Śmierć i życie Pasoliniego

Poeta, pisarz, reżyser filmowy, dramaturg, teoretyk kina i literatury, dziennikarz, malarz, filozof, działacz polityczny…

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Ciało Piera Paolo Pasoliniego znaleziono o świcie, 2 listopada 1975 r. na plaży w Ostii. Było zmasakrowane i częściowo nadpalone. Nieco wcześniej karabinierzy zatrzymali niedaleko Rzymu pędzący z nadmierną prędkością samochód marki Alfa Romeo. Jechał nim 17-letni Giuseppe Pelosi, trudniący się prostytucją. Zeznał, że zabił Pasoliniego, a następnie ukradł jego auto. W Ostii zginęła jedna z największych osobowości światowego życia intelektualnego. Poeta, pisarz, reżyser filmowy, dramaturg, teoretyk kina i literatury, dziennikarz, malarz, filozof, działacz polityczny…

Ostatni dzień

1 kwietnia wchodzi na polskie ekrany film „Pasolini”, w którym amerykański reżyser Abel Ferrara próbuje zrekonstruować ostatni dzień z życia artysty – od pobudki w rzymskim mieszkaniu do śmierci na plaży. Okoliczności tej śmierci nie zostały zresztą do końca wyjaśnione i budzą nadal wiele wątpliwości. Pelosi twierdził na procesie, że działał sam – zabił Pasoliniego, bo ten chciał go wykorzystać seksualnie przy użyciu drewnianego kija. Chłopak odmówił, reżyser go uderzył, Giovanni zaczął uciekać, a następnie zaatakował biegnącego za nim Piera Paolo kawałkiem stołu. Od początku jednak powątpiewano, by jeden nastoletni chłopak mógł tak straszliwie skatować silnego, 53-letniego mężczyznę.

W 2005 r., po wyjściu z więzienia, Pelosi zmienił zeznania. Powiedział, że wziął na siebie winę, gdyż jego rodzinie grożono śmiercią. Tak naprawdę, Pasoliniego zabiło trzech mężczyzn mówiących z sycylijskim akcentem i wyzywających reżysera od „ciot” i „brudnych komunistów” (tę wersję wydarzeń pokazuje fi lm Ferrary). Mieli oni należeć, według Pelosiego, do jednej z neofaszystowskich partii. Czy było to więc morderstwo polityczne, jak twierdziło wielu przyjaciół i współpracowników artysty? Słynny włoski reżyser, asystent Pasoliniego podczas realizacji filmu „Włóczykij”, Bernardo Bertolucci uważa, że dokonano go na zlecenie rządzącej wówczas Włochami Chrześcijańskiej Demokracji. Pasolini w felietonach pisanych na łamach „Corriere della Serra” wskazywał bowiem na powiązania jej liderów zarówno z mafią, jak i z neofaszystami, zamieszanymi w terrorystyczne ataki m.in. w Mediolanie (w 1969 r. bomba podłożona w Narodowym Banku Rolnym zabiła 17 osób, a 88 raniła).

Jest w tej sprawie jeszcze kilka innych tropów i niejasności. Niewątpliwie, gwałtowna śmierć Pasoliniego stała się aż nazbyt dobitnym podsumowaniem jego gwałtownego, bogatego życia (notabene „Una vita violenta” to tytuł jednej z napisanych przez niego powieści). Dodatkowy kontekst do tego, co rozegrało się na plaży w Ostii, dopisał ostatni fi lm artysty – „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, który miał premierę trzy tygodnie po zabójstwie. To adaptacja dzieła Markiza de Sade, przeniesiona w rok 1944 do faszystowskiej Republiki Salo, której notable porywają grupę młodych dziewczyn i chłopców, by poddać im okrutnym rytuałom seksu i przemocy. Wciąż szokujący dla wielu widzów film do dzisiaj ma spore problemy z trafieniem na ekrany kin studyjnych, a zwłaszcza telewizji.

Włóczykij

Pasolini urodził się w 1922 r. w Bolonii w rodzinie wojskowego. Dorastał w okresie faszyzmu, w 1942 r. opublikował na własny koszt swój pierwszy tomik wierszy napisanych w języku friulskim, którego nauczył się w młodości i który pielęgnował w swojej wczesnej poezji. Przełom światopoglądowy nadszedł dla Piera Paolo w czasie wojny, zwrócił się wtedy ku komunizmowi, w dużej mierze w proteście przeciwko faszystowskim poglądom ojca. Po wojnie, w Cesarei, gdzie uczył literatury włoskiej, wstąpił do partii komunistycznej, z której jednak został wydalony w 1949 r. po homoseksualnym skandalu, być może sprowokowanym przez przeciwników politycznych z Chrześcijańskiej Demokracji. Oskarżony o uwiedzenie 16-letniego ucznia i nieobyczajne zachowanie w miejscu publicznym stanął przed sądem (był to pierwszy z ponad trzydziestu procesów, jakie mu wytaczano pod zarzutami m.in. „szerzenia pornografii”, „obrazy uczuć religijnych” i „deprawacji nieletnich”). I chociaż został uniewinniony, infamia, który go dotknęła w miasteczku, spowodowała, że wraz z matką, Susanną (najważniejszą osobą w życiu Piera Paolo) przeniósł się do Rzymu. Tu, w połowie lat 50., odniósł sukces jako powieściopisarz. Autor książek z życia młodego proletariatu, chłopców ulicznych, których opiewał w swojej twórczości i którym pozostał wierny, jak się okazało, aż do śmierci.

