszedł na ekrany w 1971 r., kiedy temat homoseksualizmu właściwie nie funkcjonował w przestrzeni publicznej.

Nie wiem, czy czuję się prekursorem, ponieważ pokazywanie na ekranie postaci gejów było dla mnie czymś zupełnie normalnym, naturalnym, zwyczajnym. Od samego początku pracowałem w środowisku artystycznym, w którym zawsze, także w PRL-u, istniało przekonanie, że homoseksualiści po prostu są, żyją, funkcjonują zupełnie zwyczajnie, tak jak każdy z nas. Miałem wielu przyjaciół wśród tancerzy, śpiewaków czy aktorów, o których wiedziałem, że są gejami. Pracowałem wielokrotnie z baletem Teatru Wielkiego, bardzo się przyjaźniłem ze Stachą Szymańską, czyli świetnym tancerzem Stanisławem Szymańskim. Moimi kumplami i przyjaciółmi byli też Gerard Wilk, Wojtek Wiesiołowski czy Witek Gruca. To byli ludzie na tyle mi bliscy, że ich istnienia ani nie negowałem, ani nie musiałem akceptować, bo uznawałem ich bycie takimi, jakimi są, za normalną i naturalną sprawę.

To jeszcze jeden cytat z książki Tomasika: Twórczość Jerzego Gruzy to najlepszy przykład stereotypowego przedstawiania homoseksualistów. Reżyser był w tej kwestii szczególnie konsekwentny, w jego filmach przewijają się wymalowane, przegięte cioty, często w fantazyjnych strojach…

I to jest właśnie to, z czym się nie mogę zgodzić. Dlaczego niby jestem „szczególnie konsekwentny” w pokazywaniu akurat gejów? Jestem obserwatorem różnych ludzkich typów i sposobów zachowań. Czasem staję wręcz na ulicy i patrzę na jakiegoś faceta czy facetkę, by zanotować w głowie jego czy jej sposób bycia. Normalna cecha reżysera. A przy tym zawsze lubiłem rysować typy ludzkie w swoich filmach ostrą, wyrazistą kreską, z wykorzystaniem pewnych cech charakterystycznych, które kojarzą się z danym typem człowieka. Starałem się, by nie przeszło to w karykaturę, ale by dana postać była pewnym „ekstraktem” swoich najcharakterystyczniejszych cech. Owszem, dotyczyło to także gejów. Ale także dyrektorów, ministrów, robotników, naukowców, lekarzy, mężów, żon, matek, ojców… Nigdy nie chciałem pokazywać akurat gejów w przerysowany sposób, bo u mnie wszyscy byli przerysowani. Co zresztą często mi zarzucano. Liga Kobiet zgłosiła protest przeciwko temu, jak pokazałem postać Magdy Karwowskiej w „40-latku”. Ministrowie i dyrektorzy też nie byli zadowoleni i twierdzili, że ich ośmieszam. A ja miałem na celu jedynie to, by pokazać życie w krzywym zwierciadle, a nie odwzorowywać je „jeden do jednego”, tak jak to się robi dziś w telenowelach.

W postaci gejów wcielają się u pana rewelacyjni aktorzy. W „Dzięciole” jest to Wiesław Michnikowski, w „40-latku” – Wojciech Pszoniak, a w filmie „Motylem jestem…” – Bohdan Łazuka. Czy ci popularni i lubiani aktorzy nie mieli oporów przed wcielaniem się w tamtych czasach w homoseksualistów?

Nie mieli i nie obawiali się tego w żaden sposób, bo jak mówiłem, w środowisku filmowym i teatralnym istnienie gejów i traktowanie ich w normalny sposób było czymś zwyczajnym. Panowało też przekonanie, że gej to człowiek o wyjątkowej wrażliwości. O specjalnym wyczuleniu i psychice, która nie poddaje się chamstwu, brutalności i paskudności życia w PRL-u. Michnikowski zagrał u mnie geja po tym, jak opowiedział, a wręcz odegrał mi w SPATiF-ie scenkę z człowiekiem, z którym pracował w teatrze w Lublinie. Człowiek ten na co dzień chodził w makijażu, z doprawionymi sztucznymi rzęsami, nie mogło być żadnych wątpliwości co do jego orientacji seksualnej, a w rozmowie z Michnikowskim twierdził, że jeśli chodzi o homoseksualistów, to podobno faktycznie są tacy ludzie, gdzieś w Ameryce. Michnikowski wspaniale mi to zagrał.

Chciałbym zapytać o kilku nieżyjących już artystów, których pan znał, a ich homoseksualizm nie jest dziś tajemnicą. Na przykład o Karola Hanusza, przedwojennego jeszcze aktora i piosenkarza, który zginął zamordowany przez poznanego na dworcu kochanka w 1965 r. Czy to prawda, że to właśnie na nim wzorował pan zagraną przez Bohdana Łazukę postać z „Motylem jestem…”?

Hanusz robił na mnie zawsze wielkie wrażenie. Jako człowiek i jako estradowiec. Nawet w moim najnowszym filmie zatytułowanym „Dariusz”, który zrealizowałem w zasadzie jako film niemal amatorski, niezależny, robiony za własne pieniądze, postać, którą gram, jest w jakimś stopniu inspirowana Hanuszem. W czasie, gdy miałem okazję go poznać, był już starszym facetem. Kimś, kto miał za sobą jakąś przeszłość, jakieś przeżycia – jako aktor, jako człowiek, jako mężczyzna i jako gej – a teraz to wszystko odchodziło, znikało, wymykało mu się z rąk, kończyło się. I pozostawał tak naprawdę potwornie samotny. Rzeczywiście w jakimś stopniu postać Łazuki była inspirowana Hanuszem, który zawsze nadgrywał więcej, niż było trzeba. Jak coś było do zagrania na 100%, to Hanusz grał na 120%. Z przesadą i emfazą. Co było i nieco smutne, i jednocześnie zabawne. Bohdan zagrał to zresztą doskonale. A Hanusz był postacią naprawdę niesamowitą. Przed wojną był wielką gwiazdą i przyjacielem największych gwiazd, z Polą Negri na czele. Pod koniec kariery występował natomiast w strasznych już chałturach i nie potrafi ł się odnaleźć w PRL-u. I miał tego świadomość. Moim zdaniem w ogóle postaci gejowskie, przez swoją wyjątkową wrażliwość oraz pewne wyobcowanie z niektórych sfer życia społecznego, idealnie wręcz nadają się do pokazania dramatu człowieka w schyłkowym momencie – na krawędzi życia i odchodzenia. Czego przykładem choćby „Śmierć w Wenecji”, wspaniały film Luchino Viscontiego.

