Nogi syreny

reż. J. Drozda. Wyst: M. Pesta, K. Broda-Żurawski, P. Nerlewski, S. Achu, A. Rose, J. Litwin-Sarzyńska, K. Raniszewska. Teatr Syrena w Warszawie. Premiera: 12 II 2019.

Foto: Michał Hueckel

Podtytuł głosi: „warszawska rewia podziemna”, bo spektakl grany jest w podziemiach Teatru Syrena, a traktuje w dużej mierze o stolicy, ale „Nogom Syreny” zdecydowanie bliżej do kabaretu niż rewii. Oczywiście nie chodzi o prymitywny kabareton znany z TV, tylko jego rozśpiewaną, przedwojenną odsłonę, gdy królowali Ordonka, Bodo czy Hanusz, w przedstawieniach nie brakowało nagości, a publiczność mogła w trakcie raczyć się wyskokowymi trunkami. Tutaj jest podobnie! Zaczyna się późnym wieczorem (czasem nawet o 22.00), czynny jest bufet, a kolejne skecze i piosenki ociekają erotyzmem, w tym także spod znaku homo. Za muzykę na żywo odpowiada Kwartet Bardzo Żeński. Nie brakuje humoru, ale też spraw serio, jest kilka wejść tytułowej Syreny (Sylwia Achu), która zgodnie z tradycją ma ogon zamiast nóg i piękny biust, ale jest czarna, a w monologu o swojej inności skarży się na przejawy rasizmu, z którymi styka się na co dzień. Jest też spowiedź geja (Krzysztof Broda-Żurawski), który poprzez szlagiery z kolejnych dekad opowiada o licznych przygodach, w tym działalności w MOPS-ie (Męskie Ochotnicze Pogotowie Seksualne). Warto wspomnieć też skecz o detektywie z II RP (Maciej Pesta), który stara się rozwikłać kryminalną zagadkę, striptiz w wykonaniu Piotr Nerlewskiego i kapitalny fragment o stewardesach (Agnieszka Rose i Broda-Żurawski). Spektakl brawurowo wyreżyserowała Joanna Drozda, która wraz z Jędrzejem Bursztą i Wojciechem Kaniowskim jest też autorką całości. Nie wątpię, że będą kolejne odsłony „Nóg Syreny”, więc już teraz dopominam się o więcej piosenek, nie tylko oryginalnych, ale też starych przebojów, które w nowym wykonaniu mogą znakomicie wybrzmieć, czego świadectwem świetna wersja „Co mi panie dasz” Bajmu. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Aktorzy prowincjonalni

reż. D. J. Neć. Wyst: P. Tchórzelski, T. Mycan, M. Raniszewski, M. Abramowicz, M. Miszczak, J. Sobiesiak, Ł. Ignasiński. Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu. Premiera: 23 II 2019

 

Foto: Wojtek Szabelski

 

W tym roku mija 40 lat od premiery „Aktorów prowincjonalnych”, debiutu kinowego Agnieszki Holland. Ta historia o dylematach i problemach grupy aktorskiej z niewielkiego ośrodka wciąż może robić wrażenie. Debiutujący w teatrze Damian Josef Neć przepisuje scenariusz Holland i Witolda Zatorskiego, który staje się punktem wyjścia do opowieści o sytuacji toruńskiej sceny mającej długą tradycję, ale znajdującej się poza epicentrum polskiego życia teatralnego. Sytuacja wyjściowa jest identyczna: ze stolicy przyjeżdża młody, obiecujący reżyser (Maciej Miszczak), który ma wystawić „Wyzwolenie” Wyspiańskiego. Dla zespołu aktorskiego to szansa na wzięcie udziału w czymś, co zaistnieje poza Toruniem (może weźmie udział w jednym z festiwali teatralnych?). Początkowo nie jest jasne, kto zagra głównego bohatera, nieoczekiwanie tę rolę dostaje najstarszy aktor w zespole (Paweł Tchórzelski). Jego późniejsze wątpliwości, konflikt z reżyserem i kłopoty małżeńskie to jeden z tematów spektaklu. Inny wątek to sytuacja odnoszącego sukcesy aktorskie Tomka (Tomasz Mycan), który jest gejem żyjącym z partnerem wciąż za „zasłoniętymi kotarami” i mającym problem z coming outem mogącym mu zaszkodzić zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Przywołana jest też postać innego aktora homoseksualisty, Witolda Zdzitowieckiego (1896-1960), który przez kilka lat występował w teatrze toruńskim, a w czasie wojny został potępiony przez Polskie Państwo Podziemne, próbowano nawet wykonać na nim wyrok ogolenia głowy. Wywiad z Tomaszem Mycanem, w dużej mierze poświęcony jego roli w „Aktorach prowincjonalnych”, ukaże się w następnym numerze „Repliki”. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Odzyskać lesbijki, odzyskać Konopnicką

O związku MARII KONOPNICKIEJ i MARII DULĘBIANKI, o (nie)obecności lesbijek w polskiej kulturze, a także o szkołach teatralnych tępiących „gejowskie maniery” z dramaturżką JOLANTĄ JANICZAK i reżyserem WIKTOREM RUBINEM, twórcami spektaklu „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi”, rozmawia KRZYSZTOF TOMASIK

 

Agnieszka Kwietniewska jako Maria Konopnicka w spektaklu „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi”
Foto: Magda Hueckel

 

Skąd pomysł na spektakl o Marii Konopnickiej?

Wiktor Rubin: Także przez ciebie trochę…

Dobrze się zaczyna! Słucham dalej.

Jolanta Janiczak: Ten temat, jak wszystkie, wpadł nam do głowy przypadkiem. W samochodzie podczas długiej podróży, zacytowałam coś z Konopnickiej i tak zaczęliśmy składać do kupy różne pogłoski o niej. Ale pierwsze zainteresowanie Konopnicką pojawiło się przy okazji Dulębianki i czytania o polskich emancypantkach. Myślałam o Dulębiance jako bohaterce na scenę i czytając o niej, natrafi łam na wzmianki, że była towarzyszką czy serdeczną wieloletnią przyjaciółką Marii Konopnickiej. Potem trafiliśmy na twoją książkę „Homobiografie”. Zaczęliśmy szukać w necie, ze zdziwieniem oglądaliśmy, jakie emocje wywołała w Sejmie afera z „kłamstwem konopnickim”, „obrona” relacji pań przez Roberta Biedronia, ironizujący na temat orientacji Biedronia poseł Suski, jakaś ankieta na temat Konopnickiej i Dulębianki w stylu, co myślą zwykli ludzie, czy powinno się upubliczniać ich relację czy nie, np. panie bibliotekarki, które mówią, żeby absolutnie tej informacji nie powielać, nawet jeśli to prawda, bo Konopnicka jest przecież patronką szkół (śmiech). Pomyśleliśmy, że jeśli Konopnicka budzi takie emocje, to trzeba się nią zając i przyjrzeć się jej dokładniej.

Spektakl miał premierę 27 października 2018 r. w Teatrze Polskim w Poznaniu.

WR: Maciej Nowak od razu się zainteresował tematem i tak doszło do współpracy.

JJ: O ile dobrze pamiętam, rozmawialiśmy kiedyś z Maćkiem o Marii Dąbrowskiej, która swoją drogą też jest bardzo ciekawym, skomplikowanym tematem. Ale już wtedy odpowiedzieliśmy, że bliższa nam jest Konopnicka i jej relacja Marią Dulębianką. Ich wspólne dwadzieścia lat w podróżach, nie raz w skrajnie ubogich, trudnych warunkach, ich wzajemna troska, pasja poznawania świata wydały nam się bardzo inspirujące. Ciągłe zmiany miejsc, ciągłe szukanie nowych doświadczeń poprzez podróż, zwłaszcza w ich czasach, było bardzo odważnym sposobem na życie.

W waszym spektaklu Dulębianka jest zaprezentowana jako odważna bojowniczka walcząca o prawa kobiet.

WR: Chyba tak było w ich związku, że Dulębianka była bardziej zdeterminowana politycznie. Świadczy o tym choćby jej performance, kiedy zgłosiła się jako kandydatka w wyborach do Sejmu, wówczas niedostępnego dla kobiet.

To był bardzo mocny gest obnażenia dyskryminacji. To tak jakby dzisiaj para jednopłciowa próbowała mimo zakazu wziąć ślub.

WR: Był taki pomysł, żeby na koniec spektaklu Robert Biedroń udzielił ślubu Dulębiance i Konopnickiej, tak jak udzielał ślubów w Słupsku. Trwały rozmowy, była otwartość ze strony Biedronia, ale cała sprawa nieszczęśliwie zbiegła się z wyborami samorządowymi, nie byliśmy w stanie znaleźć dobrego terminu. Bardzo nam się ten pomysł podobał, a jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że to też by mogło budzić wątpliwości, bo wciąż facet udziela ślubu.

JJ: Ale znanej, medialnej lesbijki-polityczki, która mogłaby go zastąpić nie mamy na razie.

Brak Dulębianki w powszechnej świadomości należy nadrobić?

JJ: To skandal, że jej nie ma w podręcznikach szkolnych, podobnie jak całego ruchu emancypacyjnego. Kompletnie pominięty rozdział! Już od dziecka uczymy się, że sprawy, które są sprawami patriarchatu, takie jak wojny i walki, są ważne, to jest bohaterstwo, a to, co wywalczyły kobiety, „przyszło naturalnie”. Nie ma historii zmagania, nie ma ikon, w efekcie kobiety, a szczególnie kobiety homoseksualne, nie mają symbolicznych matek, babek, prababek, kogoś, do kogo można się odwołać, kogo można wziąć za wzór. To jest dziś strasznie potrzebne w Polsce. Dla ruchu kobiet, ale w ogóle dla społeczeństwa, żeby je poszerzyć o te głosy. Jak bardzo jesteśmy wyparte, widać po tym, jak nasze tematy funkcjonują w przestrzeni publicznej. Feminizm, prawa kobiet to jest ciągle jednak egzotyka. Na tym tle z kwestiami lesbijskimi jest jeszcze gorzej. Zamyka się te sprawy w niedojrzałym języku albo udaje, że nie ma zjawiska, erotyzm kobiet jest infantylizowany. Można na palcach jednej ręki policzyć polskie filmy, które coś próbują robić w tym temacie.

Zrobiliście wiele spektakli o słynnych i kontrowersyjnych kobietach, jak caryca Katarzyna, Joanna Szalona, Elżbieta Batory, Rita Gorgonowa. Było dla was oczywiste, że wśród nich powinna się też pojawić lesbijka?

JJ: Powinna się pojawić już dawno. I pewnie pojawi się więcej.

WR: Dopiero kiedy zaczęliśmy pracę nad spektaklem, zdaliśmy sobie sprawę, że lesbijki, zwłaszcza w Polsce, są tak bardzo niewidzialne. Ich w przestrzeni publicznej praktycznie nie ma. Nawet same kobiety homoseksualne mają z tym często problem; ściszają głos, jak mówią słowo „lesbijka”.

JJ: Dodatkowo większość lesbijek jest chyba niewyoutowana, może nie jest to dla nich tak bardzo ważne, może za bardzo zaburzyłoby dotychczasowe życie. Nawet większość naszych znajomych lesbijek, jak to się mówi, „nie obnosi się” ze swoimi relacjami. To jedna z przyczyn tego, że kobiety homoseksualne nie mają widocznej, wspólnej, silnej reprezentacji politycznej. A nawet jeśli są mniejsze inicjatywy, to media mają naturalną skłonność do pomijania, do niezauważania. Może widzialność trzeba wywalczyć silniejszymi gestami.

WR: Częste jest zostawianie tego w sferze prywatności, mówienie: nie zamierzam z tego robić publicznej narracji. Ale dopóki ona nie powstanie, nie będzie języka, ikon, punktów odniesienia.

Wasz spektakl to także zmaganie się z tym brakiem.

