„Grindr” teraz. Wpadasz?

O seksie, miłości, pustce, samotności, a także o mamie, ukochanym Kubie i o Ewie Szykulskiej z Piotrem Trojanem, autorem i reżyserem spektaklu „Grindr” rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Patrycja Płatnik

 

Dostało ci się za „Grindra”?

Ciężko znaleźć miejsce, które zechciałoby wystawić „Grindra“ w Polsce, zwłaszcza teraz. Teatr TR Warszawa zaryzykował i opłaciło się. Udzielałem po premierze wielu wywiadów. Rozmowa w „Newsweeku” wywołała burzę. 80 udostępnień, ponad 500 komentarzy. Hejt z każdej strony.

Czyli też tej gejowskiej?

Też. Pisano do mnie pogróżki. Przestałem używać internetu i czekałem, aż wszystko się uspokoi. Ktoś dzwoni, pyta, jak się masz, mówię, że słabo – i za 5 minut moje foto w necie z nagłówkiem: „Trojan dostaje pogróżki”.

„Aktor z „M jak miłość” gejem. Opisał swe podboje miłosne”, „Piotr Trojan z „M jak miłość” o swoich doświadczeniach z Grindrem. Byli partnerzy wściekli. Dostaje pogróżki” – takie tytuły czytałam. Twoja rodzina co na to? A szczególnie mama?

W rodzinie wszyscy wiedzą poza jedną babcią. Jest już starsza i nie łapie wszystkiego. Ktoś dał jej gazetę z moim zdjęciem w kutasie (ogromna atrapa z materiału wykorzystana w spektaklu i na plakacie „Grindra” – przyp. „Replika”). Babcia w szoku, do mamy dzwoni, czy wie. Mama, że wie. Babcia, że czemu w takim stroju w gazecie, jak to ktoś zobaczy. Mama: cała Warszawa jest w kutasa wyplakatowana, nawet w metrze puszczają – to jego życie.

Można powiedzieć, że „Grindr” to samo życie. Scenariusz opiera się na twoich własnych doświadczeniach z tą popularną gejowską aplikacją randkową. Może zacznijmy więc od początku. Pierwszy raz zalogowałeś się na Grindra i…

Zamieściłem zdjęcie klaty, nie chciałem dawać twarzy, trochę się wstydziłem. Byłem pięć lat w związku, brzydziły mnie takie portale. A że klatę mam sexy, chłopcy pisali tyle, że miejsca mi na Grindrze brakło. Szybko nauczyłem się języka Grindra. Na początku pisałem: „Cześć, nazywam się Piotrek, ładną masz buzię, może pójdziesz ze mną na spacer?” Na coś takiego raczej mało kto odpisywał („Świr jakiś” – pewnie myśleli). Lepiej działało: „Siemanko jebanko?” Krótko i do celu, ale tego nauczyłem się z czasem. Zdziwiło mnie też, że chłopaki tak ochoczo wysyłają zdjęcia swojego „pytona”, „rowa” i twarzy, widząc tylko moją klatę. Myślałem sobie: „Kurde, widuję tego gościa na siłce, a tamtego w Biedronce”. Oczywiście fair jest odesłać swoje foto, ja raczej robiłem to niechętnie. Zabawni są ci, co piszą, że ignorują sekspropozycje, po czym w sobotę wieczorem walą: „Jebbanie mam lokum wpadasz?” (przez dwa b oznacza, że bez kondoma). Bałem się chorób, a jestem jeszcze do tego hipochondrykiem. Mam też słabość do lekarzy. To jest pewien problem. Dużo jest kolesi HIV+, z kiłą, rzeżączką i nie wszyscy o tym mówią. Ryzyko.

Te wszystkie lęki przemieniłeś w akt twórczy?

Dokładnie. Opisałem, zagrałem i przeszły. Wszystkie.

Układałeś scenariusz z prawdziwych rozmów? Są tam realne osoby? Mogą się rozpoznać?

Scenariusz jest z prawdziwych rozmów. Wybrałem piętnastu chłopaków. Kierowałem się tym, jak to dramaturgicznie ustawić. Pokazać różnorodność i kolory tego świata. Chłopcy są anonimowi, a ci, co byli na spektaklu, sami siebie nie poznają. Tak jest w życiu. Człowiek widzi się zupełnie inaczej i raczej dużo pozytywniej.

A może jest tak, że jak posługujemy się emotikonami lub słowami na miarę emotikonów, hasłami, to powoli niewiele zaczyna nas różnić?

Różni nas wiele i każdy jest inny. Oczywiście net nie daje nam możliwości poznania drugiego człowieka. Głos, zapach skóry i najważniejsze – to, co ma w głowie. Foty to foty, każdy daje te najlepsze, te, na których nie wygląda, jak wygląda. Obrobione na Insta bądź gdzie indziej. Gruby nagle jest chudy, a stary – młody. Możesz tam być, kim chcesz. Mało tego, możesz pisać to, co nie przejdzie ci przez usta. Do tego alkohol i dragi.

Spektakl składa się właśnie z tego. Alkohol, dragi, fotki na Insta, bycie, kim chcesz. Imprezy, randki, seks. Ktoś mógłby spytać: skoro tak fajnie, to czemu tak niefajnie? Czemu tak rozpaczliwie, tanatycznie, źle? Czemu nie ma tam miłosnego spotkania na przykład?

Jest jedno miłosne, choć oczywiście skończyło się smutno. Po rozstaniu byłem skrzywdzony i nikomu nie ufałem. Nie miałem miejsca na związek. Myślałem: nie będę już nigdy dla nikogo się poświęcał. Wielu facetom złamałem serce i nie chciałem już nikogo ranić. Zastanawiałem się, czy już tak będzie zawsze, czy kiedyś coś jeszcze w środku poczuję. Jak zranione dzikie zwierzę – lgnie do ciebie, ale jak jest za dobrze, to nie wiesz, kiedy cię ugryzie. Ostatnim chłopakiem, jakiego spotkałem na Grindrze był Kuba. Zakochałem się tak, jak nigdy. Napisałem o nim tekst, ale nie zgodził się, bym to na scenie pokazał, choć był megaromantyczny. Poznaliśmy się w Sopocie. Chciałem wyjść na takiego niewinnego i dobrego jak chleb, a Kuba zapytał: „Ej, czytałem o tobie w gazecie, to ty, co się spotkałeś z pięćdziesięcioma kolesiami i to opisałeś?” Myślałem, że to koniec. Dla Kuby też niełatwym przeżyciem było obejrzeć „Grindra” na premierze.

A teraz co mówi?

Kibicuje mi. Nie ma z tym problemu, ogląda dużo teatru, ma dobry gust. Dziwił się, że aż tak można oddać się swojej pracy.

Według ciebie Grindr to przestrzeń rozczarowań?

Grinder, tak też się mówi, powstał jako aplikacja randkowa. Masz tam zdjęcia, dajesz to, co masz najlepsze, ktoś twarz, ktoś klatę, a co niektórzy nogę. Przynęta jak wędkowanie. Nie wiesz, na kogo trafisz. Są pewne skróty jak CBT, TT, A, UNI i P, sneak, spank…

Błagam, rozwiń choć dwa.

Kurczę, nie wszystko pamiętam. CBT to „znęcanie się” nad jajami i penisem. Możesz wiązać, kłuć, lać wosk, daj się ponieść wyobraźni. TT – nad sutkami. Sneak to wąchanie śmierdzących butów i soksów, czyli skarpetek. Bardzo popularne są Nike Air a soksy koniecznie białe. Spank to klapsy w tyłek – pejczem, pasem, ręką, ff to wkładanie do tyłka palca, dłoni, ręki, sztuka to trudna i wymaga przeszkolenia z dobrym fisterem, ponieważ jelita nie są unerwione i możesz sobie zrobić naprawdę masakrę. Master to ten, który poniża cwela, a cwel to pies – klęczysz i służysz panu. Szybko się orientujesz, kto jest po drugiej stronie. Jedni szukają miłości, inni seksu, a jeszcze inni chcą tylko popisać, by zwalić sobie konia. Są tam i starsi panowie, i młode dresy, są hetero, co mają dzieci i piszą, że szukają dyskretnego – „dyskreta”.

Grindr podaje ci ich kilkuset geograficznie od najbliższego do najdalszego. W Warszawie kilkuset – to najdalszy pewnie z Tarchomina, ale w Lublinie, jak sprawdzisz, to są nawet chłopcy z Ukrainy. Jesteśmy dość perwersyjni, lubimy SM, lizanie stóp, podduszanie.

My czyli kto?

Polacy. Choć Rosjanie, Ukraińcy mają podobnie. Mistrzami perwersji są oczywiście Niemcy i Japończycy. W Tel Avivie nie znalazłem takich perwersji. Nie ma tam zjawiska: „dres nieskażony myślą”. Idziesz, pijesz wino, palisz jointy, bawisz się seksem. Dużo zależy od kraju, w którym jesteś.

Opisuje się „Grindra” jako portret środowiskowy. Pewnie tak jest, ale może nie tylko? Jako osoba spoza aplikacji, odczytałam go jako wypowiedź o pustce, alienacji i o nadmiarze rozkoszy, która też… zostawia po sobie pustkę, brak.

Pisze 20-letni dres: „Wpadniesz ostry seks?”, do tego foto: piękny bóg. Jadę, otwiera grzeczny chłopczyk, zrobił mi placuszki z łososiem, zjarały mu się, kupił oranżadę z Biedronki i roladę truskawkową, wszędzie wiszą obrazki z Maryją, zdjęcie mamy i on opowiada, że ze wsi jest i w ogóle czaruje. Po spotkaniu cierpi, bo gdzieś tam w środku szukał miłości.

Stąd ta pustka. Mówię chłopakom, co grają w „Grindrze”: szukajcie miłości, oczarujcie drugą osobę sobą. Macie cel, to ten chłopak przed wami. 90% spotkań kończy się pustką. To nasza wyobraźnia buduje drugą osobę, a real spotkania jest zawsze inny i prawie zawsze rozczarowuje. Nie potrafi my mówić o naszej seksualności, o pragnieniach i marzeniach, to smutne, jak z jedzeniem – jeden zostanie na schabowym z ziemniakami całe życie, a inny pozna taką kuchnię, w której można się zakochać. Duży wpływ na to ma religia winy.

Chodziłem do salezjańskiej szkoły. Zbiorowa spowiedź chłopców, a potem do takiego księdza na krzesełku, nawet nie w konfesjonale, tylko na krzesełku mam mówić, jak konia walę? A on mi rady daje. I ja w to wierzyłem. Potem do domu wracam, ale nie idę, tylko się unoszę. Bo bliżej najświętszego. Ksiądz sznurek ma i bierze chłopca i każe mu biegać z tym sznurkiem dookoła niego i jak grzech, to ksiądz przecina, a spowiedź, to wiąże i tak ten koleś coraz bliżej księdza i bliżej, bo sznurek cięty i wiązany a na koniec się tuli chłopczyk z księdzem i „to jest miłość” – mówi. Wyrzuty sumienia i strach. Masz jedno życie i obawiam się, że drugiego nie dostaniesz.

Geje pewnie zarzucają ci, że wmawiasz im zboczenia, tak? A nikt nie zarzucił ci konserwatyzmu? Że z tego spektaklu wynika, że rozwiązłość jest be, niebezpieczna i zastępcza, bo tak naprawdę wszyscy pragniemy tego jedynego – męża oraz tej jednej – małej stabilizacji?

Są tacy, co mówią „tak właśnie jest”, „to jest to”, ale i tacy, co twierdzą, że mają inne doświadczenia. I pewnie tak jest, to mój subiektywny świat. Wchodzisz na spektakl – wchodzisz w moją głowę, tam nie ma tezy, że tak jest i kropka. Nie wiem czego pragną inni, robię to, czego ja pragnę. Ludzie umierają i czego żałują na łożu śmierci? Tego, czego w życiu nie zrobili.

