Koniec z Eddym

reż. A. Smolar. Wyst.: D. Dobosz, S. Roszczuk, R. Wasiewicz, E. Żak, D. Biernat, M. Pempuś, M. Smoliński. Teatr Studio w Warszawie, premiera: 24 X 2020.

Daniel Dobosz, fot. Bartek Warzecha

Do obejrzenia na platformie VOD teatru: https://www.vod.teatrstudio.pl/wideo/57/publiczne. To dość frustrujące pisać o spektaklu, który chce się polecić, ale nie wiadomo, kiedy znów będzie go można zobaczyć. Został wprowadzony do repertuaru w okresie, kiedy na widowni mogło być już tylko 25 procent widowni, pokazany kilka razy, wkrótce teatry zamknięto. Obecnie (połowa stycznia) można zapoznać się z przedstawieniem jedynie przez internetową projekcję na platformie VOD Teatru Studio.

Pisarza Édouarda Louisa w „Replice” chyba nie trzeba przedstawiać. Zarówno „Koniec z Eddym”, jak i późniejsza „Historia przemocy” nie tylko ukazały się w polskim przekładzie, ale także przez wiele miesięcy okupowały listę bestsellerów Bearbooka, internetowej księgarni LGBT. Zaskakujące, że obie tak błyskawicznie doczekały się teatralnych wersji, o wystawionej w Gnieźnie „Historii przemocy” w reżyserii Eweliny Marciniak już pisałem („Replika”, nr 83), teraz otrzymujemy zdecydowanie lepszy spektakl Anny Smolar. Swoją drogą to dość znaczące, że do przeniesienia na scenę książek, w których tak istotną rolę odgrywa homoseksualność, w obu przypadkach zaproszono heteroseksualne kobiety, mimo dość powszechnego przekonania o dominacji gejów w polskim teatrze.

„Koniec z Eddym” to rodzaj autobiografii. Louis wraca w niej w rodzinne strony, do biednego dzieciństwa, życia, które musiał i chciał porzucić, nie tylko, aby odnieść sukces jako pisarz i wejść w paryskie sfery, ale także po to, aby móc zaakceptować swój homoseksualizm. Odciął się także symbolicznie, Eddy stał się Édouardem. Opisuje to wszystko z mieszaniną wstydu i niechęci, ale też sentymentu.

Spektakl Smolar jest dość wierną, a zarazem inteligentną adaptacją. Mniej gejowską niż książka, co w tym wypadku jest raczej stwierdzeniem faktu niż zarzutem. Po prostu kwestia klasowości wydaje się mieć dla reżyserki większe znaczenie niż orientacja seksualna. Nie znaczy to oczywiście, że tematu nie ma. Już w pierwszej scenie ojciec (Rob Wasiewicz), oczekujący narodzin Eddiego (Daniel Dobosz), fantazjuje o przyszłości syna, który ma być stuprocentowym heterykiem podbijającym świat i zdobywającym kobiety. Potem jak refren wraca poczucie nieprzystosowania, mierzenie się z wyobrażeniami na temat męskości, bo przecież nawet przez sposób chodzenia można się zdradzić i skazać na prześladowanie za pedalskość. Wszystko to dzieje się we francuskim miasteczku w połowie pierwszej dekady XXI wieku (Louis to rocznik 1992), choć brzmi bardzo znajomo, także w polskim kontekście, zarówno z okresu jeszcze PRL-owskiego, jak i dzisiejszego.

Smolar nie tylko opowiada historię, ale też tematyzuje sam przekaz. Dlatego Édouarda gra Sonia Roszczuk, co dodatkowo podkreśla przepaść, jaka dzieli teoretycznie tą samą postać i pozwala na spieranie się bohatera z samym sobą, co przybiera postać efektownego dialogu. Temu służy także brawurowy monolog Roba Wasiewicza, który wychodzi z roli ojca i opowiada, jakim wyzwaniem jest granie przez aktora geja roli heteroseksualnego mężczyzny – homofoba. Aktorstwo to zresztą jeden z największych atutów spektaklu, oprócz Wasiewicza na szczególne wyróżnienie zasługuje grająca matkę Ewelinę Żak, Dominika Biernat (siostra), i wcielający się w kilka postaci (w tym nauczyciela) Marcin Pempuś. Ich przynależność do „gorszego” świata komunikują świetnie kostiumy, ze specjalnie podwyższonym stanem zrównującym ramiona z czubkiem głowy, które nadają sylwetkom karykaturalny, niemal nieludzki wygląd. To wśród nich Eddy od początku czuje się inny.

Tekst z nr 89 / 1-2 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Planeta małp

Reż. Marcin Liber. Wyst.: A. Kwietniewska, M. Opaliński, A. Kucińska, M. Mrozek, T. Lulek + gość specjalny. Koprodukcja: Teatr Polski w Podziemiu i Instytut im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu

 

Agnieszka Kwietniewska. Foto: Natalia Kabanow

 

Przedstawienie nie traktuje o LGBT w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale można powiedzieć, że tematem jest dyskryminacja, tylko nie z powodu orientacji seksualnej czy płci, a gatunku. Punktem wyjścia jest bowiem pytanie: co by było, gdyby ewolucja przebiegła inaczej? Gdyby Ziemią, zamiast ludzi, zawładnęły rozumne szympansy? Jak wtedy wyglądałby świat i czy poza brodami u samic byłby on tak bardzo inny od naszego, dobrze znanego? Fajnie jest zrobić takie ćwiczenie intelektualne, tym bardziej że całość jest inteligentnie pomyślana, często autentycznie zabawna i świetnie zagrana, a rej wodzą tu m.in. Michał Opaliński (okładkowy bohater „Repliki” nr 46) i Agnieszka Kwietniewska, pamiętna Maria Konopnicka z lesbijskiego spektaklu Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina („Replika” nr 77). W kolejnych scenach poruszane są różne tematy, znajdzie się też miejsce dla szympansa geja, który próbuje zrobić coming out przed przyjacielem. Innym rewelacyjnym momentem spektaklu jest parodia programu Hanny i Antoniego Gucwińskich z wykorzystaniem autentycznych wypowiedzi ze „Z kamerą wśród zwierząt” – z tym że zamiast ludzi adoptujących małpkę mamy szympansy z małym dzieckiem. Element człowieczy reprezentuje też postać Ludzicy, którą przy każdym wznawianiu spektaklu będzie grać kto inny. Za pierwszym razem była to Halina Rasiakówna, za drugim czarnoskóra wokalistka Emose Katarzyna Uhunmwangho. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

A planety szaleją… (młodzi w hołdzie Korze)

reż. Anna Sroka-Hryń. Wyst.: A. Dec, N. Stachyra, K. Piwosz, M. Polka, J. Jasnowska, O. Lisiecka, M. Dybowski, J. Godzina, W. Melzer, M. Kozakoszczak, T. Osica.