Pracował pan także z Mieczysławem Gajdą.

Mietek był bardzo fajnym i użytecznym aktorem, choć może brakowało mu nieco pewnej wyrazistości. Miewał okresy wielkiej popularności, ale w pewnym momencie wpakował się w kryminalne sprawy, które mu zaszkodziły. Ale nie zmienia to faktu, że był aktorem dobrym, więc angażowałem go bardzo chętnie.

Kilkakrotnie angażował pan też Edmunda Fettinga.

Znałem go bardzo dobrze, grał u mnie wiele razy. Przez jakiś czas nawet się przyjaźniliśmy. Był to ciekawy człowiek, doskonały aktor i wielki introwertyk. Pracowałem z nim w Teatrze Telewizji. W filmie i serialach – nie, bo jak już panu mówiłem, w kinie zawsze lubiłem rysować moich bohaterów wyrazistą, mocną kreską a Fetting był zupełnie innym aktorem. U niego wszystko było ściągnięte, delikatnie narysowane, jakby niedopowiedziane. Każda jego rola miała w sobie coś wręcz nieco mistycznego. A we wszystkim, co grał, nawet gdy były to czarne charaktery, zawsze była jakaś szlachetność.

Mówił pan także o wybitnych polskich tancerzach – Gerardzie Wilku, Stanisławie Szymańskim, Witoldzie Grucy.

To byli fantastyczni artyści i fantastyczni koledzy! Kiedyś w Operetce Warszawskiej, w czasie jakiejś przerwy Szymański siedział w bufecie, a obok przechodził akurat Wowo Bielicki, reżyser, plastyk, w pewnym okresie także mąż Grażyny Hase, znakomitej projektantki mody. Widząc idącego Bielickiego Szymański nagle zanucił: „Ja chcę mieć bobo, ale tylko z Wowo”. Innym razem Szymański siedział w czasie przerwy w próbie i robił coś na drutach. Ktoś go zapytał, co on tam na tych drutach robi, a Szymański na to: „Idzie lato, pruję czapkę, robię slipy”. Anegdoty o nim można by opowiadać godzinami. Za to z Witkiem Grucą wielokrotnie mnie mylono z powodu podobieństwa nazwisk. Ileż ja telefonów w życiu odebrałem, kiedy to rozmówca zwracał się do mnie natychmiast „Panie Witoldzie”. Odpowiadałem wtedy, że to co prawda tylko jedna litera, ale jednak kolosalna różnica płci (śmiech). Miałem sytuację, w której potrzebowałem porozmawiać z kimś, kto zarządzał w PRL-u spółdzielniami mieszkaniowymi w całej Polsce, żeby pomóc załatwić mieszkanie mojej matce. Pojechałem do niego do Łodzi. Przyjął mnie, porozmawiał ze mną i obiecał, że pomoże załatwić sprawę. Złapał za telefon, dzwoni gdzieś i mówi: „Towarzyszu, jest taka sprawa, jest tu u mnie towarzysz choreograf…” – i tu już orientuję się, że myli mnie z Witkiem. Miałem niezły dylemat – czy przyznać mu się, że nie jestem choreografem Witoldem Grucą, czy nie. W końcu nie sprostowałem. Nie pamiętam już, jak dokładnie załatwiłem tę sprawę, ale pamiętam, że potem, w rozmowie ze mną, ten facet był jakoś dziwnie zdystansowany. W końcu dotarło do mnie, że skoro myśli, że jestem Witkiem Grucą, to myśli też, że jestem gejem. A dla takiego partyjnego działacza średniego szczebla zapewne utożsamiało się to z jakimś niesamowitym zboczeniem i zagrożeniem dla niego samego.

Muszę jeszcze zapytać o wyreżyserowany przez pana spektakl „Piękna Helena” z 1965 r., niestety niezarejestrowany, w którym w rolę tytułową wcieliła się Kalina Jędrusik, a gejowski duet zagrali Marian Kociniak i Jarema Stępowski.

Przykro mi, ale zupełnie wypadło mi z pamięci, że w ogóle nakręciłem taki spektakl. Jak zliczyć wszystko, co zrobiłem dla telewizji – seriale, programy, kabarety, koncerty, spektakle i filmy – to jest tego łącznie kilkaset pozycji. I wielu z nich nie umiem już sobie przypomnieć.

Za to na pewno pan pamięta dość nietypowy film w swoim dorobku, czyli „Noc poślubną w biały dzień” (1982). Jan Nowicki, grający tam główną rolę, mówił w jednym z wywiadów, że była to postać geja. Owszem, są tam króciutkie, sekundowe dosłownie ujęcia, w których Nowicki całuje Andrzeja Pieczyńskiego, w prowokacyjny sposób wkłada mu w usta ogórka, ale te zachowania mają charakter pijacki, dzieją się w czasie libacji… homoseksualizm tej postaci nie jest specjalnie widoczny.