WR: Jest w nim zapisany kłopot nazwania, odkrycia, zdefiniowania… Inspirujący był dla nas np. klasyczny film „Aimee i Jaguar” o romansie Niemki i Żydówki w czasie wojny. Bohaterka postanawia się zwierzyć ojcu, że jest lesbijką, a on ją pyta, co to za zawód. Zjawisko kompletnie nieobecne! Albo tak niepoważne, że nie warto się nim zajmować.

JJ: Propaganda faszystowska zastanawiała się, czy skryminalizować homoseksualizm kobiecy i stwierdzono, że nie, bo po co w ogóle wciągać tak marginalne zjawisko do sfery publicznej. Jak nie widać, to nie ma. Jeśli byłoby widoczne, to jest zagrożenie, że zwiększyłoby liczbę kobiet, które zaczęłyby się identyfikować jako lesbijki.

Rozumiem, że z braku tej tradycji w Polsce wzięło się wprowadzenie do spektaklu postaci lesbijskiej pisarki Radclyffe Hall?

JJ: Jak na tamte czasy dość jawnej, uchodzi za ikonę, choć „Studnia samotności” właściwe nie jest powieścią erotyczną. Ale po ukazaniu się w Anglii była przedmiotem badania pod względem nieprzyzwoitości, w wyniku którego wszystkie egzemplarze były niszczone. Stany Zjednoczone pozwoliły na publikację dopiero po długiej walce sądowej. W Polsce nie było w owym czasie ani takiej powieści, ani osoby jak Radclyffe Hall, która by świadomie tworzyła lesbijski wizerunek za pomocą strojów, trybu życia, sposobu, w jaki pozowała do zdjęć ze swoimi partnerkami. Podobno przez kilka lat żyła w lesbijskim trójkącie. We francuskiej kulturze i tradycji jest historia, do której można się odwołać, szukano języka dla wyrażenia homoerotycznego kobiecego pożądania. W Polsce problemem są nawet współczesne źródła, które z czasem staną się historyczne. Niewiele jest wywiadów z lesbijkami mówiącymi jawnie o sobie, swoich potrzebach, pragnieniach. Potrzebujemy takich opowieści, obrazów, wrażliwości, perspektywy. Silny, powiedziałbym nawet, że agresywny, głos kobiet jest konieczny. Potrzebne są radykalne ruchy. Szepty kobiet – nawet nie wiem jak wytrwałe – nie poszerzą politycznego pola.

Co można zrobić z tym brakiem?

WR: Staraliśmy się badać te sprawy w spektaklu z wielu perspektyw. Zastanawiamy się, jakie korzyści mogą przykładowo płynąć z pozostawania w szafie, co to może generować, czy niektórym nie pozostawia większej sfery wolności. Bo może brak zobowiązań do wspólnoty, do walki może być też paradoksalnie wyzwalający. Budowanie czegoś na boku, nie w opozycji do głównego nurtu, daje szansę inaczej realizować się politycznie bez walki. Nie oceniajmy tego tylko przez lęk, może to daje szansę do opowieści prywatnej, gdzie więcej jest drzwi do otwarcia, sytuacja wymaga kreatywności indywidualnej.

JJ: Jednocześnie można zaobserwować ciekawe zjawisko wśród ludzi młodych, wychowanych w liberalnych warunkach, w dużych miastach, część z nich definiuje się jako osoby, które nie mają do końca wektora seksualnego, ich seksualność jest płynna. Dużo osób tak deklaruje, że zakochuje się w człowieku, a nie w płci. Jednocześnie wiadomo, że do walki o równe prawa potrzebna jest identyfikacja i tożsamość.

Wiecie, jak same lesbijki odebrały spektakl?

WR: Różnorodnie, odbyliśmy po premierze wiele rozmów i praktycznie każda osoba mówiła co innego. Jedna, że Konopnicka jest za bardzo lesbijska, a druga, że za mało. To samo z Dulębianką. Kolejna, że żadna z nich, jedynie Radclyffe Hall.

JJ: Dużo dziewczyn twierdziło, że bohaterki nie są zmysłowe, nie ma między nimi prawdziwej chemii, że tam powinno iskrzyć, że powinno być więcej erotyki w tej relacji. Pojawiły się też głosy, że Dulębiankę powinna grać prawdziwa butch, a nie delikatna dziewczyna. Mam poczucie, że lesbijki chcą zobaczyć więcej zmysłowości, erotyzmu zapisanego także w obrazie, to jest duże wyzwanie dla teatru. Problemem może być znalezienie aktorek gotowych na taki eksperyment sceniczny.

WR: To jest bardzo ciekawe, te głosy pokazują pragnienia osób, które to mówią. Ciekawe tym bardziej, że zajmujemy się tematem dziewiczym, to chyba pierwsze polskie przedstawienie lesbijskie w teatrze repertuarowym.

Mieliście świadomość tego prekursorstwa od początku pracy?

JJ: Zorientowałam się przed pisaniem, kiedy zaczęłam szukać innych sztuk, żeby zobaczyć jak ten temat był przedstawiany i jak na niego reagowano. Okazało się, że były spektakle, w których pojawiał się ten wątek jako eksces, sugestia, ale bez nazwania i stematyzowania kwestii. Chciałam nie tylko zgłębić namiętności ludzkie, ale też zjawisko sproblematyzować kulturowo. Interesowała mnie ekspresja kobiet homoseksualnych, jak one się kreowały, choćby w kwestii mody, języka, nawyków. Geje ujawniają dużo wizerunkowych możliwości, a o różnorodną ikonografię lesbijską trochę trudnej. Oglądałam parady lesbijek w San Francisco i one wszystkie były butch, nosiły bojówki i miały krótkie włosy, grały z męską stylizacją. Przeglądałam też zdjęcia żeńskich par z XIX wieku i zazwyczaj był podział na butch i femme. Zastanawiają mnie te stylizacje na chłopca czy mężczyznę. Moje bohaterki ujawniają tęsknotę za trzecią płcią, innymi reprezentacjami.

W „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi” ten podział jest złamany.

JJ: Świadomie. Szukaliśmy stylizacji, które by się nie odnosiły tylko do stereotypu, ale grały z nim. To jest też związane z aktorkami, grająca Konopnicką Agnieszka Kwietniewska ze swoją urodą i siłą może być uważana za męską, a Monika Roszko (Dulębianka) jest bardzo delikatna.

To odwrócenie prawdy historycznej, bo Konopnicka nosiła suknie i kapelusze, a Dulębianka chodziła w męskim stroju. W efekcie nie było między nimi widać 19 lat różnicy. W jakimś sensie Dulębianka poświęcała dla partnerki swoją młodość.

JJ: Można to też potraktować jako swoistą wymianę energii. Znaczące, że Dulębianka była zazdrosna, nie pozwoliła, żeby ktokolwiek inny malował Konopnicką, chciała być jedyną portrecistką swojej ukochanej. To jest namiętność miłosna, a nie malarska! Fakt, że od pewnego czasu tylko ona ją malowała, jest kulturowym gestem potwierdzającym ich związek.

WR: Tak jak uważa się, że małżeństwo daje „monopol na drugą osobę”, w ich przypadku był to monopol na portrety (śmiech).

Nie myśleliście, żeby uwiarygodnić spektakl udziałem prawdziwej lesbijki?

WR: Jasne, że myśleliśmy. Tylko działając 15 lat w teatrze nie znam żadnej aktorki lesbijki.

JJ: Ja też nie znam. Gdyby była aktorka zaangażowana w te sprawy, po coming oucie, to byłoby bardzo ciekawe.

WR: Znamy jedną, ale niewyoutowaną. Dopiero w trakcie pracy okazało się, że z teatrem współpracują dwie kobiety homoseksualne, w dziale produkcji i administracji. Z drugiej strony ciekawie jest pracować na wyobrażonym, symbolicznym, to pokazuje, jak pewne kwestie funkcjonują społecznie. Pojawiają się kolejne pytania, np. dlaczego my się tym zajmujemy, osoby heteronormatywne, małżeństwo, dlaczego potrzebujemy takiego tematu, dla nas też jest to ważne. Ostatecznie chodzi o to samo, o poszerzanie pola wolności i walkę z patriarchatem. I pokazanie innych możliwości przeżycia życia.

Pytam, bo pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie monolog Macieja Pesty o jego niewidzialności jako geja w „Żonach stanu, dziwkach rewolucji, a może i uczonych białogłowach” (Teatr Polski w Bydgoszczy, 2016). Ten sam aktor w „Rasputinie” (Teatr Żeromskiego w Kielcach, 2017) stoi nago i trzyma tabliczkę z napisem: Maciej Pesta, „aktor”, pedał.

WR: To powstało z jego inicjatywy, zaangażowania, potrzeby obecności na scenie. Kiedy pracowaliśmy nad „Żonami stanu…”, Maciek w pewnym momencie zapytał: „No dobrze, ale gdzie tu jest mój temat?” W „Rasputinie” to zostało jeszcze mocniej pociągnięte.

JJ: Pesta bardzo często na próbach wprost poruszał temat tożsamości, tego, jak używać na scenie gejowskiej identyfikacji. Ma świadomość, czym jest polityczność.

Ma dla was znaczenie orientacja seksualna aktora?

JJ: Ma. Gej zazwyczaj jest o wiele lepszym aktorem. Tak uważam, wyoutowany aktor homoseksualista ma większą ekspresję, nie musi brać udziału w tych patriarchalnych przepychankach, często jest lekki, nośny, inteligentniejszy fizycznie na scenie.

WR: Nie ma sensu generalizować, ale po prostu gej musi przemyśleć swoją tożsamość i to procentuje na scenie.

Wiktor, jedna z pierwszych sztuk w twojej reżyserii to klasyka homoerotyzmu, „Tramwaj zwany pożądaniem” Tennesse Williamsa (Teatr Polski w Bydgoszczy, 2006).

WR: Przy „Tramwaju” mieliśmy taki pomysł, żeby Blanche zagrał mężczyzna. Niestety, okazało się, że jest zapis spadkobierców Williamsa o zakazie zmiany płci postaci. Ktoś wcześniej na to wpadł i pomysł zablokowano.

Dziś wciąż stosujecie ten zabieg. Tomasz Nosiński jest fantastyczny jako Anda Rottenberg w „Proszę bardzo” (Teatr Żydowski w Warszawie, 2018). Także w sztuce o Konopnickiej w roli jej córki Zofii, strażniczki patriarchatu, został obsadzony facet – Mariusz Adamski.

WR: Czasem to jest właśnie powiązane z patriarchatem, po prostu są kobiety jak faceci, w polityce to jest nawet zapisane w języku, jakim się o nich mówi: kobieta-poseł, kobieta-premier. Widać, że tam są męskie wzorce, jest naśladowanie mężczyzn. W przypadku Andy Rottenberg pomysł pojawił się naturalnie, od razu. Podobno ona odetchnęła, kiedy się o tym dowiedziała, bała się pewnego kobiecego naddatku w tej roli (śmiech).

JJ: Zdarza się też, że płeć nie ma znaczenia. W końcu wszyscy mamy w sobie pierwiastki męskie i kobiece. Czasami ważniejsza niż płeć jest idea, która się wiąże z postacią.

W „Neronie” (Teatr Powszechny w Warszawie, 2018) jest postać eunucha Sporusa, granego przez Jacka Belera. Bylibyście gotowi zatrudnić do takiej roli osobę o nienormatywnej tożsamości płciowej?

JJ: Jak najbardziej! Tylko nie znam takiego aktora. Tutaj dochodzimy do tematu szkół aktorskich, które szukają jedynie potwierdzenia normatywnych wzorów. Cały problem polega na tym, że z założenia nie przyjmuje się osób z niepełnosprawnościami, mających jakiś rodzaj przekroczenia czy zaburzenia. Myślę, że do szkoły mogą zdawać np. lesbijki butch, tylko one nie mają szansy się dostać. Uważam, że w akademiach teatralnych powinno być miejsce dla jawnych „przegiętych” gejów i lesbijek, osób niepełnosprawnych, transgenderowych. Szkoły niestety potwierdzają najgorszy ciasny obraz społeczeństwa, gdzie swoje pasje mogą realizować osoby najlepiej dostosowane, niewyróżniające się. To okropne, że szkoły walczą z tak zwaną „gejowską” manierą. Potrzeba nam różnorodności i teatrze i w filmie i w przestrzeni publicznej.