Foto: B Vova Makovskyi

Teatr Współczesny w Warszawie (Scena w Baraku). Ten muzyczny spektakl to naprawdę, zgodnie z podtytułem, hołd dla Kory, zmarłej 3 lata temu legendarnej wokalistki, sojuszniczki LGBT, diwy gejowskiej. Gdyby ktoś zapomniał, „A planety szaleją…” przypominają, jak wspaniałe były piosenki Maanamu i teksty samej Kory. Wszystko jest tu podporządkowane wykonywanym utworom, nic nie rozprasza: mała scena, 11 wykonawców, sześć kobiet i pięciu mężczyzn, identyczne garniturowe stroje, skromna scenografia (tylko krzesła i wiszące na ścianie białe skrzydła). Muzyka na żywo to trzy instrumenty i głosy wykonawców. Każdy i każda ma swoją piosenkę, kilka wykonują wspólnie. Utwory dostały nowe, świetne aranżacje Mateusza Dębskiego – czasem po pierwszych taktach wręcz trudno rozpoznać, co będzie wykonywane, choć nie ma tu zapomnianych arcydzieł, tylko największe przeboje z lat 80: od „Boskiego Buenos” i „Szarych miraży” do „Luccioli” i „Się ściemnia”, z „Kocham cię, kochanie moje” na bis. Przekaz wyznaczają śpiewane teksty, więc „Paranoja jest goła” jest o depresji, „Och, ten Hollywood” o marzeniach, a „O! Nie rób tyle hałasu” o pożądaniu. Przedstawienie to efekt zajęć w ramach przedmiotu „Sceny dialogowe muzyczne” na wydziale aktorskim Akademii Teatralnej w Warszawie. To wspaniałe, że młodzi ludzie, którzy dopiero w przyszłym roku skończą szkołę, mogą już teraz występować na prawdziwej scenie, entuzjastycznie oklaskiwani przez publiczność. Nie można im odmówić talentu, zapału, dobrego zgrania. Zdziwiły mnie tylko kryteria przyjmowania do AT. Po zobaczeniu całego roku ma się wrażenie, że komisja szuka pewnego rodzaju typowości, która przeradza się w banalność; nie ma osób o innym kolorze skóry, wyglądających w jakiś sposób nienormatywnie (choćby płciowo). Wręcz przeciwnie: wszyscy są szczupli, nawet pod względem włosów standardowi: chłopcy z krótkimi, dziewczyny z długimi. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Życie intymne Jarosława

Reż. K. Kowalski; wyst. K. Matuszewski, A. Kociarz, P. Biedroń, R. Ciszewski, M. Miodek, J. Napieralski; muz. R. Ryterski; Teatr Wybrzeże, Gdańsk; premiera: 24 lipca 2020

 

Foto: Dominik Wener

 

Nie, nie chodzi o życie intymne najważniejszego obecnie Jarosława w Polsce (chociaż być może i na ten temat kiedyś powstanie sztuka), a o giganta polskiej literatury XX wieku, Jarosława Iwaszkiewicza, mimo że jego nazwisko w spektaklu nie pojawia się ani razu. Już sam ten fakt potwierdza zapowiedź wyoutowanego reżysera Kuby Kowalskiego (wywiad w „Replice” nr 23), że nie jest to stricte spektakl biograficzny, a raczej historia miłości. Tu jednak pojawia się problem – czy w 1,5-godzinnym spektaklu można było zawrzeć cały burzliwy, pełen niuansów, sześcioletni romans słynnego pisarza z niemal 40 lat młodszym Jerzym Błeszczyńskim? Każdy, kto czytał niezwykły na polskim rynku wydawniczym zbiór listów Jarosława do Jurka „Wszystko jak chcesz” (m.in. na ich podstawie powstał spektakl), ma z pewnością świadomość, że to bardzo trudne zadanie. W życie intymne Iwaszkiewicza zaglądamy więc trochę przez dziurkę od klucza, co zresztą dla heteronormatywnej Polski i tak może być zaskoczeniem. W końcu przez całą edukację czytamy utwory Iwaszkiewicza, nie mając pojęcia o jego szaleńczej wręcz miłości do Jerzego, ich wspólnych planach, marzeniach, kłótniach czy wyjazdach, które zainspirowały Jarosława do stworzenia jednego z najważniejszych opowiadań – „Kochankowie z Marony”. Na tym spektaklu te zaległości można nadrobić. „Życie…” rozpoczyna się oniryczną sceną ostatniego pożegnania Jerzego przez Jarosława, które przez grę świateł i ruch sceniczny ma wiele intymności. Do homoseksualnej miłości Iwaszkiewicza (bardzo podobny do pierwowzoru Krzysztof Matuszewski) wchodzimy więc bez zbędnej gry wstępnej. Tak, jak i w ich życiu, unosząca się w powietrzu śmiertelna choroba Jurka towarzyszy całemu spektaklowi, tak jak i w ich życiu, zapowiadając koniec tej tragicznej (i to nie ze względu na jednakową płeć kochanków) miłości. Kowalski w imponujący sposób poradził sobie z oddaniem skrajnej natury Jurka i jego balansowania między kobietami a mężczyznami, życiem a śmiercią – przedstawił go w osobach aż trzech aktorów (Piotr Biedroń, Marcin Miodek, Janek Napieralski). Może ta trójca to również kontra dla agnostycznej natury Iwaszkiewicza, który w Jurku znalazł swoje bóstwo? Najlepiej w swojej roli wypadła chyba jednak Anna Kociarz (grająca żonę Iwaszkiewicza) – spokojna, nieekspresyjna, religijna, skromna w gestach, która na swój sposób widziała w Jurku i wroga, i… własnego syna, którego nigdy nie miała. Genialnie zagrana! Co ważne, w spektaklu dostrzec też można brak pewności siebie u Iwaszkiewicza w stosunku do jego homoseksualnej natury, co pomaga widzowi zrozumieć postać Karola Szymanowskiego (wuja Iwaszkiewicza), też geja. Wielki kompozytor wydaje odważne, emancypacyjne odezwy ze sceny. Niestety towarzyszą temu sceny mocno „przegiętych” gejów, którzy wywoływali w widzach raczej śmiech (we mnie pewien niesmak), aniżeli skupienie. Popatrzeć na rozciągnięte, piękne ciało Miodka w erotycznych pozach oczywiście zawsze miło, ale… czemu w takich momentach? Po premierze dyrektor Teatru Wybrzeże Adam Orzechowski przyznał, że Kuba Kowalski od wielu lat walczył o wystawienie tego spektaklu. Oby ta „odważna” decyzja Teatru otworzyła bramę dla kolejnych spektakli z wątkami LGBTQIA w Trójmieście. (Tomasz Piotrowski)

