Anioły w Ameryce

Peter Eotvos – „Anioły w Ameryce”, Opera Wrocławska, premiera 3.10.2014

 

 

„Anioły w Ameryce”, opera Petera Eotvosa wg sztuki Tony’ego Kushnera (osiem lat temu adaptacji teatralnej dokonał Krzysztof Warlikowski, patrz: „Replika” nr 7), przywołują początki lat 80., czasy pierwszych przypadków AIDS. Choroba dotyka homoseksualnego Priora (bohaterski baryton David Adam Moore), którego partner Louis (węgierski tenor liryczny Gyula Rab) tej próby nie wytrzymuje i odchodzi. Z drugiej strony mamy Roya Cohna, zapiekłego konserwatywnego polityka i prawnika, homofoba i homoseksualistę zarazem, również cierpiącego na AIDS. Cohn przedstawiony jest jako gorączkowo rozmawiający przez telefon intrygant, co zilustrowane jest onomatopeicznymi efektami wokalnymi i instrumentami dętymi. \

Bohaterowie są pochodzenia żydowskiego, stąd na wstępie przywołany zostaje rabin Chemelwitz (świetna Dorota Dutkowska, lekki sopran koloraturowy) i wygłaszany przezeń kadisz, modlitwa za zmarłych, jeden z najefektowniejszych ustępów opery.

Do tego jest Joe, mormon i kryptogej, tkwiący w małżeństwie z Harper. Będzie starał się ujawnić wobec żony i matki, a szukając przygodnego seksu w Central Parku, natknie się na Louisa.

Niektórzy śpiewacy wykonują po kilka ról, np. Małgorzata Godlewska (mezzosopran o głębokim zabarwieniu) pojawia się jako Harper oraz duch Ethel Rosenberg, który nawiedza Cohna. Zjawiskowy jest kontratenor Łukasz Dulewicz, który odtwarza role posłańców: agenta biura turystycznego oraz pielęgniarza przeprowadzającego chorych „na drugą stronę”.

„Anioły…” łączą warstwę obyczajową z metafizyczną, przywołaną przy pomocy środków halucynogennych. Wiele scen rozgrywa się na kilku planach i na pograniczu jawy i snu. Wrocławska inscenizacja przybiera postać rozświetlonych stopni music-hallu, jednak generalnie jest powściągliwa. Opowieść wymaga drapieżności, ale po prawdzie nawet i sama muzyka nie uzasadnia większej śmiałości, pozostając nijaką. Tworczość Eotvosa cechuje polistylistyczność, niestety, pozbawiona pierwiastka dramatycznego.

Na koniec należy jednak wyrazić satysfakcję, że dzięki Operze Wrocławskiej polska publiczność mogła zapoznać się z dziełem znanego kompozytora zaledwie dziesięć lat od jego powstania, a homoseksualna tematyka pojawiła się na klasycznej scenie dla szerszej widowni. (Piotr Marek Stański)

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Good Night, Cowboy

Kuba Kowalski, Julia Holewińska – „Good Night Cowboy” (reż. K. Kowalski), wyk. J. Świeżewski, E. Żak, W. Dyła, M. Kosela, R. Kosowski, F. Perkowski, D. Skowroński, R. Węgrzyn. Teatr WARSawy, premiera: 6.03.2015

 

foto: Kasia Chmura

 

Reżysera Kubę Kowalskiego nasi czytelnicy/czki kojarzą choćby z comingoutowego wywiadu, jakiego udzielił nam w 2009 r. („Replika” nr 22). Kuba wziął również udział, wraz z ojcem – aktorem Władysławem Kowalskim, w słynnej akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Rodzice, odważcie się mówić”. W 2012 r. („Replika” nr 36) pisaliśmy też o jego sztuce „Ciała obce” opartej na historii życia transseksualnej działaczki Solidarności – Ewy Hołuszko, a napisanej wespół z Julią Holewińską. Ten sam duet jest odpowiedzialny za „Good Night, Cowboy”. To historia młodego faceta, który pracuje jako męska prostytutka. Wśród jego klientów nie ma kobiet, są inni faceci. Seria scenek z nimi to chyba najlepsza, a na pewno najzabawniejsza część spektaklu. Nasz kowboj jest nonszalancki i zdystansowany. Mieszka z transseksualną przyjaciółką, uwielbia westerny i cóż, nie stroni od prochów. Sytuację rodzinną ma skomplikowaną i niewesołą. W chwilach słabości traci przytomność. Skojarzenia z „Nocnym kowbojem” Johna Schlesingera i „Moim własnym Idaho” Gusa van Santa nasuwają się same. Kowalski i Holewińska podlewają je rodzimym sosem: jesteśmy gdzieś na Dzikim Zachodzie, a jednocześnie tu, u nas, w zaściankowej Polsce, w której homoseksualista jest przez specjalną komisję skazany na nieistnienie jako element polskości obcy.

Głównym atutem spektaklu jest Julian Świeżewski w tytułowej roli. Od pierwszej do ostatniej sekundy na scenie potrafi przyciągnąć i utrzymać uwagę. Oczu od niego nie można oderwać i, bynajmniej, nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie bardzo przystojny. Czasem bywa tak magnetyzująco seksowny – typ dominujący – że człowiek (np. gej taki jak ja) mógłby mu się oddać natychmiast, a czasem nabiera takiej bezradności, że człowiek (np. gej taki jak ja) mógłby z miejsca wstać i go przytulić, pocieszyć. Świeżewski naprawdę daje z siebie wszystko (łącznie z graniem nago). Umie pokazać fałszywą pewność siebie podszytą strachem, bywa uroczo i dosadnie uwodzicielski. Szarżuje aktorsko – i wygrywa. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

To obrzydliwe!

Z Piotrem Siekluckim, reżyserem teatralnej adaptacji „Lubiewa”, rozmawia Radek Oliwa

 

Foto: Agata Kubis

 

Prawie dwa lata temu z sukcesem przeniosłeś „Lubiewo” Michała Witkowskiego na scenę. Teraz pokazałeś drugą część „Lubiewo: Ciotowski bicz”. Nie możesz się rozstać z Patrycją i Lukrecją?

