KOŚCIELE KATOLICKI – UCZ SIĘ

Chciałbym przybliżyć Czytelni(cz)kom problematykę orientacji psychoseksualnej i tożsamości płciowej w niektórych kościołach protestanckich i przedstawić własne doświadczenia – jestem gejem zaangażowanym w działalność Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce.

Tekst: Jakub Cupriak-Trojan

 

Jakub Cupriak-Trojan, w tle – drzwi kościoła w Wittenberdze z odlanymi z brązu tezami Marcina Lutra ogłoszonymi tu w 1517 r. (arch. pryw.)

 

Na początek dwa słowa wyjaśnienia. Protestantyzm to gałąź chrześcijaństwa zachodniego wyodrębniana od pierwszej połowy XVI w., czyli od czasów reformacji wittenberskiej i szwajcarskiej. Składa się na nią wiele wyznań, między innymi luteranizm, kalwinizm, anglikanizm, metodyzm, baptyzm, adwentyzm i pentekostalizm (wyznanie zielonoświątkowe). Laikowi struktura protestantyzmu może wydawać się dość nieprzejrzysta, gdyż nie ma on żadnych organów naczelnych o charakterze ogólnoświatowym – poszczególne wyznania, a także kościoły funkcjonujące w różnych krajach w ramach tych samych wyznań są od siebie niezależne organizacyjnie. Samo pojęcie „protestantyzm”, wbrew obiegowym opiniom, nie pochodzi od sprzeciwu Lutra wobec praktyki handlu odpustami w pierwszych dekadach XVI w., ale od tzw. protestacji ewangelickich stanów na sejmie Rzeszy w Spirze w 1529 r. przeciw uchwałom ograniczającym swobodę wyznania.

Poszczególne Kościoły protestanckie potrafi ą różnić się od siebie znacznie w kwestiach dogmatycznych, ale wspólne dla nich wszystkich są cztery podstawowe zasady, określane mianem czterech „sola”:

  1. „Sola scriptura” (tylko pismo) – tylko Pismo Święte (a nie inne teksty lub tradycja) są podstawą wiary i rozstrzygnięć etycznych,
  2. „Solus Christus” (tylko Chrystus) – tylko Chrystus (a nie np. drugi człowiek) jest pośrednikiem między Bogiem a człowiekiem,
  3. „Sola gratia per fi dem” (tylko łaska przez wiarę) – zbawienie człowieka zależy wyłącznie od łaski bożej, przyjmowanej poprzez wiarę (a nie np. od indywidualnych zasług lub uczynków),
  4. „Solum verbum” (tylko słowo) – wiara powstaje wyłącznie ze słuchania Słowa Bożego (a nie np. wskutek prywatnych objawień).

Rozumienie problematyki LGBTI w Kościołach protestanckich jest z reguły efektem zastosowania tych zasad. Mimo wspólnej podstawy, różne Kościoły dochodzą w tym zakresie do różnych rezultatów.

W Polsce największe Kościoły protestanckie to Kościół Ewangelicko-Augsburski (luterański), Kościół Ewangelicko-Reformowany (odwołujący się do reformacji szwajcarskiej, czyli nauk Kalwina i Zwingliego), Kościół Ewangelicko-Metodystyczny, Kościół Chrześcijan Baptystów, Kościół Adwentystów Dnia Siódmego i Kościół Zielonoświątkowy. Trzy pierwsze nazywane są łącznie kościołami ewangelickimi. Kościół Chrześcijan Baptystów i Kościół Zielonoświątkowy określane bywają kościołami ewangelikalnymi (choć ewangelikalizm jest nurtem pobożnościowym obecnym w mniejszym lub większym stopniu we wszystkich Kościołach protestanckich).

Chciałbym przybliżyć czytelnikom w szczególności kwestię orientacji psychoseksualnej i tożsamości płciowej w „moim” Kościele, czyli Ewangelicko-Augsburskim.

 

Kościół Ewangelicko-Augsburski a LGBTI

 

Kościół Ewangelicko-Augsburski w Polsce nie wypracował żadnego oficjalnego stanowiska w kwestiach LGBTI. Myślę, że wynika to z wielu przyczyn. Jedną z nich jest na pewno rozumienie czterech „sola”, a w szczególności dwóch pierwszych, czyli „sola scriptura” i „solus Christus”: ani organy kościoła, ani poszczególni duchowni nie poczuwają się do kazuistycznego regulowania poszczególnych aspektów życia prywatnego człowieka. Nikt nie jest nieomylny, a ani Kościół, ani duchowni nie są pośrednikami między Bogiem a człowiekiem. Rozstrzygnięcia etyczne powinny co do zasady zapadać indywidualnie – po to dane zostało człowiekowi sumienie. Nie istnieje też żaden odpowiednik urzędu nauczycielskiego znanego ze struktury innych Kościołów – stanowiska biskupa lub synodu w różnych sprawach są zatem wyłącznie stanowiskami tych organów i nie wiążą ani całego Kościoła, ani poszczególnych jego członków. Pewną rolę odgrywają też oczywiście kwestie organizacyjne – Kościół Ewangelicko- Augsburski jest niewielkim Kościołem, liczącym obecnie ok. 70 tys. członków w całej Polsce. Mimo toczących się w nim wielu debat na tematy społeczne i etyczne, orientacja psychoseksualna i tożsamość płciowa człowieka nie były jeszcze przedmiotem szerszej dyskusji.