Oni są także bohaterami debiutanckiego filmu Pasoliniego zatytułowanego „Accatone” („Włóczykij”), a nakręconego w roku 1961. Wielkim sukcesem i skandalem zarazem okazała się nowela „La ricotta” („Twaróg”) z filmu „RoGoPag” (1963). Jej akcja dzieje się na planie filmu o Chrystusie. Jeden ze statystów, ubogi plebejusz, zaangażowany do odegrania roli „dobrego łotra” ukrzyżowanego razem z Jezusem, naprawdę umiera na krzyżu, gdyż z głodu obżarł się tytułowego twarogu. Za „bluźnierstwo”, jakiego dopuścił się w tym filmie Pasolini, skazano reżysera na cztery miesiące w zawieszeniu.

Chrystus, Marks i Freud

Pasoliniego atakowano i z prawa, i z lewa. Chodził bowiem własnymi intelektualnymi i artystycznymi ścieżkami, nigdy nie pozwolił się zamknąć w klatce jakiejś ideologii czy dogmatu. Nigdy nie stał się konformistą, nie schlebiał ani opinii publicznej, ani żadnej z opcji politycznych, choć zarazem pozostawał wierny lewicowym przekonaniom. Łączył marksizm z teologią chrześcijańską i psychoanalizą (uważał, że Jezus Chrystus, Karol Marks i Sigmund Freud to najważniejsze postacie zachodniej kultury). W 1968 r., w apogeum kontrkulturowego buntu, niespodziewanie oskarżył strajkujących studentów o to, że są spadkobiercami elit, częścią burżuazyjnego establishmentu; nazwał ich „nieodrodnymi dziećmi swoich tatusiów”. W wierszu „Nienawidzę was drodzy studenci…” pisał: Kiedy wczoraj, na Valle Giulla, tłukliście się/ z policjantami,/ ja byłem za policjantami./ Bo policjanci są dziećmi biedaków./ Pochodzą z subtopii, nieważne czy wiejskich, czy miejskich. Konsekwentnie Pasolini stawał po stronie proletariatu (dzisiaj nazywanego prekariatem), po stronie biednych, wykluczonych, pozbawionych realnej władzy i wpływu na rzeczywistość.

W 1964 r. przeniósł na ekran „Ewangelię według Mateusza” i zadedykował film Janowi XXIII, papieżowi z ludu, reformującemu wówczas Kościół katolicki. Dzieło zyskało zresztą przychylność Watykanu, mimo że pokazuje Chrystusa jako lewicowego rewolucjonistę. Z postaci Chrystusa, granego przez pięknego hiszpańskiego studenta, naturszczyka, Enrique Irazoqui emanuje także nieodparta erotyczna siła, widać, że kamera jest w nim zakochana. Z kolei, rolę Matki Boskiej powierzył Pasolini swojej matce.

Ciekawy jest casus „Teorematu” (1968), parabolicznej opowieści o tajemniczym młodzieńcu, który niespodziewanie zjawia się w rodzinie bogatego przemysłowca, wchodzi w relacje seksualne ze wszystkimi członkami familii i doprowadza do jej rozpadu. Jest katalizatorem, który pomaga bohaterom uświadomić sobie bezsens własnej egzystencji. Każdy z nich musi teraz znaleźć swoją drogę, z dala od burżuazyjnych schematów i nawyków. Gość to postać, która „może być Chrystusem, ale może być też diabłem”.

Na festiwalu w Wenecji „Teoremat” otrzymał m.in. nagrodę Międzynarodowego Katolickiego Biura Filmowego. Także watykańskie media początkowo przyjęły film życzliwie, potem jednak zmieniły zdanie i zaczęły go ostro krytykować. Pasoliniego znowu oskarżono o bluźnierstwo, sąd „zaaresztował” film i na kilkanaście miesięcy wstrzymał dystrybucję we Włoszech.

Wyzwolenie

Wyzwolenie seksualne, wyswobodzenie ludzkiej seksualności z kulturowych zakazów i represji było jednym z kluczowych zagadnień w działalności Pasoliniego. W nakręconym w 1964 r. dokumencie „Zgromadzenie miłosne” reżyser wyszedł z kamerą na ulice, place, plaże Włoch, by zapytać napotkanych ludzi o rożne aspekty obyczajowości i życia erotycznego (padają też otwarte pytania o homoseksualizm). Sam zresztą nigdy się swej seksualności nie wypierał. Często obsadzał w filmach miłość swego życia – Ninetta Davoli, którego poznał, gdy ten miał 15 lat. Zostali kochankami, potem przyjaciółmi. Davoli pojawia się w filmie Ferrary i to niejako wielowarstwowo. Najpierw jako postać z biografii Pasoliniego grana przez Riccarda Scamarcio, potem we własnej osobie w sekwencjach inscenizujących niezrealizowany scenariusz PPP „Porno-Teo-Kolossal”. Partneruje mu wtedy… Scamarcio grający Davoliego grającego w filmie, który nigdy nie powstał.