To jest fascynująca książka! Polonistki powinny uczyć o „Lubiewie” w szkołach. Nie zapomnę momentu, gdy pokazałem ją Łukaszowi Błażejewskiemu, od siedmiu lat mojemu scenografowi. Przeczytał fragment Patrycji i Lukrecji z pierwszej „Księgi Ulicy” i powiedział, że to jest obrzydliwe. Jak obrzydliwe?! Dla mnie to było doznanie orgazmu, bo było to teatralne! Kiedy książka się pojawiła, połknąłem ją jednym połykiem.

Liczyłeś na skandal wokół spektaklu, czy raczej się go obawiałeś?

Ani to, ani to. Skandal przyszedł sam, poprzez aktorów, a dokładnie sześciu kolejnych, którzy rezygnowali po przeczytaniu egzemplarza adaptacji. Nie znając oczywiście książki. Oni napędzili ten skandal – to oczekiwanie na coś syfiastego, na szambo, na pederastów, którzy macają się po jajach w dworcowych szaletach.

A po premierze pomstował tylko „Nasz Dziennik”. Jak reagowała publiczność?

Euforycznie! Wszędzie, gdzie graliśmy.

W Białymstoku, który ostatnio słynie z „otwartości inaczej”, też?

Wszędzie! Świetnie w Krakowie, zachwyt we Wrocławiu, jeszcze lepsze przyjęcie mieliśmy w Warszawie, a największy zachwyt – uwaga – właśnie w tym Białymstoku, gdzie spodziewałem się skandalu. Organizatorzy ostrzegli, że zdarza się, iż właśnie „naziści” przychodzą czasami na spektakle w ramach Dni Sztuki Współczesnej. Spodziewałem się, że będzie ciężko. Okazało się, że publiczność reagowała tak, jakbyśmy przyjechali z Teatru Komedia.

Zagraliśmy już ponad 60 spektakli. Skandalu nie ma, bo Polska jest dziś w innym momencie niż przed prawie dziesięciu laty, kiedy pojawiło się „Lubiewo”. Wtedy książka została zepchnięta do ścieku nawet przez środowiska gejowskie, które potraktowały ją jak szatańskie wersety. Mówiono, że to czarny PR.

To krakowscy aktorzy odmówili grania w „Lubiewie”?

Tak, ale nazwisk nie ujawnię.

Co mówili?

Że to syf, to obrzydliwe! Jeden znany aktor powiedział, że to nie jest literatura, on w czymś takim nie może zagrać. I tu nie chodziło o to, żeby zagrać geja, tu chodziło o słowa, jakie mają wypowiadać jego szlachetne usta.

Zgodził się wreszcie Paweł Sanakiewicz z Teatru Bagatela. Gdy zobaczyłem go na scenie pomyślałem: oto królowa najcudowniej przegiętych ciot.

Z Pawłem pracowałem już kilka lat temu w Kielcach, gdzie debiutowałem spektaklem „Pijany na cmentarzu” według Hłaski. To było fantastyczne przeżycie. Tam się w Pawle zakochałem. Bez wzajemności, bo to troglodyta, heteryk, traktorzysta (śmiech). Oczywiście mówię to żartobliwie i z wielkim szacunkiem dla Pawła. Dałem mu „Lubiewo”, mówiąc, że marzę o przeniesieniu tego na scenę. Przeczytał, podszedł do mnie i mówi: przeczytałem – dowcipne, śmieszne, ale co to kurwa jest? Obrzydliwe!

Pracowaliśmy jeszcze potem w Kielcach kilka razy. Po paru latach przeniósł się do krakowskiej Bagateli, dzięki czemu współpraca mogła się zacieśnić. „Lubiewo” przysporzyło mu sławy aktora niepokornego i naprawdę wybitnego, którego można postawić w szereg z Andrzejem Grabowskim czy Marianem Dziędzielem. Sanakiewicz został w Bydgoszczy nagrodzony za rolę Lukrecji. To aktor totalny i wybitny!

Spektakl też został wtedy wyróżniony.

Tak, jako najlepsza prapremiera sezonu 2011/12.

Trudno było przekonać Sanakiewicza do zagrania w „Lubiewie”?

Nie. On widział, jak jestem napalony, żeby tę książkę wystawić i chyba się zaraził. Poglądy Pawła a moje, czy Pawła a partnerującego mu w „Lubiewie” Janusza są zupełnie rożne. Ale na scenie się dogadują i to jest najważniejsze. Okazuje się też, że Teatr Nowy może być miejscem ponad podziałami. Poglądy polityczne zostawiamy na naszym brudnym podwórku, a w środku robimy sztukę.

Drugi bohater „Lubiewa” to także ciekawa postać – Janusz Marchwiński, dla którego rola Patrycji była późnym debiutem.

Janusza poznałem, przygotowując jedną małą sztukę w Alchemii. Barman powiedział mi, że dzwonił jakiś starszy pan, jakiś Marchwiński, który jest właścicielem knajpy i jest zainteresowany wsparciem naszej pracy. Spotkaliśmy się z Januszem, ja i Łukasz Błażejewski, i ten „dziadek” kochany urzekł nas swoim „hrabiostwem”. Powiedział, że on da, że on „zasponsoruje”, bo takie rzeczy trzeba wspierać, bo takich rzeczy w Krakowie nie ma, bo Kraków jest zaściankowy, nietolerancyjny, zamknięty, konserwatywny i nudny. Oglądał moje realizacje i mój dyplom w szkole teatralnej.

Kiedyś przy wódeczce powiedział: No, Sieklucki, zrób teatr – dam ci miejsce. Po sześciu latach, również przy wódeczce, Janusz powiedział: No, Sieklucki, nie sądziłem, że stworzycie coś takiego! Teatr Nowy jest dziś w Krakowie chyba najbardziej rozpoznawalną marką, jeżeli chodzi o produkcję spektakli, festiwale i nagrody. Przyćmiliśmy z Kireńczukiem (dyrektor programowy teatru – przyp. red.) nową dyrekcję Starego Teatru. To zasługa nas wszystkich: Tomka, Łukasza, Dany, Magdy, Marka, Janusza, naszych artystów i mnie.