Tekst z nr 87 / 9-10 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dochodzenie

reż. Raul Zermeno. Wyst. M. Kociniak, P. Zaborowski, W. Press, I. Machowski, E. Kamiński, P. Pawłowski, J. Wieczorek, A. Seweryn, B. Rylska, K. Chmielewska, L. Herdegen, J. Bukowski, J. Dukay, P. Grabowski, E. Priwieceńcew. Teatr Telewizji, premiera: 18.11.1974

mat. pras.

Byłoby wskazane, żeby Telewizja Polska zaczęła udostępniać przedstawienia ze swojego archiwum, często niewznawiane od momentu premiery, czasem kilkadziesiąt lat. Jednym z takich odkryć może być Teatr Telewizji „Dochodzenie” według meksykańskiej powieści „Murarze”, wyemitowany 18 listopada 1974 r. Na tę sztukę, dziejącą się wśród robotników, nie zwróciłbym zapewne uwagi, gdyby nie Jarosław Iwaszkiewicz, jak zawsze wyczulony na homoerotykę, który dwa dni po projekcji napisał w swoim „Dzienniku”: Bardzo ciekawe doznania po przedstawieniu meksykańskiej sztuki „Murarze”. Nagłe zobaczenie – czego nie można przedstawić w socrealistycznym produkcyjniaku – że zespół robotniczy to taki sam zespół męski, cywilizacyjny, jak była łódź wikingów czy klasztor średniowieczny. Uderzyło mnie to bardzo w znakomitej grze aktorów, licznych i na ogół nowych. Uderzający [Marian] Kociniak, no i oczywiście Janusz Bukowski. Ostatnia scena – nagiego, myjącego się Piotra Zaborowskiego – nagle oczyszczająca. Zrozumienie potęgi takiej nagości jako katharsis – w realistycznej zresztą sztuce. Coś dziwnego u mnie – w moich latach takie odkrycia, a raczej potwierdzenie dawnych odkryć. Potrzeba pornografii? (20.11.1974). Z pornografią Iwaszkiewicz zapewne przesadził, ale niewątpliwie coś jest na rzeczy. Nie chodzi nawet o samą fabułę, która, sądząc z opisów, jest dość banalną opowieścią o szukaniu mordercy jednego z murarzy, tylko oddanie pewnej specyficznej atmosfery męskiej wspólnoty obecnej na budowie, w końcu nie bez powodu robotnik to jeden z archetypów gejowskiej kultury. No i oczywiście pojawić musi się pytanie, czy w końcowej scenie mycia Piotr Zaborowski jest faktycznie nagi, czy jedynie – co bardziej prawdopodobne – półnagi. Znaczenie ma także fakt, że Zaborowski był gejem, cztery lata później został zamordowany w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach.

Szukam informacji o reżyserze przedstawienia. To Raul Zermeno, rocznik 1937, Meksykanin, który przyjechał studiować w Szkole Filmowej w Łodzi. Po jej ukończeniu w 1972 r. został w Polsce, rok po dyplomie zadebiutował w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu „Lizystratą” Arystofanesa, starożytną opowieścią o grupie kobiet, które odmówiły seksu swoim partnerom, by w ten sposób wymusić zakończenie wojny. Spektakl wzbudził kontrowersje ze względu na obecną w nim erotykę, w tym scenografię Kazimierza Wiśniaka; na scenie dominowały bowiem elementy w kształcie fallusów, co miało symbolizować „cierpienia nienasyconych erotycznie wojów”. Po „Lizystracie” Zermeno dwa razy podpisał przedstawienia teatralne „Opery za trzy grosze” Brechta: najpierw sztukę wyreżyserował w Teatrze Nowym w Poznaniu (1974), a potem wspólnie z Januszem Nyczakiem przygotował jej inscenizację w Teatrze Muzycznym w Słupsku (1978). Nyczak był gejem, jedną z pierwszych ofiar AIDS w Polsce, zmarł w 1990 r.

Przy okazji emisji „Dochodzenia”, Zermeno udzielił wywiadu „Tygodnikowi Kulturalnemu”, mówił w nim, że swoim spektaklem chce przybliżyć Polsce specyfikę Meksyku i w ogóle Ameryki Łacińskiej, gdzie drażni go bardzo swobodny stosunek do miłości i niepodważalny kult męskości. Proszę zauważyć: nazwanie kogoś pedałem całkowicie przekreśla jego wartość jako człowieka, choćby nie wiadomo kim był. I odwrotnie – fakt, że mężczyzna ugania się za spódniczkami, że ma parę kochanek, zapewnia już połowę życiowego sukcesu. Z pewnością nie były to refleksje, z którymi można się było zetknąć na co dzień w polskiej prasie w 1974 r.