U nas się nie mówi publicznie o perwersjach. Ludzie się boją, a to tylko i wyłącznie fun, nikt cię do niczego przecież tu nie zmusza. Koleś chce, byś go wycwelił, a ciebie to jara, to go poniżasz, jesteśmy dorośli. Często kobiety po spektaklu mówią: „Ty spełniasz nasze fantazje, jak mam pogadać ze swoim chłopakiem? Nasze życie seksualne było super, a teraz jest raz na miesiąc”. Ja z moim chłopakiem o wszystkim rozmawiam. Kupujemy zabawki, opowiadamy sobie, co będziemy robić, jak się spotkamy. To jest taki seks, że gdybym postawił kamerę i nagrał, zdobyłbym fortunę.

W zamian za to planujesz inny film….

O filmie – to nie wiem, ile mogę oficjalnie mówić, tyle że będzie. Zdjęcia ruszają w maju 2017 r.

Kolejna odsłona spektakli jesienią.

Tak. Na jesieni znów gramy w TR Warszawa, ale dokładnych terminów jeszcze nie znam.

Gracie w TRze w małej salce, człowiek czuje się jak zamknięty w czyjejś kiszce. Za plecami – ja akurat miałam Matkę (Ewa Szykulska) z rolką papieru toaletowego. Wyjątkowo analny spektakl.

Zależało nam, żeby widz był blisko. Aktorzy nie budują klasycznych ról. Widz ma sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Sala jest mała, a widowni zawsze za dużo, siedzą nawet na naszej scenografii. W pewnym momencie robi się bardzo duszno. Widzowie siedzą po dwóch stronach i obserwują nas i siebie nawzajem. Zdarzają się duże napięcia między samą widownią, ktoś coś z kimś zrobił, a teraz siedzi naprzeciw. Zdarza się i tak, że widz coś do nas powie, wejdzie na scenę. Ostatnio wszedł pan, chciał Jankowi (Jan Dravnel) zapalić papierosa, ale chyba się zestresował, bo widownia, światło, aktorzy i on jeden, ręce mu się trzęsły, nie umiał odpalić, krzyknął: „Słabo ciągniesz!” i uciekł.

W Berlinie grałem „Grindra” jako monodram, byłem w małym zamkniętym pokoju z kamerą, widz myślał, że ogląda film. Pod koniec wychodzę do publiczności i biorę jednego faceta z widowni. Idziemy do mojej norki. Tam przed kamerą robię to, o czym opowiadałem. Powoli. Pytam, czy mogę go dotknąć, czy mogę się rozebrać, czy mogę pocałować. Wszystko, o czym mówię, robimy. Czekam, kiedy powie: koniec, że to już dla niego za dużo, czekam i czekam, a koleś idzie dalej. Mówię, że rimm zrobię, mówi „dobra” i idziemy dalej, poszło to bardzo daleko. Byłem spocony i bardzo zestresowany. Publiczność reagowała od salw śmiechu po totalną ciszę. Przerwaliśmy spektakl, kiedy miałem go przelecieć. Powtórzyłem to w Lublinie. Chłopak przerwał już na pocałunku.

W te wszystkie dzikie relacje wplotłeś w spektaklu relację z Matką. Jej monologi wypowiedziane (a może wewnętrzne?) zderzone z brudnymi dialogami o „dupach” i „rowach” robią wrażenie.

Moja relacja z Ewą Szykulską z teatru przeniosła na życie. Ewa dzwoni do mnie, przyjeżdża, obiadki czasami zrobi, słoiki z jedzeniem da. Bardzo ją pokochałem. To niesamowite, jak zrozumiała temat. Jest wielką aktorką i wielkim człowiekiem. Słucha tekstów chłopaków, śmieje się, komentuje. Jej tekst sceniczny to słowa mojej mamy.

Naprawdę?

Tak.

Spisywałeś je?

Słuchałem mamy. Ewa i moja mama nigdy się nie poznały, choć ci, co znają moją mamę i widzą Ewę na scenie, mówią, że są identyczne. Tekst Ewy to jeden długi monolog wewnętrzny. Luźne myśli, nasze wspomnienia, piękne chwile, ale i próba zrozumienia syna. Ona nie musi widzieć, ona wszystko wie. To nie ja jestem zboczony, to świat jest taki.

Jest w „Grindrze” sporo zabawnych tekstów, humor sytuacyjny, ciuszki. Ludzie często się śmieją na tym spektaklu, ale i tak przebija pustka, samotność. Matka jest samotna i syn jest samotny. I wszystkie podmioty Grindra. Każde pragnienie napotyka tylko nietrwały fantazmat. Zbyt wiele rozkoszy prowadzi do pustki. Powrót do pełnej rozkoszy okazuje się niemożliwy. Gdzie uciekać?

Nie wiem, gdzie uciec. Trzeba siebie pokochać, bo wtedy znajdziesz miejsce dla innych. Uciekałem w alkohol, seks, dragi. Wszystko dotykało, chciałem tworzyć, kochać, mówiłem sobie: „Zabija mnie intensywność mojego blasku”. Moja mama mówiła: „Lepiej raz przepaść w zaburzone fale, niż gnijąc powoli jak ślimak na skale” I tak mi chyba na życie zostało.

Piotr Trojan (ur. 1986) – aktor Teatru Nowego w Łodzi im. K. Dejmka; absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi (2010). Najważniejsze role: Serdeńko w „Zarah” P. Żebro (reż. E. Wyskoczyl, Teatr „ZL” .Tarnowskie Góry); Konrad/ Maks w „Wyzwoleniu” S. Wyspiańskiego (reż. W. Zawodziński, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi); Ostatni z romantyków w „Silesia Bus – Lepsi” J. Narszi (reż. E. Wyskoczyl, Teatr „ZL’ Tarnowskie Góry); Basini w „Cztery” n. podst. „Niepokojów wychowanka Torlessa” R. Musila (reż. Sz. Kaczmarek, Teatr Studyjny Łódź) za którą otrzymał pierwszą nagrodę aktorską na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi w 2009 r. Jest również laureatem nagrody Złotej Maski za rolę Ifigenii w spektaklu „Ifigenia’ T. Bazana. Współpracował z wieloma reżyserami teatralnymi i filmowymi (m.in. W. Rubin, J. Porcari, M. Liber). Autor i reżyser spektaklu „Grind/r” (premiera: październik 2015, TR Warszawa), biorącego udział w 22. Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

 

Tekst z nr 61 / 5-6 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Matki i synowie

Krystyna Janda o gejowskim małżeństwie z dzieckiem i o matce, która nie była w stanie kochać chorego na AIDS, homoseksualnego syna

 

Krystyna Janda jako Katharine, foto: Kasia Chmura

 

Andre, syn Katharine (Krystyna Janda) zmarł na AIDS wiele lat temu. Matka nie akceptowała jego homoseksualności, nie była przy nim w chorobie i nadal jest homofobką. Teraz przyjeżdża do Michaela (Paweł Ciołkosz), byłego partnera Andre. Zastaje mężczyznę w średnim wieku, który ułożył sobie życie z nowym mężczyzną (Antoni Pawlicki). Mieszkają w wygodnym apartamencie. Gdy Michael go przedstawia: „Will to mój mąż”, po widowni przebiega szmer. Gdy przypomina Katharine, że nie było możliwości męża i męża w czasach jego związku z Andre, na widowni jest cisza jak makiem zasiał. Rzecz dzieje się w Nowym Jorku, ale my sztukę oglądamy w Warszawie – tu możliwości męża i męża nadal nie ma. Takiej właśnie refleksji chce od widzów w tym momencie reżyserka Krystyna Janda i ją dostaje – stąd cisza.

Za chwilę przez publiczność przebiegnie kolejny szmer, bo na scenie pojawi się syn Michaela i Willa – 7-letni Nick (Adam Tomaszewski). Katharine próbuje trzymać fason, ale uprzedzenia i gorzkie uwagi co rusz jej się wymykają. „Czy w tym mieszkaniu jest toaleta dla kobiet?” – pyta złośliwie. Jest w niej niezgoda, sprzeciw, wściekłość nawet – i na Michaela, i jego nowe życie, i na Willa, który traktuje ją jak egzotyczną paniusię z innej epoki, i nawet na małego Nicka, dla którego nie próbuje być miła, za to jego ojców z przekąsem dopytuje, w jaki sposób przyszedł na świat (Sperma była Willa, jajeczko anonimowej kobiety, a ciążę nosiła nasza przyjaciółka lesbijka – cierpliwie wyjaśnia Michael). Katharine jest wciąż w żałobie, choć nie potrafiła kochać syna geja, gdy żył.

Mimo że „Matki i synowie” pokazują sytuację z polskiej perspektywy odległą, to jednak uderzają w sedno naszych problemów z uprzedzeniami. Końcowa owacja na stojąco była chyba nie tylko dla aktorów i reżyserki, nie tylko dla autora sztuki Terrence’a McNally. Wychodząc z teatru, chce się wierzyć, że również dla możliwości męża i męża z dzieckiem nad Wisłą.

Terrence McNally – „Matki i synowie”, Teatr Polonia w Warszawie, reż. K. Janda, wyk. K. Janda, P. Ciołkosz, A. Pawlicki, A. Tomaszewski/A. Zakowicz; premiera: 28.04.2016

 

Tekst z nr 61 / 5-6 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wzajemnie się wyczuwamy

O występach w klubach gejowskich i na gali Kampanii Przeciw Homofobii, o kultowej „Meluzynie”, o fanach LGBT, o teatrze i o nowej płycie z Małgorzatą Ostrowską rozmawia Przemysław Górecki

 

foto: Agata Kubis

 

We wrześniu ubiegłego roku Małgorzata Ostrowska została sojuszniczką osób LGBT w ramach akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Ramię w ramię po równość”. Powiedziała wtedy: „Moim zdaniem należy popierać miłość. Należy dostrzec to, co jest prawdą i odważyć się to uznać. Trwałość związku nie zależy od orientacji, tylko zależy od tego, czy ci właściwi ludzie się spotkają, czy też nie”.

Zaraz po dołączeniu do akcji zagrała pani pro publico bono koncert na urodzinowej gali Kampanii Przeciw Homofobii. Jak do tego doszło?

To było konsekwencją mojego udziału w tej akcji. Moje poparcie dla sprawy zgłosiłam sama w sposób dość spontaniczny – był to odruch w moim pojęciu absolutnie naturalny. A potem, w ramach rozmów, wynikła sprawa występu.

Koncert spotkał się z fantastycznym odbiorem. Jak go pani wspomina?

Na początku trochę się obawiałam, bo wydawało się, że nie będzie nastroju – sala była biała, co jest masakrą dla jakiegokolwiek widowiska estradowego, bo nie grają żadne światła. Poza tym sam występ był bardzo skromnym przedsięwzięciem, co też budziło pewne obawy. Ale, z drugiej strony, mam pewne doświadczenia z „normalnego” grania w klubach gejowskich, gdzie odbiór zawsze jest fantastyczny. I tak też było tym razem.

Jak gra się dla gejów i lesbijek?

Bardzo lubię grać w tych klubach, choć często są to trudne warunki – ciężko nagłośnić, oświetlić, sceny są za małe, zaplecza brakuje. Szczerze przyznam jednak, że jeśli chodzi o granie w takich okolicznościach, w których liczę na emocje, klub gejowski jest totalnie trafionym adresem. Jest tam niezwykle emocjonalne przyjęcie, a o to mi chodzi, bo sama do muzyki podchodzę bardzo emocjonalnie. Wolę zdecydowanie sytuację w której nawet występ nie jest doskonały, ale fantastyczny odbiór.

Na czym polega różnica między tą a „zwyczajną” publicznością?