Przypięto wam łatkę „gejowskiego”, a nawet „pedalskiego” teatru, tymczasem większość ludzi skupionych wokół Teatr Nowego…

… to heterycy! Ta opinia wzięła się stąd, że mieścimy się obok Coconu, słynnego gejowskiego klubu. „Lubiewo” powstało w szóstym roku naszej działalności i to tak naprawdę pierwsza gejowska rzecz.

Po otwierającym działalność Teatru „Panu Jaśku” druga.

No tak, Martin McDonagh robiony przez Bogdana Hussakowskiego, ale porównując z „Lubiewem”, „Pan Jasiek” nie był pedalską sztuką. Przez te sześć lat nie było żadnego gejowskiego repertuaru. Po „Lubiewie” etykieta przylgnęła: tak, to są geje!

Czyli to jeszcze oburza?

Tak, dostaję pogróżki, wyzwiska, czy epitety: ty pedale, ty pederasto, ty lizodupie, ty lachociągu…

A co z gejowskim lobby, o który niedawno, za sprawą Joanny Szczepkowskiej, było głośno. To lobby to m.in. ty, tak?

Nie, u mnie go nie ma. Chociaż podobno legendy krążą, że żeby zagrać w Teatrze Nowym, trzeba „obciąg uskuteczniać”. Nie wierzę w żadne lobby gejowskie! Oczywiście, mówi się, że teatr opanowali geje, ale jest ich znacznie mniej niż w szeregach Kościoła! Pracowałem w kilku teatrach i nie spotkałem się z gej-lobbingiem! Homolobby to tylko w Kościele! Oczywiście mogę spokojnie powiedzieć każdemu nowemu współpracownikowi: tak, jestem gejem, jeśli masz z tym problem, to spierdalaj. Teatr stwarza odrobinę wolności.

Ale nie każdy się ujawnia. Wielu ludzi teatru nadal siedzi w szafie.

I tak wszyscy o nich wiedzą, tylko głośno nie można powiedzieć. Ale to jeszcze nie lobby. Cała ta sprawa zaczęła się od tekstu Grzegorza Małeckiego, który można było przyjąć dowcipnie. Maciek Nowak jednak odebrał go poważnie, odpowiedział, rzucając hasa o tolerancji. Wtedy wkroczyła Szczepkowska, która dolała oliwy do ognia i ciągnie ten wątek po dziś dzień.

Nowak pisał kiedyś na łamach „Gazety Wyborczej”, że on tej homofobii, o której tyle się mówi, wcale nie odczuwa, żżyje mu się dobrze.

Bo żyje w teatrze, czyli w innym świecie.

Też tak to odczuwasz?

Tak, podpisałbym się pod słowami Maćka, ale mam pełną świadomość, że ja, Maciej oraz inni wyoutowani żyjemy w innym świecie. To jest teatr, a nie rzeczywistość! Możemy pozwolić sobie na więcej niż większość społeczeństwa i tak naprawdę mamy więcej dystansu. Z tej perspektywy też uważam, że żyjemy w tolerancyjnym kraju. Ale wystarczy, że siadam z rodziną przy świątecznym stole, gdzie siedzi 40 osób i to, co się tam dzieje… Jakie poglądy ma moja – inteligencka i niezwykle wykształcona! – rodzina?! Strasznie nietolerancyjne! Tym jestem przerażony. Moja ciotka, wiedząc, że znam się z Grodzką, przy katolickim stole wigilijnym nazywa ją monstrum. Smutne i przerażające.

Ale w magistracie macie dobre kontakty?

W magistracie ponoć mówi się o nas „ach, to tam znowu te pedały szaleją”! Podobno z sympatią.

Często zarzuca się Wam, że w celach promocyjnych sięgacie po prowokacje. W tym roku na Dzień Dziecka przygotowaliście premierę spektaklu o dzieciobójczyniach, wykorzystując postać Katarzyny W., mamy Madzi.

Zainteresowały się tym wszystkie media. Przy naszym zerowym budżecie na promocję, podliczyłem sobie, ile musiałbym wydać, żeby tak wypromować „Macabrę Dolorosa” – ok. 70 tys. zł. Instytucjonalne teatry mają na to pieniądze, wykupują sobie wkładki w gazetach, reklamy w telewizji tramwajowej, billboardy. Nas na to nie stać, ale robimy sobie darmową reklamę poprzez prowokacje, które są świadomie sterowane. Wiedzieliśmy, że mówiąc o Katarzynie W. w kontekście „Macabry Dolorosa” prowokujemy, mimo że to nie jest główny temat spektaklu. Spektakl wyszedł wspaniale, ma świetne recenzje. Został zaproszony na jeden z najważniejszych międzynarodowych festiwali teatralnych w Polsce „Dialog”, a ostatnio dostaliśmy Markę Radia Kraków za najważniejsze wydarzenie majowe. Kolejny sukces Teatru Nowego.

Teatru, który jest Krakowie chyba jedynym prywatnym teatrem ze stałym repertuarem?

Działa jeszcze Teatr Barakah, prowadzą go dwie dziewczyny. Mogę mieć do nich osobiste uwagi-pretensje o to, że tworząc swój repertuar powielają repertuar większości teatrów, a nie stwarzają czegoś nowego. Ryzykownego. Zakładając Teatr Nowy, wiedzieliśmy, że nie możemy niczego powielać, że musimy tworzyć coś Nowego. Do tego Nowego dochodziliśmy parę lat, co pokazuje też, że trzyletni sezon dla dyrektora w instytucjach to jest trochę za mało. Instytucje teatralne wymagają totalnej reformy, to skansen PRL-u.

Wróćmy do początku naszej rozmowy. „Ciotowski Bicz”, czyli druga część „Lubiewa”. Tematem wiodącym sztuki jest zestawienie świata starych ciot z tym nowoczesnym, wyemancypowanym światem gejów. Czy ten świat ciot jeszcze istnieje?

Tak! Nie znam go, bardziej zna go Łukasz Błażejewski, który spotyka się z taką realną Patrycją i realną Lukrecją, piją kawkę, winko domowej roboty, przeginają się. Nie znam tego, do książki podszedłem zupełnie teatralnie, z własną wyobraźnią.

Ciebie ten świat fascynuje?