Nie jest, bo mi ten film pocięto i zniszczono. Gdy Jerzy Kawalerowicz zobaczył pierwszą wersję filmu – był zachwycony. Potem zaś odbyła się kolaudacja, podczas której Bohdan Poręba tupał – nie mówię tego w żadnej przenośni, dosłownie tupał nogami w podłogę – i krzyczał, że „takich świństw to ja nie widziałem nawet w Paryżu”, który to tekst do dziś mnie zresztą śmieszy. Te „świństwa” kolegi Poręby polegały między innymi na tym, że scena na polu, w której Jan Nowicki goni Andrzeja Pieczyńskiego kończyła się próbą bardzo namiętnego seksualnego zbliżenia między nimi, niemal gwałtu.

Brzmi to jak na początek lat 80. niezwykle odważnie. To byłaby pierwsza męsko-męska scena erotyczna w polskim kinie! A do tego Jan Nowicki, jeden z symboli męskości, w roli geja.

„Byłaby”, bo właśnie między innymi to kazano mi wyciąć. A także inne sceny, które były mocne, świetne, odważne i właśnie wcale niekarykaturalne. Chciałem w pełni poważnie pokazać drapieżną namiętność mężczyzny do mężczyzny. Ale cenzura zrobiła swoje. Mimo to w filmie widać jednak kilka momentów, w których geodeta grany przez Jana Nowickiego pokazuje swój erotyczny stosunek do młodego kolegi. I nie ma w tym nic zabawnego, ani przegiętego. Jak więc pan widzi, to nie jest tak, że w każdym moim filmie pokazywałem gejów jako przegięte cioty. Zacząłem kręcić „Noc poślubną…”, kiedy był akurat tzw. „karnawał Solidarności”, a kolaudowałem w stanie wojennym. Dlatego cenzura tak mocno film zmasakrowała. A i tak nie trafił do kin, doczekał się premiery dopiero w 1996 r.

Chciałbym jeszcze zapytać o dwie kobiety niezwykle ważne dla społeczności LGBTI, otwarcie udzielające jej poparcia, już nieżyjące. Pierwsza z nich to Kora, wokalistka Maanamu, którego piosenki odgrywają ważną rolę w „Nocy poślubnej…”.

Proszę zwrócić uwagę, że zaprosiłem Maanam do współpracy, kiedy nie był to jeszcze ten sławny, doceniany i uwielbiany Maanam, ale początkujący zespół. Ich muzyka szalenie mi się podobała! Kora była wybitną artystką. Celowo nie mówię „wokalistką”, tylko właśnie „artystką”. Bo u Kory wszystko – śpiewanie, pisanie tekstów, kontakt z publicznością, sposób mówienia, sposób ubierania się, poglądy, styl życia, zabieranie publicznie głosu w ważnych dla niej sprawach – było formą wypowiedzi artystycznej. Kreacją i twórczością. Dziś mówi się czasami o kimś takim „artystka totalna”. Kora właśnie taka była.

A Zofia Czerwińska?

Jeśli chciałby pan, bym opowiedział o Zośce Czerwińskiej, to musielibyśmy się umówić na osobny wywiad. Znałem ją i przyjaźniłem się z nią, mam wrażenie, od zawsze. Zosia należała do ludzi perfekcyjnie umiejących w jednej sekundzie wykreować sytuację komiczną, pełną absurdalnego humoru. Miała niesamowity dar celnej riposty. Tworzyła sytuacje, o których trudno się opowiada, bo one były niesamowicie śmieszne w momencie, w którym się działy. A powtarzane teraz są już tylko zwykłą opowieścią, anegdotką. Ale jedną z nich spróbuję przedstawić. Kiedyś w ciągu dnia przyszedłem do SPATiF-u – a trzeba wiedzieć, że SPATiF żył wieczorami, zaś w ciągu dnia był niemal pusty – z dziewczyną, z którą chciałem porozmawiać. Było prawie kompletnie pusto, tylko przy jednym ze stolików siedziała Zośka. Zanim jeszcze z moją towarzyszką zdążyliśmy na dobre usiąść, Zosia dosunęła sobie do naszego stolika krzesło ze słowami „Dosiądę się do was, bo widzę, że się nudzicie”. Wymyśliła i zrealizowała tę sytuację w ułamku sekundy. Potrafiła kreować takie sytuacje w każdej chwili i na każdy temat.

Kończy pan swój najnowszy film „Dariusz”, jego bohaterami jest dwóch mężczyzn…

…których łączy bardzo skomplikowana relacja, mająca także aspekt homoseksualny, zwłaszcza ze strony starszego z nich, którego gram. Tak jak wspominałem, jest to film „prywatny”, kręciłem go za grosze, więc nie mogłem do tej roli wziąć np. Janusza Gajosa czy Jana Nowickiego, którzy z pewnością świetnie by to zagrali. Rzeczywiście gram geja, ale nie ma tam zbyt wielu scen, które by to podkreślały, kwestia orientacji seksualnej mojej postaci jest raczej zaznaczona, niż dorysowana w jednoznaczny sposób. Znacznie ważniejszy jest dla mnie aspekt związany ze starością, z odchodzeniem mojego bohatera, który jest aktorem, niespecjalnie spełnionym zawodowo, a teraz w dodatku próbującym się jakoś odnaleźć w opartym na komercji show- -biznesie. Dlatego właśnie grając tę postać, miałem w głowie Karola Hanusza, który, choć bynajmniej nie był niespełniony, znalazł się jako artysta w podobnej psychologicznie sytuacji. Scenariusz był parokrotnie przerabiany, bo jego pierwsza wersja rozpisana była na kobietę i mężczyznę. Jednak po jakimś czasie i po pewnych próbach uznałem, że relacja między dwoma mężczyznami będzie po prostu o wiele ciekawsza.

Kiedy premiera?

Na razie zgłosiłem film na festiwal filmowy w Gdyni. Zobaczymy, czy zostanie zaakceptowany i znajdzie się miejsce na pokazanie go publiczności. Ale nie o siódmej rano w jakimś dalekim od Teatru Muzycznego (w którym odbywają się główne eventy) kinie. Zobaczymy.