W tym samym wywiadzie Zermeno mówił o planach, chciał w Polsce zrobić film fabularny, planował adaptację… Iwaszkiewicza, „Młyna nad Utratą”: Scenariusz jest już gotowy. Ten film będzie dla mnie swego rodzaju ogniową próbą – materia fabularna wymaga tutaj wyważenia, wycieniowania, uchwycenia owego niepowtarzalnego klimatu polskości… Centralnym wątkiem opowiadania jest zakamuflowana miłość geja do jego młodszego przyjaciela heteryka. Film nie powstał. Zapewne pod koniec lat 70. reżyser wrócił do Meksyku, zmarł w 2014 r. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Historia przemocy

reż. E. Marciniak. Wyst: P. Nerlewski, O. Malinowski, M. Rozwadowska, M. Karczewski, D. Rybiałek, R. Nowak. Teatr im. A. Fredry w Gnieźnie, premiera: 19.10.2019

Foto: Natalia Kabanow

 

Na szczęście minęły już czasy, gdy najbardziej progresywne spektakle wystawiano daleko od Warszawy, ale i tak „Historia przemocy” w Gnieźnie to swego rodzaju fenomen. Teatr Fredry stara się trzymać rękę na pulsie, także w tematyce LGBTI, czego świadectwem zarówno spektakl „Królowa. Freddie – jestem legendą” o liderze grupy Queen (reż. Piotr Sieklucki, premiera: 5.10.2019), jak i adaptacja głośnej książki Édouarda Louisa. W tej historii najważniejsza jest jedna wigilijna noc w Paryżu, która zmienia życie głównego bohatera (Piotr Nerlewski). Gdy wraca do domu nad ranem, po gejowskiej kolacji z przyjaciółmi, na ulicy zostaje zaczepiony przez intrygującego faceta (Oskar Malinowski), którego zaprasza do siebie. Po udanym seksie zaczyna się agresja, potem przemoc, dochodzi do gwałtu i próby morderstwa. Sprawę komplikuje fakt, że kochanek zmieniający się w oprawcę jest branym za Araba Kabylem, który na co dzień spotyka się z uprzedzeniami, dodatkowo mającym zapewne problem ze swoją homoseksualnością. Książka Louisa, pełna dygresji, wtrąceń i monologów, nie jest łatwa do wystawienia na scenie. Reżyserka wraz z dramaturgiem Janem Czaplińskim zaproponowali dość wierną adaptację, rozbudowany został jedynie wątek siostry (dobra rola Martyny Rozwadowskiej). Całość akcji odbywa się w płytkim basenie, a przelewająca się wciąż woda dostarcza mnóstwa interpretacyjnych znaczeń. Co typowe dla prac Marciniak, spektakl jest atrakcyjny i wysmakowany wizualnie, świetna jest scena seksualnego spełnienia, odegrana do piosenki Whitney Houston. Docenić trzeba także drugi plan, szczególnie Michała Karczewskiego i Dominika Rybiałka w rolach przyjaciół gejów. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Diabły

reż. A. Błońska. Wyst. K. Adamczyk, N. Łągiewczyk, A. Brykalski, O. Czerkaszyna, M. Robaszkiewicz, A. Bożek, K. Bielawka. Teatr Powszechny w Warszawie. Premiera: 7.12. 2019

Klara Bielawka (z lewej) i Aleksandra Bożek, fot. Magda Hueckel

Spektakl petarda! Choć inspiracją była „Matka Joanna od Aniołów” Jarosława Iwaszkiewicza, „Diabły” więcej wspólnego mają raczej ze słynną „Klątwą” oraz „Mefisto”, poprzednim przedstawieniem Agnieszki Błońskiej z Powszechnego. O ile jednak w „Klątwie” chodziło o dominację Kościoła katolickiego w Polsce w każdym aspekcie życia społecznego, o tyle „Diabły” skupiają się na dyskryminacji kobiet i tłumieniu kobiecej seksualności, a gdyby chcieć wybrać jedno słowo klucz całości byłaby to… wagina, obecna zarówno w scenografii, jak i piosence (Karolina Adamczyk śpiewa „Love Your Vagina”). Nie ma tu linearnej historii, są kolejne sekwencje odnoszące się do tematu. „Mistrz ceremonii” (Arkadiusz Brykalski) zapowiada sceny dedykowane najczęściej mężczyznom, np. Andrzejowi Żuławskiemu czy Romanowi Polańskiemu, którzy w swoich filmach dołożyli „cegiełkę” do wypromowania kategorii „opętanej”. Jest lekcja anatomii i „uliczny” podryw, ale odwrócony płciowo, to kobiety mówią, co im się w danym facecie podoba i komentują reakcję. Ważną kategorię stanowi kobiece ciało, takie, z którym mamy do czynienia na co dzień: ze strupami, bliznami, cellulitem, przebarwieniami skóry. Nie oznacza to rezygnacji z seksualności, która nie musi być z założenia hetero. Przedostatnia scena to taniec „tęczowej zarazy” dedykowany arcybiskupowi Jędraszewskiemu, wykonany bez majtek, za to z tęczowymi przepaskami na rękach. „Diabły” potwierdzają wysoką formę Powszechnego, który spośród warszawskich teatrów może się obecnie pochwalić najlepiej zgranym zespołem. Cała obsadowa siódemka jest świetna, znakomicie w tej grupie odnalazła się występująca gościnnie ukraińska aktorka Oksana Czerkaszyna, jej pochodzenie zostało wygrane w scenie uświadamiania polskim mężczyznom, że są za mało otwarci na seks analny i złożona przy włączonych wibratorach obietnica „zrobienia im rzezi wołyńskiej”. A w finale (nie mogło być inaczej) otrzymujemy orgazm. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Woyzeck

reż. G. Jaremko. Wyst. M. Górski, M. Maj, J. Dravnel, R. Maćkowiak, P. Smagała, T. Tyndyk. TR Warszawa. Premiera: 10.05.2019

