Twarzą w twarz

Reż. Maja Kleczewska. Wyst. K. Adamczyk, J. Świeżewski, D. Kwiatkowski, P. Stramowski, M. Robaszkiewicz, M. Jarmicki, A. Bożek, D. Mrowiec-Matuszak, M. Witkowska, M. Surówka, M. Żemła, E. Kos, A. Pyć. Koprodukcja Teatru Powszechnego w Warszawie i Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Premiera: 4.09.2021

 

Foto: Magda Hueckel

 

Podstawę spektaklu stanowi scenariusz Ingmara Bergmana pod tym samym tytułem zekranizowany w 1976 r. z Liv Ullmann w roli głównej. Dodano do niego fragmenty innych dzieł reżysera oraz ramę autotematyczną, w której widzimy samego Bergmana (Julian Świeżewski) kręcącego film. To opowieść o załamaniu Karin (Karolina Adamczyk), lekarki mającej poukładane życie, która pod wpływem wydarzeń musi skonfrontować się z traumatycznymi przeżyciami z przeszłości. Przedstawienie zbiera świetne recenzje. Wrażenie robi przede wszystkim wielka kreacja Adamczyk, która jest w stanie bez histerii i fałszywych tonów oddać narastający kryzys bohaterki. Znakomita realizacja i aktorstwo w jakimś sensie przykrywają jednak to, co u Bergmana jest anachroniczne, np. pokazywanie pożądania homoerotycznego jako tajemniczego, zakazanego ekscesu. W taki właśnie sposób funkcjonują liczni homoseksualni bohaterowie drugiego i trzeciego planu. Tu homoseksualizm to czyny, a nie część tożsamości, dlatego gdy enigmatyczny przystojniak Tomas (Piotr Stramowski) wyznaje w końcu, że był w pięcioletnim związku z mężczyzną (bardzo dobry Damian Kwiatkowski kreujący kilka ról), nic z tego nie wynika, bohaterka wciąż chce z nim uciec na Jamajkę. Do tego dochodzi ageizm. Dojrzała kobieta, która chce się podobać i ma potrzeby seksualne, jest przedstawiona jako żałosna i śmieszna. Musi kupować partnera i godzić się na jego warunki, czyli romanse z mężczyznami (diwowski epizod wspaniałej Małgorzaty Witkowskiej).

Spektakl jest za długi – trwa 3 godziny bez przerwy. Trudno przez ten czas utrzymać uwagę i skupienie. Kleczewskiej prawie się udaje; polega dopiero przy próbie wzięcia w nawias całego przedstawienia (pozbawiony siły monolog Aleksandry Bożek), kiedy kieruje bergmanowską kamerę na publiczność. (Krzysztof Tomasik)  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

4000 dni

Reż. Wojciech Malajkat. Wyst: E. Wencel, A. Nejman, P. Pietrzak. Teatr Kwadrat w Warszawie, Scena Kameralna. Premiera: 25.09.2021. Najbliższe spektakle: 14, 15, 16.12.2021

 

Foto: AKPA – P. Podlewski

 

Brytyjski dramaturg Peter Quilter jest najbardziej znany ze sztuk o wspaniałych kobietach. „Na końcu tęczy” opowiada o gejowskiej diwie Judy Garland; utwór wystawiono w wielu krajach (także w Polsce z Beatą Rybotycką) i posłużył za podstawę scenariusza filmu „Judy” z Renée Zellweger (Oscar!). Inny hit Quiltera to „Boska!” o „najgorszej śpiewaczce świata” Florence Foster Jenkins, z powodzeniem grany od 14 lat przez Krystynę Jandę. Także w „4000 dni” największe pole do popisu ma Ewa Wencel w roli zaborczej Carol. Akcja dzieje się w szpitalnym pokoju, gdzie leży Michael, młody mężczyzna w śpiączce. Zajmują się nim partner i matka, nieprzepadający za sobą i nawet w takiej sytuacji wciąż skłóceni. Kiedy Michael wybudza się ze śpiączki, nic nie pamięta z ostatnich 11 lat (tytułowe 4000 dni), w związku z czym nie zna także swojego ukochanego, z którym jest „dopiero” od dekady. Kobieta widzi w tym szansę na pozbycie się nielubianego mężczyzny z życia syna.

Najciekawsza jest gra z toposami klasycznych sztuk gejowskich. Mamy tu chorobę i brak akceptacji ze strony matki, tylko nie chodzi już o AIDS ani o problem z homoseksualnością; kobieta nie trawi „zięcia” z zupełnie innych powodów. Widownia Kwadratu jest raczej tradycyjna (pani obok mnie prawie krzyknęła z przerażenia, widząc pocałunek dwóch mężczyzn), więc warto docenić sięgnięcie po utwór Quiltera. „Poprzez tę premierę pragniemy wyrazić solidarność i wsparcie dla społeczności LGBT” – powiedział Andrzej Nejman, dyrektor Kwadratu i odtwórca roli ukochanego Michaela. (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Piplaja

Reż. Joanna Drozda. Wyst.: N. Kujawa, S. Achu, K. Godlewski, M. Grabiniok, D. Ochociński, K. Raniszewska, J. Litwin-Sarzyńska, A. Rose, A. Kućmierz. Teatr Syrena w Warszawie. Premiera: 26 II 2022

 

„Piplaja” – Natalia Kujawa i Dominik Ochociński. Foto: Julia Pietrzak

 

„Piplaja” to autorski (scenariusz, reżyseria i słowa piosenek) musical Joanny Drozdy o Stefanii Grodzieńskiej (znakomita Natalia Kujawa), żyjącej w latach 1914-2010 satyryczce, autorce skeczy i monologów, a także sojuszniczce LGBT, w 2008 r. nagrodzonej Hiacyntem. Nie jest to klasyczna biografia, a raczej rozśpiewana i roztańczona próba ukazania drogi życiowej kobiety, której przyszło żyć „w ciekawych czasach”. Nie mogło zabraknąć homoseksualnego wątku reprezentowanego przez piosenkarza Karola Hanusza (Dominik Ochociński), nazywanego zarówno królem tanga, jak i królem pedałów. Dzięki symbolicznej postaci Pamięci (Sylwia Achu) Grodzieńska spiera się sama ze sobą, krytykuje niektóre wybory życiowe i przedstawia własną wizję historii. Zaczynała jako tancerka w przedwojennych kabaretach (z tego okresu pochodzi tytułowe określenie), wkrótce udało się jej zadebiutować jako autorce, poznała późniejszego męża Jerzego Jurandota (Krzysztof Godlewski), twórcę takich przebojów jak „Powróćmy jak za dawnych lat”, „Nie kochać w taką noc to grzech” czy „Ada, to nie wypada”. W czasie wojny w getcie warszawskim prowadzili Teatr Femina, a w PRL-u także pozostali wierni rozrywce – już w 1945 r. założyli w Łodzi Teatr Syrena, wkrótce przeniesiony do Warszawy na ul. Litewską. 70 lat później zjawiła się tu Joanna Drozda, która po 3 latach robienia kameralnych przedstawień dostała szansę na realizację spektaklu na dużej scenie. „Piplaja” to jej triumf, choć premiera dzień po inwazji Rosji na Ukrainę odbyła się w cieniu tego wydarzenia. Nowego znaczenia nabrała szczególnie środkowa część – kobieta obok mnie powiedziała do znajomej: „Już o tym nie myślałam, ale przypierdolili tą wojną i się poryczałam”. (Krzysztof Tomasik)  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mieszkanie na Uranie

Reż. Michał Borczuch. Wyst.: B. Bielenia, J. Polak, J. Sobolewski, M. Niemczyk, J. Poniedziałek, B. Gelner, A. Czerwiński, M. Ojrzyńska. Nowy Teatr w Warszawie. Premiera: 3 III 2022

 

„Mieszkanie na Uranie” – Jaśmina Polak i Jan Sobolewski. Foto: Maurycy Stankiewicz

 

Paul B. Preciado jest hiszpańskim filozofem i teoretykiem queer. W Polsce był dotychczas znany w bardzo wąskim kręgu – dopiero pod koniec ubiegłego roku ukazał się „Testoćpun”, zapiski z okresu tranzycji, kiedy przyjmował (czy też „ćpał”, jak sam pisze) testosteron. „Mieszkanie na Uranie” to eseje będące niejako kontynuacją dziennika, które powstawały na lotniskach i w pokojach hotelowych, a dotyczą właśnie kwestii przemieszczania się, przekraczania granic, zarówno dosłownie, jak i w wymiarze symbolicznym, także w kontekście płci. Tytułowy Uran to jedna z najbardziej oddalonych planet Układu Słonecznego i jako taka mogłaby się stać zupełnie nowym miejscem, które trzeba znaleźć, by zapewnić przyjazną przestrzeń dla wszystkich odmieńców. „Mieszkanie na Uranie ma pomieścić ludzi czujących inaczej, kochających inaczej, myślących inaczej” – mówił reżyser Michał Borczuch w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.