O czym będzie wasz kolejny spektakl?

JJ: „Dead Girls Wanted”, o trupie dziewczyny wykorzystywanym w popkulturze.

WR: Zaczynamy od Laury Parmer jako trupa ikonicznego, a potem będą kolejne.

JJ: Także prawdziwe trupy, np. Amy Winehouse czy Anna Nicole Smith, ale też symboliczne: Britney Spears, Lindsay Lohan. Chcemy się zastanowić, dlaczego patriarchalny przemysł i kultura potrzebują obrazów kobiecych trupów. Dlaczego nad kobiecym ciałem najlepiej realizują się męskie pasje detektywistyczne, dlaczego tak dobrze współpracują ze sobą nad trupem młodej kobiety. Po raz pierwszy będziemy pracować w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Premiera 22 lutego.

Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin – dramaturgiczno-reżyserki duet, pracują razem od kilkunastu lat. Stworzyli szereg spektakli nagradzanych na festiwalach i chwalonych przez krytykę. W 2014 r. otrzymali teatralny Paszport „Polityki”, w tym samym roku ich przedstawienie „Caryca Katarzyna” zostało uhonorowane w Szczecinie, Gdyni i Cieszynie. Na festiwalu Boska Komedia w Krakowie w 2011 r. Janiczak wyróżniono za tekst „Joanna Szalona; Królowa”, pięć lat później Rubina za reżyserię „Każdy dostanie to, w co wierzy”. Janiczak to także laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, za tekst „Sprawa Gorgonowej”. W ich dorobku szczególne miejsce zajmują „Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy” uznawane za jeden z najlepszych spektakli o dyskryminacji kobiet.

Tekst z nr 77 / 1-2 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Żaby

reż. M. Borczuch. Wyst: R. Wasiewicz, J. Sobolewski, K. Zarzecki, M. Niemczyk, H. Rasiakówna, D. Biernat, E. Żak, M. Pempuś i inni Teatr Studio w Warszawie. Premiera: 6.05.2018

 

foto: Jacek Dominski EastNews

 

Ostatnio na warszawskich scenach teatralnych obrodziło antykiem. W Nowym Krzysztof Garbaczewski wystawił „Ucztę” Platona (premiera 8.02), w Powszechnym Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin zaprezentowali „Nerona” (23.03), a w Studio Michał Borczuch z dramaturgiem Tomaszem Śpiewakiem zabrali się za komedie Arystofanesa (6.05). We wszystkich tych przedstawieniach homoseksualizm stanowi ważny element, ale tylko w „Żabach” jest epicentrum. Borczuch ze Śpiewakiem i aktorami (4 heterycy, 5 kobiet hetero i 2 gejów), najpierw zastanawiają się, czy wystawianie dziś greckich komedii ma sens, a potem przechodzą do aspektu, który wciąż silnie działa – erotyki, szczególnie homoseksualnej. Są więc lęki matki związane z dojrzewaniem syna; relacje między facetami homo a hetero; przyjaźń geja z kobietą; niespełnione uczucie wybuchające nagle i zakończone muśnięciem ręki; wspomnienie wszystkich kochanków, dla których zabrakłoby miejsc na sali… Zapomnianych gejów symbolizuje postać Krzysztofa Niemczyka, niezwykłego artysty, a prywatnie brata grającej w spektaklu Moniki Niemczyk, która odtwarza tytułową postać kurtyzany w kilku fragmentach inscenizacji jego kampowej powieści „Kurtyzana i pisklęta”. Nie ma tu dramatów, użalania się nad sobą czy żebrania o akceptację. Jest humor, taniec, muzyka i przekonanie, że tworzymy jedną społeczność. Oraz znakomite aktorstwo, w tym zupełnie wyjątkowych: Roberta Wasiewicza i Jana Sobolewskiego. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 73 / 5-6 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mogę mówić

O swym późnym coming oucie, o rówieśnikach – gejach po 50-tce i ich miejscu w ruchu LGBT, o córkach a także o wątkach gejowskich we współczesnym polskim teatrze opowiada GRZEGORZ NIZIOŁEK, teatrolog, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor naczelny magazynu „Didaskalia”. Rozmowa MARIUSZA KURCA i KRZYSZTOFA TOMASIKA

 

W moim przypadku to jest późny coming out, ale ważne, że jest – powiedziałeś nam przed wywiadem.

Pierwszy był dwa lata temu, w wieku 53 lat, to późny, nie? Mam dwie dorosłe córki. Rozstałem się z żoną. Mam pewną silnie zbudowaną sytuację społeczną, w której funkcjonuję. Grono bliższych i dalszych przyjaciół. Teraz mówię o tym wam, czyli to będzie również coming out publiczny. To nie jest radykalna zmiana, to jest rewolucja.

Chcesz powiedzieć, że do niedawna żyłeś w tych wszystkich sferach jako facet hetero?

Tak. Nie miałem podwójnego życia, jak wielu żonatych gejów. Moja żona nie była „przykrywką”. Prowadziłem życie heteroseksualnego mężczyzny, męża, ojca, uniwersyteckiego wykładowcy. A byłem i jestem gejem. OK – byłem gejem ukrywającym się, ale bez podwójnego życia. Gdy zaakceptowałem fakt, że jestem gejem, przestałem to ukrywać.

Jak to się stało?

Uff… To jest strasznie skomplikowane. Tyle elementów… Ale jak teraz patrzę, to bodźcem, który uruchomił cały proces, była śmierć mojego ojca. Cztery lata temu.

Wyzwolenie?

Na pewno, ale to też nie takie proste. On nie był patriarchalną, opresyjną figurą. Był otwarty na świat. Bardzo go kochałem. Reprezentował wzorzec męskości, który był dla mnie łatwy do przyjęcia i naśladowania. Wiele osób mówiło, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. No, ale właśnie, ja nie jestem moim ojcem, jestem kimś innym. Na tym chyba ten proces samoakceptacji polegał. Dojście do ładu ze sobą zajęło mi dużo czasu. Jest w tym poczucie winy, czego łatwo się domyśleć. Było też coś, co dziś jest mi kompletnie obojętne, ale wtedy nie było, a mianowicie: reakcja otoczenia. Żona, której tak bardzo chciałem oszczędzić przykrości i bólu, a która może zostać oceniona jako ta nieszczęśliwa, oszukana… Nie chciałbym dużo mówić o moim małżeństwie, ale uważam nasz związek za udany. Żonie powiedziałem jako pierwszej. Długie, trudne rozmowy. Nawet nie wiem, jak ja w sumie dałem radę to wszystko wyartykułować.

Dziś nadal jest trudno czy już się trochę poukładało?

Przestałem się przejmować tym, co myślą inni i jak oceniają moje życie. Bardzo stresowałem się przed rozmowami z córkami. Przygotowywałem się, obmyślałem. Czułem, że absolutnie muszę im powiedzieć. Zawsze miałem z nimi świetny kontakt, a po mojej wyprowadzce z domu wyrosła między nami bariera. W końcu umówiłem się ze starszą córką. Czekałem na nią w kawiarni – gdy zobaczyłem, jak się zbliża, to czułem wręcz euforię, że zaraz jej powiem i ten ciężar wreszcie zejdzie. „Jak dobrze, że mi powiedziałeś” – to była jej pierwsza reakcja. Zaraz potem spotkałem się z drugą córką i padły identyczne słowa: „Dobrze, że mi powiedziałeś”. One obie też czuły, że w naszą relację wkradło się wcześniej coś niejasnego; nie wiedziały, jaki był powód rozstania rodziców. A ja bałem się, że do nich coś dotrze, zanim zdobędę się, by im powiedzieć. Po córkach to już wszystkie następne coming outy były proste. Poszło hurtowo niemalże. Dalsza rodzina, przyjaciele, współpracownicy. Nie chciałem już żadnego tabu. Jak każde ekstremalne przeżycie, coming out stał się dla mnie czymś nawet nieco uzależniającym (śmiech). To jest rozpierające uczucie: „O! Ja mogę mówić!” Jest taka scena w „Zwierciadle” Tarkowskiego: chłopiec, który się jąka, ma powtarzać za terapeutką: „Mogę mówić”, „Mogę mówić”. Strasznie poruszająca. Trochę tak się czuję – mogę mówić, więc mówię. Jak dziecko, które, gdy tylko nauczy się chodzić, to chce chodzić. Nabyłem umiejętność opowiedzenia o sobie, to chcę opowiedzieć. Celebruję tę nową umiejętność.

Spotkałeś się z nieprzyjemnymi reakcjami?

Były, ale mniejszość. O wielu zapewne nie wiem. Może i dobrze. Ale usłyszałem parę razy, że to jest taki „styl życia”, albo nawet, że „przecież to się leczy”.

Do zaakceptowania siebie jako geja doszedłeś niedawno, ale że w ogóle jesteś gejem, to chyba wiedziałeś dużo wcześniej, tak? Czy jednak nie?

Nie, nie – to się wie dość wcześnie, gdzieś od wieku dojrzewania. Tylko kwestia, co robisz z tą wiedzą. Na tym pierwszym etapie nie nazywa się tego „homoseksualną orientacją”, ale się wie, choć nie wiadomo jeszcze, co się wie. Czytałem „Mio, mój Mio” Astrid Lindgren i ogarnęła mnie taka niezrozumiała pasja do bohatera… To była wczesna podstawówka, wtedy zidentyfikowałem siebie jako innego od reszty chłopców.

Później, jako młody chłopak, patrzyłeś na przystojnych facetów i byłeś przerażony, że ci się podobają?

Nie chcę wszystkiego zwalać na kulturę, na otoczenie, na kraj, w którym człowiek się wychował, ale gdy dorastałem, to kategorii „gej” nie było. Pochodzę z katolickiej rodziny, edukacja seksualna nie istniała ani w szkole, ani w domu.

Istniała kategoria „pedała”, „cioty”, „zboczeńca”.

No, właśnie – i chcesz się w nią wpisywać? Gdy jesteś zupełnie niewinnym nastolatkiem? Nawet jak już potem wiedziałem, że nie jestem sam i istnieją inni mężczyźni, którzy pożądają mężczyzn, to oni i tak wydawali się odlegli, jakby z innej planety. Myślałem: może się z tego wyrasta? A może wszyscy tak mają, tylko o tym nie mówią? Nie miałem nikogo, z kim mógłbym o tym porozmawiać. Gdy wchodziłem w dorosłość, nastał czas Solidarności i stanu wojennego. Konserwatywne, katolickie wzory to były „te dobre”. Do tego wybuch epidemii AIDS. Zatrważające wiadomości! W gazetach, wszędzie – alarm! W czasie studiów byłem raz w Paryżu i nad Sekwaną na gejowskiej pikiecie widziałem młodych mężczyzn całujących się, obejmujących – szok! To oni jednak to robią? W tej sytuacji?

To zaprowadziło do małżeństwa?

To byłoby uproszczenie. Do małżeństwa zaprowadziło mnie wiele elementów. Choćby wielkie pragnienie posiadania dzieci. Uczucie do kobiety, którą spotkałem. Dużą rolę odgrywało też poczucie bezpieczeństwa – wchodząc w związek hetero, wchodzisz w ustalony porządek rzeczy.

W latach 90. istniał już w Polsce ruch LGBT. Jak go postrzegałeś? Śledziłeś ten rozwój?