Myślę, że nie na samej orientacji seksualnej, tylko na emocjonalności właśnie. To w znakomitej większości ludzie niezwykle emocjonalni, a w przypadku, kiedy czują się bezpiecznie, czyli są w swoim towarzystwie, to się otwierają i to jest piękne. Każdy artysta o tym marzy. Istnieje coś takiego jak szczerość wypowiedzi i to jest niezwykle istotna sprawa. Być może wzajemnie się „wyczuwamy” i nie staramy się udawać kogoś innego. No i są to po prostu miejsca bezpieczne dla gejów i lesbijek.

Z najbardziej entuzjastycznym przyjęciem podczas całego koncertu spotkała się chyba „Meluzyna”, która znalazła się kiedyś także w naszym redakcyjnym rankingu polskich przebojów tęczowych. Co jest w tej piosence, że wywołuje taki aplauz w publiczności LGBT?

Myślę, że to kwestia tekstu. Nie ja go napisałam i znając autora, nie został on napisany dla takiego oddźwięku. Ale myślę, że to ta inność, sytuacja nieco bajkowa i dotycząca innego rodzaju miłości – nie zawsze spełnionej, opowiedzianej w taki dziecięcy sposób. To historia miłości dwóch nietypowych i nie pasujących do siebie istot (Meluzyna kocha się w Pustoraku – przyp. red.), także miłości nieuznawanej przez poprawny świat. Miłości podwodnej. Może właśnie o to chodzi? Nie przypisując sobie zbyt, mam też nadzieję, że niebagatelną sprawą był taki a nie inny sposób wykonania. A poza tym nie lubię analizować, to należy do dziennikarzy.

Z jakimi reakcjami spotkał się pani występ w mediach?

Przede wszystkim zaczęłabym od tego, że skrót LGBT nie dla wszystkich jest czytelny. Dlatego, gdy zapowiedziałam występ na swoich stronach internetowych, chyba nikt tego nie analizował – do momentu, w którym pojawiło się to moje zdjęcie z tabliczką. Mnie zresztą najbardziej na tym zdjęciu zależało, bo to jest najmocniejszy sprzeciw wobec nietolerancji. Niezmiernie się cieszę, że moich dwóch gitarzystów wzięło w tym udział i nieco przekornie wybraliśmy tabliczki do pozowania ja wybrałam tę w rodzaju męskim, oni w rodzaju żeńskim. Poza tym, jednym z gitarzystów jest mój syn (patrz: następna strona – przyp. red.), co do którego nie miałam żadnych wątpliwości, że da się namówić na taki koncert pomimo, że jest zdecydowanie heteroseksualny. Był wychowywany w pełnej tolerancji i to procentuje, bo jest człowiekiem otwartym.

Czy sam występ w jakiś sposób podzielił pani fanów i fanki?

Były rozmaite reakcje. Czy to byli fani? Przynajmniej tak się deklarowali. Niektórzy byli „totalnie zaskoczeni”, toczyłam nawet z nimi dość burzliwe dyskusje na mojej oficjalnej stronie na Facebooku, oczywiście, jak to w takich sytuacjach, nierozstrzygnięte, bo tego nie da się rozstrzygać. Myślę, że paru fanów się może nawet odwróciło ode mnie – nie wiem, nie sprawdzam tego. Ale na pewno było to szokiem dla paru takich niezwykle prawicowo i konserwatywnie myślących ludzi. A z pewnością nie dostałam negatywnego komentarza od żadnej kobiety. Potyczki słowne toczyłam wyłącznie z mężczyznami i myślę, że byli to ci stuprocentowi samce, którzy odbierali mnie jako stuprocentową samicę. A przecież ja oprócz tego, że jestem samicą, jestem też człowiekiem – i tego chyba nie uwzględnili.

Najostrzejszą i najbardziej niespodziewaną reakcją było chyba wycofanie się sponsora pani koncertu w Londynie?

Tak, to był przedziwny wypadek. Każdy ma prawo do swojego spojrzenia, choć w przypadku organizacji normalnego koncertu wydaje mi się to śmieszne. Co innego, gdybym chciała deklarować swój pogląd ze sceny, manifestować coś przy użyciu transparentów. Tu zadziałało proste myślenie, że ze względu na mój światopogląd, ten sponsor nie zapłaci za mój występ.

Musiał to być dla pani szok.

Wielki, ponieważ pierwszy raz w życiu się z czymś takim spotkałam. Tym bardziej, że ja przecież nie manifestuję światopoglądu podczas koncertów! Mało tego, generalnie unikam deklaracji, przede wszystkim politycznych. Nigdy nie kryłam swojego poglądu na mniejszości seksualne, ale też nie narzucałam się z nim.

Powiedziała pani, przystępując do akcji KPH, że ma mnóstwo fanów wśród gejów. Od kiedy ma pani tę świadomość?

Od dawna. Rzeczywiście jest coś takiego w moim wizerunku i we mnie, co nie budzi obaw przed „zdemaskowaniem się”. Od początku miałam świadomość, że w moim fanklubie byli geje, natomiast co do lesbijek – nie do końca mam takie przekonanie. Zdecydowanie bardziej przyciągam homoseksualnych mężczyzn. Jeden z pierwszych szefów fanklubu i od początku jeden z moich najwierniejszych fanów był gejem, więc takie sygnały dostawałam przez cały czas. Widziałam to już w latach osiemdziesiątych, choć może wtedy nie było jeszcze tylu deklaracji. To byli w końcu młodzi, emocjonalnie i osobowościowo niewykształceni jeszcze ludzie, natomiast w tej chwili są już zdeklarowanymi gejami. Część z nich wyjechała do Londynu po to, by moc tam funkcjonować normalnie. Bardzo mi przykro, że tu jest trudniej funkcjonować niż w Londynie…

Ciekawią mnie te lesbijki, a raczej ich brak. Zawsze była pani w wizerunku ostra, wyzwolona, konkretna i wyrazista. I miała te wygolone boki na głowie – stereotypowy atrybut wyglądu lesbijek.

Może właśnie byłam aż za mocna? A dla gejów dostatecznie wyrazista? Nie mam pojęcia. Ale nie był to tylko mój wizerunek sceniczny, ja się tak nosiłam na co dzień. Gdy szłam do sklepu po bułki i mleko, to też nie miałam zwykłego, poprawnego makijażu, tylko asymetryczny. Pamiętam taką sytuację z czasów kręcenia „Podroży Pana Kleksa” na Krymie, kiedy to siedzieliśmy w zamkniętym i odizolowanym hotelu wysoko w górach i nudziliśmy się, bo dni filmowe toczyły się ślamazarnie, gdy zrobiło mi się w końcu „ciasno” bez mojego normalnego wizerunku. Ubrałam się i wymalowałam normalnie, tak, jak na scenę i ulicę, w krotką skórzaną spódnicę, skórzany stanik, i zeszłam z tego hotelu do miasta. Był to dla ludzi szok. Odwagi wystarczyło mi tylko na chwilę, musiałam uciekać z powrotem do hotelu. To była próba prowokacji, bo chyba tamten świat był dla mnie nieakceptowalny. Jestem dość przekorną osobą i od czasu do czasu się we mnie budzi ta przekora.

Jakim przeżyciem zawodowym były dla pani „Podróże Pana Kleksa”?

To była jedna wielka przygoda. Wcześniej nie występowałam w filmach i nadal twierdzę, że jeśli chodzi o aktorstwo, niczego ciekawego tam nie pokazałam. Dziś jestem człowiekiem dojrzałym i mającym świadomość pewnych błędów i podeszłabym pewnie do sprawy aktorstwa inaczej, ale wówczas byłam do tego zupełnie nieprzygotowana. To był też taki czas w moim życiu, że działo się bardzo dużo, a wszystko było nowe i fascynujące. Nie miałam czasu na zastanawianie się nad rożnymi sprawami. Praca aktora jest dla mnie kompletnie niezrozumiała – szokiem było to, że nie ma zespołowości, nie ma do kogo grać: sceny kręcone są „w powietrze”. Do dzisiaj nie poznałam na przykład Pana Kleksa, czyli Piotra Fronczewskiego! W czasie nagrywania filmu w ogóle się nie spotkaliśmy.

W następnej dekadzie wystąpiła pani w musicalu „Pocałunek kobiety-pająka” opartym na powieści Manuela Puiga, na podstawie której powstał oscarowy film (pierwszy w historii kina Oscar za rolę geja – dla Williama Hurta). Jak do tego doszło?

Z tymi musicalami zawsze mam duży problem. Ja ich po prostu nie lubię, nie znam, nie do końca się orientuję w tej dziedzinie.

Ale przecież grała pani wcześniej w „Jesus Christ Superstar”?

Tak, i jeszcze wcześniej w Teatrze Polskim w Poznaniu w „Łyżki i księżyc”. Z reguły trzeba mnie długo przekonywać. I zawsze jest tak, że są jakieś argumenty, które do mnie trafiają. W przypadku spektaklu „Łyżki i księżyc” – były nimi muzyka i praca w teatrze Grzegorza Strożniaka. To była realizacja jego pasji, a że wtedy Lombard był na etapie wielkiej przyjaźni, to skoro Grzegorz to robił – my jako przyjaciele braliśmy w tym udział. Jeśli chodzi o „Jesus Christ Superstar”, który jest sztandarowym musicalem, przekonał mnie zespół TSA i Marek Piekarczyk, który zawsze marzył, żeby zaśpiewać rolę tytułową. I zrobił to zupełnie nieprawdopodobnie, to na pewno jedna z jego życiowych rol. W przypadku „Pocałunku kobiety pająka” decydującą rolę miało libretto – tekst, który dotyczył nietypowej sytuacji.

Znała pani wcześniej tę książkę lub film, opowiadający o rewolucjoniście i homoseksualiście odbywających wspólnie karę w argentyńskim więzieniu?

Nie znałam. I jestem bardzo zadowolona, że dałam się namówić. Muzycznie było to niezwykłe doświadczenie, bo śpiewałam w rejestrach, których nie wykorzystuję codziennie na estradzie w muzyce, którą wykonuję. Tam, w mojej demonicznej roli, były na miejscu. Teatralnie to również było wielkie przeżycie – byłam noszona na rękach, miałam piękne stroje, totalne metamorfozy, peruki, w których byłam nie do poznania. Sztuka była trudna w odbiorze, choć spotkała się z bardzo dobrymi reakcjami. Na pewno nie było żadnego skandalu, bo były to trochę inne czasy. Myślę, że dzisiaj ten musical inaczej zostałby odebrany.

To chyba smutny wniosek?

Niekoniecznie. Rozmawiałam swego czasu z moimi przyjaciółmi gejami, że marzyłoby mi się, by nie było tych wszystkich demonstracji, parad miłości, prowokacyjnych części manifestowania swojej orientacji seksualnej – chciałabym po prostu, by była ona czymś normalnym i zwyczajnym. Ale prawdą jest, na co mi zwrócili uwagę, że gdyby nie było tego wszystkiego oraz związanych z tym skandali, to w ogóle byśmy nie rozmawiali o tych sprawach. I odbiór „Pocałunku kobiety pająka” jest tego doskonałym obrazem. Myślę, że jesteśmy teraz w takim przejściowym okresie, który prawdopodobnie będzie bardzo długo trwał i może kiedyś przejdzie w następny etap, w którym to wszystko będzie normalnością.

Czy ta zmiana jest kwestią pokoleniową?

Myślę, że kwestią dobrych kilku pokoleń.

Skoro mowa o przyszłości – jakie ma pani teraz plany muzyczne?