Obok kosmopolitycznych, dziejących się w różnych miejscach świata scen i monologów powstałych na podstawie felietonów Preciado oglądamy dzieje polskiego trans chłopaka (Anu Czerwiński) i jego perypetii rodzinnych, najpierw z matką (Monika Niemczyk), a potem ojcem (Jacek Poniedziałek) i trójką braci (Bartosz Bielenia, Jan Sobolewski, Bartosz Gelner). Na początku nie chcą nawet zwracać się do niego w męskiej formie, ostatecznie jednak muszą się przygotować na czekający ich proces, który w świetle polskiego prawa osoba transpłciowa musi wytoczyć rodzicom, by zmienić dane w dokumentach. To pierwsza taka scena w polskim teatrze, dodatkowo uwiarygodniona przez udział Anu Czerwińskiego, bohatera wywiadu z poprzedniej „Repliki” (nr 95),, znanego już z roli transpłciowego Franka w drugim sezonie „Kontroli”. (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Salpetriere

Reż. Grzegorz Stachańczyk. Wyst.: J. Jankowska-Cieślak, T. Olejnik. Scena 72 (Aula ASP w Warszawie). Premiera: 17 XII 2021

 

„Salpetriere”. Foto: Marta Stawska i Roman Stasiuk

 

Postać Marii Komornickiej/ Piotra Odmieńca Własta powróciła ostatnio przy okazji niefortunnie sformułowanego w teleturnieju „Milionerzy” pytania: „Który dziewiętnastowieczny poeta był kobietą?”. Uznano je za transfobiczne, postulowano, by w ogóle zapomnieć o kobiecym imieniu Własta nadanym mu przy urodzeniu, bo to przecież deadname. Może być z tym trudno, cała historia zapisana jest przecież w księgach polskiej literatury. Przypomnijmy – w 1907 r. Komornicka, młoda gwiazda polskiej poezji, dokonuje w poznańskim hotelu Bazar „transfiguracji”. Pali suknie i każe odtąd zwracać się do siebie w rodzaju męskim.

Spektakl Stachańczyka nie zagłębia się w niuanse i kontrowersje biografi i Odmieńca, lecz jedynie do niej nawiązuje, łącząc ją z elementami Kabały. Oto bohater budzi się w tytułowym paryskim szpitalu Salpetriere, w którym umieszczano „nieprzystosowanych społecznie”. I zaczyna toczyć spór z Panem Życia, Chajotem, a zarazem wspominać czas, kiedy był „genialnym dzieckiem, szlagierem Warszawy”. Odmieńca gra Jadwiga Jankowska-Cieślak, idealna do tej roli chociażby ze względu na swą androgyniczną urodę. Dodatkowo kaftan bezpieczeństwa, którym spętany jest Odmieniec, niweluje wszelkie wyróżniki płci, sprowadza bohatera do kształtu bezpłciowej larwy. Jankowskiej- -Cieślak partneruje Tomasz Olejnik jako cokolwiek dragqueenowa siostra Serafina, będąca zarazem powiernicą Odmieńca i sarkastyczną komentatorką jej losów.

Problem ze spektaklem polega na tym, że tekst, płynący bez przerwy ze sceny, rozszyfrują tylko ci, którzy są otrzaskani zarówno z Kabałą, jak i życiorysem Odmieńca. Względnie ci, którzy przeczytają uprzednio tekst Izabeli Morskiej zamieszczony w programie. Można też w trakcie sprawdzać w internecie, kim są przywoływane w przedstawieniu osoby i zjawy, ale przyznacie, że jest to zarówno niewygodne, jak i niegrzeczne.

Przed osunięciem się w chaos broni jednak „Salpetriere” aktorstwo Jankowskiej-Cieślak i Olejnika, poruszające się w szerokim rejestrze – od wzniosłości po gryzącą ironię. (Bartosz Żurawiecki)  

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Orlando. Biografie

Reż. Agnieszka Błońska. Wyst.: K. Bielawka, A. Szwan (L. La Polaca), A. Brykalski, A. Czerwiński, F. Rutkowska, M. Robaszkiewicz, P. Le Puke, K. Kozyra, K. Kędziora (Wyrodna). Teatr Powszechny w Warszawie. Premiera: 25 VI 2022

 

„Orlando”. Foto: Magda Hueckel

 

To właściwie nie jest spektakl, tylko rodzaj teatralnej imprezy, przedłużenie Parady Równości, po której odbyła się zresztą premiera. Na scenie jest dziewięć osób, w tym cztery tęczowe. Lulla La Polaca i Filipka Rutkowska doczekały się już filmów dokumentalnych o sobie, a Anu Czerwiński gra w serialu „Kontrola” oraz „Mieszkaniu na Uranie” w Nowym Teatrze. Wszyscy tańczą, żartują, wygłupiają się, opowiadają historie ze swojego życia, wychodzą do publiczności. Do tego dużo muzyki, za którą odpowiada DJ Wyrodna (Karolina Kędziora). Ramę całości stanowi dragowa metamorfoza Andrzeja Szwana w Lullę.

Najważniejsza jest afirmacja, pokazanie, że kultura queerowa dorobiła się już nie tylko znanych postaci, ale są też ważne lektury (w tytułowego Orlanda wciela się Klara Bielawka) i ludzie legendy, jak Marlena Dietrich (Maria Robaszkiewicz). Wśród nich jest Katarzyna Kozyra, która nie tylko współodpowiada za scenografię i kostiumy, ale jest także stale obecna na scenie. Szkoda tylko, że artystce odebrano głos. Sądzę, że jej opowieści o przekraczaniu granic płci, jak choćby ta o wcielaniu się w mężczyznę w czasie kręcenia słynnej „Łaźni męskiej”, byłyby o wiele ciekawsze niż sonda z resztą wykonawców o definicji płci, męskości i kobiecości. Podobnie rzecz się ma z wygłaszanymi monologami, często nieznośnie stereotypowymi (jak wojna, to wszyscy mężczyźni są w AK, jak PRL, to „szary”, a przyjaciółka barmanka okazuje się współpracownicą SB). Skoro to impreza, to mniej gadania, a więcej takich duetów jak Lulli i Arkadiusza Brykalskiego! (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Świadomość ciała i rozkoszy

Z wybitnym aktorem OLGIERDEM ŁUKASZEWICZEM o wątkach gejowskich w jego rolach, o nagości na ekranie i w życiu oraz o współczesnej homofobii politycznej rozmawia Rafał Dajbor

 

Foto: Marek Szczepański dla „Newsweeka”

 

Rozmawiamy w Warszawie, w biurze pana fundacji „My Obywatele Unii Europejskiej. Fundacja im. Wojciecha B. Jastrzębowskiego”. Jeszcze przed rozpoczęciem wywiadu powiedział pan, że kwestie praw mniejszości są bardzo ważne także właśnie dla fundacji.

Wojna w Europie. Pandemia. Brak energii. Inflacje w różnych krajach. Te problemy dotyczą nas wszystkich. Lecz Unia Europejska nie zapomina o jednostce. O człowieku, który ma prawa obywatelskie. Unia czuje się zobowiązana wobec pojedynczych losów ludzkich, bo wynika to z zadekretowanych wartości europejskich. Samorządy w Polsce, które ogłosiły „strefy wolne od LGBT”, UE wyłącza ze swojej wspólnoty wartości i nakłada na nie sankcje. Takie samorządy nie otrzymają wsparcia Unii. Fundacja, którą założyłem, zwraca się do obywateli, ich wyobraźni, wrażliwości i – w końcu – wyborczych decyzji. Obecnie rządzący Polską, aby zasłonić istotę swoich nieudolnych rządów, wmawiają społeczeństwu, że LGBT to ideologia, którą narzuca Unia. Gorąco się temu sprzeciwiam.

Proszę powiedzieć, dlaczego pana zdaniem Kościół katolicki, który był w Polsce kiedyś w szpicy, jeśli chodzi o obronę praw człowieka (mam na myśli czasy PRL-u), dziś jest w tej kwestii hamulcowym? Pytam o to aktora, który przecież występował także w kościołach, jest z tą instytucją w jakimś stopniu kojarzony.