Bardzo śledziłem. Nie działał u mnie ten znany homofobiczny mechanizm, że kryptogeje najbardziej nienawidzą innych gejów, a szczególnie działaczy. Można powiedzieć, że byłem gay-friendly (śmiech). Interesowałem się gejowskimi sprawami. Zresztą bohaterami moich dwóch książek są ludzie z tej „bajki” – reżyserzy Krystian Lupa i Krzysztof Warlikowski. Temat homoseksualności jest u nich artykułowany przez szereg przesłon, najczęściej nie wprost i w „towarzystwie” innych zjawisk. Ja się doskonale w tej złożoności emocjonalnej odnajdywałem. Te „krzywe”, neurotyczne relacje rodzinne…

Obracasz sięśrodowisku teatralnym. Wprawdzie wielu aktorów i reżyserów wciąż siedzi w szafach, ale też coraz więcej się outuje. Jak się czułeś z tą rosnącą otwartością własnego środowiska?

Świetnie! Z Jackiem Poniedziałkiem, który zrobił głośny coming out, dobrze się znam. Michał Borczuch był jednym z moich studentów; wtedy nawet nie wiedziałem, że jest gejem. Kibicowałem mu, zauważyłem jego talent.

Gdy Poniedziałek robił coming out w 2005 r., to nie myślałeś: „A co ze mną?”

Być może to był mój wewnętrzny fałsz, nie rozstrzygam, ale wtedy nie czułem, że jestem ukrywającym się gejem, bo żeby ukrywać gejostwo, to najpierw trzeba je w ogóle w sobie uznać. Gdy – przyznaję, że późno – tę jasność uzyskałem, to wiedziałem od razu: nie będę żyć w ukryciu. Nie chcę być gejem „wierzącym, ale nie praktykującym” (śmiech). Taka postawa jest zapewne wynikiem pracy ruchu LGBT. Ten ruch mnie nauczył tej otwartości.

Interesujesz się wątkami LGBT w teatrze? Może następna książka będzie dotyczyła właśnie tej tematyki?

Zobaczymy, ale tak, bardzo mnie to pochłania. Mnóstwo, gorączkowo wręcz, czytam teraz na ten temat. Interesuje mnie np. epoka AIDS w ruchu gejowskim, czas mojej młodości. Czytam o tym, jak wtedy w USA wyglądał aktywizm LGBT, organizacja ACT UP, jak wyglądały polityczne strategie ruchu. Uświadamiam sobie, jak silna była już wtedy kultura gejowska w USA, było się z czym i z kim identyfikować – a w Polsce wtedy słabo… Polecam książkę Simona Watneya „Policing Desire”, Anglika, który zauważa, że w USA jest silna tradycja tworzenia społeczności przez mniejszości – czy to etniczne, seksualne, czy jeszcze inne. W Anglii była po prostu masa rozproszonych gejów i lesbijek, wspólnota powstała dopiero później. A u nas ze wspólnotą nadal jest krucho, przynajmniej jeśli chodzi o gejów po 50-tce.

Terra incognita?

Niedawno byłem na imprezie z gejami w moim wieku. Ze zdziwieniem zauważyliśmy, że każdy z nas albo ma żonę, albo miał żonę. I niemal każdy jest ojcem. I żaden, oprócz mnie, nie był skłonny, by się szerzej wyoutować. Blokują ich dwie sprawy: skomplikowana sytuacja życiowa, z której czują, że musieliby się tłumaczyć oraz brak wzorca funkcjonowania w środowisku gejów w tym wieku. Gdy w internecie szukałem informacji o coming oucie, to znalazłem sporo instrukcji, jak powiedzieć rodzicom. Dobrze, ale ja bym potrzebował rady, jak powiedzieć dzieciom, jak powiedzieć żonie! Gorąco popieram działania skierowane do młodych, ale geje po 50-tce też istnieją. Chcę dotrzeć do nich, mam jakieś doświadczenie i chce się nim podzielić.

Ruch LGBT składa się głownie z młodych ludzi. Jako gej po 50-tce chcący się zaangażować jesteś ewenementem. Co byś powiedział rówieśnikom? Może będą czytać ten wywiad.

Że nie muszą się przed nikim tłumaczyć. Mają prawo się wyoutować i nie wyjaśniać całego życia. Sam też bałem się oceniająco-potępiających reakcji: „No, jak on żył tyle lat?! Biedna żona! Biedne dzieci!” Spotkałem się z takimi reakcjami. Ja wam teraz dużo rzeczy opowiadam, ale dlatego, że chcę. Nie ma przymusu, by się spowiadać z wszystkiego. Chcę powiedzieć: Tak, możesz to zrobić. To jest do przeżycia. I możesz się czegoś domagać. Ja się nie domagam zrozumienia, domagam się prawa do bycia sobą. I nie daję nikomu przywileju oceniania mnie. Jeszcze może porozmawiamy o liście otwartym wzywającym do coming outu, tym z zeszłego roku?

List zainicjowany przez Roberta Rienta, opublikowany w „Gazecie Wyborczej”. Ponad setka wyoutowanych osób prosiła te osoby LGBT, które siedzą w szafach, by zrobiły coming outy.

Wkurzył mnie wtedy ten list i pisałem o tym na Facebooku, a teraz wyjdzie na to, że proszę bardzo, odniósł skutek, bo się wyoutowałem (śmiech). Ten list był dla mnie rodzajem presji a poza tym oskarżał mnie, że nie outując się, przyczyniam się do homofobii. A ja, jeśli już, to jestem ofiarą homofobii.

Podpisując go, nie myśleliśmy o osobach takich jak ty. Jest w Polsce wiele znanych osób publicznych – gejów, lesbijek, którzy dawno przeszli proces samoakceptacji, ale publicznie o tym nie mówią. Korzystają z emancypacji, jaką przynosi ruch LGBT, ale sami się do niego nie przyczyniają. Takie osoby prosiliśmy wtedy o coming out. Znane postacie mają nie tylko przywileje, ale również obowiązki.

Ja to rozumiem, ale jednak mnie ten list zabolał. Sam też się zastanawiam nad strategiami. Mówimy tu o coming oucie jako o narzędziu, dzięki któremu poszerzamy widoczność i akceptację. Im bardziej znana osoba, tym większy zasięg. Ale też powstaje przekonanie wśród „szeregowych” gejów, że coming out jest przywilejem artystów, ludzi sławnych. Powiem wam, że mój partner, z którym jestem od 2 lat, mieszka w małej miejscowości pod Krakowem, też miał żonę i zrobił coming out niedługo po mnie. To było wielkie wydarzenie. Zasięg może niewielki, ale wpływ i znaczenie ogromne.

Takich coming outów też potrzebujemy. Jedna strategia nie wyklucza innych. Ale, ale – skoro powiedziałeś o partnerze – dla wielu osób bezpośrednią przyczyną coming outu jest miłość, o której chce się opowiedzieć światu.

Na samym początku kierował mną wyłącznie wewnętrzny imperatyw, byłem wtedy sam, ale potem już tak, związek daje siłę.

Jak teatr w Polsce podejmuje tematykę LGBT – dobrze? Źle? Wystarczająco?

Niewystarczająco. Mam niedosyt. Ta tematyka jest wciąż słabo obecna.

Mimo tych wszystkich opowieści o homolobby, o tym, że „pedały przejęły teatr”.

Mimo. Brakuje zarówno spektakli o tematyce stricte gejowskiej, głosów z wewnątrz środowiska, jak i tych bardziej „głównego nurtu” z wątkami LGBT – perspektywy społeczeństwa, którego jesteśmy częścią. Bardziej brakuje mi nawet tych pierwszych. I nie chodzi mi o to, by ściągać teksty z Zachodu, tylko żeby były sztuki stąd, o naszych problemach. Dobrym przykładem jest spektakl „Grindr” Piotra Trojana, bardzo moim zdaniem odważny, potrzebny i oryginalny. Widziałem go dwa razy. Czy podobny spektakl gdzieś indziej w Polsce widziałem? Nie widziałem. Gdyby istniała tzw. scena gejowska, to „Grindr” byłby jej idealnym przedstawicielem, a tak – jest raczej chlubnym wyjątkiem. Co jeszcze? W niedawnym „Labiryncie” Lupa pokazuje kilka zakochanych par i o, dziwo – wszystkie są hetero. Zaskoczyło mnie to jako anachroniczne. Z kolei u Borczucha w „Zewie Cthulhu” mamy niesamowitą rozmowę ojca geja z córką o seksie analnym. Kontrowersyjny temat, scena zagrana intymnie, subtelnie. Wspaniała. Grają to Jacek Poniedziałek i Dominika Biernat.

A „Upadanie” Arpada Schillinga w warszawskim Powszechnym, gdzie profesor, mąż i ojciec, romansuje ze studentem?

Byłem rozczarowany. Ach, patrzcie, jakie zepsucie obyczajów, profesorowie już nawet nie ze studentkami romansują, tylko ze studentami. Raziła mnie tu jakaś klisza.

„Tęczowa trybuna” Strzępki i Demirskiego?

Zarówno w „Tęczowej trybunie”, jak i ostatnio w „Triumfie woli” miałem wrażenie, że geje są tam „koncepcyjni”, są emblematami, a to mnie nie interesuje. Nie widzę tam afirmacji gejów, tylko afirmację wspólnoty, która ich akceptuje. Podkreślałbym znaczenie „Grindra” – super, że tam nie ma atmosfery grozy, dramatu, historii gorszącej. Jest o gejowskich sprawach bez wstydu, bez sensacji, bez lęku.

Grzegorz Niziołek (ur. 1962) – teatrolog, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, współzałożyciel i redaktor naczelny magazynu teatralnego „Didaskalia” powstałego w 1993 r., autor książek o teatrze, m.in. „Sobowtór i utopia. Teatr Krystiana Lupy” (1997), „Ciało i słowo: szkice o teatrze Tadeusza Różewicza” (2004), „Warlikowski: extra ecclesiam” (2008), „Zła pamięć: przeciw-historia w polskim teatrze i dramacie” (2012), „Polski teatr Zagłady” (2013).

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„Anioły w Ameryce” – spektakl z Londynu w kinach w Polsce

National Theatre, Londyn, (2017, reż. M. Elliott), premiera w polskich kinach: 14.09.2017

 

mat. pras.

 

„Anioły w Ameryce” to już klasyka kultury LGBT. Sztuka Tony’ego Kushnera z podtytułem „Gejowska fantazja na motywach narodowych” trafiła na Broadway w 1993 r. i zdobyła powszechne uznanie, tudzież deszcz nagród. Zachwycano się m.in. epickim rozmachem, zgrabnie wpisanymi w realistyczną fabułę elementami nadprzyrodzonymi (tytułowe anioły pojawiają się na scenie) a także ujęciem tematyki gejowskiej i AIDS w szeroki kontekst społeczno-polityczny końca drugiego tysiąclecia. Bohaterami sztuki są m.in. Prior, odkrywający, że choruje na AIDS i jego partner Louis; Joe, młody konserwatywny Mormon kryptogej, jego żona Harper i jego mama Hannah a także Roy Cohn, prawdziwa postać, chory na AIDS prawnik w średnim wieku, kryptogej i homofob zarazem oraz Belize, czarnoskóry przegięty pielęgniarz, który nie da sobie wcisnąć żadnego kitu. W 2003 r. Mike Nichols („Absolwent”, „Kto się boi Virginii Woolf?”) nakręcił 4-odcinkowy serial na podstawie sztuki i również odniósł sukces. W obsadzie pojawili się Al Pacino, Meryl Streep, Emma Thompson, Jeffrey Wright, Patrick Wilson, Mary Louise Parker, Justin Kirk i Ben Shenkman. W Polsce mogliśmy „Anioły…” podziwiać m.in. na deskach TR Warszawa w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego (premiera w 2007 r., w rolach głównych wystąpili m.in. Jacek Poniedziałek, Maciej Stuhr, Tomasz Tyndyk, Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska). Tej jesieni polskich fanów „Aniołów…” czeka nie lada gratka: w 41 kinach w Polsce od września można obejrzeć dwuczęściowy (łącznie ok. 8 godzin!) zapis spektaklu z National Theatre w Londynie. To najnowsza adaptacja sztuki, która premierę miała tej wiosny. W obsadzie m.in. Nathan Lane, Andrew Garfield oraz Russell Tovey (znany m.in. z gejowskiego serialu „Looking”). (red.)