Tekst z nr 81 / 9-10 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wymazywanie

Na 379 filmów w polskich kinach 2018 r. tylko 11 miało pierwszoplanowe wątki LGBT

 

 

W zeszłym roku do kinowej dystrybucji w Polsce trafiło 379 filmów, z czego w 11 centralną rolę odgrywał wątek/bohater/ka LGBT (np. „Tamte dni, tamte noce”). W kolejnych 15 istotny „tęczowy” element pojawiał się na drugim lub trzecim planie (np. „Lady Bird”, gdzie chłopak bohaterki okazuje się gejem). Mamy jeszcze epizody, np. przemykające w pojedynczych scenach drag queens, koleżanki Ally (Lady Gaga) w „Narodzinach gwiazdy” albo księża robiący do siebie maślane oczy w „Klerze”. Ten typ reprezentacji nie ma wpływu na fabułę i trudniej zapada w świadomość widza – nie liczymy więc go do podsumowania. Wniosek jest smutny: tylko 26 z 379 (6,5%) filmów ma wątki LGBT. Co więcej, gdyby w tych 379 filmach policzyć stosunek liczby tęczowych postaci do wszystkich, wynik byłby dużo niższy niż odsetek ludzi LGBT w społeczeństwie. Łatwiej spotkać kogoś LGBT w realnym życiu niż na dużym ekranie. Większość polskich widzów (93,5% filmów!) nie natknęła się na żadną reprezentację LGBT w kinie – nie istniejemy. Inspiracją do tych kalkulacji były coroczne raporty GLAAD, amerykańskiej organizacji monitorującej media, przede wszystkim kino i TV, pod kątem widoczności LGBT. GLAAD została założona w 1985 r., raporty prezentuje od połowy lat 90. Raportu za 2018 r. jeszcze nie ma. W 2016 r. odsetek filmów hollywoodzkich z postacią LGBT wyniósł 18,4%, w 2017 – tylko 12,8%, ale i tak sporo więcej niż na polskich ekranach. Dane z USA, podkreślmy, dotyczą wielkich wytwórni – nie obejmują niezależnych produkcji, w których wątki LGBT generalnie są częstsze.

Pierwszy plan

Spośród jedenastu produkcji z pierwszoplanowym wątkiem/bohaterem LGBT, siedem można by nazwać gejowskimi, cztery – lesbijskimi. Głównych postaci biseksualnych lub transpłciowych nie było w ogóle. Najgłośniejszym filmem LGBT 2018 r. były wspomniane „Tamte dni, tamte noce” (premiera: 26.01.2018). Lato, malownicza włoska prowincja, połowa lat 80. – w tej scenerii 17-letni Elio zakochuje się w o kilka lat starszym Oliverze. Obraz Luki Guadagniniego, na podstawie powieści André Acimana (również wydanej w Polsce w 2018 r.), został obsypany deszczem nagród, włącznie z Oscarem za scenariusz dla 90-letnigeo Jamesa Ivory’ego (wyoutowanego geja). Równie świetnie przyjęty przez krytykę był film Robina Campillo „120 uderzeń serca” (11.05), laureat sześciu Cezarów, w tym dla Filmu Roku. To porywająca historia radykalnej francuskiej organizacji ACT-UP Paris z lat 90., walczącej ze stygmatyzacją HIV/AIDS. Bezkompromisowe akcje ACT-UP śledzimy na tle rodzącego się uczucia między działaczami: Seanem i Nathanem, z których jeden żyje z HIV. Czerwiec przyniósł trzy „tęczowe” premiery. W szwajcarskim „Mario” dwaj zakochani w sobie piłkarze pod presją homofobii muszą wybierać między karierą sportową a miłością. W stylowym norweskim horrorze „Thelma” tytułowa bohaterka o ponadnaturalnych zdolnościach musi pokonać uprzedzenia i wpływ fundamentalnie religijnego ojca, by być ze swoją dziewczyną. Filmem LGBT lata był zaś „Twój Simon”, pierwsza hollywoodzka komedia romantyczna dla nastolatków, w której główny bohater jest gejem. 17-letni Simon ma już dość ukrywania orientacji – tym bardziej, że w sieci poznał właśnie interesującego chłopaka, który używa ksywki „Blue” i… chodzi do tej samej szkoły. „Twój Simon” był dużym hitem w USA, ale przez polskie ekrany tylko przemknął. W premierowy weekend nie zebrał nawet 10 tys. widzów. W sierpniu na ekrany weszły „Nieposłuszne”, dramat o dwóch Żydówkach z ortodoksyjnej społeczności w Londynie, których niegdyś łączyła miłość, ale dokonały odmiennych życiowych wyborów: Ronit wyjechała do Nowego Jorku, by móc być sobą, a Esti wyszła za mąż, postanawiając „zapomnieć” o swej homoseksualnej tożsamości. Październik przyniósł historyczną premierę – „Ninę” Olgi Chajdas, pierwszy polski lesbijski film. Nina i Wojtek, małżeństwo z kilkunastoletnim stażem, szukają surogatki, która mogłaby urodzić ich dziecko. Trafiają na Magdę, lesbijkę, dla której Nina traci głowę. Film zdobył nagrody na festiwalach (Rotterdam, Gdynia), ale dystrybucja była tak wąska, że „złapanie” seansu „Niny” stanowiło nie lada trudność. Brazylijski „Hard Paint” (też z października), laureat Teddy’ego, nagrody dla najlepszego filmu LGBT na festiwalu w Berlinie, to historia chłopaka, który rozbiera się i tańczy przed internetowymi kamerkami, malując ciało neonowymi farbami. Od 2 listopada mogliśmy oglądać „Bohemian Rhapsody” – biografię Freddiego Mercury’ego. Ponad 800 mln USD dochodu uczyniło z filmu najbardziej kasową biografię w historii kina. „Bohemian…” spotkała się ze słuszną krytyką za niezgodności z faktami z życia bohatera i za tendencyjne rozłożenie akcentów – sporo ekranowego czasu poświęca się na związek Freddiego z Mary Austin (który miał miejsce, gdy ten nie akceptował jeszcze swej homoseksualności), romanse z mężczyznami zbywa się kilkoma sekundami, a AIDS nie ma na ekranie praktycznie w ogóle. Twórcy jednak nie wymazali homoseksualności Freddiego całkowicie. W ten sposób Freddie stał się praktycznie jedynym gejem, którego w kinach 2018 r. zobaczyła masowa publiczność. W listopadzie oglądaliśmy jeszcze dwie mniejsze produkcje: „Dziedziczki”, paragwajski kandydat do Oscara o parze starszych lesbijek oraz francuskie „Sorry Angel” o perypetiach miłosnych homoseksualnego pisarza i studenta. Spośród wymienionych 11 filmów, tylko dwa były dużymi produkcjami – „Bohemian Rhapsody” i „Twój Simon” („Tamte dni, tamte noce” zdobyły rozgłos i powodzenie, ale nie wyszły z wielkiej wytwórni). Na „Bohemian…” poszło w Polsce ponad 1 milion 200 tys. widzów – to aż ok. 6 razy więcej niż na pozostałe 10 filmów razem wziętych!