Mateusz Górski i Maria Maj. Fot. Marcin Oliva Soto

Dojrzewający nastolatek przerażony tym, co dzieje się z jego ciałem i w jego głowie to wdzięczny temat, nawet jeśli częściowo wyeksploatowany przez kino i literaturę. Tytułowy „Woyzeck” to zagubiony chłopak (Mateusz Górski), rozpoznający dopiero swoją homoseksualność, rozdarty między wewnętrznym światem, a rzeczywistością, którą tworzą przytłaczająca matka (Maria Maj) i trzej koledzy z zespołu muzycznego, w tym dominujący nad resztą towarzystwa gitarzysta (Jan Dravnel). Dużo tu przerysowania, każdy przywdziewa jakieś maski (czasem dosłownie), relacje między chłopakami pełne są zarówno przemocy, jak i pożądania. Całość ogląda się bardzo dobrze, jest kiczowato, są piosenki zespołu Gówno, pełno też homoerotyzmu (świetne sceny całowania się po ćwiczeniach i golenia koledze włosów łonowych). Studiujący jeszcze Mateusz Górski jest wiarygodny jako pełen dylematów młody chłopak, towarzyszy mu wyborna reszta obsady. W czym więc problem? Choćby w tym, jak ten spektakl jest opisywany na stronie teatru. Zamiast „homoseksualizmu” czy choćby „pragnień homospołecznych” upodobano sobie słowo „męskość”, które jest odmieniane przez wszystkie przypadki. Z opisu wynika, że przedstawienie ma przede wszystkim stawiać pytania o „współczesną męską tożsamość”, w tym rozważać, „czy jest możliwy projekt nowej męskości?” i „do jakich kulturowych wzorów męskości mamy dziś dostęp?”. Najwyraźniej lepsze wielokrotne powtórzenie niż „okropne” słowo na „H”. Druga wątpliwość dotyczy pierwowzoru literackiego, czyli XIX-wiecznego utworu Georga Büchnera, napisanego jako protest przeciwko karze śmierci. Była to rekonstrukcja morderstwa popełnionego w Lipsku przez ubogiego żołnierza, zdradzonego przez ukochaną. Sztuka Büchnera ma tak niewiele wspólnego z tym, co widać u Jaremki, że posiłkowanie się nią odbieram jako niepotrzebne asekuranctwo. Spektakl zrealizowano w ramach konkursu „Debiut TR”, może jego częścią powinno być też wsparcie dla młodych twórców, żeby nie bali się brać odpowiedzialności za to, co pokazują. Nawet jeśli jest to historia młodego geja. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 81 / 9-10 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dzieci księży

reż. D. Kopiec. Wyst: M. Ruciński, M. Byczkowska, Ł. Wójcik, A. Gorajska, M. Wojciechowski, A. Różycka. Teatr Dramatyczny w Warszawie (scena na Woli). Premiera: 17.05.2019.

Modest Ruciński, Marcin Wojciechowski, Łukasz Wójcik Fot. Krzysztof Bieliński

Dwa lata temu na najmniejszej scenie opolskiego teatru Daria Kopiec pokazała „Zakonnice odchodzą po cichu” na podstawie bestsellerowego reportażu Marty Abramowicz. Kameralny spektakl z wyłącznie kobiecą obsadą odniósł niespodziewany sukces, zgarniając liczne zaproszenia na krajowe festiwale i kilka prestiżowych nagród. Kopiec poszła za ciosem i przeniosła na deski sceniczne kolejną książkę Abramowicz – „Dzieci księży”. Tym razem w stolicy, ale wciąż jest kameralnie. Na scenie szóstka aktorów opowiada przejmujące historie. Nie tylko osób, które na różnym etapie dowiedziały się, że ich ojcem jest duchowny, ale też kobiety mającej romans z księdzem. To było tabu. Do tej pory milczeli, teraz chcą dać świadectwo, przestać się ukrywać i bać, poznać innych, swoją opowieść wykrzyczeć, a nawet wyśpiewać. Analogie z sytuacją osób LGBTI są oczywiste, ale to nie wszystko. Jeden z bohaterów (Marcin Wojciechowski) outuje się nie tylko jako dziecko księdza, ale też gej, podwójnie wykluczony przez społeczeństwo i Kościół katolicki. W spektaklu najważniejsze są prawdziwe historie z książki Abramowicz. Im podporządkowano minimalistyczną scenografię i muzykę na żywo, często mającą funkcję rozładowania napięcia. Powstało przedstawienie bezpretensjonalne, wyrównane aktorstwo (Łukasz Wójcik świetnie ogrywa księżowską manierę), podejmujące trudny temat, nieobecny do tej pory w polskim teatrze. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 81 / 9-10 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem jak Nefretete

Z RYSZARDEM CZUBAKIEM, aktorem, kolorowym ptakiem warszawskiego światka gejowskiego, rozmawia RAFAŁ DAJBOR

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Jesteś kolorowym ptakiem, tematem wywiadów z tobą jest zwykle odwaga w byciu sobą. Od kilku dekad gejowski światek stolicy kojarzy cię od razu, bo konsekwentnie nosisz eleganckie damskie stroje – nie tylko do teatru, kina czy klubu, ale na co dzień.

I bardzo się cieszę, że ktoś się mną wciąż interesuje, bo przecież ja już jestem jak Nefretete – postać z innej epoki. Od czasów młodzieńczych czuję się i w związku z tym także ubieram się w stylu „over sex”, poza płcią. Odważnie także wygłaszam publicznie swe poglądy, nazywam rzeczy po imieniu, nikogo przy tym nie obrażając.

Chciałbym porozmawiać o twoim dorobku aktorskim, zagrałeś kilkadziesiąt ról filmowych, dwie teatralne. Pochodzisz z artystycznej rodziny?

Nie w tym sensie, żeby ktokolwiek z mojej rodziny uprawiał artystyczny zawód, ale dziadek i mama przepięknie śpiewali. Z dziadkiem chodziłem do opery i filharmonii, zaszczepił we mnie ogromną miłość do muzyki. Dzięki niemu żyłem w piękniejszym świecie sztuki. Urodziłem się w 1952 r. Gdy byłem dzieckiem, Warszawa była jeszcze bardzo smutna, okaleczona przez wojnę. W dzieciństwie często chodziłem z kimś z rodziny do kościoła. Nabożeństwa odbierałem jako rodzaj przedstawienia teatralnego, w którym księża i ministranci byli w moich dziecięcych oczach aktorami. Po powrocie do domu brałem swój mały stołeczek i mały stolik, który zrobił mi wujek, zakładałem na siebie prześcieradło jako ornat i powtarzałem zapamiętane z mszy teksty. Przyjaciółki babci mówiły, że wyrosnę na księdza. A mnie fascynował teatr.