Tak. Parę osób poznałem, ale to nie przeradzało się w przyjaźń. Byłem bardziej obserwatorem. Do Coconu raz przyszła 70-letnia ciota – hrabina. Nieśmiała i zagubiona wyszła z szafy. Troszeczkę sobie podpiła i zaczęła zaczepiać młodych chłopców. A oni do niej: spierdalaj stara cioto! Nie dotykaj mnie! Została zeszmacona, sprowadzona z powrotem do szaletu, do kibli. Młode cioty z Coconu powiedziały jej: to nie jest twoje miejsce, twoje miejsce jest w szafie, możesz się kumplować z Patrycją i Lukrecją, ale nie z nami. To była moja inspiracja do drugiej części „Lubiewa”: wykluczenie, zderzenie się starego świata przedemancypacyjnych ciot i nowego świata hipsterów 30-letnich, czy 18-letnich chłopaków, którzy boją się, że ich imprezę może „zatruć” jakaś stara ciota. Ona jest niepotrzebna, bo ma brzydkie ciało, bo nikt nie chce się z nią kochać. Jest stara!

Druga część to także konfrontacja z Michałem Witkowskim – pisarzem, który „ukradłim historie i na tym zarobił. Co napisał? Jaki „czarny PR” zrobił środowisku?

Młode cioty wpychają do szaf stare cioty, bo nie chcą się konfrontować. Z drugiej strony Teatr Nowy takimi tematami z szafy wychodzi. Z szafy wychodzi Sieklucki, mówiąc: tak, taki jestem, to mnie interesuje, taki chcę być, to są moje granice wolności.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kalina

reż. M. Głuchowska, wyk. K. Figura. Teatr Polonia, premiera: 28 czerwca 2013 r.

 

foto: Teatr Polonia

 

Wielkie divy, mimo że nie muszą być, „technicznie” rzecz biorąc, ani L, ani G, ani B, ani T – to stanowią nieodłączny element kultury LGBT. Bez Judy Garland, Marleny Dietrich, Lizy Minnelli, Cher, Madonny czy Lady Gagi tęczowa flaga nie byłaby tak tęczowa.

Dlatego w „Replice” musimy odnotować spektakl „Kalina”, w którym wątków LGBT nie ma, ale potencjału „divowskiego” nie brakuje. Mamy tu w istocie aż trzy wspaniałe polskie divy gejowskie. Pierwsza z nich to oczywiście bohaterka – Kalina Jędrusik, największa seks bomba PRL-u. Druga – to odtwarzająca jej postać Katarzyna Figura, zresztą bezpośrednia spadkobierczyni Kaliny, gdy chodzi o seksbombowość. A trzecia to Krystyna Janda, miłościwie nam panująca Żelazna Dama polskiego teatru – właśnie jej Teatr Polonia wystawił spektakl.

Zmarła w 1991 r. Kalina Jędrusik była, jak na divę przystało, większa niż życie. Wyrazista, egzaltowana, kontrowersyjna, wyrastała ponad epokę, ponad politykę i ponad obyczajowość okresu „średniego” PRLu, kiedy odnosiła największe sukcesy. W siermiężnych czasach wykreowała magnetyczny typ kobiecości i na ekranie, i na scenie, i w telewizji. Czarowała nastrojem w piosenkach nie tylko z „Kabaretu Starszych Panow”. A dla męża Stanisława Dygata, z którym żyła w otwartym związku (opowiadali sobie nawzajem o swych kochankach), była polską Marylin Monroe. O sobie mówiła, że jest boleśnie zwyczajną kobietą.

Figura sprostała legendzie. Reżyserowana przez Małgorzatę Głuchowską, chwyta widza za serce (gdy mówi o utracie dziecka i o histerotomii) i bawi (telefoniczny „dialog” z Andrzejem Wajdą). Wykonuje też piosenki Kaliny, świetnie wypadając wokalnie. Jej mąż pojawia się w spektaklu tylko głosem (Piotra Fronczewskiego). Na scenie króluje Kalina – kobieta, która idzie własną drogą, za swe wybory płacąc nierzadko wygórowaną cenę. Teatr Polonia ma nadkomplety, a Figura – owacje na stojąco. (Arek Michalski)

Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii

Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii, reż. G. Kania. Teatr Polski w Poznaniu, premiera: 2.09.2016

 

mat. pras.

 

Martin Sperr napisał „Sceny myśliwskie…” w 1964 r., akcję umieścił w bawarskiej wiosce. Ale to mogłaby być też polska wioska 2017 r., niestety. Ludzie podejrzewają, że Abram „lubi z mężczyznami”, że „jest taki”, że „jest pedałem”. „Takiego czegoś” ich świat(ek) nie przewiduje, więc w ruch puszczony jest mechanizm zaszczuwania i wykluczania Abrama. Abram musi odejść. W ten czy inny sposób. Po drodze rykoszetem oberwą niepełnosprawny intelektualnie chłopak, który uprzedzeń nie żywi, oraz dziewczyna, z którą Abram próbuje się „wyleczyć”.

„Sceny…” są zimne, zabarwione czarnym humorem i groteską. Żaden z aktorów nie opuszcza sceny ani na moment – mieszkańcy wioski są skazani na siebie. Żaden z bohaterów nie daje się lubić i tak ma być – reżyserka pokazuje społeczeństwo (i jego dyskryminujące zasady) w pigułce, niuanse psychologiczne charakterów nie są przedmiotem jej wiwisekcji.

Jest więc na widowni trochę śmiechu, ale „kontrolowanego”, gorzkiego – bo wiemy, że Abram się nie śmieje. I że moglibyśmy być nim. A właściwie – jesteśmy nim.

Sztukę Sperra przeniósł na ekran Peter Fleischmann w 1969 r. W Polsce nie była nigdy (!) wystawiana. Teatr Polski w Poznaniu pod wodzą Macieja Nowaka nadrabia zaległość. (MK)

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Księżna z Wilkołaku

O „Tęczowej Trybunie”, o seksualnie nienormatywnych rolach, o coming oucie w teatrze i o badaniach terenowych w darkroomach z aktorem Michałem Opalińskim rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Agata Kubis

 

Tęczowa Trybuna” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki narobiła swego czasu sporo zamieszania. Bohaterami są geje pragnący mieć własną trybunę na Euro 2012. Czy rola Urzędnika, faworyta prezydentki Warszawy, była dla ciebie przełomowa?