Przede mną dużo imprez w trochę rożnych wcieleniach, bo klubowych, z projektami „Symphonica” i „Tribute To Marek Jackowski”, trochę działań solowych i sezon grania z kapelą. Nagraliśmy już część materiału na nową płytę. To utwory zdecydowanie bardziej rockowe, czasem uderzające odrobinę w poprockowe rzeczy, czyli lata osiemdziesiąte, ale z nowszym spojrzeniem, bo zajmuje się nimi nowy producent – Kuba Mańkowski. To wszechstronny człowiek odpowiedzialny za którąś z płyt Eweliny Lisowskiej, jednocześnie pracujący z Behemothem i grający w zespole Sylwii Grzeszczak. Nie wiem nigdy do końca, czego ludzie oczekują, dlatego tym razem postawiłam na rozwiązanie: kapela i moje serce.

„Replika” poleca: Małgorzata Ostrowska – zestaw obowiązkowy: „Droga Pani z TV”, „Taniec pingwina na szkle”, „Szklana pogoda”, Adriatyk, ocean gorący”, „Aku-Hara, kraj ze snu”, „Stan gotowości”, „Plaża fok”, „Czeski film”, „Mam dość”, „Anatomia – ja płynę, płynę”, „Gołębi puch”, „Meluzyna”, „Welcome Home”, „Słona mamona”, „Mister of America”, „Lawa”, „Głupi świat”, „Słowa jak węże do ucha”, „Szpilki”.

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Maria Callas. Master Class

Terence McNally „Maria Callas. Master Class“ reż. A. Domalik W roli tytułowej Krystyna Janda Premiera: 3 września 2015

 

mat. pras.

Niemal równocześnie z premierą książki Anne Edwards (patrz wyżej) do roli Marii Callas powróciła po blisko 20 latach Krystyna Janda. Na scenie „spotykają się” więc ponownie dwie gejowskie divy. Wówczas spektakl był grany na deskach warszawskiego Teatru Powszechnego, teraz jest to Och-Teatr.

W 1997 r., przygotowując się do roli Callas, aktorka pisała w swym internetowym dzienniku: „Co to była za KOBIETA! Co to był za POTWÓR! Co to było za ZJAWISKO! Co to była za WIELKOŚĆ!” Janda ponownie sięga po sztukę Terence’a McNally’ego, która skupia się na jednym, późnym epizodzie z kariery Callas. Na początku lat 70. gwiazda zgodziła się udzielać lekcji początkującym śpiewa(cz)kom w słynnej nowojorskiej szkole Julliard School of Music. To właśnie te nauki, przeplatane autobiograficznymi monologami Callas, stanowią podstawę sztuki. Podczas spektaklu stajemy się świadkami czegoś nieprzeciętnego, niezwykłego: charyzmatyczna śpiewaczka, która najlepszy czas ma już za sobą, stara się przekazać trójce uczniów to, co było i pozostaje jej pasją – nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim miłość do sztuki. Jest przy tym często bezpardonowa i obcesowa. Pojawiają się i śmiech, i łzy, i złość, i radość, i zranione uczucia…Swoistym dopełnieniem są wyznania Callas, które unoszą się jak gdyby ponad scenę: życiowe rozterki, trudności, które pozwala przezwyciężyć jedynie Sztuka – śpiew na operowej scenie.

W wykonaniu Jandy, która jest klasą sama dla siebie, Callas nikogo nie pozostawia obojętnym. Aktorka gra pewnie, śmiało, znakomicie interpretując tekst sztuki; jest skupiona, ale spontaniczna, wyrazista i mocna. Jest sobą, ale o wiele bardziej – divą opery. Po obejrzeniu tej lekcji śpiewu chce się wrócić do domu i słuchać, przeżywać, zanurzyć się w nagrania Callas.

 

Tekst z nr 57 / 9-10 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

AKTOR (NIE)PROWINCJONALNY

O tym, jak grało się Maćka Kołodziejskiego, geja w serialu „Barwy szczęścia”, o tym, jak gra się siebie – Tomka, aktora i geja w spektaklu „Aktorzy prowincjonalni”, a także o związku na odległość i o toruńskim Queer Fest z TOMASZEM MYCANEM rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Ryszard Zajączkowski

 

 Przedstawienie „Aktorzy prowincjalni” w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy zostało zainspirowane słynnym filmem Agnieszki Holland sprzed 40 lat. Grasz w nim postać geja, aktora Tomka, który uczestniczy w probach do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego.

Wyszliśmy od postaci, która w filmie też występuje. Tam jest to wątek poboczny, choć ważny, tym bardziej biorąc pod uwagę, kiedy film kręcono. Gej u Holland jest dużo starszy, do tego zakochany w Krzysztofie, głównym bohaterze.

Który w pewnym momencie mówi do niego: „Nie wiem czy jesteś moim przyjacielem, czy tylko zakochanym pedałem”.

Był problem z tą kwestią, która początkowo miała się znaleźć w spektaklu. Później wypadła, nasza obsada różni się od tego, co jest u Holland. U nas to Krzysztof jest najstarszy, więc zdecydowaliśmy, że jedyne, co ich łączy, to przyjaźń, koleżeństwo, nie będzie tego drugiego dna.

Tomek to ty?

Trochę tak, z wyjątkiem głównego bohatera i jego żony aktorzy noszą swoje imiona i nazwiska. Do tego mówię napisany przez siebie monolog, który pochodzi z mojego dramatu sprzed ładnych kilku lat, więc traktuję go jak literaturę, ale opowiadam swoją historię.

W największym skrócie monolog opowiada o życiu za „zasłoniętymi kotarami”, ukrywaniu swojego związku i homoseksualizmu w ogóle, zarówno w wymiarze prywatnym, jak i zawodowym. Oczywiście to jest celowo nieco wyostrzone, emocjonalnie podkręcone.

To miał być twój teatralny coming out? Czekałeś na taki moment, czy to się stało przypadkiem?

Kompletnie o tym nie myślałem, zaczynając pracę nad „Aktorami prowincjonalnymi”. Przez cały okres prób mieliśmy „pokoik zwierzeń”, do którego każdy mógł wejść, włączyć kamerę i opowiadać, co chce. Oczywiście był z tym problem, reżyser Damian Neć powiedział, że nie ma żadnych wytycznych, o czym mamy mówić. W pewnym momencie, kiedy już dostałem rolę geja, pomyślałem, że powiem to. Nie od razu byłem pewien czy chcę, żeby znalazło się w spektaklu, ale zgodziłem się. Pomyślałem, że to może być ważne. Pokazanie, do czego prowadzi homofobia. Nawet nie ze względu na mnie, tylko na to, co się teraz dzieje w naszym kraju.

Wątkow gejowskich jest zresztą więcej. To nie tylko historia Tomka, ale i odwołania do Konrada Swinarskiego, na którego wyraźnie stylizowana jest postać reżysera. Przywołany jest też Witold Zdzitowiecki, zapomniany aktor, homoseksualista, który w międzywojniu przez kilka lat pracował w teatrze w Toruniu, a w czasie wojny został potępiony za występy w teatrach jawnych, co bywało uznawane za kolaborację z okupantem.

Zdzitowiecki to trochę pomysł na wzbogacenie mojego wątku poprzez inną historię. To jest konkretna biografia, która ma związek z tym miastem i naszym teatrem. Jego monolog, który leci z off u, kiedy wspomina o śmierci swojego ukochanego, zawsze mnie bardzo wzrusza.

W spektaklu właściwie nie pojawia się kwestia tego, jak to jest być aktorem gejem w „prowincjonalnym” teatrze. W Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu jesteś od 17 lat, stykałeś się z homofobią?

Nie, nigdy nie spotkałem się z homofobią. Jeżeli zdarzały się jakieś komentarze, to za plecami, poza mną. Między innymi dlatego jestem tutaj tyle lat. To jest mój teatr, on mnie często wkurwia, ale to jest miejsce, które kocham.

Aż tak?

Tak, to jest mój świadomy wybór, że jestem tutaj. Panuje takie przekonanie, że aktor powinien być w teatrze nie dłużej niż 6-7 lat i potem iść gdzie indziej. Zdaję sobie sprawę, że w Toruniu jestem już długo, ale coś mnie tutaj trzyma. Zawsze w momencie, kiedy miałem już dosyć tego miejsca, pojawiało się coś tak inspirującego, że znowu było super. Od kiedy przyszedłem tutaj w 2002 r., właściwie nie miałem przerwy w graniu. Były takie sezony, że wchodziłem z jednej roli w drugą. Pewnie gdyby zdarzył się rok bez nowej propozycji, to bym nie wytrzymał, w Toruniu trzyma mnie tylko praca.

A jak przebiegał coming out w zespole? To było wiadome, nazwane?

Dłuższy czas wiadome, ale niedopowiedziane. Potem zdarzyło się samo przez się, nawet nie musiałem mówić. Staram się to traktować tak normalnie i naturalnie, żeby nie trzeba było zadawać pytania: jesteś gejem?

Twój facet też jest aktorem. To pomaga czy przeszkadza w związku, gdy się wykonuje ten sam zawód?

Z jednej strony jest łatwiej, bo obaj rozumiemy ten świat, ale z drugiej strony… Trudno to wytłumaczyć, zawsze mu kibicowałem i uważałem, że jest lepszym aktorem ode mnie. Dalej tak uważam (śmiech).

Nie gracie w jednym teatrze, związek na odległość na trasie Toruń-Poznań to jest problem?

Tak, chyba największy. Kiedyś wydawało mi się, że byłoby fajnie, gdybyśmy byli w jednym zespole, a teraz nie wiem, czy bym tego chciał.

Już wiele lat temu zdarzało ci się grać gejów na scenie.

W „Klarze” (2012) na podstawie powieści Izy Kuny moja postać to był: stół, gej, alkoholik, robiłem tam nawet bardzo śmieszny coming out. Bardzo lubiłem grać w „Eine kleine Nachtmusik” (2009) w reżyserii Pawła Szkotaka, gdzie pojawiałem się w różnych rolach naraz, jedna z nich to była męska prostytutka.

Dla mężczyzn czy kobiet?

To było niedopowiedziane, więc pewnie kto zapłacił, ten miał (śmiech).

Te role były znane głownie teatromanom z Torunia, ale masz też na koncie postać, którą oglądały miliony. W latach 2009- 2016 występowałeś w niezwykle popularnym serialu „Barwy szczęścia”, grałeś Maćka Kołodziejskiego, partnera Władka Cieślaka (Przemysław Stippa).

Tak, to był chyba pierwszy tak duży wątek gejowski w serialu w Polsce, stale obecnym na antenie, emitowanym od poniedziałku do czwartku.

Dodatkowo wasi bohaterowie wzięli ślub w chmurach, w samolocie, co było inspirowane prawdziwą historią Ewy Tomaszewicz i Gosi Rawińskiej. Niestety sam moment zaślubin nie został pokazany na ekranie.

Kiedy dostałem scenariusz z tymi odcinkami, byłem zachwycony, myślałem, że wyślą nas za granicę, na wakacje, ale nic z tego (śmiech).

Jak zaczęła się ta siedmioletnia przygoda z serialem? Nie miałeś wątpliwości przed przyjęciem roli geja? Miałem, bo słyszałem historie o aktorach, którzy wcześniej zgodzili się brać udział w takich wątkach i potem żałowali, mieli nieprzyjemne sytuacje i przestali otrzymywać inne propozycje. Trochę się bałem, że mogę zostać zaszufladkowany, ale z dzisiejszej perspektywy wiem, że to były przesadne lęki. Nie spotkało mnie nic nieprzyjemnego, tylko raz straciłem rolę w reklamie, co mnie trochę wkurzyło, że takie sytuacje mają jeszcze miejsce.

A reakcje publiczności?