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gertruda Stein & Alicja B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet

reż. A. Małgowska, scenariusz i libretto: A. Małgowska i M. Rak, wyk: M. Rak, P. Fonferek, muzyka – M. Białecka, piano – N. Czekała, śpiew – A. Sasinowska; premiera: 8.09.2017, Teatr Druga Strefa, Warszawa

foto: Małgorzata Dobrowolska

Dwie kobiety zrośnięte ze sobą, posklejane, w samym centrum artystycznej rewolucji, grają w heteronormatywną grę. Gertruda Stein zajmuje się pisarstwem, a jej niezalegalizowana żona Alicja B. Toklas – wszystkim innym. Wspólnie prowadzą paryski salon, który gości najznamienitszych artystów początków XX w. – Pabla Picassa, Ernesta Hemingway, F. Scott Fitzgeralda. Stein tworzy wiele, jednak dopiero „Autobiografia Alicji B. Toklas” – pisany głosem wieloletniej partnerki obraz życia wśród paryskiej awangardy – przynosi jej rozgłos i popularność. Książka ukazuje obraz epoki, ale niekoniecznie odkrywa emocje targające relacją kobiet. Spektakl Teatru Druga Strefa wdziera się pod skórę i pokazuje mięso ścisłego bycia z sobą. Gertruda grana przez Monikę Rak pociąga za sznurki, poruszając Alicją (Paulina Fonferek) w takt swoich życzeń i pragnień. Toklas zarządza domem, gotuje, jest krytyczką, redaktorką, sekretarką i kochanką swojego „męża”. Pozostaje w cieniu. W tle brzmi śpiewane przez Agatę Sasinowską specyficzne libretto: nazwiska kobiet, które odwiedzały salon pary, jednak nie zapisały się w pamięci przyszłych pokoleń tak jak odwiedzający go mężczyźni. Kameralna nanoopera, jak nazywa spektakl reżyserka Agnieszka Małgowska, próbuje odzyskać to, co marginalizowane i wymazywane – historie lesbijskiej miłości. (Urszula Jakubowska)

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chłopak ze Słupska

O rolach teatralnych i o roli geja wychowującego syna w serialu TVP „Artyści”, o tym, dlaczego chciał zostać księdzem i o tym, że mógłby zagrać żołnierza wyklętego zakochanego w koledze z oddziału mówi Tomasz Nosiński. Rozmowa Krzysztofa Tomasika

 

Foto:
Marcin Niewirowicz / niema.foto

 

Pochodzisz ze Słupska. To jedyne mia­sto w Polsce, którego prezydentem jest zdeklarowany gej. Czujesz się związany ze Słupskiem?

Oczywiście, jestem Słupszczaninem, wciąż jestem tam zameldowany. Moja mama pracowała przez jakiś czas z panem Bie­droniem. Samo jego istnienie i obecność w Słupsku bardzo pomogła w naszych re­lacjach. Mama zobaczyła, że to świetny fa­cet, ma fajnego chłopaka i zaczęła ze mną inaczej na ten temat rozmawiać. Homo­seksualizm przestał być demoniczny, nie­spotykany, odległy. Ostatnio powiedziała mi: „Wiesz, nawet dobrze, że nie będziesz miał żony” (śmiech).

W 2012 r. „Przekrój” zaliczył cię do piątki najbardziej obiecujących, młodych ak­torów. Napisano, że wyglądasz jak Mar­cello Mastroianni i Alain Delon w jednej osobie. Mówisz tam, że jako dziecko byłeś związany z Kościołem katolickim.

Udzielałem się w Kościele nawet dość mocno. Przez 10 lat służyłem do mszy, musiałem uczyć się łaciny, potem byłem szefem ministrantów. Miałem okres, kie­dy myślałem, że mógłbym być księdzem. Przede wszystkim ciągnęło mnie jednak do występowania. Pierwsze występy były z kuzynką, wychodziliśmy z szafy mojej babci. Szafa była ogromna, otwierało się drzwi, które były naszą kurtyną. Publicz­ność siedziała przy stole, a my graliśmy i śpiewaliśmy, grałem na akordeonie. Dziś wiem, że Kościół zastępował mi teatr. Kiedy w liceum poszedłem do Młodzieżo­wego Teatru, Kościół zniknął dla mnie na dobre, już chyba na zawsze.

Pamiętasz pierwszy spektakl, który zro­bił na tobie wrażenie?

Mama zabrała mnie do opery w Berlinie. Występował balet rosyjski z „Jeziorem łabędzim” Czajkowskiego. Miałem 9-10 lat, siedziałem w trzecim rzędzie i byłem absolutnie zaczarowany. To było zrobione bardzo po bożemu, ale dla mnie wtedy – magia. Wiedziałem, że chcę tak jak oni, niekoniecznie tańczyć, ale być na takiej scenie. Dokładnie pamiętam tamten wie­czór. Mama miała piękne szpilki, poszła po lampkę wina, powiedziałem jej, że jestem zachwycony. A ona, że najbardziej przykuł jej wzrok wielki żyrandol wiszący na sufi­cie. Zupełnie różny odbiór.

Po takich początkach wybór drogi ak­torskiej był naturalny. Poszedłeś do kra­kowskiej szkoły teatralnej. Studiujący tam w różnych okresach Jacek Ponie­działek i Kuba Kowalski wspominali ją jako miejsce, gdzie zwalczano wszelkie oznaki homoseksualizmu.

Ten przekaz był dwoisty. Trafiłem na bar­dzo fajnych profesorów, którzy wciągali mnie zarówno w życie teatralne, jak rów­nież opowiadali, jak to jest być aktorem homoseksualistą. Radzili, żeby się do tego nie przyznawać, bo będzie mi bardzo cięż­ko. To jest niewskazane i spowoduje, że nie będę miał pracy. Miałem dbać o to, żeby być jak najbardziej męski i zdecydowany. Z drugiej strony obserwowałem w szko­le osoby, które wręcz manifestowały swą inność. Mam na myśli kilku mężczyzn, od nauczyciela tańca, przez teoretyków teatru, po wybitnych reżyserów. Nie chcę o nich mówić po nazwisku, bo nie wiem czy sami myślą o coming oucie, ale w powszechnej świadomości są tak właśnie odbierani. Ich przegięcie wydawało mi się super i na­prawdę urocze.

Nie zastosowałeś się do profesorskich rad siedzenia w szafie. Jak odnalazłeś się w aktorskich zespołach?

Wszyscy myślą, że w teatrze dramatycz­nym jest mnóstwo gejów, którzy są cał­kowicie akceptowani, mogą spokojnie pracować i nikt nie ma z tym problemu. Jest odwrotnie. To bardzo hetero-środowi­sko, które pokazuje swoją siłę, szczególnie w męskich garderobach. Trzeba się czasem mocno nastarać, żeby wymusić traktowa­nie poza kategoriami orientacji seksualnej. Na szczęście w teatrze mamy coś takiego jak scena, ona wszystko weryfikuje. Na scenie nie ma znaczenia, czy występująca tam osoba ma dziewczynę czy chłopaka.

Jeszcze w Krakowie zaczęła się twoja współpraca z Radosławem Rychcikiem.

Pierwszy spektakl, jaki razem zrobiliśmy po szkole, to „Versus” (2008) w Nowym. Traktuję go trochę jak zapowiedź teatru, który chce się uprawiać. Graliśmy w czte­ry osoby: Tomek Schuchardt, Natalia Kali­ta, Ania Gorajska i ja. Po pokazach w War­szawie dziewczyny dostały angaż w stolicy. Niespełna rok później w Kielcach powsta­ła „Samotność pól bawełnianych”, to już była teatralna torpeda. Radek w ogóle ma szczęście do małych form, bardzo dobrze mu wychodzą kameralne przedstawienia.

„Versus” był sukcesem, pojechaliśmy z nim do Nowego Jorku. Przyjęto nas wspaniale, po pokazach przychodzili różni ludzie, opowiadali wrażenia. Jeden pan przedstawił się jako wujek Marlona Brando. To było wielkie zdziwienie i do­pytywanie się: „Ale kto? Wujek?!”. Bardzo amerykańskie, nieważny stopień pokre­wieństwa, ważny Brando. Stany zawsze stanowiły obietnicę czegoś lepszego, cho­ciaż ja nigdy tego wielkiego umiłowania nie miałem. To raczej marzenie mojego brata koszykarza.

„Samotność pól bawełnianych” (2009) też pokazywaliście w USA, spektakl jest zresztą do dziś w repertuarze Teatru im. Żeromskiego w Kielcach. Dla mnie to niesamowicie homoerotyczne przedsta­wienie. Nie tylko ze względu na autora – Bernarda-Marie Koltesa, który zresztą zmarł na AIDS, ale także samą historię. Tę relację dilera i klienta równie dobrze można odbierać jako erotyczne spotka­nie dwóch mężczyzn, np. na pikiecie.

Spektakl nie był tak odbierany pewnie dlatego, że tekst jest bardzo poetycki i fi­lozoficzny. Oczywiście, to nie wyklucza ho­moerotyczności, ale jego uniwersalność sprawia, że interpretacji może być wiele. Zastanawiałem się zresztą, czy spektakl byłby tak samo uniwersalny, gdyby za­miast dwóch mężczyzn były dwie kobiety, albo kobieta i mężczyzna. Niestety, chyba nie. To już byłoby inne przedstawienie, inaczej rozumiane.

Razem z Wojciechem Niemczykiem gra­cie „Samotność pól bawełnianych” już osiem lat. Rok temu wznowiliście spek­takl po prawie trzyletniej przerwie.

Przy każdym wznowieniu myślę sobie: „Tego się już chyba nie da zagrać”. Od momentu kiedy zaczynaliśmy, wiele się zmieniło. Między nami była fajna chemia, w międzyczasie Wojtkowi urodziło się dziecko, ja odszedłem z Kielc. To wszystko wpływa na spektakl.

Dobrze wspominam pobyt w Teatrze im. Żeromskiego. To pierwszy zespół, w któ­rym się odnalazłem. Wybuch niesamowi­tej energii, nie tylko na scenie, ale w ogóle w teatrze. Przyjeżdżało dużo aktorów na gościnne występy, wiele osób z Wałbrzycha. Czuło się, że dzieje się coś fajnego. Z przy­jemnością tam wracam, na jesieni będę gościnnie grać Rasputina u Wiktora Rubina, Jola Janiczak podobno już pisze tekst. Bar­dzo się tego boję, ale nie mogę się doczekać.

„Samotność pól bawełnianych” była waż­na z jeszcze jednego względu. Legenda głosi, że jako pierwszy pokazałeś się nago na deskach kieleckiego teatru.

Dotarła do mnie informacja, że dwadzie­ścia lat wcześniej w Teatrze Lalki i Aktora Kubuś rozebrano jakiegoś czarnego męż­czyznę. Ale w powszechnej świadomości zaistniałem jako pierwszy (śmiech). To było małe trzęsienie ziemi. Nie obyło się bez protestów, nawet biskup kielecki ryczał z ambony. Występowaliśmy w radio z nie­żyjącym posłem Gosiewskim, który mówił, że za państwowe pieniądze ja rozbieram się na scenie, a Radek robi obrazoburcze spektakle. Na pytanie, czy widział przed­stawienie przyznał, że nie, ale powiedzia­no mu, że ktoś się tam rozbiera.

Nie zapomnę, jak z moim ówczesnym chłopakiem, który przyjechał na premierę, bo mieszkał w Niemczech, byliśmy na sta­cji benzynowej. Wybieraliśmy się z psem w góry, chcieliśmy zatankować benzy­nę i zobaczyłem swoje nagie zdjęcia na okładkach gazet wystawionych na stoja­kach. Nie mogłem w to uwierzyć. Od razu zadzwoniłem do dyrektora teatru Piotra Szczerskiego, dziś już niestety nieżyjące­go, i powiedziałem, że ktoś nielegalnie mnie sfotografował na spektaklu i jeszcze to opublikował. Trzeba było zareagować, mieliśmy przejścia z gazetą, która osta­tecznie musiała przeprosić.