Pomogła mi zawodowo, to rola dość ekspansywna. Gdyby kierować się tym, że dostałem za nią nagrodę, to tak, ale nie czuję, żeby akurat wtedy coś zmieniło się w moim życiu. Nawet nie wiem, czy to był przełom w teatrze, jeśli chodzi o tematykę, bo te dziesięć lat wstecz byli np. „Oczyszczeni” Krzysztofa Warlikowskiego.

To był kolejny etap, już nie odrealniony dramat Innych z homoerotycznymi scenami, tylko konkretne postulaty społeczne i polityczne, tu i teraz.

No, tak, stąd w „Tęczowej…” cytat z „Oczyszczonych” i zarzuty w stosunku do Warlikowskiego, że opowiada o pewnym środowisku, ale nie zajmuje stanowiska. To był na pewno nowy głos, ale też spektakl nie opowiada tylko o tym, jest wielopłaszczyznowy. To genialne, że do opowiedzenia o stanie polskiej demokracji używa się kibiców-gejów.

Gdybym miał powiedzieć o tej przełomowości, to „Trybuna” dla mnie była ważna pod względem pracy z Moniką i Pawłem.

Chociaż wcześniej grałeś u nich w „Śmierci podatnika”, dopiero od „Tęczowej…” zacząłeś być nazywany „aktorem Strzępki i Demirskiego”.

Tak się mówi, chociaż właściwie nie wiem, co to znaczy. To się bardzo zmienia; wiadomo, że po jakimś czasie wyczerpuje się poziom wspólnej inspiracji, już się tak znamy, że ciężko się zaskoczyć. Oni wspaniale obsadzają, często w kontrze, dają nowe wyzwania. Po „Trybunie” zrobiliśmy jeszcze dwa spektakle, czyli „Firmę” i „Courtney Love”, a wtedy faktycznie znaleźliśmy wspólny język. To ważne, bo przecież to nie był projekt tylko stricte teatralny, włączyliśmy się także w tworzenie fikcyjnego klubu „Tęczowa Trybuna”, który walczy o swoją trybunę na Euro. To była rzeczywistość równoległa, wcielaliśmy się w działaczy, zabieraliśmy głos w ich imieniu, każdy miał po kilka nicków, nabraliśmy media, doszło do tego, że o naszej inicjatywie donoszono w głównym wydaniu Faktów TVN.

Na ile jest ci bliski ten rodzaj teatru politycznego, zaangażowanego, lewicowego, który tworzą Strzępka i Demirski?

Bardzo bliski. Jeszcze do tej przełomowości dodam, że wraz z „Trybuną” zmieniło się moje podejście do zawodu. Teraz interesują mnie projekty, które coś znaczą, za pomocą których można naprawdę coś powiedzieć, a nie tylko zagrać kolejny spektakl. Nudzi mnie bycie aktorem, który tylko odtwarza role, od którego się niewiele wymaga. Zresztą bardzo szybko było to dla mnie nudne, tylko nie miałem takich inspiracji. To oczywiście stwarza też problemy, bo jak będziemy mieć przerwę, co jest nieuchronne, to bardzo trudno znaleźć osobę, z którą praca będzie dawać podobną satysfakcję. Inną taką reżyserką jest dla mnie Monika Pęcikiewicz, która prezentuje zupełnie inny teatr, bardziej emocjonalny i analityczny, zgłębiający psychikę ludzką. Skupia się na innych aspektach życia i z Pęcikiewicz też czuję, że przechodzę pewną ważną drogę.

Mówisz o dwóch Monikach: Strzępce i Pęcikiewicz. Ma znaczenie, że to kobiety?

Duże. Lubię pracować z kobietami, po prostu się z nimi rozumiem. Nie chcę generalizować, ale z mojego doświadczenia kobiety opowiadają głębiej, szukają niełatwych rozwiązań, mają mniej oczywiste spojrzenie na kondycję współczesnego człowieka. Nie chcę mówić o odkrywaniu, bo co jeszcze można odkryć, właściwie wszystko zostało już powiedziane.

W temacie LGBT jeszcze dużo można odkryć.

Jest taki czas, że jak pojawia się coś nowego, to wszyscy mówią: „Boże, znowu o tych pedałach?”. Przez ciągłą obecność w mediach w jakiś sposób temat się wyczerpał, chociaż tak naprawdę nie został nawet dotknięty. Często sami się zniechęcamy, jak pomyślę, że miałbym znowu zagrać homoseksualistę, to pierwszy odruch mam taki, że nie teraz. A potem sobie uświadamiam, że zwykłego geja i jego sytuacji z punktu widzenia psychologicznego czy społecznego nie grałem nigdy. Z chęcią bym zagrał taką rolę np. w filmie.

Teraz w „Wolnej Trybunie” w reż. Pawła Wodzińskiego grasz homoseksualistę, ale nieoczywistego. Twoja postać nazywa się Księżna z Wilkołaku, to trochę taka ciota z PRL-u.

Właściwie transseksualny mężczyzna, do tego agent w służbie Milicji, pełnokrwista rola. To jest adaptacja powieści Christiana Skrzyposzka, która została napisana w latach 70. Kiedy Paweł zaproponował mi tę rolę, powiedział: „Kto, jeśli nie ty?”. I jasne, czemu nie, chociaż bym nie chciał grać tylko takich ról, też nie ma ich tak wiele.

Ale sporo ról z nienormatywną seksualnością udało ci się zagrać.