Wielkim hymnem ku czci seksu i wszelkich form miłości erotycznej jest „trylogia życia”, na którą składają się: „Dekameron” (1971), „Opowieści kanterberyjskie” (1972) i „Kwiat tysiąca i jednej nocy” (1974). Te adaptacje klasycznych tekstów literatury emanują witalnością, pełne są plebejskiego humoru, radosnej obsceny i poetyckich obrazów. Choć nie brak w nich mrocznych akcentów (np. jedna z postaci „Opowieści…” zostaje skazana na śmierć za homoseksualizm), to jednak trylogia wyraźnie kontrastuje z okrucieństwem i fatalizmem „Salo…”. Ale też bez przesady można powiedzieć, że Pasolini był twórcą, który zamknął w swej twórczości cały świat – jego sprzeczności i kontrasty, idee i doświadczenia, jego duchowość i jego fizjologię.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bulwar

Boulevard (USA, 2014). reż. D. Montiel, wyk. R.Williams, K.Baker, R.Aguire; dystr. Tongariro, premiera w Polsce 8.04.2016

 

fot. mat. pras.

 

To ostatnia dramatyczna rola Robina Williamsa, aktor popełnił samobójstwo kilka miesięcy po premierze filmu. Oglądając „Bulwar”, trudno uwolnić się od tego kontekstu, zwłaszcza że od początku przygniata widza depresyjny klimat opowieści. Jej bohaterem jest sześćdziesięcioletni urzędnik bankowy, Nolan Mack, który wiedzie życie spokojne, stabilne, pozbawione większych ambicji i uniesień. Od lat pozostaje w związku małżeńskim z Joy (Kathy Baker) – nie sypiają razem, ale niewątpliwie są do siebie przywiązani. Pewnej nocy, wracając od ciężko chorego ojca, Nolan skieruje swój samochód na ulicę, na której stoją prostytutki obojga płci. Tam pozna Leo (Roberto Aguire), sprzedającego swe ciało takim panom jak właśnie Nolan.

Ale, co ciekawe, obsesja bohatera na punkcie Leo nie będzie miała seksualnego charakteru. Nolan chciałby się nim opiekować, chciałby go chronić, chciałby od niego bliskości, chłopak jednak nie pojmuje, o co w tej „transakcji” chodzi. Nietrudno się domyślić, jaki sekret skrywa mężczyzna – jest gejem, który nigdy nie zdobył się na coming out. Żył przez dekady pod presją kłamstw i kompromisów. Podobno scenarzysta filmu, Douglas Soesbe opowiedział poniekąd własną historię.

Znany głownie z rozbuchanych ról komediowych Williams gra Nolana bardzo oszczędnie. Ze ściśniętą twarzą, na której czasami pojawia się wymuszony, nerwowy uśmiech. Reżyser, Dito Montiel subtelnie rozgrywa relacje między bohaterami tego specyficznego trójkąta. Szkoda tylko, że w ostatnich minutach fi lm zaczyna iść na skróty i zmierzać ku typowo amerykańskiemu, życzeniowemu happy endowi. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kot zszedł z drzewa

O szkolnych prześladowaniach, o pierwszej miłości, o filmie , który nakręcił na temat rosyjskiej młodzieży LGBT, o pracy w najstarszej organizacji LGBT na świecie a także o tym, dlaczego Holandia jeszcze nie jest tęczowym rajem opowiada Kris van der Veen, holenderski działacz LGBT w rozmowie Mariusza Kurca  

 

 

W kwietniu mija piętnasta rocznica wprowadzenia małżeństw jednopłciowych w Holandii. Miałeś wtedy 20 lat.

Pamiętam to jak przez mgłę. Byłem już wyoutowany, ale jeszcze nie czułem się członkiem społeczności LGBT. Jakiś czas później dotarło do mnie, jak ważna rzecz się stała. Na dodatek byliśmy pierwszym krajem na świecie z małżeństwami jednopłciowymi.

Myślisz o małżeństwie?

Nie bardzo. Jestem raczej nietradycyjny i wśród takich osób się obracam. W ciągu tych 15 lat tylko raz byłem na jednopłciowym weselu – moich dwóch przyjaciółek. Dopiero niedawno, gdy byłem z moim ostatnim chłopakiem, pomyślałem, że to jest facet, któremu mógłbym się oświadczyć. Ale nie wyszło, rozstaliśmy się. Jednak już nie mówię małżeństwu „nigdy w życiu”. Może nadejdzie taki dzień, że wyjdę za mąż.

Pewnie walki o wprowadzenie związków partnerskich w Holandii w latach 90. nie pamiętasz.

Nie pamiętam, byłem za mały. Ona zaczęła się w latach 80., miałem kilka lat. Nie znam takiej sytuacji, jak u was, że nie ma ani związków partnerskich, ani małżeństw.

Gdy mówiłem kolegom gejom, że umawiam się na wywiad z holenderskim działaczem LGBT, to prosili: zapytaj, co oni tam jeszcze robią, przecież mają już wszystko.

W systemie prawnym praktycznie wszystko jest w porządku. Jeśli chodzi o orientację seksualną, państwo jest na nią ślepe – jesteś homo czy hetero, masz identyczne prawa.