Nawet kilka razy zagrałem samego prymasa Stefana Wyszyńskiego. A to, o co pan pyta, stało się dlatego, że Kościół ma od dawien dawna jakąś straszliwą fobię na temat seksualności człowieka. Otrzymywałem w listach pytania: “Dlaczego pan się rozbiera w filmach? Ciało jest świątynią Boga”. Na cmentarzu słyszę: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Tymczasem w naszych ciałach wieją wichry popędów. Kościół chce je pacyfikować biczem. Dlaczego nie można użyć rozumu? Za cichy jest w tej sprawie głos psychologów. W przygotowaniu do spowiedzi rozdawanym w mszalikach w czasach mojej pierwszej komunii świętej wciąż powtarzało się pytanie: „Ile razy miałeś myśli nieczyste?”. Czyli sama już myśl na temat seksualny uważana była za grzech. A ja pamiętam moją pierwszą „zabawę w lekarza” z kuzynką, gdy miałem 6 lat. Po prostu pokazywaliśmy sobie różnice w wyglądzie naszych ciał i nie było w tym nic grzesznego, ale… pokonany przez własne wyrzuty sumienia, wróciłem do konfesjonału. Kościół doprowadził to wszystko do absurdu. Na przykład zakazując antykoncepcji, nie zważając przy tym na problem przyrostu naturalnego czy AIDS. Każda świadomość człowieka na temat cielesności budzi w Kościele grozę, podczas gdy sam schował się za murem nietykalności, zabraniając wiernym patrzenia, co się dzieje za tym murem. I teraz to wszystko wybiło na wierzch. Zaczyna wychodzić na światło dzienne, co dzieje się w zakonach, tak męskich, jak i żeńskich, to, jak księża krzywdzili dzieci, młodzież. To wychodzenie na jaw jest dobre, bo wszyscy musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: kim jesteśmy – jako ciała? Człowiek, a więc i jego ciało, miał być „koroną stworzenia”. I co teraz robi ta „korona”? Niszczy własne środowisko, a przez to jego ciało choruje i cierpi. Okazuje się, że człowiek nie jest w stanie ogarnąć ani swojego matecznika – Ziemi – ani swojego ciała. Ludzie antyku, o czym mówi sztuka z tamtej epoki, mieli świadomość ciała i świadomość rozkoszy, którą ono daje. Potem zaś ideałem stało się niszczenie ciała, głodzenie, biczowanie, a także otoczenie świadomości ciała kręgiem wstydu. Proszę zobaczyć, jak w czasach wypraw krzyżowych traktowano żony rycerzy. Nie tłumaczono im niczego, nie mówiono, dlaczego zachowanie czystości jest ważne, tylko zakładano pasy cnoty. W dzisiejszej epoce znów zakłada się nam pasy cnoty – w sensie myślowym. Ciągle podkreśla się, że części intymne są grzeszne, nieczyste. Trzeba je zasłaniać. Dziś młode reżyserki teatralne biorą odwet za wieloletnie odsłanianie pośladków i piersi aktorek. W wielu przedstawieniach można zobaczyć aktorów z dyndającymi penisami. I bardzo dobrze, odsłońmy wreszcie to, co zasłonięte. I dokładnie znajmy konsekwencje aktu seksualnego. Tymczasem Kościół występuje dziś przeciwko edukacji seksualnej. Czyli przeciwko szerzeniu wiedzy na temat tak powszechny, tak podstawowy jak ludzka rozrodczość, płciowość. Jest coś strasznego w tym, że rozum wciąż nie może się przebić. Jednak w społeczeństwach zaczyna dziś bulgotać chęć zmiany. Chęć poznania tego wszystkiego, co niesie za sobą cielesność. Kościół musi jeszcze raz zbadać swój stosunek do tajemnic ciała. Demaskowanie poszczególnych duchownych jako homoseksualistów, opowiadanie o tym, jak „pod sutanną” realizowali swoją seksualność, wywołał sam Kościół, a nie jacyś jego wrogowie. Przez to, że tak nieroztropnie podchodzi do spraw ludzkiej płciowości. Wywołał po prostu gniew i kontrofensywę przeciwko samemu sobie.

Kościół, a za nim politycy, powtarzają dziś często słowa o „ideologii LGBT”.

Myślę, że warto przyjrzeć się sobie, niejako zbadać samego siebie, na ile ta bzdura o „ideologii LGBT” weszła w każdego z nas. Ja jej od razu powiedziałem „nie”. Ale to się sączy z mediów, wchodzi w głowę każdego człowieka. Jedyną „ideologią”, czy raczej ideą, jest równość, tolerancja. Oraz miłość, rozumiana bardzo szeroko, nie mówię teraz tylko o miłości erotycznej. A gdy ich nie ma, to dzieją się rzeczy straszne. W Berlinie jest tablica pamięci homoseksualistów prześladowanych w czasie hitleryzmu. Rozstrzeliwanych, wtrącanych do więzień, wywożonych do obozów koncentracyjnych.

A pan kiedy zetknął się po raz pierwszy z homoseksualizmem?

To się stało właśnie w kościele. A konkretnie – w krakowskim kościele Mariackim, gdy zdawałem do szkoły teatralnej. Siedziałem w ławce, gdy raptem ktoś z tyłu objął mnie, pokazując mi rękę z zegarkiem i mówiąc: „Zobacz, która godzina”. Potem posypały się komplementy pod moim adresem. Miałem 18 lat i, chociaż mój ojciec był lekarzem, aż do wtedy nie miałem pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak homoseksualizm (choć ojciec twierdził później, że na pewno mi o tym opowiadał), nie wiedziałem, że może się zdarzyć coś takiego jak chłopiec podrywający chłopca. Choć akurat ten, który mnie podrywał w kościele Mariackim, nie był chłopcem, tylko dojrzałym i niezbyt apetycznym mężczyzną. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, patrząc wstecz, że kręcąc się wokół Teatru Śląskiego w Katowicach, w który byłem wpatrzony, bo już chciałem być aktorem, wielokrotnie bywałem obiektem podrywania, tylko nie umiałem nawet tego rozpoznać. Z tym że to był naprawdę podryw. Nie było w tym nic z napastowania czy molestowania seksualnego. Muszę tu dodać, że pierwszą gejowską pornografię zobaczyłem po sześćdziesiątce. Wszystko, co wcześniej o tym wiedziałem, wynikało z mojej wyobraźni.

Porozmawiajmy o pana aktorstwie. Czy w dzieciństwie lubił się pan przebierać?

O tak, w sukienki mojej mamy. Tańczyłem przed lustrem. Nazywali mnie „Marysieńka”. Brat bliźniak płonął ze wstydu za mnie. Potem mi to przeszło, odgrywałem żebraka w olbrzymim płaszczu ojca i jego kapeluszu.

W kontekście homoseksualnym szczególnie ważny jest pana udział w adaptacjach filmowych dzieł Jarosława Iwaszkiewicza…

…który nigdy się we mnie nie podkochiwał. Za to podkochiwał się w Danielu Olbrychskim.

Bardzo się cieszę, że ujawnia pan tę interesującą ciekawostkę. Miał pan okazję poznać Iwaszkiewicza?

Oczywiście. Byliśmy nawet u niego w domu. „Byliśmy” – to znaczy Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski i ja. Iwaszkiewicz pokazał nam cały swój dom, w gruncie rzeczy – zwykły. Wskazał nam np. regał z książkami, mówiąc, że to regał z apteki, który aptekarz już wyrzucił. Spore wrażenie zrobiło na nas, gdy zobaczyliśmy schowany pod łóżkiem obraz, a Iwaszkiewicz wyjaśnił, że to portret jego albo jego żony (w tej chwili już nie pamiętam) autorstwa Witkacego, ale ponieważ się nie podobał, to nie trafi ł na ścianę. Wiem, że moja rola w „Brzezinie” bardzo się Iwaszkiewiczowi spodobała, ale dowiedziałem się tego pośrednio, od jego córki, pani Marii.

Brzezina” Wajdy to jedno, ale szalenie istotna jest także „Stracona noc”, którą w 1973 r. przeniósł na telewizyjny ekran Janusz Majewski.

„Pisarz patrzy przez okno, widzi chłopca czytającego książkę” – takie zdanie jest w scenariuszu. Jak przełożyć to na obraz, który by sugerował homoerotyczne myśli pisarza? Zaproponowałem Januszowi, że będę nagi, przykryty tylko prześcieradłem. A ta nagość wynikać będzie z determinacji mojego bohatera, że tej nocy musi on stracić dziewictwo z postacią graną przez Alicję Jachiewicz. Gdy kręciliśmy tę scenę, prosiłem Andrzeja Łapickiego, który grał pisarza Juliana Kisieleckiego, by to patrzenie na mnie zagrał miękko, powłóczyście. By w jego spojrzeniu było widzenie granego przeze mnie chłopaka jako obiektu seksualnego. Wydawało mi się, że Andrzej się przed tym broni. Dopiero gdy zobaczyłem po latach ten fi lm, spostrzegłem, że on to jednak właśnie tak zagrał.

Do „Straconej nocy”, choć pod innym tytułem – „Nocne ptaki” – wrócił Andrzej Domalik (autor uważanego za pierwszy polski fi lm gejowski filmu „Zygfryd”) w 1992 r. Wtedy pan zagrał Kisieleckiego, a Jana, którego grał pan u Majewskiego, zagrał Mariusz Bonaszewski.

Kręcąc fi lm z Domalikiem, byłem już dużo bardziej świadom tematyki homoerotycznej, niż gdy kręciłem „Straconą noc” z Januszem Majewskim i bardzo chciałem pchnąć relację tych dwóch bohaterów w tym kierunku. Bonaszewski odrzucił to totalnie. Miał w sobie jakąś niechęć, wstręt, nie można go było przekonać, że to przecież tylko fantazja. Nie chciał tego tak grać, mimo że Domalik przystawał na moją propozycję. Jeżeli nawet w warstwie fantazji aktor ma być zamknięty na temat homoseksualny, to jest niedobrze, bo aktor nie może się tak bronić przed jakimkolwiek tematem. Bardzo Bonaszewskiego lubię i szanuję, ale żałuję, że nie dał się naprowadzić na ten trop.