Już w przedstawieniu dyplomowym mojego roku, w „Zabawach na podwórku” w reż. Pawła Miśkiewicza grałem Gidi, geja-nastolatka. Inne role to było raczej granie z płciowością, np. w „Wielkim żarciu” Anki Ilczuk byłem aktorem występującym jako drag queen, który opowiada swoją historię w programie typu Drzyzga. W „Śmierci podatnika” u Strzępki rola też była budowana niejednoznacznie, jako Superbohater wcielałem się tam w rożne postacie, wśród nich była pani Jola od mody, wzorowana na Jolancie Kwaśniewskiej. Więc znów bardziej dragowo. To samo w „Śnie nocy letniej” Pęcikiewicz, też nie gram homoseksualisty, ale jestem w sukience. Jako aktorzy improwizujemy scenę z rzemieślnikami od Szekspira. Są sami mężczyźni, ktoś musi być kobietą i ja nią zostaję, przebieram się, zaczynam się w tym dobrze czuć. To jest bardzo homoerotyczne.

A gdzie byś umieścił Frances, córkę Kurta Cobaina i Courtney Love z „Courtney Love”?

Dla mnie Frances była genialnym przeżyciem! Tam nie ma odpowiedzi na nic, to jest tak napisane, że możesz być wszystkim: zbuntowaną nastolatką, wkurwionym facetem, dzieckiem płaczącym za ojcem. Ta rola daje przestrzeń do opowiedzenia rożnych poruszających historii, np. o relacji z rodzicami. Uwielbiam grać Frances, wtedy wchodzę w tworzony na scenie świat i zapominam o wszystkim.

Z kolei w „Tęczowej trybunie” jesteś urzędnikiem, który stoi po stronie władzy, przeciwko gejom. Taki był pomysł, że gej gra homofoba, heteroseksualiści – gejów?

To było właśnie obsadzenie w kontrze. Dzięki temu unika się prostej identyfikacji, ale nie pamiętam sytuacji, żeby ktoś coś odkrył czy zrozumiał. Zresztą u Moniki nie ma ociągania, masz to zagrać i koniec. Częścią pracy nad rolami było wyjście do knajpy gejowskiej, koledzy musieli wejść do darkroomu, oswoić się z tą sytuacją, że obok stoi onanizujący się facet. Więc raczej takie anegdotyczne historie, np. pokazywałem Marcinowi Pempusiowi, jak gej ma nieść torbę, gdy się spieszy na pociąg, Strzępka zwijała się ze śmiechu. Ostatecznie ta scena się nie uchowała.

Był jeszcze jeden spektakl, w którym grałeś homofoba – „Gay Love Story” w reż. Anny Iluczuk w teatrze Ad Spectatores w 2008 r. Reżyserka mówiła mi, że dla gejów z Wrocławia był kultowy, chodzili na sztukę po kilka razy.

To był niezwykły materiał, dramat rosyjski napisany przez Siergieja Kałużanowa i Aleksandra Wartanowa, do tej pory nie był wystawiony w Rosji, nie doszło nawet do pierwszego czytania. Autorzy stworzyli sztukę z zapisów gejowskich czatów internetowych, a podstawą była historia związku Wartanowa z facetem, który zmarł na raka. Mojej roli nie było w zapisie, ona została stworzona potem. Gram typowego homofoba, ale najciekawsze, że teksty, które mówię, są wypowiedziami moich kolegów, aktorów grających w sztuce gejów. One pochodziły z rozmów robionych zanim zaczęły się próby. Jak to przeczytałem, to się przeraziłem, nagle się okazało, że ktoś naprawdę myśli, że homoseksualistę można postawić na równi z zoofilem czy pedofilem. To chyba było moje pierwsze doświadczenie bycia gejem-aktorem, bardzo podziałało na mnie emocjonalnie. W efekcie rozstałem się z jedną z najbliższych mi w tamtym czasie osób.

W Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie pracujesz, zrobiłeś coming out?

To nie jest żadna tajemnica, nie ukrywałem tego od momentu, kiedy powiedziałem rodzinie, kolegom itd. Jestem dość towarzyski, w teatrze wszyscy wiedzą, znają mojego partnera. Przez to, że mam postawę otwartą, też jestem tak traktowany.

Zdarzyło się, że z powodu homoseksualizmu omijały cię jakieś role?

To się odbywa na dużo subtelniejszym poziomie, np. słyszę, że jestem aktorem specyficznym. I co na to odpowiedzieć? To znaczy jakim? Pedałem? Ale mnie to nie obchodzi, na coś takiego odpowiadam: super, jestem specyficzny, mam inną wrażliwość, mogę zagrać role, których ktoś inny nie zagra. To jest ciekawsze w teatrze, szczególnie w obecnych czasach.

Cały czas pokutuje myślenie, miałem nawet o tym rozmowy z kolegami, że trzeba być twardym, cokolwiek to znaczy. Najgorsze, co może być – to, że na scenie widać po tobie „coś”. Ale co? Znam mnóstwo heteroseksualnych aktorów, którzy są bardziej „miękcy”, delikatni niż niejedna ciota. W szkole też usłyszysz, żeby chować wszelkie „przyruchy” pokazujące, że mógłbyś być innej orientacji niż heteroseksualna. To jest absolutny absurd, bo jak można być aktorem, który udaje, że jest kimś innym, kiedy na sobie, swoim ciele, emocjonalności i wrażliwości budujesz role!

Dużo aktorów się ukrywa?

Znam gejów, którzy do tej pory nie powiedzieli o sobie i nie powiedzą nigdy, bo boją się, że to będzie wpływało na karierę. Niewielka liczba coming outów wśród aktorów głownie z tego wynika. To oczywiście nie jest bezpodstawne, w teatrze można się czuć bezpiecznie, w Polskim jestem już dziesięć lat, lubię zespół, dobrze się znamy, nie ma problemu. Jak pracuję gdzieś indziej, szczególnie na planie filmowym, to czuję, że to może być problem. Nie znaczy, że wchodzę i mówię „jestem gejem”, ale wyczuwam jakieś napięcie, brak swobody, w każdej chwili może paść homofobiczny dowcip. To się pewnie zmienia, jak pracujesz dłużej, wtedy poznajesz ekipę, wywiązują się jakieś relacje.

A rzeczywistość poza teatrem?

Przeraża mnie nie tylko homofobia, ale też wzrost nastrojów nacjonalistycznych. Nie chcę narzekać – jestem aktorem, mieszkam w dużym mieście – to komfortowa sytuacja, ale wciąż mnóstwo gejów i lesbijek się boi, musi się ukrywać.