Drugi (i trzeci) plan

Wątki LGBT na drugim i trzecim planie? Mamy tu wreszcie 2 postacie trans, i to obie grane przez aktorki trans. W „Touch Me Not” transpłciową prostytutkę gra… transpłciowa prostytutka Hanna Hofmann (patrz: wywiad w poprzednim numerze „Repliki”), a w „Assassination Nation” do paczki przyjaciółek głównej bohaterki należy transpłciowa Bex (Hari Nef), w tle natomiast pojawia się wątek homofobicznego polityka-kryptogeja. Dalej: oscarowy „Kształt wody”, gdzie przyjaciel/sąsiad głównej bohaterki jest starszym, raczej ukrywającym orientację gejem oraz wspomniany „Lady Bird”. W angielskim „Party” przez cały niemal film toczy się tytułowa impreza, a na niej oglądamy m.in. parę lesbijek, przyjaciółek głównej bohaterki (jedna z nich oczekuje dziecka), a końcowy twist… OK, nie spojlerujemy. W bardziej mainstreamowej „Dziewczynie w sieci pająka” Lisbeth Salander (główna postać) romansuje z kobietą, ale to wątek bardziej dekoracyjny niż napędzający akcję, w przeciwieństwie do komedii „Strażnicy cnoty”, gdzie na drugim planie Sam akceptuje swą homoseksualną orientację, robi coming out przed ojcem oraz całuje się z dziewczyną. I jeszcze „Z perspektywy Paryża” (przyjacielem Etienne’a, głównego bohatera, jest Jean Noel, błyskotliwy i ujmujący gej) oraz „Climax” (jednymi z członków grupy tanecznej są dwaj geje). W polskim kinie znajdziemy tylko 2 postacie. Barnaba, gej z „Narzeczonego na niby” stanowi jednak tylko pretekst do wprowadzenia konfliktu w głównej heteryckiej parze. Ona myśli, że on jest gejem, bo Barnaba okazuje się jego przyjacielem. Na dodatek panowie mają jakąś tajemnicę (absurdalnie niewyjaśnioną). Gorzej jest w „Kamerdynerze”, gdzie homoseksualność Kurta to główna cecha, która ma przekonać widza o jego zepsuciu; ostatecznie zostaje on nazistą. Homofobią zalatuje też „Eter” Krzysztofa Zanussiego, gdzie mamy trzecioplanowy wątek księdza (fałszywego, jak się okazuje), który jest gejem, chodzi na chłopaków do burdelu. Mogliśmy też na ekranach obejrzeć trzy dokumenty o nieżyjących postaciach LGBT: „Książę i dybuk” o przedwojennym reżyserze Michale Waszyńskim, „Whitney” o supergwieździe pop Whitney Houston i „McQueen” o projektancie mody Alexandrze McQueenie. Wątki LGBT w tych filmach były jednak poboczne, stąd ich kwalifikacja do drugiego planu.