Po premierze Luiza Buras pisała w „Echu Dnia”: Jedni nie kryli podziwu dla mło­dego aktora, który odważył się obnażyć swoje ciało przed szeroką publicznością. Inni nie mogli uwierzyć, że to, co ujrzeli stało się naprawdę. A dyrektor Szczerski dodawał: Wiadomo, że to może budzić sensację, ale dotarły do mnie głosy, że wielu paniom ze starszego pokolenia sztuka tak bardzo się podobała, że pla­nują przyjść na nią po raz kolejny.

To prawda, regularnie przychodziły starsze panie i siadały w pierwszym rzędzie, na­przeciwko mnie. Przychodziły sobie chyba popatrzeć. To nie było zbyt komfortowe, mała sala, stałem metr od publiczności.

W tekstach przestrzegano, że zaszoko­wać może nie tylko nagość, ale jeszcze całujący się na scenie mężczyźni.

To ciekawe, że właśnie te sceny wybiera się ze spektaklu. Mam wrażenie, że od tego czasu w Kielcach wszystko się zmie­niło. Pamiętam, jaką sensację budziliśmy z Radziem na głównej ulicy, tylko dlatego, że nosiliśmy spodnie rurki i mokasyny. Krzyczano za nami: „Pedały!”. Kiedyś przy­jechali Francuzi, rozmawiałem z nimi na balkonie – poleciały w naszą stronę butelki.

Z Kielc przeszedłeś do Teatru Nowego w Poznaniu. Jak wspominasz tamten pobyt?

Trudno. Brałem udział w świetnych spek­taklach Rychcika, które bardzo lubię: „Dziady” i „Dwunastu gniewnych ludzi”. Sam teatr ma jednak bardzo skostniałą strukturę, co jest pewnie związane z mia­stem. Na zewnątrz Poznań jest niby otwar­ty, gotowy do rozmowy, ale jednocześnie zamknięty i strasznie drobnomieszczański.

Od nowego sezonu jesteś aktorem Te­atru Studio w Warszawie.

Polubiłem to miejsce. Zespół wciąż się tworzy, przychodzą nowe osoby. Jest też publiczność, teraz mamy niemal cały czas komplety, a był okres, kiedy widownia była zapełniona w dziesięciu procentach.

W „Berlin Alexanderplatz” (2017) w reży­serii Natalii Korczakowskiej wraz z Ka­tarzyną Warnke jesteście czarnymi anio­łami-mistrzami ceremonii. Jak ci się gra w butach na wysokich obcasach?

Zastanawiałem się, czy będę w stanie się poruszać, bo nigdy nie miałem pociągu do sukienek czy szpilek. Teraz prawie śmigam. Szpilki mają w sobie coś androgyniczne­go. Powodują, że chodzisz, ale właściwie nie chodzisz, tylko się unosisz. Wspaniałe obuwie!

W międzyczasie zagrałeś geja wy­chowującego syna w serialu „Artyści” (2016) Moniki Strzępki i Pawła Demir­skiego. Przeżyłeś falę popularności po emisji?

Miałem wspaniały odbiór! Wcale nie prze­sadzam, kiedy mówię, że moja skrzyn­ka pękała od wiadomości. Szczególnie jednego maila nie zapomnę: „Chciałem panu bardzo podziękować. Dla mnie jest pan polską Alexis”. To porównanie mnie zachwyciło. Postać Tomka jest niesche­matyczna. To dość nieoczywista sytuacja, że homoseksualista ma syna. W naszym społeczeństwie ma dodatkowy aspekt, wpisuje się w dyskusje, czy gej może zaj­mować się dziećmi, czy powinien. A prze­cież w życiu każdego z nas dzieci są, czy to w rodzinie, czy wśród znajomych. Często się nimi zajmujemy, jesteśmy wujkami. Dzieciaki lgną i widzą w tobie przede wszystkim człowieka. One jakoś wszystko szybko wiedzą, błyskawicznie padają py­tania, które trafiają w punkt, na przykład: „Wujku, a dlaczego nie masz żony?”.

Co odpowiadasz?

Po prostu nie mam, albo jeszcze nie mam, ale bardzo otwarcie wprowadzam kwe­stię, że to nie musi być dziewczyna, może być chłopak. Tak samo, kiedy rozmawiam z dziećmi o ich przyszłości mówię, że te możliwości istnieją.

Sekretarz Tomek jest nieoczywisty także dlatego, że długo nie wiadomo, czy on jest postacią negatywną, czy pozytywną. Co dla ciebie było najbardziej intrygują­ce w tej roli?

Krosty po ospie! Kiedyś szedłem do te­atru, podszedł do mnie nieznany chłopak i powiedział, że bardzo mi dziękuje za te krosty na twarzy. W pierwszej chwili nie załapałem, o co chodzi, ale dodał: „Za te krosty w „Artystach”. Zobaczyłem na jego czole krostę posmarowaną niebieską ma­ścią, teraz się zastanawiam, jakiego była pochodzenia, czy to miało związek z AIDS?

A jak się pracowało ze Strzępką i Demir­skim?

Oni są genialni, ale pracowało mi się strasznie trudno. Ciągle miałem wrażenie, że robię coś nie tak. Myślę, że postać, którą stworzyłem, jest inna niż sobie wymyślili. Pierwotnie ten sekretarz miał być poważ­niejszy, a jednocześnie bardziej przeryso­wany gejowsko. Strasznie bym chciał kie­dyś zagrać u nich w teatrze.

Nie bałeś się, że po serialu zostaniesz zaszufladkowany jako gej?

W ogóle! To był taki czas, że w teatrze gra­łem głównie królów i wojewodów, bardzo poważnych panów, więc rola była jak znalazł.

W obecnej sytuacji politycznej taka oka­zja może się prędko nie powtórzyć.

Teraz czekam na propozycję grania żołnie­rzy wyklętych (śmiech). Czemu nie, chociaż nie przepadam za bronią, z którą miałem sporo do czynienia w dzieciństwie. Dziadek z ojcem lubili sobie postrzelać, więc też brałem w tym udział. Jako dziecko strze­lałem bardzo dobrze, miałem świetne oko.

To właśnie byłoby ciekawe – żołnierz wyklęty, który nie lubi strzelać, ale jest zmuszony brać w tym udział.

Szczególnie, gdyby jeszcze miał romans ze swoim kolegą z oddziału. Już mi się podo­ba! Takie historie też na pewno się działy, warto je wyszukiwać.

Tomasz Nosiński (ur. 1985) – aktor nagradzany za role w spektaklach R. Rychcika i W. Rubina. Od 2016 r. w Teatrze Studio w Warszawie, wcze­śniej związany z Teatrem im. S. Żeromskiego w Kielcach (2010-14) i Nowym w Poznaniu (2015-16). Zagrał sekretarza Tomka w serialu „Artyści” w reż. M. Strzępki. W 2016 r. podpisał list otwarty R. Rienta „Wyjdź­cie z szafy” – apel wyoutowanych publicznych osób LGBTQ skierowany do tych publicznych osób LGBTQ, które siedzą w szafach, o robienie coming outów.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Obnażanie świętości robi nam dobrze

Z Jerzym Nasierowskim, skandalistą polskiej literatury, „pierwszym pedałem III RP”, aktorem, który właśnie wrócił na scenę w spektaklu „Dogville”, eks-więźniem i… szpiclem rozmawia Piotr Seweryn Rosół

 

Foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

 

Czy ma pan ochotę na seks?

Z panem?

Nie ze mną, w ogóle. Ja akurat nie jestem ani młodziutkim słodziutkim blondynem ani nawet ćwierć-hydraulikiem, nie spełniam pana kryteriów…

No tak, racja (śmiech). Chyba mam taką samą ochotę jak pójść do Metropolitan Opera i usiąść w pierwszym rzędzie, choć wystarczyłaby mi galeria, ale nawet na galerię mnie nie stać. W pewnym wieku należy płacić, więc rezygnuję bez żalu.

Czy tylko płatny seks wchodzi w grę?

No, jakoś nie spotykam nekrofilów…

Raczej gerontofilów. Może zgłoszą się po tym wywiadzie (aż trudno uwierzyć, to pierwszy wywiad z Jerzym Nasierowskim dla „Repliki” – przyp. PSR)? Na wszelki wypadek, proszę nie zrażać do siebie ludzi, jak to ma pan w zwyczaju.

Rzeczywiście dawni kochankowie nie życzą sobie ze mną kontaktu. O przyjaźń trudno po rozstaniu.

Zwłaszcza gdy się na jednego z nich doniosło na komendzie a innych opisało w nie najlepszym świetle, nie kryjąc intymnych szczegółów (śmiech).

Jestem za pełną otwartością. Obnażanie świętości dobrze robi nie tylko dla sprawy gejowskiej, ale w ogóle dla tolerancji. Nie mam oporów w ujawnianiu różnych rzeczy o znanych osobach.

Tako rzecze „pierwszy pedał III RP” – określił tak pana Jerzy Urban, albo i „pra-pedał”, jak powiedział Piotr Marecki. Czy czuje się pan ojcem polskiego gejostwa?

Nie, skąd. Z pokorą przyjmuję bieg historii, która zresztą jest idiotką. Często czytam, że literatura gejowska w Polsce zaczęła się od „Lubiewa” Witkowskiego. Zgoda. Ja jestem z tak dalekiej przeszłości. W PRL-u wszyscy żyliśmy w ukryciu. Ale ja w ogóle nie czuję się pedałem, gejem czy ciotą, czuję się po prostu sobą. Oczywiście w związku z moim procesem, gazety doniosły, że miałem kochanka…

Niegdyś aktor – przede wszystkim w Teatrze Powszechnym w Warszawie i Teatrze Narodowym oraz w głośnych filmach, m.in. Zamach, Godzina pąsowej róży, Ranny w lesie, Błękitny pokój. Ale też panicz-celebryta mieszkający w ogromnym mieszkaniu-muzeum na Starym Mieście w otoczeniu dzieł sztuki z najwyższej półki oraz zabytkowych mebli. A dziś?

W pewnym sensie bezdomny i emeryt. Nie mam meldunku w dowodzie osobistym. Wyobrażam sobie, co czuje prawdziwy bezdomny. Emeryturę mam najniższą i w ogóle się tym wszystkim nie przejmuję.

„Nasierowski, ty pedale, ty Żydzie”, „Nasierowski ty antychryście“, „Nasierowski, ty…” – to akurat nie są nagłówki gazet, tylko tytuły pana autobiograficznych książek wydanych na początku lat 90. Strategia skandalu, brukowa autoreklama czy może rodzaj samooskarżenia?

Jeszcze czwartą chciałbym wydać: „Nasierowski, ty szpiclu”. To nie masochizm, lubię śmiać się z siebie na zasadzie stand-upu. To jest też moja prowokacja wobec świętojebliwej polaczkowatości, protest autonomicznego myślenia. Nasierowski nazywa siebie w sposób obelżywy i wisi mu, co sobie o tym myślicie. Z określających mnie w sieci epitetów najbardziej pokochałem hejt „Ty żydowska parówo”. Polak zanim da komuś po mordzie musi przejść na ty.

My jednak nie przechodzimy, bo pan ma inne sposoby, aby się odmłodzić – ćwiczenia, dieta, różne zabiegi kosmetyczne, operacje plastyczne, a ja chyba nie chcę dostać po mordzie.

Ależ panie Piotrze. Ja jestem miły dla ludzi, pierwszy mówię „dzień dobry”, uśmiecham się, otwieram drzwi, przepuszczam przodem…

Zauważyłem, ale czy w pana przypadku nie wynika to z poczucia winy, konieczności zadośćuczynienia? Przypomnę, że w 1973 r. w głośnym, pokazowym procesie został pan skazany na 25 lat pozbawienia wolności za współudział w zabójstwie popełnionym przez pana młodego kochanka podczas napadu rabunkowego (Nasierowskiego nie było na miejscu zbrodni, ale w obliczu tego, że na ławie oskarżonych zasiedli niewinni, przypadkowi mężczyźni, doniósł on na swego kochanka, o którym wiedział, że był sprawcą zabójstwa. Kochanek został skazany, Nasierowski również – za współudział – przyp. PSR).