Za dwa lata będą wybory i nie widzę nadziei na zmiany. Ważna jest dla mnie zarówno sytuacja osób LGBT, jak i sytuacja w kulturze. Nic nie zapowiada, że będzie lepiej. Pocieszam się, że mamy posła geja i transseksualną posłankę. Może za dziesięć lat będzie można przejść ulicą z partnerem za rękę i nie dostać, ale dziś wystarczy, że jesteś ubrany inaczej, ciekawiej i już możesz się spotkać z agresją. Pochodzę z Wrocławia, coraz częściej nie czuję się tam bezpiecznie. Kolega z teatru został pobity o dziesiątej wieczorem, bo wyglądał „jak pedał”, nie ma znaczenia, czy nim jest czy nie.

Okropna historia przytrafiła mi się w Warszawie. W galerii handlowej Arkadia, gdy wchodziłem do Carrefoura, jakiś cham walnął mnie w głowę koszykiem, chyba tylko dlatego, że byłem w krótkich spodenkach, okularach i japonkach Nie odpuściłem, zacząłem ganiać go po sklepie, ochrona nie zareagowała. Napisałem skargę, ale skończyło się na niczym. To jest straszne doświadczenie, poczucie bezsilności. W pierwszym odruchu zadzwoniłem do mojego partnera i powiedziałem: wyjeżdżamy stąd! Potem przyszło otrzeźwienie, ucieczka to nie jest żadne rozwiązanie.

Opowiedz jeszcze o Igorze Przegrodzkim, legendarnym wrocławskim aktorze, też geju. Pisałeś o nim pracę magisterską.

Pisałem o jego dyrekcji w Teatrze Polskim, był niesamowitą osobą, zarówno w życiu, jak i w teatrze. Miał słynne powiedzenie: „Z kobietami – próbowałem. Przereklamowane!”. Mnóstwo o nim słyszałem, rozpoczynałem właśnie angaż w Polskim, wiedziałem, że będę funkcjonować w tym otoczeniu, więc było oczywiste, że napiszę o nim. Oficjalnie byłem pierwszym gejem, który trafił tam po Przegrodzkim. Zresztą nic nie dzieje się przypadkiem, jak zmarł, to pochowano go na cmentarzu obok mojej kamienicy. Był przykładem, że nawet w tamtych czasach można być znakomitym aktorem i żyć bez ukrywania się. Z mojej strony to było trochę takie zaklinanie przyszłości w teatrze. Że też może mi się udać.

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tom na wsi

Reż. Wojtek Rodak. Wyst.: M. Górski, J. Beler, M. Maj, I. Dudziak. TR Warszawa. Premiera: 24 IV 2022.

Mateusz Górski i Jacek Beler. Foto: Maurycy Stankiewicz

 

Kanadyjską sztukę „Tom a la ferme” Michela Marca Boucharda (2004) rozsławił w 2013 r. Xavier Dolan znakomitą filmową adaptacją. Teraz doczekaliśmy się polskiej prapremiery teatralnej w reżyserii debiutującego w stolicy Wojtka Rodaka (4 lata temu zagrał kochanka Seneki w granym w Powszechnym „Neronie”, tworząc świetny homoerotyczny duet z Julianem Świeżewskim). „Tom na wsi” to historia tytułowego bohatera (Mateusz Górski), który po nagłej śmierci swojego faceta przyjeżdża na pogrzeb do rodzinnej miejscowości ukochanego, gdzie nikt nie ma pojęcia, kim był dla zmarłego. Zostaje dłuższy czas, co ma być swego rodzaju terapią, a jednocześnie jest zmuszony udawać „najlepszego przyjaciela” partnera, zapewniając o jego heteroseksualności i potwierdzając legendę o związku z kobietą, która w pewnym momencie się nawet zmaterializuje (Izabella Dudziak). U Dolana nacisk był położony przede wszystkim na niebezpieczną fascynację erotyczną Toma bratem swojego partnera. W polskiej adaptacji ten wątek też jest obecny (brata gra Jacek Beler), ale większe znaczenie zyskuje matka (Maria Maj), której w dużej mierze cała heterycka maskarada została podporządkowana. Niezwykłe wrażenie robi swoista puenta, kiedy aktorka czyta autentyczne pamiętniki polskich osób LGBT. Ta historia jest uniwersalna: odnajdą się w niej zarówno młodsi, jak i starsi, bo problem szafy wciąż jest realny. Inteligentna dramaturgia Szymona Adamczaka, świetne aktorstwo całej czwórki, muzyka Karola Nepelskiego i choreografia Wojciecha Grudzińskiego dopełniają całości. A nieśmiertelny „Smalltown Boy” Bronski Beat brzmi jak zawsze świetnie! (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pasolini. Sny przed końcem

Reż. Judyta Berłowska. Wyst.: B. Jaźnicki, A. Stela, J. Rozkosz, W. Jaworski, J. Teska, J. Suwiński. Teatr im. Wilama

Borys Jaźnicki jako Pasolini, w tle Wojciech Jaworski. Foto: Piotr Nykowski

Zazwyczaj piszę o spektaklach, w których wątek LGBT, nawet jeśli drugoplanowy, został odpowiednio wpleciony w całość i uwiarygodniony. Może się przez to wydawać, że   polski teatr odrobił queerową lekcję i tam,   gdzie to jest potrzebne, nie ma mowy o przemilczaniu. Niestety, rzeczywistość jest z reguły   bardziej pesymistyczna, czego świadectwem   najnowszy spektakl z Torunia. Dramaturg   Amadeusz Nosal i reżyserka Judyta Berłowska   wzięli na warsztat jedną z gejowskich ikon,   włoskiego reżysera Pier Paolo Pasoliniego (1922–1975), którego życie było fascynujące,   twórczość pionierska, a śmierć wstrząsająca   i wciąż owiana tajemnicą (zamordowano go   w listopadzie 1975 r., a oskarżony o zbrodnię chłopak bronił się, że Pasolini chciał go nakłonić   do seksu). Grający główną rolę Borys Jaźnicki jest faktycznie nieco podobny do reżysera, jednak trudno uwierzyć, że mamy do czynienia   z wybitnym twórcą, który potrafił przenieść   na ekran swoje wizje i zapanować na planie   nad ekipą. Wątek homoseksualny, choć tak istotny, nie tylko w prywatnej biografii, ale także filmach Pasoliniego, zostaje tu całkowicie pominięty – raz czy dwa razy pada słowo „zboczeniec”. Pierwsza scena zapowiada trochę   inny spektakl – na plaży w Ostii, gdzie Pasolini spędzał dużo czasu, zwraca on uwagę na opalającego się półnagiego mężczyznę (Jakub Suwiński). Okazuje się jednak, że z tego spotkania nic nie wynika, zapomniano też, że pobyty w okolicy plaży nie wynikały jedynie z chęci podziwiania przyrody, lecz także łączyły się z szukaniem przygodnego seksu. W spektaklu pojawiają się głośne postacie związane z Pasolinim: przyjaciółka Oriana Fallaci (Anna Stela), muza Maria Callas (Joanna   Rozkosz), a także obsadzana w jego filmach matka (Jolanta Teska). Żadna z tych relacji nie przekonuje – Callas w niczym nie przypomina   światowej divy, Fallaci nie ma siły wybitnej reporterki, a w przypadku matki nie udaje się wyjść poza stereotyp prostej kobiety. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bowie w Warszawie