Kolejny ważny tytuł iwaszkiewiczowski w pana dorobku to „Sława i chwała”. Najpierw przedstawienie Teatru Telewizji z 1974 r. w reżyserii Lidii Zamkow. Tu zagrał pan Andrzeja, natomiast w serialu Kazimierza Kutza „Sława i chwała” z 1997 r. wcielił się pan w Edgara, postać wzorowaną na Karolu Szymanowskim. Co ciekawe – u Lidii Zamkow Edgara grał Edmund Fetting, homoseksualista, a także pana kolega w zespole Teatru Powszechnego.

Szymanowski przywiózł Iwaszkiewiczowi z Taorminy portrety nagich chłopców, będące tam lokalną pamiątką. Po latach napisano o tym w „Gazecie Wyborczej”. Mam dzisiaj tę kolekcję, bo jest tam do dziś sprzedawana. Przedstawia miejscowych rolników, rybaków odgrywających starożytne nagie posągi. W tej chwili myślę, czy to Szymanowski przywiózł te portrety Iwaszkiewiczowi, czy też odwrotnie – Iwaszkiewicz Szymanowskiemu, ale to nie ma większego znaczenia. Muszę niestety powiedzieć, że materiał, który dostałem do zagrania w serialu Kazia Kutza, był w porównaniu z literackim pierwowzorem żałośnie wręcz okrojony i nie dawał mi zbyt wielkiego pola do pokazania Edgara w całej jego złożoności. Wspomniał pan Edmunda Fettinga. Przyjaźniłem się z nim i nie zaszkodził temu fakt, że Edmund mnie po prostu podrywał. Nieraz bywaliśmy z żoną na imieninach Edmunda u niego w domu. Do dziś mamy w domu taki ceramiczny flakonik czy też wazonik na kwiaty, który otrzymaliśmy kiedyś od niego w prezencie.

 Jadwiga Jankowska-Cieślak w wywiadzie dla „Repliki” mówiła, żówczesna warszawska szkoła teatralna, czasu przełomu lat 60. i 70. XX w., miała charakter nieco homofobiczny, że broniono się przed przyjmowaniem na studia „zbyt miękkich” chłopaków. Czy podobne widzenie tematu zaobserwował pan w Krakowie, gdzie kończył pan studia aktorskie?

Odpowiem krótko: nigdy w Krakowie czegoś takiego nie spostrzegłem.

Jednym z pana kolegów na studiach był Wojciech Pszoniak… Wiele razy krążyły pogłoski o jego domniemanej homoseksualności. Pszoniak przyznawał, że podrywał go Konrad Swinarski, ale twierdził, że nic nie wskórał.

Ja się z Wojtkiem przyjaźniłem, na wyraźną prośbę jego żony przemawiałem nawet na jego pogrzebie. Nigdy nie zauważyłem w nim niczego, co pozwalałoby mi pomyśleć, że Wojtek może być homo- czy biseksualny. Ale od razu muszę zastrzec, że rozmawia pan z człowiekiem, któremu sprawy orientacji seksualnej jego przyjaciół, znajomych czy współpracowników są może nie tyle obojętne, ile nie grają żadnej roli w kontakcie z danym człowiekiem. Ja się na przywitanie czy pożegnanie bardzo chętnie obejmę, przytulę i pocałuję z każdym, nieważne, czy jest hetero-, homo-, czy biseksualny. Nie mam tu żadnej bariery.

W „Ameryce” Kafki w Teatrze Ateneum grał pan z Jerzym Kaliszewskim…

…i od pana się dowiaduję, jakoby Kaliszewski mógł być homoseksualny. Pojęcia o tym nie miałem, a wręcz przeciwnie – w tym czasie pana Kaliszewskiego odwiedzała pani, nazwijmy ją, Krystyna Z. było widać, że mają się ku sobie, więc jeśli były jakieś plotki o Kaliszewskim, to wokół tej sytuacji.

Chciałbym porozmawiać z panem na temat męskiej nagości na scenie i na ekranie. W jednym z wywiadów z lat 90. wspominał pan o zaściankowości polskiego teatru, w którym męska nagość szokuje, podczas gdy w Niemczech jest jednym z normalnych środków wyrazu. Wielokrotnie był pan nagi – na ekranie i scenie.

Nie tylko na ekranie i scenie. Pamiętam, jeszcze z NRD, że poszliśmy ze znajomymi nad jezioro do daczy i nagle wszyscy byli nadzy – nikogo to nie szokowało.

W wywiadzie z Bogdanem Kuncewiczem wspominał pan także o swoich doświadczeniach z naturyzmem, o tym, że był pan na plaży nudystów z żoną. Mówił pan, że tabu wokół cielesności w Polsce jest przesadne i szkodliwe, zwłaszcza w aktorstwie. Z czego wynikało to, że pan nie miał nigdy oporów przed graniem nago, by wspomnieć tu takie tytuły filmów, jak „Dzieje grzechu”, „Gorączka”, „Seksmisja”…

Tak jak to tłumaczyłem mojej mamie, a przy tym samemu sobie – ja gram człowieka! A ten człowiek w danej scenie, w danym momencie jest akurat nago, co jest normalną życiową sytuacją. Ale też nie jest tak, że nagość od samego początku była dla mnie całkowicie bezproblemowa, zwłaszcza gdy chodziło o pokazanie penisa. W „Dziejach grzechu” Waleriana Borowczyka jest scena, w której  padam nago zatruty kurarą przez Walczewskiego i Wilhelmiego. Borowczyk chciał, bym padł penisem do góry. Odmówiłem i scena została nakręcona tak, że leżę na brzuchu. Borowczyk był na mnie obrażony. „Jestem artystą, dlaczego mi nie ufasz?” – pytał mnie. Najwyraźniej wtedy nie byłem jeszcze na to gotowy. Ale potem Walczewski i Wilhelmi niosą mojego trupa do skrzyni, wokół są lustra i jednak widać mojego zwisającego penisa. Skoro wspomnieliśmy Wilhelmiego – grałem z nim w Teatrze Powszechnym w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Była tam scena spotkania z prostytutką, którą grała Jolanta Lothe, z którego to spotkania wywleka mnie Mirosława Dubrawska jako siostra Ratched. Teoretycznie powinienem być w tej scenie nagi, ale jednak miałem taką przepaskę na biodrach. Nie zgodziłem się także, też w Teatrze Powszechnym, gdy Andrzej Wajda robił „Sprawę Dantona”, na scenę, w której w rozmowie z Robespierre’em, granym przez Wojtka Pszoniaka, miałem rozchylić szlafrok i być pod nim nago. Wajda uważał, że to jest konieczne, że bez tego scena ta jest niepełna. Zapłaciłem za ową niezgodę skróceniem tej sceny przez Wajdę. Nie było więc tak, że od zawsze byłem w pełni otwarty na nagość na scenie czy ekranie. To też był proces. Pewnie gdybym się urodził w innej kulturze ciała, np. w Niemczech, to nie miałbym żadnego z tym problemu. Gdy potem w filmie „Wojna polsko- ruska” zobaczyłem nagiego Borysa Szyca w scenie na balkonie, pomyślałem od razu z uznaniem: wyzwolony aktor!

A czy pana zdaniem męska nagość na ekranie czy scenie zawsze ma wymiar homoerotyczny?

To już zawsze zależy od odbiorcy. Mówiąc wprost – od tego, co sobie kto myśli. W 1974 r. widziałem w Paryżu spektakl „Kalkuta”. Aktorzy grali nago, otoczeni blisko siedzącymi widzami i nikogo, bez względu na orientację seksualną, to nie gorszyło ani nie szokowało. Nikt nie czuł się tym np. molestowany.

Grał pan także w „Magnacie” Bajona, filmie, w którym homoseksualizm jest bardzo ważnym wątkiem.

Wspaniały Filip Bajon urządził w tym filmie świetną zabawę wizerunkami aktorów. Ja, cały czas obsadzany w rolach różnych słabych i umierających, grałem silnego, a Janek Englert, znany z ekranu jako właściwie symbol twardej, szorstkiej męskości, dostał do zagrania geja. Janka bardzo to bawiło, grał tę rolę z przyjemnością. Zresztą dodam tu, że wyobrażenia na temat tego, jaki jest homoseksualista, bardzo się zmieniały. Kiedyś wydawało się, że gej to facet o dziewczęcym, miękkim ruchu, trochę się wdzięczący. A dziś wiemy doskonale, że niejeden kulturysta czy bokser może niejednemu gejowi szczerze pozazdrościć muskulatury i sylwetki.

Miałem zamiar zapytać pana o jeszcze kilkoro artystów, o których wiadomo, że są lub byli homoseksualni, a z którymi miał pan okazję pracować, znać ich. Takich jak Halina Gryglaszewska, Maciej Prus, Helmut Kajzar, Marcel Kochańczyk czy Krzysztof Kolberger. A także poeta, Bogusław Wit, ostatni sekretarz Jerzego Zawieyskiego.