Oczywiście główną postacią w tym wątku jest Władek, ja byłem bardziej drugoplanowy, ale nigdy nie spotkałem się z żadną negatywną reakcją! Żadną! Natomiast ilość pozytywnych reakcji samego mnie zaskakiwała, nie tylko ze strony starszych pań. Siedziałem kiedyś w Toruniu przy barze w knajpie studenckiej, było już późno, nagle weszło dwóch łysych panów w dresach, bardzo już zmęczonych alkoholem. Stanęli przy mnie, barman nie chciał ich obsłużyć, poprosił o legitymacje studenckie, których oczywiście nie mieli. Nagle jeden z nich obrócił się do mnie, popatrzył i powiedział: „To ty!”. Zrobiło mi się słabo, odpowiedziałem tylko: „Co ja?”. „To ty grasz w tym serialu”. Byłem przekonany, że zaraz dostanę wpierdol, mogłem zacząć zaprzeczać, mówić, że to tylko ktoś podobny, ale trochę głupio, więc przyznałem, że to ja. A on: „Kurwa, stary, jak to zajebiście, że mamy takich ludzi w tym mieście!”.

A odbiór w teatrze? Przychodzili ludzie tylko po to, żeby zobaczyć znaną twarz z serialu?

Z tym chyba miałem największy problem. Trochę było tak, że ludzie mnie rozpoznawali, kiedy mój wątek był akurat pokazywany, potem kojarzyli dużo mniej. I czasami akurat wtedy graliśmy też spektakl, np. „Marię Stuart”, blisko publiczności, i zdarzało się, że słyszałem szepty: „To ten, który gra geja w <Barwach szczęścia>”. Strasznie mnie to denerwowało, ale z drugiej strony nie mogę się dziwić.

We wrześniu zeszłego roku Teatr Horzycy włączył się w organizację Queer Festu, czyli festiwalu Marszu Rowności. Na teatrze zawisły tęczowe flagi.

Tak, dyrektor artystyczny Paweł Paszta powiedział wprost, że nasz teatr jest miejscem otwartym.

Inauguracją Queer Festu było czytanie performatywne książki „Cholernie mocna miłość Lutza van Dijka w twojej adaptacji i reżyserii. To wyznanie Stefana Kosińskiego, ktory w czasie wojny miał homoseksualny romans (z żołnierzem Wehrmachtu), za co trafi ł do więzienia.

Pomysł wpadł mi do głowy już podczas pierwszego Marszu Równości w Toruniu. Książkę pożyczyła mi koleżanka, przeczytałem ją w ciągu kilku godzin, siedząc nad Wisłą. Opowiedziana tam historia mnie zachwyciła, uważam, że ona jest także bardzo ważna dla Torunia, tutaj się dzieje, a jeszcze dodatkowo Kosiński występował w tutejszym teatrze. Z efektu jestem bardzo zadowolony, publiczność genialnie reagowała, miałem wręcz głosy, że to było jedno z najlepszych czytań, jakie dotychczas odbyły się w teatrze. Ja pojawiłem się epizodycznie jako ukochany Stefana – Willy, pozostałymi rolami wymieniali się Paweł Tchórzelski i Piotr B. Dąbrowski.

Czy to oznacza, że będziesz jeszcze probował reżyserii?

Zawsze o tym myślałem. Tamto czytanie uświadomiło mi, że to jest zupełnie inna praca, ciężka, ale fascynująca, bo bierze się odpowiedzialność za całość, w tym także za aktorów, co jest trudne. Chciałbym kiedyś wyreżyserować spektakl i wiem, że nie będę w nim grał, z samą reżyserią jest wystarczająco dużo roboty.

Wiem, że w planach Teatru Horzycy jest realizacja spektaklu na podstawie „Cholernie mocnej miłości”. A we wrześniu kolejny Marsz Rowności w Toruniu. W tym roku też coś zrobicie?

Znów będzie czytanie, ale jeszcze nie wiem, czego. Na pewno pójdę na Marsz.

A w ogóle czujesz się aktorem prowincjonalnym?

To zależy co by to miało oznaczać, robiąc „Aktorów…”, dużo zastanawialiśmy się nad tym, o co z prowincją chodzi, czy to jest to, co mamy w głowie, czy to są tylko nasze horyzonty myślenia? Jeżeli przyjmiemy, że Toruń jest prowincją, to tak, jestem aktorem prowincjonalnym.

 

Comingoutowy monolog Tomasza Mycana z „Aktorów prowincjonalnych” (fragment)

Siedział przy barze i pił piwo. Przywitałem się z barmanką, zamówiłem pięćdziesiątkę i usiadłem obok. Zapytałem, co u niego. Odpowiedział, że ma dużo pracy, że podoba mu się miasto Miał brązowe oczy. Zakręciło mi się w głowie, wstałem i poszedłem do kibla. Gdy wróciłem, rozmawiał z barmanką. Pomyślałem: daj sobie spokój. Ubrałem płaszcz, zapłaciłem rachunek, podałem mu rękę i zapytałem, czy nie przyszedłby do mnie na parapetówkę. Przyszedł. Nieogolony, w czarnej koszuli, jeansach, pachniał tanią wodą kolońską. Został do końca, do świtu, cały następny dzień, potem kolejny i jeszcze jeden, a potem przeniósł swoje rzeczy i zamieszkaliśmy razem. Zasłoniliśmy okna i przez trzy albo cztery lata zasłanialiśmy okna. Bo żyjemy w tym kraju, bo społeczeństwo, bo narodowcy, bo zrujnuję sobie karierę, bo rodzice mnie nie zaakceptują, bo za ich czasów tego nie było, bo mama będzie płakać a ojciec mnie wydziedziczy, bo ktoś na drzwiach napisze coś farbą olejną, albo przebiją mi opony w samochodzie, dostanę w zęby i połamią mi nogi, trafi ę do szpitala i na wózku inwalidzkim będę jeździł, będą szeptać i plotkować za moimi plecami, naplują mi w twarz i powiedzą, że molestuję dzieci, trafi ę do więzienia i powieszą mnie w celi? To co wtedy? Zasłoniłem okna. Nikt nigdy się nie dowie. Nigdy nikomu nie powiem.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Michaś

Reż. M. Urbaniak. Wyst: P. Nerlewski. Scena Robocza w Poznaniu. Premiera: 31.05.2019

 

Foto: Wojtek Kaniewski

 

Dwa lata temu Mike Urbaniak najpierw przetłumaczył klasyczną, gejowską sztukę Larry’ego Kramera „Normalne serce”, a potem przygotował jej czytanie w Teatrze Polskim w Poznaniu. Powiedział mi wtedy, że reżyserowanie to koszmar i nigdy więcej nie będzie tego robić. Na szczęście słowa nie dotrzymał i teraz wraz z Grupą Stonewall, znów w Poznaniu, przedstawił monodram o Michale Głowińskim, rocznik 1934, historyku i teoretyku literatury, wieloletnim pracowniku Instytutu Badań Literackich. A jednocześnie geju i polskim Żydzie, któremu cudem udało się przeżyć II wojnę światową.

Zaczyna się od kapitalnej rozmowy telefonicznej, jaką grający Głowińskiego Piotr Nerlewski przeprowadza z własną mamą. Mama jest sceptycznie nastawiona do współpracy syna z off owym teatrem, obracania się w kręgu gejów i lesbijek, grania homoseksualistów, nagości na scenie. To głos większości, któremu co można przeciwstawić? Tylko prywatną opowieść o tym, że mając tożsamość żydowską i gejowską, nigdy nie można się było poczuć w Polsce bezpiecznie. Bo wojna, PRL, marzec ’68, akcja Hiacynt… Wciąż tak jest, język antysemicki i homofobiczny jest stale obecny w polskiej przestrzeni publicznej. Przypominają o tym cytaty z wypowiedzi najważniejszych osób w państwie.

„Michaś” to kameralny spektakl w najlepszym tego słowa znaczeniu. Niewielka scena, jeden aktor, świetna, minimalistyczna scenografia, całość trwa niespełna godzinę. Przedstawienie udało się dzięki uporowi i pracy kilku zapaleńców. Zespół tworzą sami geje, heteroseksualnym rodzynkiem jest tylko Nerlewski. Za wideo odpowiada Wojtek Kaniewski, którego przepraszam za błędnie zapisanie nazwiska w poprzedniej „Replice” (recenzja „Nóg Syreny”). Jest szansa, że „Michaś” zapoczątkuje całą serię spektakli poświęconych tematyce LGBT. Bardzo mocno trzymam kciuki! (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Między ustami a brzegiem pucharu

Reż. R. Brzyk. Wyst. R. Bielicka-Celińska, M. Bieńkowska, N. Aleksandrowitch, J. Połeć, B. Deutschman, T. Muszyński, M. Bałaga, A. Blitek, A. Bieńkowska. Teatr Zagłębia w Sosnowcu. Premiera: 17.05.2019

 

Foto: Monika Stolarska

 

Polski teatr odkrywa XIX-wieczne pisarki lesbijki! Po Marii Konopnickiej w Poznaniu, przyszła pora na Marię Rodziewiczównę w Sosnowcu. O ile jednak Jolanta Janiczak w „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi” problematyzuje tożsamość lesbijską i skupia się przede wszystkim na życiu prywatnym poetki, jej relacjach z partnerką i dziećmi, to dla autorki sztuki o Rodziewczównie, Martyny Wawrzyniak, ważniejsza jest twórczość i próba odpowiedzi na pytanie, czy romans z „Między ustami a brzegiem pucharu” mógłby być interesujący także dla współczesnych dziewczyn szukających tradycji polskiej powieści kobiecej.

Choć sama Rodziewiczówna (Ryszarda Bielicka-Celińska) pojawia się w towarzystwie dwóch kobiet swojego życia, Jadwigi Skirmunttówny (Maria Bieńkowska) i Heleny Weychert (Beata Deutschman), kwestia łączących ich skomplikowanych relacji, zostaje właściwie tylko zasygnalizowana. W ogóle wydaje się, że autorce i reżyserowi zabrakło odwagi w tym temacie, dość powiedzieć, że ze sceny nie pada słowo „lesbijka”. Słowo „butch” pojawia się tylko przy tytule „Butch polskiej literatury”, a „homo” – jedynie przy okazji moich „Homobiografi i”. Dla autora to bardzo miłe, ale chciałoby się więcej. Być może jest to zresztą część większego problemu, w teatrze instytucjonalnym brakuje wyoutowanych kobiet homo- i biseksualnych (aktorek, reżyserek, dramaturżek), tym samym też ich głosu jako osób niehetero. W „Między ustami a brzegiem pucharu” ten brak częściowo rekompensuje znakomity fragment z podstarzałymi skautami, którzy zwabieni patriotyczną twórczością Rodziewiczówny wyruszają na poszukiwanie pamiątek po niej. Jest też dziewczyna (Agnieszka Bieńkowska), próbująca z kobiecej strony odczytać „Lato leśnych ludzi” i przywrócić pamięć o Marii Jastrzębskiej, pierwowzorze powieściowej „Pantery”. (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

LUDZIE LGBT SĄ CIEKAWSI

O spektaklu „Żaby”, o coming oucie i o tym, jak tematyka LGBT jest poruszana w polskim teatrze, z reżyserem MICHAŁEM BORCZUCHEM rozmawia Krzysztof Tomasik

 

foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

W Teatrze Studio w Warszawie wyreżyserowałeś „Żaby” (premiera: 6 maja) – mam wrażenie, że ten spektakl jest czymś w rodzaju twojego teatralnego coming outu. W wywiadach mówiłeś wcześniej o swym homoseksualizmie, ale przedstawienie na ten temat zrobiłeś po raz pierwszy.

Pomysł wziął się ze świadomości, że tworzymy spektakle na różne tematy i przyszedł moment, żeby wejść w to, co dotyczy nas bezpośrednio, dotyczy naszej tożsamości i zmusi nas do zastanowienia, gdzie jesteśmy, zarówno w społeczeństwie, jak i wewnątrz środowiska teatralnego. Mówię o sobie i dramaturgu Tomku Śpiewaku.