reż. Marcin Liber. Wyst. M. Pankiewicz, M. Zięba, B. Porczyk, M. Pempuś, E. Żak, D. Biernat, R. Wasiewicz, R. Mierzicka, S. Roszczuk, A. Szeremeta. Teatr Studio w Warszawie. Premiera: 18 XI 2021.

Dominika Biernat i Maja Pankiewicz, foto: Natalia Kabanow

Tak, chodzi o tego Davida Bowiego, muzyczną legendę i biseksualną ikonę, który w 1976 r., jadąc z Moskwy do Berlina, znalazł się na chwilę w Warszawie. Gdzie był, kogo spotkał? Czy poza spacerem i zakupem płyty zespołu Śląsk coś jeszcze robił? To świetny punkt wyjścia g g g j dla sztuki, szczególnie, gdy jej autorką jest Dorota Masłowska – wykorzystać figurę innego, obcego, żeby jego oczami poznać Polskę tamtych lat, dla nas też już obcą, odległą, nawet jeśli wśród publiczności znajdują się osoby, które epokę Gierka dobrze pamiętają. Drugi pretekst napędzający akcję to poszukiwania przez milicję dusiciela kobiet, Dusidamka z Mokotowa. A w tym wszystkim jest Regina (Maja Pankiewicz), młoda dziewczyna mająca myśli samobójcze, która właśnie rzuciła studium nauczycielskie, próbuje znaleźć pracę. Nie pasuje jej facet (Rob Wasiewicz), z którym chce ją połączyć matka (Marta Zięba), ale na dłuższą metę nie mają też sensu seksualne seanse z rozbudzoną kuzynką (Dominika Biernat). Dziewczyna zadręcza się wspomnieniem blondynki poznanej na koloniach (Sonia Roszczuk), swojej pierwszej miłości, pierwszego erotycznego spełnienia i pierwszego odrzucenia. Wątek lesbijski stylistycznie odstaje od całości. Pewnie dlatego, że temat kobiet kochających kobiety w przeszłości praktycznie nie istnieje, nie ma swojej mitologii, trzeba ją dopiero stworzyć, dlatego trudno o pastisz i ironię, czyli znak firmowy Masłowskiej. Więc choć ogólny wydźwięk jest słuszny („pomnik pamięci miłości niemożliwej”), inne fragmenty spektaklu decydują o jego sukcesie. W dialogach, strojach, charakteryzacji i dekoracjach pełno odwołań do gadżetów dobrze znanych z PRL. Aktorstwo bywa na najwyższym poziomie: Marcin Pempuś, Marta Zięba, Ewelina Żak i Dominika Biernat tworzą prawdziwe kreacje, „w języku” Masłowskiej czują się jak ryby w wodzie. Do tego Bartosz Porczyk jako Bowie, przez cały spektakl nie widać jego twarzy, gra jedynie ciałem (złoty, obcisły uniform) i głosem. Od kończącej pierwszą część piosenki z powtarzającym się słowem „OK” nie mogłem się uwolnić jeszcze kilka godzin po spektaklu. (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hamer

reż. Justyna Sobczyk. Wyst: K. Hamer. Koprodukcja Teatru 21 i Teatru Studio w Warszawie (scena Modelatornia). Premiera: 13 XI 2021.

Karolina Hamer, foto: Grzegorz Press

Karolina Hamer: pływaczka, paraolimpijka, wielokrotna medalistka Mistrzostw Europy i Świata, brała udział w proteście osób z niepełnosprawnościami i znalazła się na okładce „Repliki” (nr 73/2018). W spektaklu mówi, że nigdy nie była tak popularna, jak wtedy, gdy jako pierwsza polska sportsmenka dokonała coming outu. Po zakończeniu kariery pływackiej przyszedł czas na podsumowania i nowe wyzwania. W ten sposób wkroczyła do teatru, oczywiście na własnych warunkach, w nieznanym dotąd gatunku sit-upu, czyli autorskiej odpowiedzi na stand-up: „zupełnie nowej, solowej scenicznej formule komediowo-dramatycznej”. Przez niemal godzinę Hamer opowiada swoje życie. Oczywiście nie jest to chronologiczna historia, raczej autoironiczne anegdoty z różnych okresów, urozmaicane quizami i rozmową z publicznością. Hamer kreuje się na hiphopową gwiazdę, która nawet kule ma złote, a już w dzieciństwie musiała udowadniać swoją wyjątkowość; samo nauczenie się chodzenia było wyczynem, w który nikt nie wierzył, a przede wszystkim lekarze. Potem były kolejne sukcesy, ale bohaterka nie przemilcza też porażek, mówi o nieudanych zawodach sportowych, braku emerytury olimpijskiej, depresji po śmierci mamy, książce autobiograficznej, której nie udało się wydać drukiem. Kiedy ogląda się Hamer przez kilkadziesiąt minut na scenie, trudno nie zadać sobie pytania, gdzie powinna teraz wkroczyć: do filmu, telewizji, a może polityki? (Krzysztof Tomasik)

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.