Zaskakuje mnie pan, bo w kilku przypadkach – najlepszym przykładem jest tu Maciej Prus – naprawdę nie miałem pojęcia, że to są geje czy lesbijki. Wie pan, że mnie to naprawdę nigdy kompletnie jakoś nie interesowało, a sam nie miałem najmniejszych oporów przed tworzeniem granych przeze mnie postaci z wykorzystaniem wątków homoseksualnych. W „Lekcji martwego języka” Janusza Majewskiego jest scena z Markiem Kondratem. Jesteśmy w niej półnadzy, a mnie wręcz zależało, żeby pociągnąć ją w homoerotycznym kierunku. Grałem to poprzez rodzaj spojrzenia, poprzez pewien uduchowiony ton rozmowy, na co Janusz Majewski zresztą chętnie się godził. Było to bardzo lekkie, dyskretne, a jednak wyczuwalne. Uważam tę rolę za jedną z najlepszych w moim dorobku, co kiedyś potwierdził mi Andrzej Łapicki.

A Piotr Zaborowski? Młodo zmarły aktor Teatru Powszechnego. Jego homoseksualizm jest w środowisku aktorskim powszechnie znany.

Oczywiście pamiętam Piotrusia, ale nie wiem, czy jego orientacja seksualna jest znana, bo ja nie miałem o niej pojęcia. W ogóle nie chciałbym, by ten wywiad zamienił się w takie potwierdzanie „kto był a kto nie”. Zależy mi bardziej na tym, by wyszedł mój stosunek do spraw związanych z tolerancją wobec mniejszości seksualnych, co jest szczególnie ważne dzisiaj, w dzisiejszej Polsce, przy tej władzy.

Miał pan także okazję w filmie „Klejnot wolnego sumienia” Grzegorza Królikiewicza wcielić się w postać Henryka Walezego.

Mówiłem panu, że kiedyś homoseksualizm w zachowaniu widziano głównie przez pryzmat swoistego „zniewieścienia” i tak też grałem Walezego – jako zniewieściałego.

W 1976 r. wystąpił pan w spektaklu Teatru Powszechnego „Teatr osobny. Donosy” według poezji Mirona Białoszewskiego.

Nic nie wiedziałem o jego homoseksualności. Grając, próbowałem przekazać pewną delikatność jego poezji, którą wyczuwałem, ale której w ogóle nie łączyłem z homoseksualizmem. Białoszewskiego miałem zresztą okazję poznać, u niego w mieszkaniu, wraz z całą grupą aktorów i młodzieży szkolnej. Zaprowadził nas do niego Wojciech Siemion, który postanowił pokazać młodym ludziom prawdziwego, żyjącego poetę.

Zagrał pan biskupa w filmie Małgorzaty Szumowskiej „W imię…” opowiadającym o rozterkach moralnych księdza geja granego przez Andrzeja Chyrę. Czy nie obawiał się pan, że po tej roli wielu widzów, pamiętających pana z ról np. prymasa Wyszyńskiego, może wobec pana wyrażać niechęć?

Ja się nie obawiałem, ja się tego spodziewałem i dokładnie to nastąpiło. Grałem biskupa, który był człowiekiem zakłamanym, hipokrytą. Nie wiem, w jakim stopniu na oceny niektórych widzów wpłynęły moje wcześniejsze role kojarzone z postaciami duchownych, ale za tę rolę wylało się na mój łeb sporo hejtu. Oczywiście byli też tacy, którzy mnie bronili. Z tym że cały czas mówimy w naszej rozmowie o Kościele jako instytucji, ale Kościół to też poszczególni księża. I muszę panu powiedzieć, że znam sporo księży, którzy mają naprawdę spory dystans do kleru.

Kończąc temat pana ról filmowych i teatralnych, chciałbym zapytać: czy był pan podrywany przez gejów? Czy bywał pan adresatem miłosnych listów od mężczyzn?

Owszem, zdarzało się to. Na portierni Teatru Dramatycznego czekał raz na mnie wielki bukiet kwiatów z dołączonym bilecikiem, na którym był fragment sonetu Szekspira ze słowami: „Płyń, chłopcze, po oceanie sławy”. Osoba, która zostawiła ten bukiet, nigdy się nie ujawniła. Natomiast po filmie „Sól ziemi czarnej” wydarzyła się rzecz niesamowita. Erwin Axer przywiózł mi z USA listowną propozycję (bo to były jeszcze czasy, w których nie było maili ani SMS-ów), od nie pamiętam już kogo, zagrania Montgomery’ego Clifta w amerykańskim filmie. W tym zaproszeniu znalazły się słowa „on też był homoseksualistą”, z czego wywnioskowałem, że zostałem uznany za geja. Ostatecznie oczywiście nic z tego nie wyszło. Aaa, teraz mi pan coś przypomniał! Rzeczywiście, będąc już w szkole teatralnej, otrzymałem od pewnego człowieka zupełnie jawną propozycję seksualną. Z zupełnym spokojem odpowiedziałem, że dziękuję, ale ja jednak wolę dziewczyny. Nie zdradzę panu, kto to był, poza tym, że był to po prostu człowiek związany z teatrem, z którym pozostaliśmy przyjaciółmi.

W cyklu seriali o Chyłce, w którą wcielała się Magdalena Cielecka, znana sojuszniczka społeczności LGBT+, zagrał pan szefa mafii o ksywie „Siwowłosy”. Pamiętam jeden z wywiadów z panem, sprzed lat, zatytułowany „Żyję z tego, że umieram”. Czym więc dla pana, znanego z ról mężczyzn chorowitych, delikatnych i uduchowionych, było zagranie wszechwładnego gangstera?

Zabawą! Znakomitą, czystą, aktorską zabawą! Łapicki kiedyś dawał aktorom taką radę aktorską: musisz mieć zdecydowaną twarz i zdecydowane ruchy – wtedy nie będziesz miał problemu z tym, co myśli twój bohater. (śmiech) Tak właśnie grałem tę rolę. Miałem w niej złotawą marynarkę. Wymyśliliśmy ją wspólnie z panią kostiumograf. Ale wie pan co… Mogliby wreszcie jacyś reżyserzy dać mi porządną, dużą rolę, a nie, jak to się ostatnio dzieje, ciągle tylko jakieś takie drobne kawałki.

A chciałby pan, by była to rola geja?

Oczywiście! Czemu nie? Czekam na propozycje i przyjaźnie! A tymczasem fantazjuję. Mógłby to być fi lm o starzejącym się aktorze, takim jak ja. Załóżmy, opuszczonym przez wieloletniego kochanka. Za wszelką cenę próbującym sobie udowodnić, że jest jeszcze młody i szuka przygód. Tymczasem w teatrze każą mu iść na emeryturę. Sprzątaczka z jego szafki w garderobie wyjmuje pocztówki z Taorminy, o których rozmawialiśmy. Jest w szoku. “#MeeToo” w teatrze rozpętuje się piekło – kogo uwodził?! Tymczasem ruszają próby. Młoda reżyserka żąda od aktorów zdjęcia majtek. Wśród młodych aktorów rozpoczyna się spór o prawo do intymności.

Bardzo interesujący pomysł na scenariusz. Dziękuję za rozmowę.

Pozwoli pan, że skończę jednak pewnym mocnym stwierdzeniem, bo bardzo mi zależy, by to wybrzmiało: mam w sobie oburzenie i sprzeciw wobec rozpowszechnianej w naszym kraju propagandy anty-LGBT. Wobec tak prymitywnych inwektyw, które szerzą się w społeczeństwie wobec ludzi, którzy po prostu są, jacy są – ze swojej natury. To jest haniebne i nie może na to być zgody. Trzeba to na każdym kroku podkreślać i głośno protestować.

***

Olgierd Łukaszewicz (ur. 1946) – wybitny aktor teatralny i filmowy. W latach 1968-1970 grał w krakowskim Teatrze Rozmaitości, od 1970 r. w Warszawie (teatry: Dramatyczny, Współczesny, Powszechny, Studio, Polski). Pierwszą główną rolę zagrał w zapomnianym filmie „Dancing w kwaterze Hitlera” (1968), potem były występy u największych: Kazimierza Kutza („Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, serial „Sława i chwała”), Andrzeja Wajdy („Brzezina”), Jerzego Antczaka („Noce i dnie”), Waleriana Borowczyka („Dzieje grzechu”), Janusza Majewskiego („Stracona noc”, „Lekcja martwego języka”, serial „Królowa Bona”), Agnieszki Holland („Gorączka”), Krzysztofa Kieślowskiego („Dekalog II”). Masowa publiczność pokochała go za rolę Alberta w „Seksmisji” (1984). Wielokrotnie nagradzany, w 1971 r. w Łagowie jako „Gwiazda Filmowego Sezonu” i Nagrodą im. Zbigniewa Cybulskiego dla młodych aktorów. W 1979 r. odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, w 2000 – Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2014 – Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. W 2018 r. na festiwalu w Gdyni nagrodzony za drugoplanową rolę w filmie „Jak pies z kotem”. Założyciel fundacji „My Obywatele Unii Europejskiej”. W latach 2002-2005 i 2011-2018 prezes Związku Artystów Scen Polskich (ZASP). Jest bratem bliźniakiem operatora Jerzego Łukaszewicza i mężem aktorki Grażyny Marzec. Dziewiętnastego października br. na Netfliksie miał premierę serial „Gang Zielonej Rękawiczki”, w którym gra drugoplanową rolę Henryka Tarkowskiego.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ciągnie mnie do pedałów

Z aktorką, autorką i reżyserką JOANNĄ DROZDĄ rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Whitesmoke Studio

 

Na początek porozmawiajmy o twoim komentarzu na facebookowym profilu „Repliki” przy okazji wpisu o Michale Szpaku, w którym napisałaś, że też jesteś panseksualna.