Dumbledore kocha Grindewalda, ale… nie na ekranie

Przyczyny tak małej reprezentacji LGBT w kinie 2018 r. są tyleż smutne, co oczywiste. Uprzedzenia. Homofobia. Przekonanie, że widzowie nie są w stanie zaakceptować postaci LGBT – nie tylko ze strony producentów, ale również dystrybutorów i kiniarzy – np. ani sieć Multikino, ani Helios nie grały „Tamtych dni, tamtych nocy”. A na słaby wynik „Twojego Simona” składa się m. in. nieumiejętność dystrybutora w dotarciu do głównego targetu, czyli młodych kobiet i gejów. Przeszkodą był tylko mały budżet na reklamę, czy uprzedzenia również? (W ogóle do polskich kin nie wchodzi najgłośniejszy film LGBT ostatnich miesięcy: „Boy Erased” z Lucasem Hedgesem jako młodym gejem wysłanym przez rodziców – Nicole Kidman i Russell Crowe – na terapię konwersyjną). Poza „Simonem” i „Bohemian Rhapsody”, spośród dużych produkcji, jeszcze tylko „Deadpool 2” zawiera postacie LGBT – uroczą lesbijską parę. I jest to, w 2018 r., przełom. Bo w ramach Marvel Cinematic Universe powstało już 20 filmów (w tym ostatni „Avengers”, gdzie już na plakacie widnieje 20 bohaterów/ek), znajdziemy w nich dziesiątki postaci, wiele ras kosmitów, gadającego szopa itp., ale ani jednej osoby LGBT. W „Czarnej Panterze” nakręcono sekwencje potwierdzające queerowość Okoye, oczywistą dla tych, którzy znają komiks, na podstawie którego powstał film – ale w filmie Okoye queerowa już nie jest. To powtórka z 2017 r., gdy to samo „przydarzyło się” biseksualnej Walkirii z „Thor: Ragnarok”. Producent Kevin Feige zapewnia, że już, już niedługo to się zmieni, ale trzeba dużo pracy, by odkręcić mit wyłącznie heteryckiego świata. Co z tego, że Lando z „Hana Solo” według scenarzysty jest panseksualny, jeśli dowiadujemy się o tym… tylko z prasowego wywiadu? Jeszcze bardziej absurdalny przypadek to tegoroczny odcinek franczyzy „Fantastyczne Bestie”. J.K. Rowling po wydaniu ostatniej części książek o Harrym Potterze, ogłosiła, że Dumbledore jest gejem i kochał się w Grindelwaldzie. Teraz sama stworzyła sobie idealną możliwość potwierdzenia tego w kolejnym scenariuszu, jednak nie zrobiła tego. Romantyczna przeszłość Dumbledore’a i Grindelwalda jest bezpośrednią motywacją działań tego pierwszego w filmie, jednak widza się o niej nie informuje, przez co fabuła jest niezrozumiała. W polskiej „Planecie singli”, hicie z 2016 r., mieliśmy postać Marcela (Piotr Głowacki), geja, przyjaciela głównego bohatera. Marcel kończył film z potencjalnym chłopakiem u boku, ale w zeszłorocznym sequelu zniknął nie tylko ten chłopak – „Planeta Singli 2” dostała takiej amnezji, że zniknęła jakakolwiek sugestia, że Marcel mógłby być kimkolwiek zainteresowany romantycznie – w filmie kręcącym się non-stop wokół miłości! Analogicznie z „Mamma Mia 2”: w pierwszej części (z 2008 r.) sugerowano, że bohater Colina Firtha jest gejem i nawet znajduje sobie chłopaka. W zeszłorocznej dwójce na ten temat – cicho sza. Czy obejrzymy w końcu film superbohaterski o biseksualnym facecie? Kryminał z policjantką lesbijką? Komedię romantyczną z trans bohaterem? Dramat obyczajowy o parze gejów adoptujących dziecko, granych przez, dajmy na to, Ryana Goslinga i Leonardo DiCaprio? Oby sukces „Twojego Simona” (w USA) czy „Bohemian Rhapsody” (na całym świecie) spowodował większą śmiałość w pokazywaniu tęczowych bohaterów/ek. Na koniec ostatnia ważna sprawa: widzowie, jak wiadomo, głosują nogami – chodząc do kina. Internetowa wypożyczalnia LGBT outfilm.pl ma się dobrze (niebawem poświęcimy jej osobny tekst), ale filmy LGBT mają generalnie słabą frekwencję. Zdaje się, że wielu kinomanów LGBT wciąż siedzi w szafie, hołdując zasadzie: „Oglądaj w domu, po kryjomu”. A więc pracę musi wykonać również sama społeczność LGBT: jeśli chcemy mieć należną nam reprezentację w kinie, powinniśmy do tego kina na filmy LGBT częściej chodzić.

Tekst z nr 77 / 1-2 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks cz. 7: ikony gejowskiego porno

Tekst: Krzysztof Tomasik

Większość odeszła w zapomnienie, ale kilku gwiazdorów gejowskiej erotyki z USA przeszło do legendy. Na ekranie byli młodzi i seksowni, ich życie obfitowało w dramatyczne wydarzenia. Przedwcześnie zmarli. Wymarzeni bohaterowie biografii!

 

Al Parker i Casey Donovan w klasyku „Th e Other Side of
Aspen” (1978).

 

W latach 70. i 80. przez amerykańskie porno gejowskie przewinęły się setki mężczyzn, ale najczęściej jedyne, co po nich zostało, to zapis na taśmie filmowej i, rzadziej, nagie zdjęcia w erotycznych magazynach. W internecie nie brakuje stron z filmami sprzed 30 czy 40 lat, a wielbiciele retro erotyki wrzucają nawet zeskanowane fotki w zmysłowych pozach, ale zazwyczaj na tym kończy się wiedza o podziwianych idolach. W biogramach nie ma prawdziwych imion i nazwisk, dat urodzenia, nie sposób dowiedzieć się, którzy z aktorów byli gejami także poza ekranem, a którzy seksem z mężczyznami zarabiali na życie (plotka głosiła, że np. popularny w latach 80. wąsacz Joe Porcelli miał żonę w Pensylwanii). Ten niedostatek informacji ma przyczyny. Aktorów, dla których występy w porno stały się sposobem na życie, było niewielu, większość znikała bez śladu po zrealizowaniu kilku tytułów. Niemal zawsze przyjmowali pseudonimy (czasem inne dla każdej wytwórni, różne dla filmów homo i hetero). Ogromna większość z nich padła ofiarą AIDS – to były czasy największej epidemii, a jednocześnie – niestosowania prezerwatyw. Ci, którzy uniknęli HIV, ginęli w wypadkach drogowych (Bob Blount: 1947-79; Dick Fisk: 1955-83; Leo Ford: 1957-91), przez przedawkowanie narkotyków (Daniel Holt: 1958-93; Jon Vincent: 1962-2000), morderstwo (Christopher Lance: 1966- 94), samobójstwo (Joel Curry: 1948-86; Kyle Carrington: 1961-89). Na palcach można policzyć popularnych w latach 70. i 80. aktorów gejowskiego porno, którzy żyją do dziś. W czasach, gdy homoseksualność była mało obecna w przestrzeni publicznej, gejowska erotyka miała kluczowe znaczenie dla mężczyzn dopiero określających się seksualnie. Choć minęło kilkadziesiąt lat, wielu z nich wciąż z sentymentem wspomina kina porno albo filmy oglądane w tajemnicy przed rodzicami na cudem zdobytej kasecie wideo. Aktorzy tam występujący, często stawali się bohaterami fantazji – wyjątkowych, bo pierwszych. Kilku z nich odegrało ważną rolę w historii amerykańskiej emancypacji LGBT. Najwięcej wiadomo o tych, którzy stali się bohaterami biograficznych książek.