Już w szkole występowałeś w przedstawieniach teatralnych?

Gdy trzeba było przeczytać wiersz, czy fragment prozy, to panie wiedziały, że Rysio jest do tego pierwszy. W Technikum Nukleonicznym w Otwocku, z którego uciekłem po roku, dostałem nawet nagrodę za przeczytanie fragmentów „Quo Vadis”. A w Szkole Gastronomicznej na Poznańskiej, w której w końcu się znalazłem i w której zrobiłem maturę, był teatr, który prowadziła pani reżyser, przepiękna dama, Halina Racięcka-Dandourian. Ale nie było tak, że mógł tam przyjść każdy, bo taki miał kaprys. Pani Halina przeprowadzała, mówiąc dzisiejszym językiem, casting. Musiałem coś powiedzieć, zaśpiewać. Obejrzała też moją sylwetkę. Zrobiliśmy z nią fragmenty dwóch sztuk – „Ślubów panieńskich” i „Hamleta”.

W technikum gastronomicznym postanowiłeś zostać aktorem?

Wtedy zacząłem o tym na poważnie myśleć. Pani Halina przygotowała mnie do egzaminu do warszawskiej szkoły teatralnej. Napisała liścik polecający i wysłała mnie z nim do pana Leona Góreckiego, aktora Wrocławskiego Teatru Pantomimy oraz wykładowcy PWST w Warszawie. Kazał mi zagrać kilka etiud, popatrzył na mnie uważnie. Powiedział, że mogę, jak się wyraził, „próbować” zdawać. Muszę nadmienić, że byłem w tamtych czasach naprawdę zjawiskowy. Piękny jako chłopiec, ale i piękniejszy od niejednej dziewczyny. Już wtedy nosiłem biżuterię i malowałem się. Czułem się częścią świata dzieci-kwiatów. Umiałem się ładnie ubrać, dobrać ozdoby. Byłem swoim własnym stylistą i wizażystą.

Halinie Racięckiej-Dandourian wiele zawdzięczasz.

Bardzo wiele! To była wspaniała pani, bardzo przeżyłem, gdy umierała na raka prawie na moich oczach. Poznałem też panią Janinę Godlewską, żonę przedwojennego jeszcze gwiazdora, Andrzeja Boguckiego. Ona także przygotowywała mnie, już po śmierci pani Haliny, do egzaminów w szkole aktorskiej. Ale nie od razu poszedłem na sam egzamin. Wcześniej postanowiłem pójść na konsultacje, czyli spotkania pedagogów szkoły teatralnej z tymi, którzy chcieliby zdawać. W sali konsultacyjnej siedzieli: Rena Tomaszewska, absolwentka przedwojennego PIST, która szkole oddała całe swoje serce, obok niej wspaniały artysta Jan Świderski oraz mój ukochany aktor, recytator, radiowiec i wielki miłośnik Norwida, którego i ja kocham – Henryk Ładosz, autor przepięknej audycji radiowej zatytułowanej „Odpowiednie dać rzeczy słowo”, na której się wychowałem, bo zawsze uwielbiałem radio, co mi zresztą zostało do dziś.

Co ci doradzili?

Rena Tomaszewska powiedziała, że mam znakomite warunki i… tu padło „ale”. Od razu dodała, że mogę zdawać, oni nie zamkną przede mną drzwi, ale że czekają mnie problemy, po prostu nie będzie dla mnie ról, bo nie zagram ani kobiety, ani mężczyzny w pończochach i szpilkach. Co w dzisiejszym teatrze jest już normą, bo i ludzie, i teatr się zmienili. To były zupełnie inne czasy, i obyczajowo, i politycznie, panowała przecież cenzura. A ja mam pewną osobowość, silną, bardzo moją własną, nie umiałbym nawet jako wykształcony aktor zagrać czegoś zupełnie wbrew sobie. Do tego miałem wysoki głos, a nie paliłem i nie miałem zamiaru sięgać po papierosy i się truć tylko po to, by obniżyć głos.

Przystąpiłeś do egzaminu wstępnego?

Przystąpiłem i sam sobie wybrałem repertuar. Powiedziałem „Fortepian Chopina” Norwida, fragment wyznania miłości Winicjusza do Ligii z „Quo Vadis” oraz piosenkę – „Marsyliankę” i to po francusku. Co mi powiedziano? Właściwie podobne rzeczy, jak na konsultacjach. Mój pozapłciowy wygląd sprawił, że egzaminatorzy orzekli, iż nie będzie dla mnie ról, więc nie ma już sensu, bym przystępował do egzaminu teoretycznego. Od razu dodam, że nie odebrałem tych uwag jako homofobicznych. Tamci nauczyciele ze szkoły chcieli dla mnie jak najlepiej. Nie chcieli, bym przeżył rozczarowanie i brak pracy. Ujęli to tak, że widzą dla mnie miejsce, jak się wyrazili, nie w teatrze, ale „przy teatrze”. Jako krytyka teatralnego, kierownika literackiego, czy teoretyka teatru.

Jak to przyjąłeś?

Z wielką pokorą. W ogóle nie miałem poczucia, bym został skrzywdzony. Nawiązałem też znajomości z tymi, którzy zdawali ze mną. Z Ewą Dałkowską, z Krzysiem Kolbergerem, z Anią Romantowską, która po latach, na jakimś przyjęciu mi powiedziała, że zapamiętała, że byłem wtedy taki piękny (śmiech).

W filmach zacząłeś pojawiać się pod koniec lat 70., a do szkoły teatralnej zdawałeś na początku tej dekady. Co robiłeś w międzyczasie?

Chodziłem na lekcje tańca przy Operetce Warszawskiej oraz do studia pantomimy Studio-Kineo, które prowadził Krzysztof Hyży. Jego żona, Wanda Kozera-Hyży, zagrała robota kolejkowego w serialu pana Stanisława Barei „Alternatywy 4”. Zajęcia mieliśmy w Teatrze Buff o, w którym po latach zagrałem u Janusza Józefowicza! Natomiast dzięki lekcjom w Operetce pojawiłem się na scenie, biorąc udział w scenie tańca walca w „Królu walca” Johanna Straussa, w reżyserii Jerzego Wróblewskiego w 1977 r.