Są jakieś partie, które wciąż, mimo tych 15 lat, opowiadają się przeciwko małżeństwom jednopłciowym?

Tak. Dwie małe chrześcijańskie partie SGP i CU, które mają razem 8 miejsc w parlamencie na 150. Ale jest i inna partia, też chrześcijańska – CDA, która nie jest przeciw.

Mamy w Holandii kilka fundamentalnie chrześcijańskich enklaw, w których nie do pomyślenia jest np. posiadanie telewizora a kobiety nie mogą nosić spodni i mają zwyczajowy zakaz angażowania się w politykę. Być kobietą czy być LGBT i dorastać w takich społecznościach to nie jest kaszka z mleczkiem.

Na poziomie społecznej mentalności, edukacji, wciąż jest praca do zrobienia – w szkołach, w miejscach pracy. Szczególnie w miasteczkach i wsiach. Wiem coś o tym.

Sam pochodzisz z?

Z Harkemy – to jest pięciotysięczna osada.

Już w wieku 5 czy 6 lat zdałem sobie sprawę, że odstaję od innych chłopców. Samochody mnie nie fascynowały. Piłka nożna również nie. Chciałem bawić się lalkami. Gdy miałem 5 lat, urodziła się moja siostra. Moja babcia podarowała mi wtedy lalkę – wyszła z założenia, że mogę być zazdrosny o tego malucha, którym opiekują się rodzice, więc sprawiła mi „dzidziusia”, którym mógłbym się zająć. Mówię ci, jak ja byłem szczęśliwy z powodu tej lalki! Wstydziłem się wyjść z nią z domu, ale przynajmniej wiedziałem, że moja babcia nie ma nic przeciwko temu, by chłopiec bawił się lalką.

W szkole byłem samotnym, nielubianym dzieckiem. Według kolegów zachowywałem się jak dziewczyna. Wołali za mną „Kristina” – to w najlepszym wypadku. Gorsze wyzwiska i szyderstwa były na porządku dziennym. Jak dziś myślę o sobie w tamtym czasie, to widzę smutnego chłopaka na szkolnym korytarzu – nie patrzy nikomu w oczy, by nie przyciągnąć uwagi, stara się iść „jak chłopak”, a nie „jak ciota”, choć nie ma pojęcia, jak miałoby to wyglądać. Bo przecież jestem chłopakiem! Jak należy chodzić? Miałem też wysoki głos – dodatkowy powód do obśmiania. Popychali mnie niby przypadkiem, wpadali na mnie, zrzucali z roweru, kopali.

Namiętnie oglądałem „Beverly Hills” i marzyłem, by mieć kiedyś takie fajne grono przyjaciół, jak w tym serialu. Rodzicom ani nikomu nie byłem w stanie nic powiedzieć, bo musiałbym wyjawić przyczynę, której najpierw się domyślałem, a potem już byłem jej pewny: jestem gejem.

Jak długo to trwało?

Latami. W liceum jeszcze przybrało na sile. Dopiero, jak wyjechałem na studia do Groningen (350-tysięczne miasto na północy Holandii – przyp. red.), to wszedłem w nowe środowisko, zaczęło być lepiej. Moi znajomi, którzy nadal mieszkają w Harkemie, mówią, że tam niewiele się zmieniło. Jeśli jesteś LGBT, to albo siedzisz w szafie, albo wyjeżdżasz do dużego miasta.

Gdy miałem 14 lat, to przemogłem się i powiedziałem mamie, że myślę, że jestem gejem. Odpowiedziała, że gdy była w moim wieku, to też myślała, że jest lesbijką, więc nie ma się czym „martwić”. Zamilkłem więc. Gdy miałem 18 lat, zrobiłem drugi coming out i tym razem potraktowała go poważnie. Tata też. Zaraz potem znalazłem wielką miłość.

Opowiesz?

To nie jest szczęśliwa historia. Jakiś miesiąc po przyjeździe do Groningen zacząłem z koleżanką chodzić do jednego gejowskiego klubu. Wpadł mi tam w oko jeden chłopak. Zaczęliśmy gadać, postawił mi piwo. Ja miałem 18 lat, on 19. Byliśmy razem prawie rok, a potem Thijs zmarł.

Gdy go poznałem, był bardzo radosny – zaraz pochwalił się, że właśnie zwalczył raka mózgu. Zakochaliśmy się najpiękniejszą, szczenięcą miłością. Sześć miesięcy później strasznie rozbolała go głowa. W szpitalu powiedzieli, że są przerzuty, trzeba operować. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Po niemal trzech miesiącach stwierdzili, że już więcej nic nie mogą zrobić. Odesłali go do domu. Zmarł 10 dni później, byłem przy nim.

Kris, takie doświadczenie chyba zmienia człowieka na zawsze.

Do dziś jestem w bliskim kontakcie z jego mamą, ona jest dla mnie jak druga mama.

Teraz lepiej widzę, dlaczego nie pamiętasz dobrze legalizacji małżeństw jednopłciowych w Holandii. Thijs zmarł właśnie wtedy.

Jakiś czas przed. Nie miałem już kandydata na męża, moje życie się skończyło. O Thijsie myślałem jak o świętym. Byłem w dołku psychicznym kilka lat. Jednak to doświadczenie miłości i śmierci otworzyło mnie na ludzi.