Nie! Po prostu potrzebuję zdrowia psychicznego i spokoju, mam jeszcze tyle do zrobienia. Więc niezbędna jest mi sympatia w środowisku, w którym przebywam. Poczucie winy? Nikt nigdy w więzieniu nie poczuwał się do żadnej, zresztą poza więzieniem też zawsze jakoś manewrujemy, tłumaczymy się. Ale ja mam samokrytyczne poczucie sprawiedliwości, może poprzez znajomość tylu więziennych historii? Teraz kajam się, przyznaję, trochę nałogowo. Bardziej jednak z przekory niż z prawdziwego poczucia winy. Kiedyś wykorzystywałem swój urok osobisty do popełniania przestępstw. Dziś jestem we wszystkim szczery, nie oczekując niczego w zamian. Zresztą wcześniej byłem raczej nieśmiały, chowałem się przed ludźmi i śmiałem z Anglików, którzy pytali sąsiadów o pogodę, gdy wiadomo było, jaka jest.

Dla pana dziś chyba nie najgorsza. Po 16 latach wrócił pan do gry. Teatr Syrena rozpoczął sezon od spektaklu „Dogville”, w którym zagrał pan Wielkiego Człowieka, Policjanta i Gangstera. Czy nie są to przypadkiem życiowe role?

Jeśli jestem wielki, to tylko w swoich małościach. Kiedyś zobaczyłem wiszącą przy śmietniku siateczkę zawiązaną kokardką, a nie przymierałem głodem i choć jacyś sąsiedzi patrzyli pewnie z okien, zajrzałem. Tam był nieotwarty serek, wziąłem do domu i zjadłem, i nie wstydzę się tego. Gdy grałem w „Dogville”, nie wstydziłem się powiedzieć garderobianej, że wkładam korki do butów, bo z wiekiem maleję a chcę być wyższy niż kiedyś. Zawsze stosowałem raczej urok słabości. Obniżenie siebie w takich małych rzeczach daje czasami odskocznię do gwiazd. Policjantów nie lubię, jak każdy złodziej lub jak każdy Polak, w końcu złodziejstwo to jest jakaś część polskości, zawsze był jakiś okupant, którego należało okraść. Ale rzeczywiście śledzę ludzi, dociekam ich spraw, tyle, że z czystej ciekawości, a nie z biurokratyczności. Czy jestem Gangsterem? Eee. Myślę, że u mnie chodzi o wrodzoną amoralność, dzięki której jestem bardzo tolerancyjny.

Prasa plotkarska zapowiadała skandal: „Polski aktor-morderca wraca. Środowisko w szoku” albo: „Szykuje się wielki skandal? Skazany za zabójstwo Jerzy Nasierowski zagra w spektaklu”. Po premierze te głosy jakby ucichły.

Kiedyś przeczyta pan moje dzienniki. Dużo wcześniej zapisałem, że nie będzie żadnego skandalu, będę raczej przemilczany, czyli zanegowany, niby niezauważony. To jest polska salonowość, dziś przaśna, genetowskie pokojówki rządzą w rolach pań. U nas się nie wybacza, najlepiej żebym umarł, dopiero wówczas może wróciłbym na salony?

Bo pan jest zdrajcą środowiska, najpierw ziemiańskiego i burżuazyjnego, później artystycznego.

Raczej wyrzutkiem, na co sam zapracowałem.

Zdradza pan sekrety… Przypuśćmy, że razem pijemy na imprezie, a pan po cichu fotografuje i potem pisze, kto z kim poszedł do łóżka, kto ćpał, kto się zrzygał.

Tak, ci którzy mnie z salonu wyrzucili, mają rację. Ale jeżeli ja mam utopijną misję spowodowania szczerości między ludźmi, to trudno o poczucie winy. Przy tym jestem dość zabawny.

Więc czasem zapraszają. Widziałem pana przed wakacjami na wieczorze założycielskim Nowej Orgii Myśli, miał pan przemówić jako jeden z ojców-patronów, ale wyszedł pan po angielsku.

Uciekłem, bo źle się czułem. Prof. Hartman, mój absolutny idol intelektualny, taki był roztańczony. Co ja mogłem powiedzieć, gdy oni już tak dużo i mądrze mówili. Ja często po cichu uciekałem, pusta ulica, idę sobie sam, łapy w kieszeni, nabieram powietrza, wypuszczam je. Nie mam szans na bycie w żadnym środowisku, przez mój charakter. Niby z każdym bym się zgodził, a potem i tak by się okazało, że nie pasuję.

Dlatego tęskni pan za PRL-em? Jest pan dziś wrogiem kapitalistów, sam się z nich wywodząc.

Och, tak, zniszczyć kapitalizm to cudowna idea, z chęcią poszedłbym na barykady, tylko z czego je usypać? Ale ja dostosowuję się do każdych warunków, także i do kompletnego odosobnienia.

A za młodością?

Ależ, he, he, ja jestem młody!!! Umysłowo czuję się jak 60 lat temu. Chodzę sprężystym krokiem. Kiedyś przeczytałem, że człowiek powinien myśleć o tym, żeby chcieć chodzić ładnie, i ja to stosuję.

Pan się na każdym kroku pilnuje, żeby…

Już nie muszę, robię to z automatu. Mnie się wydaje, że gdy 3-4 dni nie ćwiczę, to jakbym zanikał. Walka z ewentualną starością to codzienne przełamywanie lenistwa. Cała nasza fizyczność wychodzi z umysłu i stąd niezborność starcza – myśl z opóźnieniem daje rozkaz rękom, palcom, fiutowi, i dlatego nie trafiamy do dziurki od klucza albo do tyłka, jeśli mamy czym.

Urodził się pan w 1933 r., gdy Hitler doszedł do władzy, za panem okupacja, Powstanie Warszawskie, stalinizm, październik ‘56, marzec ‘68, Solidarność… sporo doświadczeń. Czy wielka historia nie przeszkadzała?

Do katastrof, które się wokół mnie działy, zawsze podchodziłem z namysłem i spokojem. Reforma rolna i utrata różnych własności mojej całej rodziny psychicznie we mnie nie uderzyły. W 56 r., wracając ze Szkoły Teatralnej, widziałem te ileś set tysięcy Polaków wokół Gomułki. Wszyscy wówczas mu uwierzyli, a ja nie. Wcześniej średnio oburzałem się na władzę ludową, więc gdy rzekomo zrzuciła krwawą sukmanę stalinowską, wątpiłem, że już będzie czysta. Pierwsza zasada – nigdy w nic nie wierzyć, „dubito ergo sum”. 10-milionowa „Solidarność” dla mnie to byli głównie chłopcy z plemienia Orlego Pióra, co ślubowali walkę z Czerwonym Pająkiem. Polacy są szczególnie niedorośli. Nie dałem się uwieść ani socjalizmowi, ani kapitalizmowi, ani Kaczyńskiemu. Sam jestem w małej skali zbytnim uwodzicielem i wiem, jak się to robi, jak to skutkuje.

Jak?

Prowadzi do zbrodni.

Ale bez kary? Najbardziej znana pana książka to „Zbrodnia i…”. I co?

Zbrodnia i… wielkie nieszczęście, i zaspokojenie. Trzeba by zbrodnię wziąć w nawias, bo nie chodzi o zabijanie, tylko o zło, może zbrodnia i jej piękno? Więzienie nie było dla mnie karą, dałem sobie tam radę z krwiożerczymi więźniami, wykorzystałem ten czas na rozwój intelektualny. To były naprawdę wspaniałe lata. Zacząłem pisać, uwiodłem swoim pisaniem wspaniałego Romana Bratnego, dzięki czemu wyszedłem z więzienia po 10, a nie po 32 latach (J.N. był skazany na 25 lat za współudział w morderstwie, ale doliczono grzywny i wyroki w sprawach podatkowych (przemyt) – de facto miał wyjść dopiero w 2005 r., ale dzięki zabiegom Romana Bratnego został ułaskawiony przez Radę Państwa – przyp. PSR). Gdyby nie więzienie nadal kolekcjonowałbym największe polskie pędzle, nie mówię tu o członkach (śmiech), już miałem u siebie na ścianach naszych największych malarzy, ale rozbudowywałem dalsze strychy na Starówce, aktorstwo nie bardzo mnie interesowało, trochę podróże zagraniczne? Może bym wszedł głębiej w świat przestępczy.

Polski Genet?

Tylko w przedmowie do koszmarnego wydania mojej książki: „Seks, zbrodnia i kara” pada takie stwierdzenie.

Wiele jest analogii: Jean Genet to też złodziej i pedał, też siedział w więzieniu i tam zaczął pisać, też został ułaskawiony.

No tak, ale gdzie ja przy nim, on jest odkryty w prawdziwej wielkości, ma swoją legendę. Ja mam dużo tekstów w szufladzie i czekam na swojego Sartre’a. Literatura Geneta jest genialna, ale on prywatnie… W więzieniu był po prostu szmatą, gdy o Genecie pomyślę, robi mi się przykro, bo znam los więziennych cweli, czasem ich zgwałconych broniłem.

Skutecznie?

Częściowo tak. Dyplomatyczną groźbą i szantażem wobec gwałcicieli. Wszyscy wiedzieli, że nie donoszę, choć trzymam sztamę z wychowawcą, więc i mogę zatrzymać czyjś donos o gwałcie na współwięźniu, jeśli tylko przywrócą biedaka do statusu frajera, czyli już nie cwela.

I tak zupełnie bezinteresownie ratował pan cweli?

Niezupełnie (śmiech). Jako „N-ka”, czyli niebezpieczny, miałem osobną celę i oni, już uratowani, mogli mnie w sekrecie odwiedzać. Nic na świecie nie jest bezinteresowne.

Ja wiem, pan w ogóle nie wierzy w Dobro i wszędzie dostrzega interesowność.

Bo wszyscy oszukują wszystkich – miłośnie, handlowo, politycznie czy jeszcze inaczej. Najpierw były dobra materialne, powiedzmy kość mamuta i albo trzeba było ją komuś odebrać albo wybronić swoją.

Ale były też rysunki naskalne… A to, co pan robi i pisze, kręci się wyłącznie wokół seksu, pieniędzy i władzy.

A wokół czego ma się kręcić? Ja akurat nie byłem tego łakomy, do wszystkiego podchodziłem z umiarem. Wiedza i książki – to jest moje szczęście, a nigdy wartości materialne. Oczywiście, sam przeszedłem etap chciwości, zdobywając kolejne dzieła sztuki. Owszem, istnieje prawdziwa miłość, ale od razu coś się do niej przylepia. Jest taki moment, gdy bezgranicznie ufamy drugiemu człowiekowi, my jego chcemy, on chce nas i świat dookoła przestaje mieć znaczenie, tylko my dwoje, a raczej my dwaj, bo z kobietą od razu jest problem dzieci i utrzymania domu, 500 plus, itd.

Ten moment już nie wróci?

Kto wie? Wiele przede mną, nie myślę jeszcze o śmierci. Świadectwem tego niech będzie mój Facebook i Youtube.

Wciągnął mnie pan na listę osób zaproszonych na swój pogrzeb, które może by opowiedziały o panu jak najgorsze rzeczy.

Nie lubię tych laurek pośmiertnych. Wśród wielu mych gości pogrzebowych jest szansa, że ktoś mnie słusznie obsmaruje, chyba, że nikt nie przyjdzie na pogrzeb? Nie, to nie.

Ja przyjdę.

No, zobaczymy (śmiech).