Nosiliście się z pomysłem od dawna, czy to był nagły impuls?

To był impuls. Na ogół pracuję tak, że nie łapię się jakiejś literatury i zastanawiam, w jakiej formie zrobić Szekspira czy kogoś innego, tylko zaczynam od tematu. Pomysł pojawił się dość spontanicznie, po tym, jak zrobiliśmy w Nowym Teatrze „Zew Cthulhu”, tam już wchodziliśmy w intymność aktorów, ich prywatne opowieści, na fali tego pojawiła się potrzeba powiedzenia czegoś o sobie, o swojej seksualności.

Jakie znaczenie miał fakt, że pomysł pojawił się w 2017 r.? 5 czy 10 lat wcześniej nie byłbyś w stanie takiego spektaklu zrobić? Myślę, że nie. Co o tym decydowało?

Przynajmniej trzy powody. Po pierwsze: moment we mnie, musiałem dojrzeć do zwrócenia uwagi na siebie, nie tylko narcystycznie, ale wciągając innych i przyglądając się innym. Druga rzecz to moja pozycja jako reżysera, różne nagrody, takie jak Paszport Polityki, ułatwiają nie tylko proponowanie pewnych rzeczy dyrektorom teatru, bo z tym nigdy nie miałem problemów, ale także komunikację z widownią. Można już sobie na pewne rzeczy pozwolić. Trzecia kwestia to jest oczywiście sytuacja polityczna, która absolutnie nie sprzyja takim spektaklom, czy poruszaniu tego tematu, co staje się świetną mobilizacją, żeby właśnie o tym mówić jak najgłośniej.

Z tego co mówisz wynika, że trzeba mieć mocną pozycję, by zrobić spektakl o homoseksualizmie, który nie będzie jednorazowym wydarzeniem granym na strychu, zrobionym za pięć złotych, z udziałem amatorów, tylko pełnoprawnym przedstawieniem na dużej scenie.

Tak, dodatkowo z poczuciem, że nie robisz spektaklu dla wąskiego grona ludzi wtajemniczonych, tylko wchodzisz w dialog z publicznością teatralną, która w Studio jest dość zróżnicowana i trudna, to nie jest publiczność Nowego Teatru, która też jest różna, ale do pewnych gestów, obrazów na scenie, już przyzwyczajona.

To była twoja pierwsza praca w Studio, zaliczanym obok Nowego, TR Warszawa i Powszechnego, do wielkiej czwórki najbardziej progresywnych teatrów stolicy.

Na początku, kiedy przyszedłem z tym tematem, to… trudno to nazwać oporem aktorskim, bo zespół jest bardzo fajny i ufny, ale miałem poczucie niezrozumienia, zwłaszcza przez aktorów heteroseksualnych. Wiele prób spędziliśmy na początku na tłumaczeniu różnic między tożsamością homo, a hetero. Oni uważali, że tych różnic nie ma, a jeśli są, to dotyczą sfery, o której w ogóle nie ma sensu mówić. Bo dlaczego taka sfera jak seksualność ma określać człowieka? Musieliśmy przebić się przez dystans części zespołu, wytłumaczyć, po co w ogóle się tym zajmować i co chcemy osiągnąć. To był długi proces zanim wspólnie się przekonaliśmy i aktorzy poczuli, że ten kierunek jest właściwy.

A dlaczego Studio, a nie Nowy albo TR Warszawa, z którymi już kilkakrotnie wcześniej współpracowałeś?

W jakimś stopniu to był przypadek, który wynikał z terminów i kolejności pracy nad spektaklami. Ale znaczenie miał też fakt, że i w Nowym Teatrze i TR Warszawa, choćby przez „Grind/r” Piotra Trojana, ten temat jest obecny. Oczywiście to jest kwestia do dyskusji, na ile wystarczająco i odważnie, ale jednak. Podjęcie tego tematu w Studio było wyzwaniem. Cieszę się, że jesteśmy w samym centrum Warszawy.

Studio to miejsce symboliczne na kilku poziomach, bo nie tylko centrum Warszawy, ale też Pałac Kultury i Nauki. Poza tym teatr, który pod nowym kierownictwem wciąż szuka na siebie pomysłu, do końca się nie określił. Może szalone powodzenie „Żab” od samego początku, o czym pisał Mike Urbaniak, stanie się wskazówką, że tematy LGBT warto podejmować.

No tak, ale nikt nie zamieni miejskiej placówki w teatr mniejszości. To może byłoby fajne, gdyby powstał teatr, który bierze pod uwagę różne grupy mniejszościowe, odważnie się za nimi stawia i o nich mówi, ale wydaje mi się, że Teatr Studio nie pójdzie w tym kierunku.

Co do tego nie mam złudzeń, ale może zarówno Studio, jak i inne warszawskie teatry zobaczą, że homoseksualizm to temat, którym warto się zajmować wprost, że jest już publiczność i zapotrzebowanie. Ty też jesteś nie tylko reżyserem, ale i widzem. Uważasz, że polski teatr wystarczająco zajmuje się tym tematem?

(długa cisza) Jeśli chodzi o teatr instytucjonalny, nie offowy, to ostatnia rzecz, o której bym powiedział, że dotyczy osób homoseksualnych, to jest faktycznie tylko „Grind/r”. Można się zastanawiać, co z tego wynika, na ile teatr, który powstaje w Polsce, jest faktycznie teatrem zaangażowanym… Wydaje mi się, że to jest bardzo złudne, ciągle mamy do czynienia z teatrem, w którym przede wszystkim uprawia się celebrację takiej czy innej literatury. Oczywiście można powiedzieć, że np. Teatr Powszechny w Warszawie ma na sztandarach mocne hasła, które mają sugerować jego zaangażowanie, ale zobacz, jak wielka jest rozpiętość tematyczna spektakli tam realizowanych. Chodzi mi o to, na ile współczesny polski teatr opowiada o problemach, które dotyczą nas tu i teraz, a na ile te problemy są ubierane w szersze konteksty, w związku z tym teatralnie bardziej bezpieczne. Bardzo by się nam przydał teatr bezpośrednio zaangażowany, bez żadnego filtra w postaci „wielkiej” literatury, „wielkiego” tematu.

Ale sam tego filtra literackiego używasz, w „Żabach” są to greckie komedie Arystofanesa. Wcześniej byli Knausgard i Lovecraft. Dlaczego?

Właśnie ze świadomości, że teatr miejski rządzi się swoimi prawami i te bezpieczniki są niezbędne. Myślę o tym jak o zastosowaniu taktyki konia trojańskiego.

W jednej ze scen „Żab” bohater opowiada o swoich partnerach seksualnych, dla których „zabrakłoby miejsc siedzących na sali”. Tuż po premierze pojawiał się mocny zarzut, że spektakl jest właściwie homofobiczny i schematycznie pokazuje gejów, tylko przez ich seksualność.

Rzeczywiście, jeden z recenzentów napisał coś takiego na Facebooku, potem się z tego wycofał. Na tej fali poszły oceny kilku innych osób. Oczywiście, są homoseksualiści, których ten spektakl drażni, szczególnie sceny z Robertem Wasiewiczem i Jankiem Sobolewskim. To wynika z podejścia, że o homoseksualistach można opowiadać wszystko, ale nie można nic powiedzieć o ruchaniu, apetycie seksualnym, bo to już jest odbierane jak atak na wszystkich gejów i lesbijki w Polsce. Nie wierzę w budowanie pozytywnego wizerunku, uważam że trzeba walczyć o to, żeby wypowiadać się własnym językiem, także dosadnym.

A nie sądzisz, że niektóre zarzuty mogą wynikać z faktu, że część gejów po prostu nie odnajduje się w bohaterach „Żab”? Dwaj geje, których grają Sobolewski i Wasiewicz, prezentują podobny typ, są młodzi, aktywni seksualnie, bez większych dylematów związanych z homoseksualizem. To dość dalekie od polskiej normy, gdzie największym problemem pozostaje często lęk przed powiedzeniem mamie i tacie. Nawet w środowisku aktorskim dominuje siedzenie w szafie i strach przed coming outem, bo można stracić rolę w serialu.

W tym względzie bardzo szybko się Jankiem i Robertem dogadaliśmy. Kiedy pojawiały się prośby aktorów heteroseksualnych, którzy chcieli usłyszeć opowieści o naszych coming outach rodzinnych, mieliśmy poczucie totalnej nudy, a oni słuchali tego ze wzruszeniem. To wynika z postrzegania pewnych rzeczy, z Robertem i Jankiem szybko i bezboleśnie dogadaliśmy się, jaki rodzaj opowieści o gejach nas nie interesuje. To było nasze wspólne nastawienie o czym warto opowiadać, a o czym nie.

Na scenie jest 11 osób, 4 facetów hetero, 5 kobiet i tylko 2 gejów. To było świadomie zaplanowane? Żeby pokazać, że jesteśmy mniejszością?

Dla mnie to było wręcz odkrycie, zobaczenie jak wygląda struktura takiego zespołu pod tym kątem. Z jednej strony mówi się o homolobby, czyli ogromnej ilości gejów, którzy trzęsą teatrami i wpływają na kształt spektakli, a z drugiej mamy młody zespół teatru, w którym tych homoseksualistów praktycznie nie ma. Nawet więcej – większość aktorów, którzy uważają się za tolerancyjnych i otwartych, ma opór przed rozmawianiem o homoseksualistach i zagłębianiem się w ich problemy. I nagle ten zespół teatralny okazuje się odbiciem społeczeństwa polskiego: mamy mniejszość, ale jej akceptacja ma bardzo ściśle wyznaczone granice.

Robert Wasiewicz jest etatowym aktorem Teatru Studio, ale Jan Sobolewski gra tu gościnnie. Skąd pomysł, żeby akurat jego zaangażować?

Wcześniej pracowałem z Jankiem przy „Fauście” w Bydgoszczy i tam miałem takie poczucie, że nie do końca udało nam się „spotkać” w tej pracy, nie potrafiłem go uruchomić. Przypadkiem widzieliśmy się w Berlinie akurat w momencie, kiedy okazało się, że z różnych powodów organizacyjnych z „Żab” wypadł Tomek Nosiński. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to właśnie Janka potrzebuję do tej pracy, on jest w stanie wejść odważnie i bez kompleksów do tego projektu. I tak faktycznie się stało.

W „Żabach” przywoływana jest postać Krzysztofa Niemczyka (1938-94), wspaniałego krakowskiego performera i autora powieści „Kurtyzana i pisklęta”, której fragmenty są inscenizowane na scenie, a rolę tytułowej kurtyzany gra Monika Niemczyk, siostra autora. On niejako symbolizuje tych wszystkich zapomnianych homoseksualistów z przeszłości.

Dla mnie to co tworzył, jak tworzył jako pisarz i jako performer, jest nierozerwalnie związane z tym, że był polskim gejem, w Krakowie, w tamtych czasach. To jest właśnie myślenie o tożsamości jako czymś, co buduje pewne dziedzictwo kulturowe tego kraju i tego miejsca. To nie jest tylko ciekawostka czy indywidualna sprawa. Ten argument, że tożsamość seksualna jest sprawą prywatną jest błędny. Zresztą najczęściej jest używany przez homofobów.

Albo osoby siedzące w szafie.

Dokładnie! Tak więc Niemczyk w tym spektaklu interesuje mnie nie tylko jako gej, artysta, ale też pewna przeszłość Moniki, jej rodzina. To, jak siostra postrzega brata, ale też jak ja jako homoseksualista postrzegam jej brata, którego przecież nie znałem prywatnie, a mogłem go poznać jedynie przez twórczość.

W swoich poprzednich spektaklach odwoływałeś się do zagranicznych ikon LGBT. W „Apokalipsie” to był Pier Paolo Pasolini, w TR Warszawa robiłeś „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde’a. Jeszcze Pedro Almodovar i „Wszystko o mojej matce”. Ich homoseksualizm miał znaczenie przy wyborze?