Jak latami słyszysz, że jesteś beznadziejny, nic nie wart, bezużyteczny, żałosny, to zaczynasz mimochodem w to wierzyć. Przecież ci wszyscy ludzie nie mogą się mylić. Wielokrotnie rozważałem samobójstwo, a Thijs mnie odmienił. Po jego odejściu stwierdziłem, że muszę się na coś przydać. Nastolatki LGBT, uchodźcy, kobiety samotnie wychowujące dzieci – pomaganie innym stało się moją własną terapią. Pewnego dnia przechodziłem obok siedziby Amnesty International i nagle myśl: „Ależ oczywiście, że to jest miejsce dla mnie!” Wszedłem i zostałem.

Na początku na studiach byłem jeszcze nieufny. Mamy takie powiedzenie, przyglądałem się światu „jak kot siedzący na drzewie” – ostrożnie, niewidoczny dla innych, trzymający się z boku, zawsze gotowy do ucieczki lub ukrycia się. Powolutku z tego drzewa schodziłem między ludzi. Skończyłem socjologię, zostałem pracownikiem socjalnym.

I pracowałeś m.in. w telefonie zaufania dla dzieci. Nie ma czegoś takiego w Polsce.

Dzieciaki dzwonią i zadają pytania. Mniej więcej połowa dotyczy seksu. Coś usłyszały, nie wiedzą dokładnie, o co chodzi, a wyczuwają, że to ważne, tymczasem dorośli udzielają wymijających odpowiedzi. Dzwonią więc i bezceremonialnie rzucają: „Co to jest ruchanie?”, albo „Co to znaczy robić loda”?”. Wiele dzieci dzwoni z problemami. Czują się samotne, rodzice się kłócą, albo rozwodzą. Albo biją. Dzwonią też dzieci prześladowane przez rówieśników.

Wyobrażam sobie, że do takich rozmów trzeba być dobrze przygotowanym.

Tak. Po jakimś czasie nabrałem doświadczenia i zacząłem szkolić nowych pracowników. Głowna umiejętność polega na naprowadzeniu dziecka na to, by samo znalazło rozwiązanie sprawy. Skoro zadzwoniło, to znaczy, że już go szuka, nie jest bezradne – ważne, by z tej drogi nie zeszło.

A aktywistą LGBT kiedy zostałeś?

To wyniknęło jakby samo z siebie. Problemy LGBT to nie jest odrębna wyspa. Należą do pakietu antydyskryminacyjnego. Od 2010 r. działałem jako przewodniczący COC w okręgu Groningen/Drenthe.

Holenderska COC to najstarsza organizacja LGBT na świecie. Powstała w 1946 r.

Mamy 21 oddziałów. W Groningen obecnie około 70 działaczy/ek. Mamy m.in. grupę młodzieżową, grupę seniorów, grupę trans, grupę uchodźców. Stworzyliśmy m.in. książkę „iGender” o tym, jak postrzegamy naszą płeć. Na okładce było lusterko – każdy widział siebie. Wysłałem „iGender” do Paula de Leeuw, gospodarza znanego talk show w Holandii i wyoutowanego geja. Ku naszemu zaskoczeniu, nie tylko odpowiedział, ale zaprosił nas do programu.

Byłeś też radnym Groningen, prawda?

Przez 5 lat, od 2010 r.

U nas w 2010 r. mieliśmy pierwszego wyoutowanego geja na stanowisku radnego (Krystian Legierski – przyp. red.).

Nawet nie wiem, kto i kiedy był u nas pierwszy. W każdym razie było jeszcze w Radzie Groningen dwóch innych gejów za mojej kadencji. No i burmistrz był wyoutowanym gejem.

Trzy lata temu nakręciłeś dokument „5000 rubli” o młodzieży LGBT w Murmańsku, w Rosji.

Moje Groningen i Murmańsk to miasta partnerskie, po podpisaniu przez prezydenta Putina prawa zakazującego tzw. propagandy homoseksualnej, chciałem zobaczyć, jak radzą sobie młode osoby LGBT. Tytuł „5000 rubli” to mandat, jaki można otrzymać za całowanie kogoś tej samej płci w miejscu publicznym.

Przez Facebook nawiązałem kontakt z Siergiejem Aleksiejenką, młodym działaczem. Przygotowania do filmu trwały kilka miesięcy. Gdy w lipcu 2013 r. wylądowałem z trzyosobową ekipą w Murmańsku, byłem rozpromieniony: w końcu udało się, jestem tu! Na lotnisku powitała nas grupka działaczy, ich organizacja nazywa się „Dom Równości”. Ja z tej radości cały czas się uśmiechałem. Po kilku minutach powiedzieli mi: przestań się tak uśmiechać. Dlaczego? Bo w Rosji, jak się tak uśmiechasz, idąc ulicą, to albo jesteś wariatem, albo pedałem.

No to poczułeś trochę, jak to jest być gejem w Rosji.

Poczułem. Ale to mnie nie przygotowało na spotkanie z KGB.

KGB? Co ty mówisz?

Spędziliśmy w Murmańsku 10 dni. Lipiec, ładna pogoda. Zegary biologiczne nam się trochę rozregulowały, bo tam prawie nie robiło się ciemno – człowiek nie wie, kiedy jest czas na kolację. Siedzimy, gadamy, pełnia dnia – a tu okazuje się, że jest północ.