Jerzy Nasierowski (ur. 1933) – aktor i pisarz. Występował m.in. w warszawskich teatrach: Powszechnym (1957-9) i Narodowym (1959- 62), również w filmach, m.in. „Zamach“, „Godzina pąsowej róży“, „Ranny w lesie“, a także po 1990 r. w epizodach m.in. w „Pora na czarownice“, „Chłopaki nie płaczą“. Opublikował m.in. książki „Zbrodnia i…“ (1988), „Nasierowski, ty pedale, ty Żydzie“ (1992), „Nasierowski, ty antychryście“ (1993). We wrześniu 2016 r., po 20 latach, powrócił na deski teatralne w spektaklu „Dogville“ (warszawski Teatr Syrena).

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Człowiek jak inni

Tekst: Hubert Michalak

Tematyka LGBT w premierach teatralnych 2016 r.

Kim Lee, polska drag queen wietnamskiego pochodzenia, gra samą siebie w spektaklu „KIM” (TR Warszawa). Foto: Kasia Chmura

Spośród 995 premier, jakie w 2016 r. odnotował wortal e-teatr.pl, niewielki procent skupiony jest na tęczowej tematyce. Na te, w których relacje homoseksualne grają rolę tylko ornamentu lub te, w których tęczowy wątek ma na celu „dośmieszenie” komedii czy farsy, a nie faktyczne poruszenie (choćby na wesoło) queerowej problematyki, nie mam tu miejsca. Ograniczam się więc do wymienienia kilkunastu najważniejszych spektakli poruszających tematykę LGBT.

Na pierwszym planie

Zasadniczym wątkiem podejmowanym w tęczowych inscenizacjach jest tolerancja, choć coraz częściej queerowy bohater obdarzony jest przez twórców inną historią niż ta o relacji z wrogim otoczeniem. Chyba najgłośniejszą produkcją roku skupioną na życiu osób niehetero byli „Matki i synowie” (reż. K. Janda, prem. 28.04., Teatr Polonia w Warszawie), solidne rzemieślniczo przedstawienie „edukacyjne” opowiadające o matce, która nie zaakceptowała homoseksualności syna, nawet w obliczu jego śmierci na AIDS. Teraz, próbując przepracować relację rodzinną, spotyka się z byłym partnerem syna, który zdążył już ułożyć sobie życie na nowo (ma męża, wychowuje syna). „O tolerancji” – tak reklamuje przedstawienie teatr, nazwisko reżyserki i odtwórczyni głównej roli zaś przyciąga szeroką widownię. Tolerancja to również temat wiodący w spektaklu „Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii” (reż. G. Kania, prem. 2.09., Teatr Polski w Poznaniu): jeden z bohaterów, doprowadzony do ostateczności prześladowaniami i szykanami homoseksualista Abram (Piotr B. Dąbrowski), przeistacza się z ofiary w myśliwego. Dla niewielkiej społeczności, w jakiej mieszka, ta zmiana jest wstrząsem. Sztuka Martina Sperra, napisana jeszcze przed emancypacją LGBT w Zachodniej Europie, w Polsce pokazana została po raz pierwszy i zabrzmiała zaskakująco aktualnie. „Berek, czyli upiór w moherze”, tekst Marcina Szczygielskiego, pojawił się na scenie Teatru Dramatycznego im. J. Szaniawskiego w Płocku (reż. A. Chichłowski, prem. 5.11.) kilka lat po inscenizacji w warszawskim Teatrze Kwadrat. Para gejów (Mariusz Pogonowski i Szymon Cempura) ma za sąsiadkę typową przedstawicielkę „moherowych beretów” (Hanna Chojnacka-Gościniak). Prowadzi to do wielu nieporozumień, które ostatecznie będą lekcjami obustronnej tolerancji. Choć można spierać się o „grubą kreskę”, jaką naszkicowane są postaci sztuki, to pojawienie się tęczowej propozycji teatralnej poza tzw. „większymi ośrodkami” jest warte odnotowania. Agata Duda-Gracz w przedstawieniu „Śmierć przyjeżdża w środę” (prem. 19.11., Teatr im. J. Kochanowskiego w Opolu i Opolski Teatr Lalki i Aktora im. A. Smolki) umieściła m.in. gejowski duet, Krzysia (Sylwester Piechura) i Misia (Miłosz Konieczny). Mężczyźni są przedstawiani jako para: od sceny ich wspólnego pogrzebu rozpoczyna się spektakl, w retrospektywnych ujęciach zaś rysuje się między nimi czuła bliskość. Jednak gdy wreszcie mają swoje pięć minut, gdy otrzymują głos i mogą opowiedzieć widzowi o sobie – wywrzaskują stek homofobicznych wyzwisk. Młodzi mężczyźni, którzy pozornie (?) wypierają swą orientację, tworzą paradoksalną odsłonę historii miłosnej: jednocześnie szczęśliwą i nieszczęśliwą. Kryptogejem jest Daniel B., jeden z bohaterów spektaklu „Wyznawca” (reż. N. Korczakowska, prem. 11.02., Teatr Studio w Warszawie i Centrum Myśli Jana Pawła II). Jego poplątana historia (amerykański Żyd, antysemita i nazista) zainspirowana została prawdziwą historią z lat 60., w rolę Daniela zaś wcielili się aktor (Mateusz Król) i tancerz (Robert Wasiewicz). Oprócz historii o tolerancji lub jej braku polski teatr proponuje również tęczowe life stories, które koncentrują się przede wszystkim na narracji osnutej wokół tożsamości i samopoznania lub na anegdocie fabularnej, niż na konfrontacji jednostki z grupą. Jednym z takich przedstawień, w którym na warsztat wzięto trudny okres dojrzewania i odkrywania homoseksualnej miłości, jest „Beautiful Thing – Miejska baśń” (reż. K. Krewniak, prem. 17.09., Teatr na Plaży w Sopocie). Polska prapremiera sztuki Jonathana Harveya (od ponad dwóch dekad obecnej na światowych scenach) zasługuje na dostrzeżenie, bo za bohaterów ma gejów nastolatków – rzadkość. Nie mają oparcia w rodzinach, ale i tak dzielnie stawiają czoła wrogiej rzeczywistości. Inna propozycja tego typu to „Taniec Wellera” (reż. A. Pieczyński, prem. 29.09., Teatr Gdynia Główna). Tytułowy bohater, były bokser (Krzysztof Baliński), zaproszony zostaje do telewizyjnego show tanecznego, w którym występować mogą pary jednopłciowe. Postawny sportowiec jest na scenie skontrastowany z Tobym (w tej roli reżyser), stereotypowo ukazanym gejem, który uczy boksera choreografii. „Taniec…” to tradycyjna komedia, tyle że z homoseksualnym bohaterem w jednej z głównych ról. Bytomski Teatr Tańca i Ruchu ROZBARK we współpracy z grupą Pink Mama Theatre pokazał „Olimpiadę” (reż. S. Bendrat i D. Krawiecki, prem. 12.11.). Osnowa spektaklu to plan dwóch byłych kochanków, „emerytowanych przestępców”: zorganizować zawody sportowe, dzięki którym nielegalnie zgarną milion dolarów. Pink Mama Theatre znana jest z przedsięwzięć eksplorujących tematykę pogranicza płci, gender i queer, poprzez nią zaś odnosi się do szerszych, bardziej uniwersalnych tematów. TR Warszawa zaprezentował dokumentalne przedstawienie „KIM” (prem. 18.11., reż. E. Depta) luźno inspirowane postacią i biografią polskiej drag queen wietnamskiego pochodzenia Kim Lee i z udziałem jej samej. Na scenie pojawia się nieheteroseksualny mężczyzna performujący scenie kobietę. To Azjata mieszkający od lat w Polsce, którego performans jest połączeniem występu dragowego ze stand-upem. Wątek lesbijski zaistniał w przedstawieniu „Krzywicka/Krew” (reż. A. Moś-Kerger, prem. 5.03, Teatr im. H. Modrzejewskiej w Legnicy). Postać grana przez Zuzę Motorniuk, jedna z kilku równorzędnych bohaterek spektaklu, opowiada o wielkiej miłości do kobiety, z którą ma dziecko. Opresja systemu prawnego sprawia, że zostaje ona od ukochanej przymusowo oddalona. Przekraczanie i kwestionowanie płci stało się tematem „Orlanda” wg prozy V. Woolf (reż. W. Szczawińska, prem. 2.04., PWST im. L. Solskiego w Krakowie, filia we Wrocławiu). Jedenaścioro aktorów odgrywa naszkicowany przez Woolf temat wiecznej młodości i płynnej przemiany ról społecznych oraz związanych z nimi konwenansów i stereotypów, jakim podlega tytułowa postać. W „Obrzydliwcach” (reż. M. Kalita, prem. 20.05., Teatr Dramatyczny w Warszawie), widz przygląda się seansowi terapeutycznemu grupy przeciętnych mężczyzn, przedstawicieli zachodniej klasy średniej. Jeden z bohaterów (Mariusz Drężek) to kobieta zamknięta w męskim ciele (jedyna postać trans w niniejszym zestawieniu). I choć recenzenci mieli podzielone zdania na temat inscenizacji, większość zgodnie chwaliła Drężka za opowiedzenie historii tak słowem jak i szeregiem znaczących gestów. W tym samym teatrze Agnieszka Wosińska w roli Justyny w przedstawieniu „Coming out” (reż. J. Górecki, prem. 8.07.) opowiada widzowi historię swego wyjścia z szafy, które na chwilę pozwoliło jej żyć pełnią życia, w ostatecznym rozrachunku jednak zepchnęło w emocjonalne piekło i na społeczny margines.

W tle

Tylko w charakterze epizodu w zaludniającym scenę tłumie, pojawił się szwedzki gej, Cezary Szajnfeldt (Szymon Sędrowski) w spektaklu „Być jak Krzysztof Krawczyk” (reż. A. Mańkowski, prem. 13 lutego, Teatr Miejski im. W. Gombrowicza w Gdyni). Krzysztof Bitdorf i Mateusz Smaczny wcielili się w homoseksualnych oficerów werbujących rekrutów przy pomocy piosenki w spektaklu „Kandyd czyli optymizm” (reż. P. Aigner, prem. 19 marca, Białostocki Teatr Lalek). W roli nieujawnionego geja wystąpił Łukasz Chojęta w przedstawieniu „Safe house” (reż. M. Masztalski, prem. 12 lutego, Teatr Ad Spectatores we Wrocławiu) podbijając wraz z innymi postaciami surrealistyczny humor całej opowieści. Obecność kobiet zaznaczyć można jedynie symbolicznie: krótki wątek lesbijski został w charakterze przerywnika umieszczony między dwiema piosenkami w dyplomowym przedstawieniu „Pibloktoq” (reż. W. Kościelniak, prem. 28 października, Teatr Collegium Nobillium, Warszawa) opartym na piosenkach Marii Peszek. Chyba najbardziej rozbudowana postać queer drugiego planu w minionym roku w teatrze to dwunastoletni Vincent (Krzysztof Piątkowski) w spektaklu „Plastiki” (reż. G. Wiśniewski, prem. 8 grudnia, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie). Otoczony emocjonalnym piekłem i nieustannymi awanturami, jakie urządzają jego rodzice, chłopiec znajduje czas na introspekcję, podczas której odkrywa kobiecą część swej natury i zamienia symboliczną pieluchę na (równie symboliczną) efektowną suknię.

Perspektywy

Postaci LGBT przestały być odrzucanym przez aktorów (i widzów) stygmatem. Są obecne zarówno w warszawskim, „mainstreamowym” teatrze wybitnej aktorki, jak i na niszowej scenie we Wrocławiu. A także w Płocku. Wciąż jednak rzadkość stanowią spektakle na poważnie podejmujące tematykę queer jako wiodącą. Na koniec jeszcze coś z samego końca 2016 r. – 31 grudnia w krakowskim Teatrze Starym odbyła się premiera nowego spektaklu Strzępki i Demirskiego „Triumf woli”, w którym jeden z wątków inspirowany jest gejowskim filmem „Dumni i wściekli”. Górnik homofob przełamuje się i zmienia postawę, gdy poznaje geja. Dobry prognostyk na 2017?

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.