Skoro już wspomnieliśmy Bareję, to powiedzmy od razu o „Misiu”, w którym po raz pierwszy wystąpiłeś w filmie (scena na stołówce).

Ale to nieprawda, że to był mój pierwszy raz na ekranie! Najpierw zagrałem jednego ze spiskowców w Teatrze Telewizji „Noc listopadowa” w reżyserii Andrzeja Wajdy i żołnierza w filmie Władysława Ślesickiego, zatytułowanym „…droga daleka przed nami…” U Wajdy grałem z Piotrusiem Zaborowskim, z którym się przyjaźniłem i którego podziwiałem jako aktora. Kochany, wspaniały Piotruś, piękny chłopiec, niezwykle utalentowany, pracował w Teatrze Powszechnym u Zygmunta Hübnera. Miał jedną przypadłość – uwielbiał znajomości z chłopakami z półświatka i przypłacił to życiem, został zamordowany. Strasznie to przeżyłem.

Jak w ogóle doszło do tego, że stałeś się aktorem filmowym?

Chodziłem na premiery teatralne, do legendarnych lokali, takich jak Klub Aktora SPATiF, Klub Dziennikarza, jak ulubiona knajpa filmowców, czyli Ściek przy ulicy Trębackiej. W krótkim czasie poznałem ludzi teatru i kina. Od szanownych dyrektorów teatrów po członków ekip filmowych. Byli zachwyceni, że w tak młodym wieku mam taką wiedzę o sztuce, o teatrze. Zrobiłem się popularny w tym środowisku. W pewnym momencie zacząłem słyszeć, że warto by mnie jakoś „zagospodarować”, wykorzystać na planie filmowym moją osobowość, oryginalność. Jednocześnie nikt nie chciał mnie skrzywdzić, ośmieszyć, zrobić ze mnie jakiegoś przebranego błazna. Przeciwnie – chcieli pokazać mnie na poważnie, podkreślić wartość tego, jaki jestem. A do „Misia”, do tej małej scenki, w której biorę zupę na stołówce w wytwórni filmowej i odchodzę na bok, zaangażowała mnie Agnieszka Arnold. W „Misiu” była drugim reżyserem, ale koniecznie chcę podkreślić, że przede wszystkim była i wciąż jest wspaniałą reżyserką filmów dokumentalnych. Choć moja rola w „Misiu” była maleńka, miałem na jej zagranie podpisaną normalną umowę aktorską. W tamtych czasach nawet za niewielką rolę otrzymywało się godziwe honoraria, z pracy w filmie naprawdę można się było utrzymać. Miałem też lukratywny finansowo epizod w charakterze modela, ale niestety „smutni panowie” z KC PZPR interweniowali, że kogoś takiego jak ja nie można pokazywać na wybiegu.

A jak zapamiętałeś Stanisława Bareję?

Jaki to był ciepły człowiek! Jego po prostu od razu chciało się przytulić. A przy tym był tak naprawdę wizjonerem, bo jego komizm, absurd jego filmów wciąż jest aktualny.

Zaraz po „Misiu” zagrałeś swą największą rolę filmową, w trzecim odcinku serialu Andrzeja Kostenki „Przyjaciele”, który niestety zupełnie nie miał szczęścia i właściwie nikt dziś o nim nic nie wie. Zagrałeś tam geja, dziś powiedzielibyśmy wyoutowanego, który jest członkiem młodzieżowej organizacji Służba Polsce. Jak na przełom lat 70. i 80. takie pokazanie tematyki homoseksualnej na ekranie w polskim kinie jest właściwie niespotykane. Wręcz prekursorskie.

To była przepiękna rola, której wymowa uczyła tolerancji. Pokazywała, że nawet w latach 50. mogła istnieć akceptacja dla ludzi takich jak ja. Mój bohater nazywał się Wojciech Kwapisz, ale wszyscy mówili na niego „Laleczka”, jednak w tym przydomku nie było szydzenia, lecz sympatia. Inni chłopcy, koledzy z kompanii, są tam dla „Laleczki” więcej niż tolerancyjni. Akceptują go, lubią, pomagają mu, gdy np. nie radzi sobie podczas nocnego marszobiegu. Tak samo traktuje „Laleczkę” sierżant, szef kompanii, pozornie szorstki, nieskory do okazywania uczuć. Pokazano to bardzo pięknie, ani przez chwilę mój bohater nie jest prezentowany jako zboczony, nienormalny, czy wydziwaczony. To była rzeczywiście moja pierwsza rola nieepizodyczna, duża, rozbudowana. Andrzej Kostenko, operator Jurek Stawicki, niedawno zmarły i koledzy aktorzy bardzo mi pomagali i wspierali mnie. Atmosfera pracy na planie była wręcz wspaniała. Jednocześnie profesjonalna i koleżeńska.

W latach 80. coraz częściej występujesz w filmach. Twoje pojawienie się wprowadza zawsze rys nienormatywności seksualnej. Tak jest nawet w „Podróżach Pana Kleksa”, w scenie witania gości, tuż przed wykonaniem słynnej „Meluzyny”.

Także w dwóch musicalach Janusza Rzeszewskiego – „Lata dwudzieste… Lata trzydzieste…” oraz „Miłość ci wszystko wybaczy” o Ordonce, z Dorotą Stalińską w głównej roli. Rzeszewski bardzo mnie lubił, zresztą z wzajemnością. W „Podróżach Pana Kleksa” wystąpiłem w dużej scenie jako sługa Królowej, którą grała Małgosia Ostrowska z zespołu Lombard. Drugiego sługę grał Miecio Gajda. Pod koniec lat 80. zagrałem w przepięknym filmie „Sceny nocne” Marka Nowickiego wg „Oziminy” Wacława Berenta. Przechadzam się po salonie we wspaniałym kostiumie z czasów Młodej Polski w scenach, w których występuje diwa – wcieliła się w nią prawdziwa śpiewaczka Jadwiga Teresa Stępień. Zagrałem tam z dwojgiem aktorów, których zawsze podziwiałem – Mariuszem Dmochowskim i Teresą Budzisz-Krzyżanowską (poznałem ją jeszcze na planie u Wajdy). Ona na planie, podczas posiłków zaśmiewała się z dowcipów, które jej opowiadałem. Bardzo się tam polubiliśmy i ta wielka sympatia trwa do dziś.