CASEY DONOVAN (1943-87)

Wspominałem o nim już w pierwszej części cyklu („Replika”, nr 69), bo od niego wszystko się zaczęło. Zanim pojawił się Casey Donovan, gejowskie porno nie miało gwiazdorów, tylko anonimowych chłopaków podpisanych jedynie (zmyślonymi) imionami. Naprawdę nazywał się John Calvin Culver i właśnie jako Calvin lub Cal Culver występował początkowo w teatrze i filmie. Do porno przyszedł ze… szkoły, bo wcześniej był nauczycielem. Ta praca zaczęła szybko go nudzić, nie mogła wygrać w zderzeniu z gejowską infrastrukturą oferowaną przez Nowy Jork. Jak sam potem opowiadał, aktywność seksualną rozpoczął dość późno, bo choć „od zawsze” wiedział, że jest gejem, pierwszy raz uprawiał seks dopiero w koledżu, ze swoim profesorem. Kiedy został usunięty ze szkoły (ponoć przyczyną była przemoc w stosunku do uczennicy), zaczął próbować sił jako aktor, a na życie zarabiał jako męska prostytutka. 25-letni blondyn ze zniewalającym uśmiechem i 20-centymetrowym penisem, proporcjonalnie zbudowany (175 cm wzrostu i 70 kg wagi) szybko stał się najlepiej opłacanym eskortem w mieście. Dzięki jednemu z klientów udało mu się dostać do prestiżowej agencji Wilhelmina Models. Na przełomie lat 60. i 70. jako fotomodel zarabiał 60 dolarów na godzinę. W filmie zaczynał od niskobudżetowych produkcji. Pierwszy raz pokazał się nago w sensacji „Ginger” (1971), a pierwsze sceny niesymulowanego seksu zaliczył w „Casey” (1971). Prawdziwy przełom to jednak „Boys in the Sand” (1971), gejowskie porno, które przebiło się do mainstreamu. Debiutujący reżyser i scenarzysta Wakefield Poole, wcześniej choreograf na Broadwayu, szukał pięknych ludzi i zachwycających plenerów. Postanowił zrobić film nie tylko profesjonalnie nakręcony, ale też pokazujący urodę męsko-męskiego seksu. Donovan zagrał głównego bohatera, który na słonecznej plaży ma trzy przygody seksualne. W jednego z jego kochanków wcielił się Peter Schneckenburger (Peter Fisk), prywatnie partner reżysera. Od tego momentu Casey był gwiazdą. Miał fanów, zapraszano go na przyjęcia, proszono o wywiady, publikowano zdjęcia w magazynach. Chciał grać w kinie głównego nurtu, w wywiadzie dla „San Francisco Examiner” z 1974 r. mówił o dotychczasowych rolach: Nie wstydzę się tych filmów, ale mam nadzieję, że moja kariera pójdzie teraz w bardziej poważnym i odpowiednim kierunku. Nie udało się, za to świetnie wiodło mu się w porno. Klasyk złotej ery kina erotycznego Radley Metzger obsadził go w „Score” (1974) o dwóch parach, które na jedną noc wymieniają się partnerami, kobieta uprawia seks z kobietą, a mężczyzna z mężczyzną. Metzger zaprosił go też do jednego ze swoich kolejnych filmów, „The Opening of Misty Beethoven” (1976), gdzie Casey pojawił się przewrotnie w niewielkiej roli geja prowadzącego galerię, który zostaje podstępem uwiedziony przez kobietę. Biograf aktora twierdzi, że miłością życia Donovana był starszy o blisko dwadzieścia lat hollywoodzki amant Tom Tryon (1926-91), najbardziej popularny na początku lat 60., kiedy otrzymał nominację do Złotego Globu za „Kardynała” (1963) i został wybrany na partnera Marilyn Monroe w jej ostatnim, nieukończonym filmie „Something’s Got to Give” (1962). Donovana poznał w 1973 r., gdy właśnie zrezygnował z aktorstwa by poświecić się pisaniu, odniósł spory sukces powieścią grozy „The Other” (1971). Tryonowi schlebiało, że ma pożądanego kochanka, ale jednocześnie wstydził się jego występów w porno i przeszłości męskiej prostytutki, której Casey nie zamierzał ukrywać. Rozstali się w 1977 r. W 2010 r., wiele lat po śmierci Donovana, niusem stał się wygrzebany wywiad, w którym aktor wyjawił, że miał romans z legendarnym Supermenem, czyli Christopherem Reeve’em (1952-2004). Poznali się w połowie lat 70., gdy brali udział w przesłuchaniach na Brodawayu. Donovan opowiadał: Christopher był wspaniałym kochankiem i myślę, że wyzwoliłem go seksualnie. Nie sądzę, że był gejem, ale wydawał się gotowy, by raz tego spróbować, był ciekawy. Nazwał go także „Mężczyzną moich marzeń”, romans miał trwać 2 miesiące; zakończył się, gdy Reeve zorientował się, że ma do czynienia z aktorem porno. Casey Donovan przez 15 lat utrzymał pozycję gwiazdora, ostatni film („Fucked Up”, 1986) nakręcił, gdy miał już problemy ze zdrowiem. Zmarł 10 sierpnia 1987 r. na zapalenie płuc spowodowane AIDS. Szybko stał się ikoną. W 1998 r. Roger Edmonson opublikował biografię „Boy in the Sand”, prawie 20 lat później ukazała się kolejna „Blond Bombshell. Gay Porn’s Pioneering Megastar” Davida Breta. W 2015 r. wystawiono spektakl „My Dinner With Casey Donovan” opowiadający o młodym chłopaku, który ukrywa swój homoseksualizm do czasu, kiedy w jego życiu pojawi się ekranowy idol, Casey Donovan.