Poznaliśmy wspaniałych ludzi. Pełnych marzeń, nadziei. Pod koniec pobytu zorganizowaliśmy obóz w lesie – i tam jak spod ziemi pojawili się oficerowie i oficerki KGB. Wypytywali nas, zabrali część nakręconego materiału. Spędziliśmy noc w areszcie.

Historia przedostała się do rosyjskich mediów, a za chwilę także do holenderskich. „Radny z Groningen, działacz LGBT Kris van der Veen oskarżany o homoseksualną propagandę w Murmańsku”. Moja mama, której nie powiedziałem, dokąd jadę, żeby się nie martwiła, niemal dostała zawału serca. Udało nam się szczęśliwie wrócić, ale część materiałów straciliśmy i jeszcze na lotnisku próbowano nakłonić nas do podpisania jakichś dokumentów.

W filmie pokazujesz tych cudownych, młodych ludzi, ale są też fragmenty rosyjskich programów publicystycznych dotyczących homoseksualności. Ich poziom może przerazić.

Kilku rozmówców, z których w miarę gay-friendly jest jeden. Prowadzący jest wyraźnie po stronie homofonów. I temat – związki partnerskie? Zapomnij. Debatują np. o tym, co zdarzyło się w biblijnej Sodomie. Im bardziej poznaję świat i ludzi, tym bardziej myślę, że miałem po prostu głupie szczęście, że będąc gejem, urodziłem się akurat w Holandii. Choć nawet Holandia tęczowym rajem nie jest. Teraz przygotowuję się do filmu o LGBT w Turcji. Mam nadzieję pojechać z kamerą na Paradę Równości do Istambułu, spróbuję pokazać też problem uchodźców LGBT.

Wyczuwasz wzrost wrogości wobec uchodźców i emigrantów w Holandii?

Właśnie w tej sprawie wykorzystuje się u nas społeczność LGBT jako argument – są politycy, którzy mówią: nie wpuszczajmy do nas tak wielu muzułmanów, bo oni są homofobami, szkodzą naszej społeczności LGBT.

Co byś powiedział polskim młodym osobom LGBT?

Gdy byłem nastolatkiem, to fantazjowałem, że skończę prawo i zostanę sędzią, by wydać wyroki na moich prześladowców. W zeszłym roku miałem wystąpienie w ramach cyklu Tedx Talk na temat szkolnego nękania motywowanego homofobią. Stanąłem przed 400-osobową widownią, opowiedziałem o moich doświadczeniach. Głośno, wyraźnie. Wszyscy słuchali w kompletnej ciszy, potem dostałem brawa. Czułem się, jakbym moim prześladowcom powiedział jedno wielkie „Fuck You!”. Co prawda z dwudziestoletnim opóźnieniem, ale jednak. Wspaniałe uczucie.  

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nowa dziewczyna

Une nouvelle amie (Francja, 2014), reż. F. Ozon, wyk. R. Duris, A. Demoustier; dystr. Kino Świat. Premiera w Polsce: 3.07.2015

 

 

François Ozon w znakomitej formie. Elegancki, bezpruderyjny, seksualnie niejednoznaczny. Podjął się tematu, na którym wywalić się było bardzo łatwo – i nie tylko się obronił, ale wyszedł zwycięsko i z gracją.

Po śmierci żony David (Romain Duris) sam opiekuje się kilkumiesięczną córeczką Lucie. Dziecko płacze, nie chce jeść. David znajduje jednak sposób, by uspokoić małą – sukienki zmarłej żony. Gdy ma je na sobie, Lucie nie grymasi, czuje się bezpieczna. Właśnie w takiej sytuacji Davida zastaje Claire, najbliższa przyjaciółka żony. Przyciśnięty przez nią David tłumaczy, że nie chodzi jednak tylko o córeczkę. Po prostu lubi nosić kobiece stroje. Nie tylko po żonie. I w ogóle czuć się kobietą. Te potrzeby w czasie jego małżeństwa były mniejsze, teraz znów rozkwitają.

To tylko początek historii. Wierzchołek góry lodowej. Jak zareaguje Claire? Jak David wyobraża sobie przyszłość? Ich relacja przejdzie wiele zaskakujących faz, nie pozostając bez wpływu na Gillesa – przystojnego męża Claire.

Romain Duris w roli Davida/Virginii jest po prostu mistrzowski. Lekki i zmysłowy – zakochacie się w obu jego wersjach, męskiej i kobiecej, bez względu na to, jakiej sami jesteście orientacji.