Długo nie miałam potrzeby, żeby określać swoją orientację seksualną czy nawet przynależność grupową. Jestem z takich czasów, kiedy uczono, przynajmniej moi rodzice tak mnie uczyli, że nie należy dać się zaszufladkować, trzeba przełamywać stereotypy, to jest najwyższa wartość. W efekcie dopiero w okresie, kiedy w Poznaniu zaczęliśmy robić pierwszą „Extravaganzę”…

Początek 2016 r.

Tak, czyli prawie 7 lat temu. „Extravaganza” jest robiona w większości przez osoby nieheteronormatywne i zawsze było dla nas bardzo ważne, żeby oswajać widzów z queerem, cielesnością, różnorodnością. I wtedy się właśnie okazało, że niemówienie o sobie i niedoprecyzowywanie orientacji i seksualności to jest unik, że ludzie tak robią ze strachu. Rozmawialiśmy o tym w czasie jednego z powrotów z Poznania z Jędrkiem Bursztą i Wojtkiem Kaniewskim, którzy piszą ze mną „Extravaganzę”. I dotarła do mnie groza tej sytuacji, powiedziałam im: „To jest okropne! Wy macie łatwo, po prostu jesteście gejami czy pedałami, w zależności od tego, jak kto chce siebie nazywać, a mnie mają za hetero, że jestem jakimś nudnym straightem, bez sensu”. Wręcz mi przeszkadzało, że ktoś może tak o mnie myśleć! Zaczęłam szukać w internecie różnych określeń, znalazłam „panseksualizm” i poprosiłam Wojtka i Jędrka, żeby mi doradzili, czy to jest dobry trop, a oni mnie wyśmiali, że tyle myślałam, a przecież to oczywiste, że jestem panseksualna. (śmiech) Co prawda Mike Urbaniak mówił, że jestem trysexual jak Samantha z „Seksu w wielkim mieście”: „Joanna trysexual – she would try anything!”. Też lubiłam tak o sobie myśleć: że ważniejsza jest ogólna ciekawość niż jakaś płeć czy konkretny typ.

A ja sądziłem, że jesteś po prostu połączeniem divy i przyjaciółki, uwielbianej przez gejów z wzajemnością.

Coś w tym jest, mnie zwyczajnie ciągnie do pedałów, lubię ich towarzystwo i nie umiem ci powiedzieć, na czym to polega. Kiedy w Syrenie robiłam „Piplaję” o Stefanii Grodzieńskiej i rozmawiałam na jej temat z Arturem Andrusem, powiedział mi, że Stefanię zawsze ciągnęło do homoseksualistów. Miała mało przyjaciółek – dookoła byli raczej sami faceci, a wielu z nich to byli geje. Świetnie to rozumiem, czuję się bezpiecznie w takim towarzystwie, nikt mnie nie podrywa, można po prostu się bawić.

Jakie znaczenie miało to, że wychowywałaś się w artystycznym domu? Twój tata to Tadeusz Drozda, aktor i popularny satyryk.

Na pewno miało znaczenie, że dom był otwarty i przekraczający polskie kulturowe wzorce. Jak jeździliśmy na wakacje naszą toyotą camry do Bułgarii albo Jugosławii, moja mama opalała się topless, więc byłam oswojona z nagością. W połowie lat 80. mój ojciec prowadził w telewizji audycję o seksie „Sekscesy”, a potem jeździł po całej Polsce z programem estradowym „Bara Bara Show”, w którym brały udział striptizerki. Wieczorem był występ, a w ciągu dnia spędzałam z nimi czas na plaży.

Wśród znajomych twoich rodziców były osoby homoseksualne?

Były, tylko szczerze mówiąc nawet tego nie zauważałam. Mojego taty często nie było w domu, bo np. miał dwumiesięczną trasę po Australii. I kiedy wracał, odbywały się megaimprezy: wtedy przychodziły niezwykłe osobowości, niesamowicie ubrane, w jednym miejscu miałeś Janusza Rewińskiego, Zdzisławę Sośnicką, cały kabaret Elita… Trudno się było wyróżnić, bo były same kolorowe ptaki. Pamiętam kilku homoseksualistów. Moi rodzice mieli na nich fajne określenie, ale nie mam pewności, jak brzmiało, to była parafraza „ciepłego”, coś w rodzaju „przytulaśnego”, bardzo miłe. Zresztą nawet gdy pojawiało się słowo „ciota”, to ono nie miało pejoratywnego wydźwięku, używano go, bo brakowało innego.

A ten pierwszy spotkany gej czy lesbijka, o których wiedziałaś?

To pan Krzysiu, nasz sąsiad, który nosił kolorowe jedwabne szale, co w latach 80. było dość wyróżniające. Pamiętam, jak mama mojej najlepszej koleżanki powiedziała o nim, że mieszka ze swoim młodszym przyjacielem i oni żyją razem. Wydawało mi się, że to było pozytywne i akceptujące, ale zdaję sobie sprawę, że mogłam pewnych tendencji wykluczających nie zauważać. Znajomy mi opowiadał, jak wciąż w nim siedzi sytuacja, kiedy stał na szkolnej dyskotece, patrzył na chłopaka i marzył, żeby z nim zatańczyć, a uświadomił sobie, że to się nigdy nie stanie. Staram się o tym pamiętać, wychowując syna, który poszedł do przedszkola polsko-francuskiego, gdzie było dużo dzieci z dwiema mamami albo dwoma ojcami. Miał 5 czy 6 lat, kiedy powiedziałam o jego koledze, że ma dwie mamy, gotowa do wyjaśnienia naturalności tej sytuacji. A on do mnie: „Czemu mi to w kółko powtarzasz? Przecież wiem, że ma dwie mamy. O co ci chodzi, nie lubisz ich?”. Uświadomił mi, że za bardzo zwracam na to uwagę. Teraz chodzi do szkoły polsko-francuskiej i dalej jest w tym wspaniałym świecie, gdzie razem są dzieci rozwodników, par jednopłciowych, różnej rasy i różnej narodowości. Trochę trzymam go pod kloszem, ale to jest świadome – będę tak długo trzymać go pod tym kloszem, aż Polska też się tam nie znajdzie; inaczej sobie tego nie wyobrażam. A najważniejsze, że jest pozbawiony kontaktu z katolickim napiętnowaniem.

Ty tego doświadczyłaś?

Tak, wychowywałam się jako katoliczka, musiałam chodzić co niedzielę do kościoła. Najgorsze, że w to wszystko wierzyłam: że pan bóg jest wszędzie, że wszystko słyszy i widzi. W efekcie w wieku mniej więcej 7 lat uważałam się za strasznie złą osobę, co było szalenie obciążające. Mam poczucie, że niemal połowę swojego życia straciłam przez Kościół katolicki. Do dziś to we mnie siedzi, mam problemy z pewnością siebie, byciem dumną z tego, co robię, mówieniem wprost, co myślę. Miałam o to wszystko wielki żal do mamy, która sama teraz odeszła z Kościoła, więc rozliczyłyśmy się z tego, co było. Jedyna zabawna, choć straszna, historia z dzieciństwa związana z bogiem dotyczy mojego ówczesnego pragnienia, by być jak Natalka Kukulska. Codziennie się o to modliłam. Ona była gwiazdą, piosenki, pisał dla niej tata, śpiewała „Puszek okruszek”, ja też tak chciałam. Miałam 6,5 roku, kiedy bawiąc się z moją starszą siostrą na murku przy betonowym zjeździe do garażu, zostałam przez nią upuszczona i spadłam z ponad 2 metrów wysokości. Można się śmiać, że już jako dziecko upadłam na głowę, ale to był poważny wypadek, wylądowałam w Centrum Zdrowia Dziecka, miałam wybite zęby, na szczęście jeszcze mleczne, a przede wszystkim przez potężne uderzenie uszkodził mi się wzrok. W efekcie musiałam nosić okulary z grubymi szkłami, które były ciężkie i robiły odstające uszy. Takie same okulary miała Natalka. To było dla mnie potwierdzenie, że bóg istnieje, że mnie słucha, tylko ponieważ jestem niegrzeczna, to zakpił sobie: wysłuchał marzeń, ale zrobił mnie na Kukulską zupełnie nie w tym aspekcie, o który chodziło.

Cudowna historia! A na ile formacyjny w temacie LGBT był wyjazd do szkołśredniej w USA? W 1998 r. skończyłaś Paseo Academy of Performing Arts w Kansas City.