Oczywiście! Po prostu homoseksualiści są ciekawsi (śmiech). Tak myślę jako czytelnik, ale też np. jako widz. Ich doświadczenia są bardziej skomplikowane, niejednoznaczne, efemeryczne, tragiczne. Tożsamość homoseksualna w przypadku niektórych artystów daje zaskakujący efekt i to jest często bardzo ciekawe, nawet jeśli na poziomie artystycznym nie jest najwyższych lotów.

Odwołujesz się do tego dziedzictwa gejowskiego, ale kiedy w audycji „Lepiej późno niż wcale” w TOK FM zapytałem, czy Halina Rasiakówna i Monika Niemczyk są twoimi diwami gejowskimi, to się żachnąłeś. A przecież i Almodovar, i Pasolini, i Visconti mieli swoje diwy. Scena w „Apokalipsie”, w której Rasiakówna na lotnisku opędza się od natrętów jako Oriana Fallaci, to klasyczna scena diwy.

Pewnie tak jest (długie milczenie). Ja tego nie czuję, ale może nie muszę czuć i łatwiej to zobaczyć z zewnątrz. Mój niepokój polega na tym, że jak się je tak zdefiniuje, to już się im będzie pozwalało na wszystko, mówię o Monice i Halinie.

A już teraz tak nie jest?

Na razie jeszcze nie i pewnie dlatego się tak przed tym wzbraniam (śmiech).

Jeżeli traktujemy ,„Żaby” jako coś w rodzaju teatralnego coming outu, to na koniec muszę zapytać, czy coś zmienią w twojej twórczości. Odcisną piętno na kolejnych spektaklach?

Takie spektakle wpływają bezpośrednio, ale trudno powiedzieć, w jaki sposób. Wiadomo, że nie stanę się reżyserem, który zajmuje się teraz tylko sprawami homoseksualistów. To było przełomowe na poziomie sprawdzenia, jak ten temat jest wciąż drażliwy, a jednocześnie ważny. Z jednej strony był ten odbiór zdystansowany, nawet oskarżanie o homofobię, a z drugiej miałem reakcje, że to jest bardzo ważny głos, który wyprzedza to na jakim poziomie jesteśmy teraz w Polsce z tym tematem. Inspirujące dla mnie na przyszłość! W połowie stycznia zaczynam w Nowym Teatrze próby do nowego spektaklu.   

 

Michał Borczuch (ur. 1979) – jeden z najważniejszych młodych reżyserów teatralnych w Polsce. Wielokrotnie nagradzany, m.in. w Krakowie na festiwalu Boska Komedia w 2015 r. za najlepsze przedstawienie uznano jego „Apokalipsę”, a rok później „Wszystko o mojej matce”. Laureat Paszportu „Polityki” w 2018 r. za „teatr oryginalny i poruszający, pełen empatii, a jednocześnie uważnie i nie bez ironii analizujący tworzenie się i działanie naszego ego, mechanizmy pracy pamięci oraz rolę sztuki w życiu”. Właśnie debiutuje filmem – „Warany z komodo”. Na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy w 2018 r. za rolę w „Żabach” wyróżnienie otrzymał Jan Sobolewski.  

 

Tekst z nr 76/11-12 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

PAWEŁ, TO MUSI BYĆ MAKSYMALNIE PRZEGIĘTE!

Z aktorem PAWŁEM TOMASZEWSKIM o tym, jak się współpracuje z byłym partnerem, o tym, dlaczego żołnierzy sobie odpuścił a także o tym, jak to jest przewodzić gejowskiej orgii w najnowszym spektaklu Krystiana Lupy „Capri”, rozmawia Krzysztof Tomasik

 

foto: Aga Murak, stylizacja: Hanka Podraza

 

Rozmawiamy niespełna miesiąc po premierze „Capri – wyspy uciekinierów” Krystiana Lupy w warszawskim Teatrze Powszechnym. Oczekiwania były ogromne, część środowiska teatralnego już uznała spektakl za wydarzenie sezonu. Całość ma trzy części, trwa prawie sześć godzin, jak większość obsady grasz kilka ról, ale największą w części trzeciej, najbardziej gejowskiej.

Pierwsza jest poświęcona mężczyznom, którzy „bawią” się w wojnę i etosowi wojny, druga jest o kobietach, a trzecia o homoseksualistach. Gram Freda, brytyjskiego oficera, który przyjeżdża do Neapolu odwiedzić swojego kochanka i razem jadą na rytuał Filiaty i wtedy już nie występuję jako Fred, tylko jako Chichillo, przyjmuję tożsamość neapolitańską.

W „Polityce” Aneta Kyzioł napisała: W trzeciej części spektaklu polska prawica i kler mogą zobaczyć swój ziszczony koszmar: jest szalona gejowska orgia, męska nagość pokazywana pod każdym kątem, a nawet gej rodzący. To o scenie rytuału Filiaty, w niej rodzisz wielkiego fallusa, a poród faktycznie przemienia się w coś w rodzaju orgii, której przewodzisz.

Rzemyk, który mam na ręce, jest z Neapolu. (Paweł pokazuje mi brązowy rzemyk) Miałem tam pojechać z moim chłopakiem na święta wielkanocne, ale chłopaka już nie było, więc ostatecznie pojechałem z przyjaciółką, Hanką Podrazą. Robiłem risercz, popłynęliśmy na Capri. Jednym z zadań było dowiedzenie się wszystkiego na temat rytuału Filiaty. Mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu, udało się dzięki serwisowi dla gejów, wylądowaliśmy w genialnym miejscu, XIV-wiecznym pałacu w centrum Neapolu, nasz pokój był zadedykowany Pasoliniemu. Wynajmowali go dwaj geje, którzy prowadzili także galerię i na moje zapytanie o Filiatę po prostu spadli z krzeseł. To bardzo stary rytuał z Torre del Greco, ma jeszcze perskie korzenie. Można się zastanawiać, co oznaczał, wiadomo, że fallus był symbolem płodności, siły, twórczości, do tego dochodzi kult pożądania. Ale nie wszystko da się wytłumaczyć.

Kim są statyści, którzy występują w scenie orgii?

Ta scena prawie nie była ćwiczona, ona nabiera życia wraz z kolejnymi przedstawieniami. Towarzyszą mi studenci aktorstwa, nowi adepci sztuki, to jest dla nich doświadczenie totalne. Na pierwszym przedstawieniu poza mną nikt się nie rozebrał, potem już wszyscy.

Rola u Lupy to spełnione marzenie?

Tak, moim marzeniem było zawsze zagranie u Krystiana. Znaliśmy się, choć nie pracowaliśmy razem. Widział mnie w różnych sztukach i wiedziałem, że mu się podobam. Mijaliśmy się, najpierw w krakowskiej szkole teatralnej, gdzie wykładał, ale ja nie miałem z nim zajęć, a potem w Teatrze Dramatycznym, gdzie byłem, gdy on tam robił „Personę. Marylin” i „Ciało Simone”.

To prawda, że napisałeś list do Lupy, że chciałbyś z nim pracować?

Napisałem e-mail. Wkrótce zaprosił mnie do siebie na rozmowę i następnego dnia przyszło zaproszenie z teatru na próby, które ruszały za chwilę.

Co było w e-mailu? Artystyczne wyznanie miłości?

W jakimś sensie tak, jakiś czas temu postanowiłem zacząć realizować marzenia, często takie, o których zapomniałem. Studiując w Krakowie, nie można było się nie zakochać w teatrze Krystiana Lupy. Trafiłem na moment, gdy wznawiano jego stare przedstawienia, takie jak „Bracia Karamazow” czy „Kalkwerk”, do tego dochodziły nowe. „Mistrza i Małgorzatę” uwielbiałem, widziałem kilkanaście razy, potem chodziłem już tylko na wybrane akty.

Jego homoseksualizm miał znaczenie?

Zależało mi na pracy z Krystianem Lupą między innymi z tego względu, żeby zasilić w sobie, w moim rozwoju osobowościowym tę część homoseksualną, która będzie korzystać ze spotkań z 75-letnim wybitnym artystą teatru. Chciałem zobaczyć, jaka jest kondycja bardzo dojrzałego mężczyzny, który jest homoseksualistą. Siedzieć obok niego i obserwować, jak myśli, przyglądać się osobie, która jest świadoma, twórcza. On jest totalnym marzycielem, człowiekiem pasjonującym, pasjonująco też opowiada, trudno się w nim nie zakochać. Wcale się nie dziwię, że ludzie tracili dla niego głowę. Zakochiwali się w artyście, człowieku maksymalnie skoncentrowanym na swojej pracy.

Jak wyglądała praca nad spektaklem?

Jak zaczynaliśmy próby, zupełnie nie wiedziałem, co będziemy robić, jaką literaturę, a potem jak się dowiedziałem, że Curzia Malapartego, to niewiele mi to powiedziało, poza tym, że kojarzyłem film „Pogarda”, którego akcja dzieje się częściowo na Capri.

Przez pierwsze dwa miesiące siedzieliśmy i czytaliśmy Malapartego, oglądaliśmy „Pogardę”. Potem rozmawialiśmy w komforcie, bez pośpiechu. Mieliśmy zadane tyle lektur, że nie wiem, czy przez całe liceum tyle przeczytałem. A jednocześnie nigdy nie było sytuacji, że kiedy nie przeczytasz, to czujesz się jak w szkole i dostajesz jedynkę. Krystian tak prowadzi rozmowę, że albo wrócisz do lektury, albo on tak o tym opowie, że w pewnym sensie wyręczy cię z nieprzeczytanego materiału.

Przyjęta była metoda, że każdy miał napisać, co chce zagrać, albo czego na pewno nie chce grać. Potem trwała korespondencja e-mailowa. Jak dostajesz od niego e- -mail, to masz wrażenie, że jest od bystrego 27-latka. Napisałem, co bym chciał zagrać, ale zaznaczyłem, że liczę na jego intuicję, jestem ciekawy, do jakiego zadania mnie wydeleguje. To wydawało mi się bardziej ciekawe, bo w pewnym sensie było mi wszystko jedno. Zdecydowałem się na tą pracę, marzyłem o niej, więc powiedziałem sobie: po prostu skaczę na bungee.

Chciałbyś na stałe zostać aktorem Lupy?

Nie wiem. To jest totalnie, totalnie, wymagający artysta! Ale chciałem to przeżyć. Wykonałem taki myk, że kupiłem bilety do Portugalii, tam mam nauczycielkę jogi i kiedy zagraliśmy ostatnie przedstawienie z pierwszej serii, następnego dnia byłem już w samolocie, przez cztery dni leżałem w wannie z olejkami, spacerowałem nad oceanem, brałem masaż. Wiedziałem, że mnie ta premiera wycieńczy i wykończy i jestem dumny, że tak sobie zorganizowałem czas, żeby się zregenerować, odpocząć i wyciszyć. Tym bardziej, że zaraz po powrocie miałem spektakle „Króla” w Polskim, a potem „Idiotę” w Narodowym. Istny maraton, bardzo wycieńczające.

Właśnie o „Króla” w reżyserii Moniki Strzępki chciałem cię zapytać. Tam także grasz kilka ról, w tym redaktora Bobińskiego. To jest postać w całości zrobiona na wspaniałym przegięciu ciotowskim.

Tego zadania bałem się najbardziej, wstydziłem się. W ogóle uważałem, że to jest raczej rola dla starego aktora. Monika to widziała, w końcu powiedziała: „Dobra, spróbujmy, jak nie będzie szło to damy tę rolę komuś innemu” (śmiech). I jeszcze: „Paweł, to musi być maksymalnie przegięte”!

Właśnie tego przegięcia się bałeś?