Ozon bezbłędnie prowadzi bohaterów (bohaterki!) przez scenariuszowe zwroty akcji, nie tracąc wiarygodności. Jak to u niego, jest poczucie humoru, jest więcej niż nutka kampu a na ścieżce dźwiękowej m.in. Katy Perry i Amanda Lear. Jest też miejsce na klub LGBT, na występ drag queen, na prysznic Davida i Gillesa po rundzie tenisa oraz na nietypową scenę łóżkową. Delikatne napięcie erotyczne, znak firmowy reżysera – obecne od pierwszej sceny. Mmmm… (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Po ślubie

Libanky (2013, Czechy, Słowacja) reż. Jan Hrebejk, wyk. A. Geislerova, S. Majer, J. Cerny; dystr. Aurora Films, premiera w Polsce: 18.07.2014

 

 

Nagrodzony na festiwalu w Karlowych Warach za reżyserię fi lm, znanego i w Polsce, Czecha Jana Hrebejka
(„Musimy sobie pomagać”, „Niedźwiadek”) zaczyna się jak jedna z jego komedii obyczajowych. Na weselu Terezy i Radima zjawia się nieproszony gość – optyk z miasteczka, w którym odbyła się ceremonia zaślubin. Benda zachowuje się bardzo swobodnie, wręcz prowokacyjnie, twierdzi wszem i wobec, że jest starym znajomym pana młodego. Ktoś z gości obdarzony gejdarem „wyczuwa”, że Benda jest „ciepły”, więc pewnie kiedyś kochał się w Radimie. Radim stanowczo jednak wypiera się wszelkiej z intruzem znajomości.

Z czasem uśmiech, który wywołały pierwsze sceny, znika z twarzy widza. Okazuje się bowiem, że przyczyną dziwnego zachowania Bendy jest mroczna historia z czasów szkolnych. Znajdziemy w niej i przemoc, i homofobię, tragiczną miłość między chłopcami i, wreszcie, samobójstwo.

„Po ślubie” wpisuje się w typową dla kinematografii krajów wschodnioeuropejskich konwencję (a może manierę?) pokazywania „odmieńców seksualnych” jako osobników nieszczęśliwych, samotnych, prześladowanych, skazanych na klęskę we wrogim im świecie (vide nasze „Płynące wieżowce”). Dobrze, że Hrebejk podjął temat homofobii – wydawać by się mogło nieobecnej w czeskim, tolerancyjnym społeczeństwie. Za mocno jednak, zwłaszcza w ostatnich sekwencjach, dociska pedał, przez co fi lm nie tylko traci na wiarygodności (fabularnej i psychologicznej), ale też nie daje żadnej satysfakcji. Ani poniżonemu, pokiereszowanemu gejowi, ani widzom, którzy z nim sympatyzują. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Saint Laurent

Saint Laurent (Francja, Belgia 2014) reż. B. Bonello; wyk. G. Ulliel, J. Renier. Dystr. Kino Świat, premiera w Polsce: 12.12.2014.

 

fot. mat. pras.

 

Kilka miesięcy temu oglądaliśmy w polskich kinach biografię Yves Saint Laurenta, wyreżyserowaną przez Jalila Lesperta. Było to dzieło gładkie, nudne i konwencjonalne, pewnie i dlatego, że powstawało pod nadzorem wieloletniego partnera życiowego i biznesowego projektanta, Pierre’a Berge. Ten sam Berge próbował wstrzymać produkcję kolejnej biografii – tej, która właśnie wchodzi na nasze ekrany. Jej twórcy nie mogli wykorzystać żadnych prac ani projektów zmarłego w 2008 r. Saint Laurenta. Jak sami powiadają – musieli wszystko wymyślić od nowa. Co tak rozsierdziło Bergego? Trudno powiedzieć. W filmie Bertranda Bonella pełni on jak najbardziej pozytywną rolę anioła stróża, nie tylko dbającego o interesy i wizerunek sławnego kochanka, lecz także wyciągającego go z rożnych opresji, ratującego przed autodestrukcją i cierpliwie znoszącego wszystkie jego kryzysy oraz napady (w jednej ze scen Yves próbuje wręcz, pod wpływem środków odurzających, zabić Pierre’a). Bergego gra, znany z dzieł Ozona i braci Dardenne, Jeremie Renier. Niewątpliwie, film Bonella dużo odważniej niż wcześniejsza produkcja zgłębia ciemną stronę osobowości i biografii Saint Laurenta. Bez pruderii pokazuje jego uzależnienie od psychotropów, wędrówki po pikietach, także toksyczny romans z dandysem, Jacquesem de Bascherem, ktorego Yves dzielił z Karlem Lagerfeldem. Nie jest to klasyczna biografia, raczej kalejdoskop niechronologicznie ułożonych scen z rożnych okresów życia bohatera. Kinomanow zelektryzuje zapewne fakt, że starego Saint Laurenta gra Helmut Berger, aktor i kochanek Luchina Viscontiego. Wszystkich zaś niech zachęci do obejrzenia informacja, że grający Saint Laurenta młodego, Gaspard Ulliel prezentuje na ekranie naprawdę wszystkie swoje walory. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nasrine

Nasrine (2012, Wlk. Bryt.), reż. T. Gharavi, wyk. M. Sadeghi, S. Haq; dystr. ImagoFilm, premiera w Polsce: 25.07.2014

Iran to nie jest kraj dla „zhańbionych” dziewczyn, więc Nasrine jest praktycznie zmuszona do emigracji. Przybywa do Wielkiej Brytanii z bratem Alim, który ma nad nią sprawować opiekę zamiast ojca. To przystojny mruk o konserwatywnych poglądach. Ona zaczyna chodzić do szkoły, on pracuje w myjni i w knajpie gejowskiej. Ona poznaje faceta i on… też. Pierwsze pocałunki są dla obojga, przyzwyczajonych do sztywnych norm, przełomem. Ale czy mogą liczyć na lepszą egzystencję, niż w swojej ojczyźnie? To niewesołe kino obyczajowe, chwilami przejmujące i prowokujące do dyskusji. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Listy od nieznajomego

Snails in the rain (Izrael, 2013), reż. Y. Mozer, wyk. Y. Reuveni. Dystr. Tongariro, premiera w Polsce: 12.12.2014 Izraelskie

 

fot. mat. pras.