Zagrałeś potem dwie role już stricte gejowskie w filmach ważnych i szeroko komentowanych – „Seszelach” Bogusława Lindy i pierwszym polskim filmie o AIDS – „Pora na czarownice” Piotra Łazarkiewicza.

W „Seszelach” znów spotkałem się z Teresą. Akcja tego filmu dzieje się w operze, reżyserował cudowny, kochany Boguś Linda. A w „Porze na czarownice” miałem piękną scenę erotyczną z Maćkiem Kozłowskim, dziejącą się w oparach narkotyków. I popatrz – już i Piotrka Łazarkiewicza, i Maćka nie ma wśród nas.

W latach 90. i na początku lat dwutysięcznych w twojej filmografii pojawiają się wielkie reżyserskie nazwiska. Jerzy Gruza („40-latek. 20 lat później”), Jan Łomnicki („Szczur”), Marek Piwowski („Krok”), Jerzy Antczak („Chopin. Pragnienie miłości”), Jerzy Kawalerowicz („Quo Vadis”), Filip Bajon („Przedwiośnie”). Grasz w jednym odcinku „Złotopolskich”, który reżyseruje Radosław Piwowarski. Wszystkie te role, choć niewielkie, miały jednoznacznie gejowski charakter. W połowie lat 90. wystąpiłeś też w popularnym talk-show „Na każdy temat” w odcinku o homoseksualizmie. Miałeś w tym czasie poczucie bycia „na fali”?

Oczywiście! Wtedy też zacząłem być popularny nie tylko w środowisku artystycznym. Byłem zaczepiany na ulicy przez widzów, pytany o role, czasem proszony o autograf, co zresztą ma miejsce do dzisiaj, bo te filmy wciąż „chodzą” w różnych telewizjach.

A czy twoja rozpoznawalność, zawsze była dla ciebie miła? Nigdy nikt cię nie atakował z homofobicznych pobudek?

Zawsze były to spotkania bardzo przyjemne i życzliwe. I nie mówię tego po to, by pudrować rzeczywistość. Żadnego ataku fizycznego na siebie nie doznałem. Owszem, parę razy usłyszałem nieprzyjemne docinki, ale umiałem kogoś takiego „zgasić” ironią, celną ripostą. Moja babcia zawsze mawiała, że słowem można kogoś uderzyć celniej i mocniej, niż jak by mu dać w mordę. I to jest prawda. A skoro już o tym mówimy, to chcę mocno coś powiedzieć, co może się wielu nie spodobać. Dlaczego nie mówimy o tym, jaka homofobia panuje w samym środowisku homoerotycznym? O tym, że ludzie z tego środowiska domagają się dla siebie szacunku i praw, a często plują we własne gniazdo i nie szanują samych siebie? W środowisku filmowym czy teatralnym, albo przy spotkaniach z publicznością, nigdy nie zetknąłem się z takimi tekstami, jakie słyszałem np. w gejowskich klubach, gdzie wszyscy czuli się bezpiecznie w swoim „getcie”.

Ostatnią jak na razie rolę zagrałeś w filmie Konrada Aksinowicza „Zamiana”… Wystąpiłeś w roli żeńskiej.

Tytuł w domyśle oznaczał zamianę płci. Swą scenę kręciłem w supermarkecie nocą, bo wtedy można go było użyć do zdjęć. Zagrałem mamusię pięcioletniego Maciusia, który mi się wyrywa i muszę go szukać. Na planie statyści byli zachwyceni, że tak pięknie chodzę na szpilkach. Nawet usłyszałem, że mógłbym nauczyć tego niejedną kobietę, a ja to robiłem zupełnie naturalnie! (śmiech)

Od kilku lat nie widać cię w nowych filmach.

To trochę moja wina, jestem co prawda w jednej z agencji aktorskich, ale nie chcę chodzić na próbne zdjęcia, czy castingi. Nie dlatego, żeby byłoby to jakimś upokorzeniem, ale źle chyba bym się czuł, gdybym miał się dopominać o rolę. Kolega mnie ostatnio namawiał, bym przypomniał się Monice Skowrońskiej, którą świetnie znam, bo robiłem z nią „Krok” Marka Piwowskiego, a która teraz obsadza „Koronę Królów”. Być może to zrobię, bo w filmie kostiumowym chyba faktycznie znalazłoby się dla mnie miejsce?

Na koniec chciałbym zapytać o znajomości i przyjaźnie zawarte na planach filmowych.

Najwięcej przyjaźni zawarłem na planie serialu „Przyjaciele”, tam poznałem Jasia Jurewicza, Andrzeja Golejewskiego, Jurka Fedaka, Mariusza Gorczyńskiego, wspaniałego, przedwcześnie zmarłego aktora Teatru Syrena, który grał sierżanta zawiadującego naszą kompanią, Michała Anioła – swoją drogą jakie to cudowne – nazywać się Michał Anioł i zostać artystą! Miałem w ogóle szczęście do ludzi i czuję się człowiekiem bardzo szczęśliwym. Całe życie robiłem to, co lubiłem i co chciałem, a nie to, co by mi ktoś nakazywał lub do czego by mnie zmuszał. Po dziś dzień „żyję sztuką, żyję miłością”, jak śpiewa Floria Tosca we wspaniałej operze Pucciniego. Miłością zaś nazywam nie tylko dosłownie to, że kogoś kocham, ale także zauroczenie kimś lub czymś w danym momencie. Człowiekiem, filmem, spektaklem, wystawą, koncertem. Aby dostać emeryturę, musiałem o nią wystąpić, bo przecież nie pracowałem nigdy na etacie, ale udało mi się wszystko załatwić. Oprócz tego mam też tantiemy. Mam więc stały dochód, skromny, ale wystarczający na moje potrzeby. Wierzę, że jeszcze stanę i przed kamerą, i na scenie.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.