Był bardzo ważny, poznawczo i w ogóle! Pojechałam w wieku 16 lat, chodziłam do liceum artystycznego, wylądowałam w świecie amerykańskich nastolatków, którzy mają rodziców po rewolucji seksualnej palących z nimi jointy, bardzo dużo czarnoskórych, wytatuowani na całym ciele, na zajęciach z baletu połowa to geje… Totalna różnorodność, a jedynym wspólnym mianownikiem był talent. Pierwszy chłopak, w którym się zakochałam, a potem bardzo zaprzyjaźniłam, okazał się gejem.

Jak to przyjęłaś?

Jako wielką niesprawiedliwość. (śmiech) Oczywiście zdałam sobie sprawę, że po prostu zakochałam się w kimś, kto jest niesamowicie zdolny, wrażliwy, pięknie podchodzi do świata i to jest najważniejsze. Popłakałam sobie trochę, ale bardzo tego nie przeżyłam. Ogólnie pozytywne doświadczenie.

Myślałaś, żeby zostać w Stanach?

Tak, tym bardziej, że dostałam stypendium i miałam otwarte drzwi na uniwersytet. Już w liceum wybrałam ścieżkę aktorską jako główny przedmiot, a teatr techniczny jako poboczny. Szkoła miała własne trzy sceny, jedną na 550 osób i 20 metrów wysokości. Tam uczyłam się, jak ustawiać światło, szyć kostiumy, musieliśmy robić scenografię. A jednocześnie chodziłam na castingi, zetknęłam się z żydowską społecznością teatralną, grałam w jidysz, co też było wspaniałym przeżyciem. Mogłam zostać i dalej się uczyć, ale pomyślałam, że jak tak mi świetnie idzie w Stanach, to gdy wrócę do Polski, z miejsca będę wielką gwiazdą. Przeżyłam szok, kiedy tak się nie stało. (śmiech)

Dlaczego poszłaś do szkoły aktorskiej w Krakowie, a nie Warszawie?

Bo jeśli chodzi o teatr, była uznawana za najlepszą. Chciałam mieć kontakt ze sztuką wysoką, stworzyć własną ścieżkę artystyczną, nie być posądzoną, że korzystam z nazwiska czy znajomości ojca. To się zresztą udało, Krystian Lupa dowiedział się, że mój tata to Tadeusz Drozda, kiedy grałam już u niego jakieś 4 czy 5 lat.

Jak odebrałaś krakowską szkołę?

Przez katolickie wychowanie dość pokornie. Kiedy na wstępie powiedzieli mi, że zostanę przyjęta, ale nie potrafi ę wszystkiego wystarczająco dobrze i muszę się jeszcze wiele nauczyć, to zgodziłam się, siedziałam cicho, starałam się robić wszystko, żeby wykładowcy byli zadowoleni. Żyłam wtedy w przekonaniu, że w przeciwieństwie do USA środowisko artystyczne w Polsce w ogóle nie jest queerowe. W szkole wszyscy chodzili ubrani na czarno, palili dużo papierosów i byli bardzo heteroseksualni. (śmiech)

Mówisz o swoim roku czy wykładowcach?

O wszystkich. Funkcjonowały pojedyncze jednostki, jak krakowska legenda Żuk Opalski, o którym się wiedziało, ale nie było tematu. Nikt nie wychodził z szafy ani na naszym, ani wśród starszych roczników, a wiadomo, że osoby LGBT musiały tam być. Dopiero pod koniec studiów kolega się wyoutował, ale tylko w wąskim kręgu znajomych. Tylko on jeden, lesbijki nie było żadnej.

Mówisz o braku widoczności, a studiujący w różnych latach w Krakowie Jacek Poniedziałek czy Kuba Kowalski skarżyli się na mniej lub bardziej jawną homofobię.

Mogła mi to przysłaniać mizoginia – patriarchalne stosunki nie były ukrywane, kobiety wciąż dyscyplinowano. Z czasem się nauczyłam grać w tę grę – jak miałam egzamin ze „Świętoszka” Moliera i grałam subretkę, czyli sprytną pokojówkę, to wiedziałam, że muszę podkreślić cycki gorsetem i posmyrać panów pędzelkiem. Z jednej strony pozwalałam sobie na niby-erotyczne traktowanie egzaminatorów, a z drugiej zdawałam sobie sprawę, że to jest takie uwodzenie, jakie im się spodoba. Dostałam piątkę, ale nie zliczę, ile razy słyszałam, że jestem brzydka i dlatego muszę ćwiczyć trzy razy bardziej. Albo że nigdy nie zrobię kariery, dla mnie są jedynie drugoplanowe role służących, matek, ciotek. Okropne, ale większość zajęć była wspaniała, miałam kontakt z cudownymi profesorami typu Romek Gancarczyk, Jan Peszek, Anna Dymna, Anna Polony, Jacek Romanowski – sami świetni ludzie, bardzo dużo się od nich nauczyłam. Zresztą gdyby nie oni, pewnie nie miałabym takiej fantastycznej ścieżki aktorskiej; jeszcze w szkole zaczęłam grać u Krystiana Lupy i jako pierwsza z roku dostałam etat w krakowskim Starym Teatrze.

Wspaniały start!

Dyrektorem był Mikołaj Grabowski, zaczynałam od zastępstwa za Anię Radwan w jego cudownym przedstawieniu „Tango Gombrowicz”. Gombrowiczów było tam czterech: Globisz, Trela, Frycz i Peszek, a ja grałam z nagim biustem piękność w kapeluszu z wielkim rondem, obiekt pożądania mężczyzn, a więc jedną z tych ról, o których mi mówiono w szkole, że nie mam co o nich marzyć. Jeśli chodzi o queerowe role, w Starym nie mogę narzekać. Zagrałam postać androgyniczną, czyli Mary Woronov u Krystiana Lupy w „Factory 2”. Pamiętam, że nawet ówczesna teściowa nie poznała mnie i pytała: „Kim jest ten piękny Indianin?”. Poza tym u Michała Borczucha byłam Kubą Rozpruwaczem, który wycina łechtaczkę tytułowej Lulu. No i była też gwiazda porno, dotychczasowa rekordzistka seksualna w sztuce Pawła Sali „Gang Bang”. Zdetronizowana mnie Sandra Korzeniak, więc przeżyję. (śmiech)

Po 4 latach w Starym przeszłaś do warszawskiego Dramatycznego. Kolejny ważny etap.

Tam powstały „Fragmenty dyskursu miłosnego” w reżyserii Radka Rychcika, jeden z najważniejszych spektakli w moim życiu. No i główna rola w „Madame Bovary”, też Rychcika, ogromne przeżycie! Na dużej scenie Dramatycznego, którą znam od dziecka. Najcudowniejsze teatralne deski! Tu występowałam jako nastolatka, brałam udział w benefisie mojego taty, a także przychodziłam pięć razy na musical „Metro”. Radek wymyślił, żeby opowiedzieć „Madame Bovary” jako operę krzyczaną – to trudna forma, na mnie opierał się cały spektakl. Pamiętam, jak  na przedstawienie przyszedł mój tata, który wcześniej praktycznie mnie nie oglądał, do Starego jeździła czasem moja mama. Byłam przekonana, że skrytykuje mnie od góry do dołu. Tym bardziej że biegałam nago po scenie, krzyczałam, onanizowałam się, robiłam wszystkie rzeczy, których nie powinno się pokazywać ojcu. A on przyszedł zapłakany i powiedział: „W życiu nie podejrzewałem, że robisz coś tak trudnego”. Do tej pory się wzruszam na to wspomnienie.

Określiłabyś ówczesny Dramatyczny jako queerowy teatr?

Jasne, przecież był zarządzany przez geja Pawła Miśkiewicza i życiową parę: Dorotę Sajewską i Katarzynę Szustow. Cała trójka bardzo dbała, żeby wprowadzać queer do teatru, sprowadzali artystów z zagranicy, ci pokazywali nam coś nieoczywistego, prowokowało to wymianę energetyczną. Płakać mi się chciało, jak Dramatyczny został przejęty przez Tadeusza Słobodzianka i pokazywano tam spektakle o wiele klas niżej. To była trauma, miałam poczucie, jakby odebrano nam dom.

W Dramatycznym zagrałaś jedną z największych polskich ikon LGBT, czyli Piotra Własta, jeszcze jako Marię Komornicką. To były „Córeczki” Małgorzaty Głuchowskiej na podstawie młodzieńczych dzienników Zofii Nałkowskiej.

Ciekawy spektakl, bardzo queerowy, ale jakoś mało kto to dostrzegł; mam wrażenie, że przeciążyła młodopolskość opowieści. Nałkowską grały cztery nastolatki, w tym Wietnamka Lan Pham. Najbardziej lubiłam scenę, w której wyrywam sobie zęby, cała ociekając krwią. Po latach wróciłam do Komornickiej: w drugiej części „Odysa” Eweliny Marciniak mam duży monolog, który zaczyna się jej słowami: „Kim byś chciała być? Sobą, tylko sobą. Dostać siebie w dniu narodzin”.