AL PARKER (1952-92)

Z Alem Parkerem Casey Donovan nakręcił scenę namiętnego seksu w klasycznym „The Other Side of Aspen” (1978) o erotycznych przygodach instruktora narciarstwa i turystów w tytułowym kurorcie. Młodszy o prawie 10 lat Parker prezentował inny typ, typowy dla przełomu lat 70. i 80. Miał mroczne spojrzenie i nie zniewalał urodą; był atrakcyjny i seksowny, ale w sposób pozornie dostępny dla każdego. Biograf aktora uznał, że Parker idealnie ucieleśniał wizerunek przeciętnego geja, z którym można się było utożsamić i go naśladować, dlatego książkę o nim nazwał „Klon” (2000). Parker wciąż ma zaprzysięgłych fanów, jeden z nich napisał w 2015 r.: To ikona, ideał, nie do zastąpienia. Al Parker był kwintesencją gejowskiej gwiazdy porno, która kradła serca i lędźwie fanów przystojnym wyglądem, seksualną wytrzymałością, potężnym kutasem i ekranową prezencją. Naprawdę nazywał się Andrew Robert Okun. Jego pierwsze doświadczenie seksualne było traumatyczne: w wieku 15 lat został zgwałcony. Dwa lata później pojechał do Woodstock na festiwal muzyczny (widać go w tłumie na plakacie filmu dokumentalnego), gdzie seks uprawiało się głównie w vanach, co stanie się później motywem wielu jego scen erotycznych. Ciekawe były też jego pierwsze lata po skończeniu szkoły, kiedy przeniósł się do Los Angeles i trafił do rezydencji… „Playboya”, pracował tam przy obsłudze projektora. Ponoć Hugh Hefner celowo dobierał pracowników spośród gejów, by nie stanowili zagrożenia w uwodzeniu licznych dziewczyn przewijających się przez rezydencję. Właśnie tam atrakcyjnego chłopaka wypatrzył producent gejowskiej erotyki i założyciel Colt Studio, Rip Colt, który wymyślił mu pseudonim i ułatwił start w branży. Już jako Al Parker zaczął od pozowania do nagich zdjęć. W różnych okresach bywał uzależniony od narkotyków i seksu, ale w przeciwieństwie do wielu aktorów porno nie wyobrażał sobie bycia singlem. Mężczyzna jego życia to Steve Taylor (1940-86) z którym spędził ponad dekadę. Nie tylko występowali razem, założyli też firmę producencką Surge Studio, Parker zajął się również reżyserią. Jedną z ciekawszych produkcji był autotematyczny „Flashback” (1981) o potrzebnie dostarczania ciągle nowych gwiazd erotycznemu biznesowi, można go interpretować jako opowieść o poszukiwaniach „następcy”. Dodatkowy smaczek: Parker gra samego siebie (przedstawia się jako Al Parker), aktora i reżysera, który kręci „Flashback” (na ścianie widzą plakaty poprzednich filmów: „Inches” i „Wanted”). W roli wspólnika występuje Steve Taylor, pada też nazwa firmy: Surge Studio. W ostatniej scenie bohater rozmawia z obiecującym aktorem (Kip Noll), narzeka, że współpracuje z wieloma gorącymi facetami, ale brakuje ciągle tego jednego, który ma to „coś”. Idą razem do studia, Parker fotografuje onanizującego się Nolla; wydaje się, że znalazł to, czego szukał. Taylor zmarł w 1986 r., był jedną z pierwszych ofiar AIDS w branży porno. Parker przeżył go o 6 lat, o ostatnich latach jego życia pisałem w drugim odcinku cyklu („Replika”, nr 70). Biografia Parkera posłużyła do stworzenia sztuki teatralnej Drew Sachsa „Znany jako Al Parker”. Akcja dzieje się w maju 1980 r., bohaterem jest 16-letni Nicky, który rzuca szkołę i jedzie do West Village, gdzie spotyka gejowskiego gwiazdora. Kariera Ala Parkera jest właśnie na zakręcie, co skłania go do podsumowań i opowiedzenia nowemu przyjacielowi historii swego życia.

JOEY STEFANO (1968-94)

Kiedy pod koniec lat 80. Joey Stefano zaczął grać w filmach, „złota era porno” należała już do przeszłości. Dominowały kręcone techniką wideo, często pozbawione fabuły produkcje, w których pod mniej lub bardziej sensownym pretekstem prezentowano kolejne sceny seksu. On jednak od początku zwrócił na siebie uwagę. Był niesamowicie seksowny, jego biograf nazwał go „księciem namiętności”. Działało także nieco przymglone spojrzenie. Stefano stworzył nowy seksualny typ na ekranie, ukuto nawet specjalnie dla niego określenie „agresywny pasyw”, bo w seksie analnym zazwyczaj był stroną bierną, ale nie dającą się zdominować, wymagającą. Najlepszym świadectwem zainteresowania jego osobą może być fakt, że w 1992 r. został zaproszony przez Madonnę do wzięcia udziału przy powstawaniu książki „Sex” (sesja zdjęciowa z Udo Kierem), pojawił się także w jej dwóch teledyskach („Deeper and Deeper” i „Erotica”). Sukcesom zawodowym nie towarzyszyła stabilizacja w życiu prywatnym. Był uzależniony od narkotyków (heroina i kokaina), w 1990 r. zdiagnozowano u niego HIV. Na jakiś czas związał się z określającym się jako biseksualista i także uzależnionym Jonem Vincentem, popularnym aktorem gejowskiego porno, wystąpili razem w kilku filmach. Stefano znaleziono martwego w motelu 21 listopada 1994 r. Miał zaledwie 26 lat, oficjalnym powodem zgonu było przedawkowanie narkotyków. Dwa lata później ukazała się jego pierwsza biografia „Wonder Bread & Ecstasy: Th e Life and Death of Joey Stefano”, kolejną opublikowano w 2015 r.

Tekst z nr 77 / 1-2 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.