Tak, najwięcej nad tym pracowałem, żeby się ujawnić, ośmieszyć. Staram się to tak grać, żeby pojawiły się momenty złamania, żeby pokazać, że ten bohater świadomie i celowo używa tego przegięcia pedalskiego do uzyskania pewnych korzyści. To jest jakaś jego strategia przetrwania.

Monika Strzępka to jedno z najważniejszych nazwisk na twojej drodze twórczej. Wcześniej zrobiliście „W imię Jakuba S.”, trzy odcinki „Klątwy” i serial „Artyści”.

Tak, dotychczasowe życie zawodowe mogę właściwie podzielić na Pawła Miśkiewicza oraz duet Monika Strzępka i Paweł Demirski. A poza tym? Ważny spektakl zrobiony nie z nimi to „Blaszany bębenek” w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (2007) w reżyserii Adama Nalepy, gdzie zagrałem Oskara. A z nowszych przede wszystkim „Jaskinia” (2016) w Teatrze Studio, niedawno przestaliśmy ją grać.

Jaskinię wyreżyserował Arek Tworus, z którym byłeś w związku.

Wtedy już się rozstaliśmy. Mieliśmy się nie kontaktować przez jakiś czas, on zaczął próby, ale w pewnym momencie podziękował aktorowi, którego zaangażował i powiedział, że potrzebuje mnie. Wiedziałem, że to, co zrobi, nie będzie podobne do niczego, co jest w obiegu.

To nie była wasza pierwsza współpraca, w 2007 r. zagrałeś Ferdynanda w jego „Burzy” zrobionej w Wałbrzychu.

Źle to wspominam. Przedstawienie było udane, ale byliśmy jeszcze niedojrzali emocjonalnie, a Wałbrzych nie jest zbyt przyjaznym miastem.

Jak się pracuje ze swoim byłym facetem?

„Jaskinią” żeśmy się pożegnali. Przeżyliśmy dwa i pół miesiąca prób, to był ciężki temat naszych relacji z matkami, jedną z inspiracji był film „Jesienna sonata” Ingmara Bergmana. Moją matkę grała Ewa Błaszczyk, więc doszła jeszcze kwestia jej macierzyństwa, która też jest trudna. Myślę, że po tej pracy z Ewą mam połączenie, które będzie już zawsze, niezależnie od tego, jak nasze drogi się potoczą.

Przez dwa i pół miesiąca prób z Arkiem zakochaliśmy się w sobie na nowo. Razem spaliśmy, kochaliśmy się, chodziliśmy razem na próby, pisaliśmy, czytaliśmy. To był lepszy czas niż wcześniejsze wspólne dziesięć lat. Cieszę się, że w ten sposób to zakończyliśmy. Dziwnym, trudnym, skomplikowanym, szorstkim i w pewnym sensie przykrym przedstawieniem.

Zawodowo to nie był zupełnie koniec, bo jeszcze mieliście wspólny projekt muzyczny – Marzy Mi Się Yokohama. W nowych aranżacjach Miłosza Wośko śpiewałeś w nim stare przeboje Maanamu, Lombardu, Republiki, Haliny Frąckowiak, Ewy Bem, Kaliny Jędrusik… Jeden z koncertów odbył się po Paradzie Równości 2018.

Wciąż dostaję zaproszenia na występy, ale ten projekt trochę umarł śmiercią naturalną. Na pamiątkę zostały na YouTube dwie piosenki: „Gołębi puch” i „Uciekaj moje serce”. W sumie daliśmy sześć czy osiem koncertów, najfajniejszy w Pogłosie na Burakowskiej, ale szybko okazało się, że jednak z Arkiem nie działamy na siebie dobrze. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że właśnie wtedy podjąłem decyzję o terapii. Uznałem, że doszedłem do ściany i coś w swoim życiu muszę przedefiniować.

Jednak nowe wersje utworów nie były zrobione dramatycznie, raczej dość pogodnie. Pozornie! Dodatkowo w piosenki były wplecione nowe teksty, np. do „Się ściemnia” Maanamu mój nocny monolog nagrany po alkoholu, do chłopaka, w którym się zakochałem, on we mnie też, ale miał żonę i dziecko. Gdyby w odpowiednim momencie zdecydowanie nie zareagował, to byłyby to gotowe tarapaty na wiele lat, z rozbitą rodziną włącznie.

Przeszedłeś długą drogę do tak otwartego mówienia o sobie. Publiczny coming out robiłeś właściwie na raty. A prywatny?

Współczuję wszystkim tym, którzy przeżywają piekło coming outu w środowisku, które nie jest im życzliwe. To jest piekło. Moja największa życiowa trauma miała związek z coming outem przed rodziną. Powiedziałem matce, która mnie odrzuciła, a chwilę później zmarła. I chuj, nic z tym nie można zrobić, niedokończona rozmowa. Bardzo długo nie potrafiłem tego udźwignąć, uważam, że to jest główna przyczyna wszelkich wydarzeń, takich jak depresja czy uzależnienia, właśnie tamto odrzucenie. Teraz mogę już o tym mówić, wciąż boli, ale tak na kilka procent. Ubolewam, że moja mama nie mogła uczestniczyć w drodze, którą przeszliśmy jako rodzina. Widzę tę zmianę dzisiaj po zachowaniu mojego ojca, siostry, braci, mogę teraz pojechać do nich z chłopakiem.

4 sierpnia zamieściłeś na Instagramie wpis, w którym padły słowa „LGBT to ja”. To była reakcja na wzrost homofobicznego hejtu w polityce i Kościele katolickim?

Tak, chociaż sam wpis dotyczył przede wszystkim depresji, a nie homoseksualizmu. Przecież o tym, że jestem homoseksualistą, równie dobrze mogły świadczyć zamieszczane wcześniej na tym samym koncie zdjęcia z moim ówczesnym chłopakiem.

A był opisany jako twój chłopak?

Nie, ale był jednoznaczny hasztag (śmiech). Sęk w tym, że ja nie chcę reklamować swojego życia prywatnego, ani robić wydarzenia z tego, że dwóch mężczyzn i pies to jest rodzina, po prostu chcę żyć normalnie. Popularność wpisu samego mnie zaskoczyła i przeraziła. 2,5 tysiąca osób go zalajkowało, ileś udostępniło, ostateczny zasięg to 180 tysięcy ludzi. W pewnym momencie byłem zmęczony, telefon był cały czas gorący, przychodziły kolejne powiadomienia. Absolutnie się tego nie spodziewałem. Był moment, że nawet żałowałem, że wrzuciłem ten post.

Masz pomysł skąd tak wielkie zainteresowanie? Rok temu w audycji „Lepiej późno niż wcale” u Kasi Szustow dość otwarcie opowiadałeś o sobie.

Pewnie znaczenie miało napięcie polityczne, ale głównie to była siła szczerości tego postu. Ja nie kalkulowałem, nie można sobie założyć, że opublikujesz post, który udostępni Agnieszka Holland i Krystyna Janda.

W teatrze zagrałeś trochę gejowskich ról, w kinie nie. W 2011 r. w tekście Mike’a Urbaniaka mówiłeś: Chciałbym kiedyś zagrać geja w jakimś pięknym filmie. Wciąż aktualne?

Oczywiście, że tak, ale obawiam się, że najpierw trzeba ją sobie napisać (śmiech). Zresztą co to znaczy „rola geja”? Po prostu chodzi o fajną rolę, a przy okazji bohater może być homoseksualny.

Jeśli chodzi o kino, to mam sporo głosów, że ktoś właśnie pisze dla mnie rolę. Jedno z takich zadań już czeka, wspaniałe, ale nic nie mogę powiedzieć, mamy zacząć kręcić w wakacje. Za mną zdjęcia do „Orła” Jacka Bławuta, mieliśmy bardzo dobry czas na planie. Mogłoby się wydawać, że film dostał pieniądze, bo inwestuje się teraz w projekty narodowościowe, ale na szczęście ten nie ma z tym nic wspólnego.

Orzeł to polski okręt podwodny biorący udział w walkach września 1939 r. Przy wyborze ról kierujesz się względami ideologicznymi, tym, jaki jest przekaz filmu?

Oczywiście, ma to dla mnie duże znaczenie.

Ale zagrałeś żołnierza wyklętego w „Historii Roja” Jerzego Zalewskiego inaugurującej polskie kino narodowe.

To było dawno temu, dziś bym się już tego nie podjął. Z materiału filmowego powstał też serial, do tej pory go nie widziałem. Umówiłem się z moją agentką, że role żołnierzy sobie odpuszczamy.

 

Paweł Tomaszewski (ur. 1983) – aktor teatralny i filmowy. Laureat Jantara na festiwalu w Koszalinie za najlepszy debiut („Środa, czwartek rano”, 2008). Największą popularność przyniosła mu rola boya hotelowego Kuby w serialu „Hotel 52” (2010-12). W latach 2010-13 w zespole Teatru Dramatycznego w Warszawie. Obecnie występuje gościnnie w stołecznych teatrach: Polskim („Król”), Narodowym („Idiota”) i Powszechnym („Capri – wyspa uciekinierów”).  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Projekt Laramie

reż. M. Gieleta. Wyst: D. Widawska, M. Obara, J. Kopczyński, K. Wróblewski, K. Krzanowska, D. Kulec, A. Mrozowska, F. Milczarski (większość ról ma podwójną obsadę). Teatr Dramatyczny w Warszawie (scena na Woli). Premiera: 20.09.2019

 

Fot. Katarzyna Chmura

 

To swego rodzaju paradoks, że ze wszystkich warszawskich teatrów tylko w mało progresywnym Dramatycznym pokazywana jest sztuka, którą można uznać za reakcję na wielomiesięczny hejt partii rządzącej i Kościoła katolickiego na osoby LGBTI. „Projekt Laramie” w założeniu ma pokazywać, do czego prowadzi homofobia, bo Laramie to miasto w stanie Wyoming (USA), gdzie w październiku 1998 r. zamordowano 21-letniego geja Matthew Sheparda, motywem była homofobia. Bestialstwo mordu poruszyło opinię publiczną, a jednym z efektów wstrząsu jest sztuka Moisésa Kaufmana, której współautorami są członkowie grupy Tectonic Theater Project. Kilkoro z nich pojechało do Laramie, żeby zrozumieć, jak w spokojnym mieście pełnym miłych ludzi mogło się wydarzyć coś tak potwornego. Szczytne założenie, ale efektem jest klęska. Prawdopodobnie już sam pomysł wystawienia w Polsce tej sztuki nie był najszczęśliwszy. Shepard stał się symbolem w USA, ale w Polsce mało kto o nim słyszał. Do tego całość jest tak bardzo osadzona w amerykańskim kontekście lat 90., że nie ma mowy o nawiązaniu do tego, co tu i teraz. Nie pomaga okropna inscenizacja ze szczątkową, ale brzydką scenografią. Odpowiada za nią reżyser, który jest także autorem wyjątkowo złego tłumaczenia. Spektakl ciągnie się niemiłosiernie (2,5 godziny z przerwą), aktorzy odgrywają kolejne scenki i wcielają się w różne postacie, co bardziej niż pełnoprawny spektakl przypomina zadanie ze szkoły aktorskiej, kiedy przy pomocy paru gestów trzeba pokazać policjanta, taksówkarza, profesorkę, duchownego itp.

Przedstawienie zostało zrealizowane w koprodukcji z Fundacją FETA, której misją jest m.in. uczenie tolerancji. Ponoć w planach są liczne podróże po Polsce. Jeśli po obejrzeniu spektaklu jakiś młody gej z mniejszego miasta poczuje się mniej samotny i niezrozumiały, to wspaniale. Jednak w Warszawie „Projekt Laramie” nie spełnia żadnej pozytywnej roli. Chyba, że wyrzutu sumienia w stosunku do tych ponoć postępowych i lewicowych teatrów stolicy. (Krzysztof Tomasik)  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.