Po latach wróóciłaś też do Nałkowskiej. Grasz ją w filmie „Niebezpieczni dżentelmeni” Macieja Kawalskiego, który wchodzi na ekrany 20 stycznia, a niedawno został nagrodzony przez publiczność na Warszawskim Festiwalu Filmowym.

Mieliśmy z reżyserem pomysł, żeby pokazać Nałkowską jako kobietę bardzo namiętną. Mam tam scenę szalonego seksu z Augustem Zamoyskim, próbę uwodzenia Karola Szymanowskiego, który był jej wielką miłością, a na koniec obmacuję na ulicy Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Cieszę się, że dostaję takie propozycje, choć to nie jest duża rola; chcę grać odważne kobiety, które coś wniosły do świata. Ze względu na słynny referat „Chcemy całego życia!” o prawie kobiet do seksualności postać Nałkowskiej pojawia się w spektaklu „Sztuka kochania Polaków”, który zrobiłam w Olsztynie.

No właśnie, od kilku lat jesteś bardziej reżyserką niż aktorką. Zaczęło się od swoistej queerowej rewii, jaką robisz w Teatrze Polskim w Poznaniu, czyli „Extravaganzy”, która wciąż jest grana i której kolejne odsłony wciąż jest pojawiają.

Najważniejsze są dla mnie tematy, które mam podjąć. Teatr musi mieć jakąś misję! Zajmuję się różnego rodzaju wykluczeniami i ubieram to w formę literackiego humoru. Lubię pracować w teatrach rozrywkowych, muzycznych, gdzie ma się dostęp do trochę innej publiczności. Tam często przychodzi klasa średnia, której mogę opowiedzieć o występach drag queen na Batorym, akcji „Hiacynt” czy czechosłowackiej striptizerce w PRL-u. To są historie, które mają szansę się spodobać, a równocześnie poruszam kwestie wyparte z głównego obiegu. W Teatrze w Lesznie zrobiłam feministyczno-queerową wersję „Seksmisji”: zamiast filmowej Jej Ekscelencji, czyli mężczyzny przebierającego się ze strachu, był Mike Urbaniak jako drag queen, nadkobieta. U mnie kobiety nie rywalizowały, tylko świetnie się między sobą dogadywały, a niektóre nawet były ze sobą. Jedno z ważnych przedsięwzięć to robione z Jędrkiem Bursztą „Koleżanki” bazujące na jego wywiadach z gejami seniorami z całej Polski. Duży fragment zrobiliśmy na Sopot Non Fiction w 2019 r. z czworgiem aktorów, ale nigdy nie udało nam się osiągnąć formy finalnej. Może jeszcze kiedyś się uda.

Nad czym teraz pracujesz?

Napisałam musical „Ritz” dla Białostockiego Teatru Lalek. Punkt wyjścia to zupełnie wyjątkowa sytuacja, że przed wojną w Polsce działał oryginalny hotel Ritz, właśnie w Białymstoku, co brzmi jak żart, ale tak było. W ogóle ówczesny Białystok był jak Nowy Jork albo Londyn, mieszanka narodowości i kultur: żydowska, tatarska, ruska, pruska, polska. Ze względu na przemysł odzieżowy Białystok nazywany był „Manchesterem północy”. A w centrum miasta stał Ritz, który świetnie prosperował; dopiero pod koniec wojny wycofujący się Niemcy podpalili budynek, a ocalałe resztki wysadzono w powietrze już w latach 50.

Będą wątki LGBT?

Oczywiście: jednym z bohaterów będzie książę Feliks Jusupow, zabójca Rasputina, biseksualista, który uwielbiał się przebierać za kobietę – w tym przebraniu uwiódł angielskiego króla Edwarda VII. O tym wszystkim wiedziała żona Jusupowa, z którą jeszcze przed ślubem ustalił zasady, a ona się na nie zgodziła. Poza tym jedną z atrakcji Ritza były występy człowieka- muchy, który chodził po fasadzie budynku, więc u mnie będzie kobieta-mucha ze swoją partnerką. Lesbijki – w dużej mierze to będzie ich opowieść. Gramy od 18 listopada.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mężczyzna z różowym trójkątem

Reż. Kamil Maćkowiak. Wyst.: K. Maćkowiak. Fundacja Kamila Maćkowiaka, Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Przedpremiera: 9 VII 2022

 

Kamil Maćkowiak. Foto: Radek Ginter

 

W Łodzi Kamil Maćkowiak to silna marka: ma nie tylko własny teatr, ale także wierną publiczność, która chętnie ogląda jego monodramy. Zaczęło się w 2005 r. od wielokrotnie nagradzanej roli Wacława Niżyńskiego, jednego z najsłynniejszych tancerzy w historii baletu, a także geja o skomplikowanym i tragicznym życiorysie. Potem były grane do dzisiaj spektakle: o aktorze Klausie Kinskim („Klaus – obsesja miłości”) i o drag queen („Diva show”, kończący się słowami: „Mamo, przepraszam, że jestem pedałem, jestem pedałem w tym kraju”). Teraz Maćkowiak wziął na warsztat „Mężczyzn z różowym trójkątem”, pierwsze świadectwo homoseksualnego mężczyzny skazanego z paragrafu 175 na obóz koncentracyjny, wydane pod pseudonimem Heinz Heger. Kamil Maćkowiak jest w tym wypadku nie tylko aktorem i reżyserem, ale także autorem adaptacji na scenę. Spektakl pozostał wierny książce, nic nie zostało dodane, a usunięto jedynie pewne wątki, aby zmieścić się w półtoragodzinnej ramie czasowej. Znacząca jest zamiana tytułowych „mężczyzn” na „mężczyznę”, a więc położenie akcentu na opowieść konkretnego człowieka. Daje się odczuć przekonanie twórcy, że ta historia jest na tyle wstrząsająca, że nie trzeba jej dodatkowo podkręcać – wystarczy dać wybrzmieć. Oficjalna premiera spektaklu odbędzie się w lutym 2023 r. Wcześniej, od lipca 2022 r., zrealizowano sześć bezpłatnych pokazów przedpremierowych dzięki dofinansowaniu przez Urząd Miasta Łodzi. Ostatnie przedstawienie z tej puli odbyło się 16 listopada i było poprzedzone spotkaniem z Joanną Ostrowską, znawczynią tematu, która w 2016 r. doprowadziła do wydania polskiego tłumaczenia „Mężczyzn z różowym trójkątem”. (Krzysztof Tomasik)  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Edukacja seksualna

Reż. Michał Buszewicz. Wyst.: H. Urbańska, M. Dąbrowska, E. Sobiech, W. Sandach, A. Buszko, M. Litkowski, P. Niczewski, J. Piątkowski, O. Czerniak. Teatr Współczesny w Szczecinie. Premiera: 12 II 2022

 

„Edukacja seksualna”. Foto: Piotr Nykowski

 

W przypadku spektakli szczecińskiego Teatru Współczesnego szczególnie głośno było o „Spartakusie. Miłości w czasach zarazy” Jakuba Skrzywanka opowiadającym o nastoletnich pacjentach i ich rodzicach, uwikłanych w system dziecięcej opieki psychiatrycznej. Ważną częścią przedstawienia były śluby autentycznych par nieheteronormatywnych. Symboliczne „tak” powiedzieli sobie wtedy m.in. Oliwer Czerniak i Antoni Szpak, o czym wspominam, bo Oliwer pojawia się także w „Edukacji seksualnej” w zabawnym epizodzie „Głosu z Księgi”. Poza nim o obecność i widzialność LGBT dba tu Helena Urbańska, która już na wstępie zaznacza, że „jest lesbą”.

Spektakl Michała Buszewicza to dowcipna i inteligentna próba porozmawiania o seksualności w polskim kontekście, stworzenia przyjaznej przestrzeni, której niestety nie ma w szkole, a która w domu rodzinnym też pojawia się rzadko. Przestrzeni, w której można opowiadać o swoich lękach i nadziejach związanych zarówno z pierwszym, jak i kolejnymi „razami”. Albo rozprawić się z wciąż pokutującymi mitami, jak np. wyrastające po masturbacji włosy na dłoniach. Jedna z lepszych scen to wspominanie niezręczności związanej z oglądaniem z rodzicami filmowych scen erotycznych przed telewizorem, co pozornie mogło stanowić dobry punkt wyjścia do rozmowy uświadamiającej (zainicjowanej czasem przez jedną, a czasem drugą stronę), ale ostatecznie – prawie nigdy nie stanowiło.

Cała aktorska ósemka jest znakomita – są nie tylko zgrani i odpowiednio zróżnicowani, ale też widać, że sami dobrze się bawią, odgrywając różne postacie, czasem w kontrze do swojej płci czy wieku. Jedyne, co budzi moją wątpliwość, to informacja, że ten pozbawiony seksu i nagości spektakl przeznaczony jest „dla osób powyżej 15. roku życia”, choć wydaje się, że to właśnie osobom w tym wieku może być najbardziej przydatny, czasem wręcz niezbędny. (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.