 

„Listy od nieznajomego” składają się z subtelności, przelotnych muśnięć i ukradkowych spojrzeń oraz męczących domysłów. Boaz jest bardzo atrakcyjnym studentem (skradnie wam serca od razu), który do skrzynki pocztowej zaczyna dostawać tajemnicze listy od nieznajomego, zakochanego w nim mężczyzny. Wynika z nich, że ów mężczyzna często przebywa w pobliżu Boaza, zna jego zwyczaje, trasy w Tel Avivie, po których ten się porusza. Boaz nie jest przestraszony, raczej zaintrygowany. Nie mówi nic swej dziewczynie, z którą mieszka. Próbuje odkryć, o kogo chodzi. Czy to ten przystojniak, który zaczepia go na basenie? A może gość, który przyglądał mu się w autobusie lub sąsiad z naprzeciwka? Boaz zaczyna zdawać sobie sprawę, że czeka na kolejne listy. Przypominają mu się też zdarzenia sprzed kilku lat, gdy służył w armii i poznał pewnego bezpruderyjnego żołnierza. „Listy od nieznajomego” przypominają trochę klimatem filmy Marco Bergera (dostępne na outfilm.pl „Plan B”, „Nieobecny”, „Hawaje”), w których erotyczne napięcie męsko-męskie budowane jest na pozornie nic nieznaczących gestach. Film powstał na kanwie opowiadania Yossiego Avniego, znanego u nas ze świetnej powieści „Ciotka Farhuma nie była dziwką” (też z centralnym wątkiem gejowskim). (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Coś musi się stać

Nanting maste ga sonder (Szwecja, 2014), reż. E.M. Bergsmark, wyk. S. Becker, I. Malmborg. Dystr. Tongariro, premiera w Polsce: 23.01.2015 r.

 

fot. mat. pras.

 

Pokręcona historia miłosna ze Szwecji. Sebastian ma androginiczną urodę i skłonności autodestrukcyjne. Trochę też transuje. Lubi damskie stroje i mówi, że ma w sobie „siostrę” – Ellie. Przypadkiem poznaje Andreasa, chłopaka w skórzanej kurtce i z fantazyjnymi kolczykami w uszach, który po kilku dniach intensywnego, erotycznego romansu (oryginalne i bardzo śmiałe sceny) mówi, że „nie jest gejem”. Potem dodaje jeszcze: „załatw sobie cipkę, do cholery”. Więcej już nie opisuję, spójrzcie na tytuł filmu. Dzieło Estera Martina Bergsmarka z powodzeniem objeżdża festiwale, bo to zresztą idealny fi lm festiwalowy: odważny, a przy tym kontemplacyjny i celowo „chropowaty”, żadnych wysmakowanych ujęć, hiperrealizm. A psychodeliczna muzyka wprowadza w stan, nomen omen, transu. Odnotować jeszcze warto, że „Coś musi się stać” to fi lm o transpłciowej osobie, w którym tematem nie jest transpłciowość sama w sobie. To po prostu film o Sebastianie/Ellie, który/a się zakochał/a. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Boska Florence

Florence Foster Jenkins, (Wielka Brytania, 2016), reż. S. Frears. Wyk. M. Streep, H. Grant., S. Helberg; dystr. Monolith, premiera w Polsce: 19.08.2016

 

 

Gejowski wątek w „Boskiej Florence” jest ledwie zasugerowany, więc teoretycznie film nie powinien doczekać się recenzji w „Replice”. Robimy wyjątek, bo po pierwsze postać homoseksualnego akompaniatora tytułowej Florence, Cosme McMoona, zagrana jest przez Simona Helberga z takim komediowym talentem, że czasem kradnie on sceny samej Meryl Streep. Po drugie sama Meryl Streep – jako bogata przedstawicielka nowojorskiej socjety lat 40. XX w., która śpiewać za grosz nie umie, ale bardzo chce, więc śpiewa – jest po raz kolejny boska (będzie pewnie dwudziesta nominacja do Oscara), a Hugh Grant w roli męża dotrzymuje jej kroku. Po trzecie prawdziwa historia kobiety „w pewnym wieku”, która wbrew przeciwnościom losu oraz naturze (ha!), realizowała swoje pasje, jest chyba bliska wielu tęczowym sercom. A do tego bardzo, bardzo zabawna. Po czwarte fi lm wyreżyserował z wdziękiem Stephen Frears, któremu tęczowy Oscar należy się już chyba za całokształt – ma na koncie dwa świetne gejowskie dramaty „Moja piękna pralnia” i „Nadstaw uszu” oraz takie perły jak „Niebezpieczne związki”, „Królowa”, „Pani Henderson” czy niedawna „Tajemnica Filomeny”. „Boska Florence” dołącza do jego zestawu obowiązkowego. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.