Wewnętrzne prawo Kościoła nie przewiduje obecnie żadnej specjalnej formy błogosławieństwa ani zawarcia małżeństwa przez pary tej samej płci, ale nie zawiera też żadnego zakazu ordynowania gejów i lesbijek na duchownych. Zgodnie z moim stanem wiedzy nie ma obecnie w Kościele Ewangelicko- Augsburskim w Polsce żadnej osoby duchownej, która otwarcie mówiłaby o sobie, że jest gejem lub lesbijką (kobiety mogą pełnić w Kościele posługę diakona).

Nie ma też obecnie w Kościele Ewangelicko- Augsburskim wielu działań duszpasterskich skierowanych specjalnie do społeczności LGBT. W zasadzie jedynym takim działaniem na szerszą skalę są odbywające się raz w roku w parafii w Krakowie nabożeństwa okolicznościowe z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii (IDAHOT). Być może w przyszłości uda się rozszerzyć tę inicjatywę na inne miasta.

Kilka lat temu na jedną z sesji Synodu Kościoła wpłynął projekt uchwały przewidujący zakaz ordynowania gejów i lesbijek na duchownych oraz błogosławienia par tej samej płci, ale w wyniku krytyki wyrażonej przez biblistów z Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej został odrzucony. W Kościele katolickim obowiązuje zakaz ordynowania gejów – nawet jeśli mieliby żyć w celibacie (lesbijek również, ale zakaz dotyczy w ogóle wszystkich kobiet).

Warto przy tym wspomnieć właśnie o ChAT – jest to jedyna uczelnia w Polsce, na której studiować można teologię ewangelicką. Mieści się w Warszawie i jest uczelnią państwową. Kształci duchownych dla wszystkich kościołów ewangelickich w Polsce, ale jest od tych Kościołów niezależna – nie podlega nadzorowi kościelnemu w zakresie programów nauczania, tak jak wydziały teologii katolickiej na innych uczelniach państwowych. ChAT oferuje również studia z zakresu teologii prawosławnej i starokatolickiej, jest więc uczelnią o charakterze ekumenicznym. Przyszli duchowni ewangeliccy są zatem od początku kształceni w atmosferze różnorodności, co z pewnością wpływa na jakość ich późniejszej pracy duszpasterskiej.

 

Gratulowano mi ślubu

 

Kościół Ewangelicko-Augsburski, mimo niewielkiej liczby członków, jest dość różnorodny i łączy parafie o różnej historii, doświadczeniach i składzie społecznym, położone w różnych regionach Polski. Niektóre z nich są bardziej liberalne, inne mniej. Mimo różnic w zasadzie nigdy nie zetknąłem się z otwartymi przejawami niechęci wobec osób LGBTI. Jestem członkiem synodu diecezji warszawskiej i kieruję jedną z komisji tego synodu (synod to organ prawodawczy i kontrolny złożony z duchownych i świeckich – taki kościelny mini-parlament). Zostałem też wybrany na sędziego Sądu Dyscyplinarnego Kościoła. Powierzono mi więc, jako osobie świeckiej, kilka odpowiedzialnych funkcji. Znam też wiele innych osób LGBTI, które otwarcie funkcjonują w parafiach i organach naszego Kościoła: są członkami rad parafialnych lub synodów, kuratorami parafii. Niedawno wziąłem ślub w Niemczech i dodałem do mojego nazwiska drugi człon będący nazwiskiem mojego męża. We wszystkich kościelnych bazach danych i dokumentach bez problemu wprowadzono zmianę mojego nazwiska. Mimo że w moim Kościele dwie osoby tej samej płci nie mogą wziąć ślubu, wielu duchownych odniosło się bardzo życzliwie do faktu zawarcia przeze mnie małżeństwa i gratulowało mi, wiedząc, że chodzi o ślub z mężczyzną.

Duchowni i świeccy wykazują się z reguły dość wysokim poziomem szacunku dla siebie nawzajem, a także wzajemnym poszanowaniem dla prywatności i spraw osobistych. Myślę, ze szczególnie w przypadku duchownych jest to wynikiem relatywnie wysokiego poziomu nauczania teologii pastoralnej na ChAT, podczas którego kładzie się nacisk    na zapoznanie kandydatów z osiągnięciami współczesnej psychologii. Szczególnie młode pokolenie duchownych wykazuje się wrażliwością na kwestie LGBTI – w programie nauczania na ChAT są one poruszane w ramach kursów z podstawowych dziedzin teologii, w szczególności teologii pastoralnej i biblistyki (porusza się też tematykę gender).

 

Co na to Jezus?

 

Zdając sobie sprawę, że wielu chrześcijan używa niektórych fragmentów Biblii do wykluczania osób LGBTI (w szczególności historii o Sodomie i Gomorze z Księgi Rodzaju oraz kodeksu karnego z Księgi Kapłańskiej), zapytają oni pewnie, jak „radzi” sobie z nimi Kościół Ewangelicko-Augsburski. Nie mam tu miejsca na szerszą analizę, wspomnę więc tylko, że Jezus na temat osób LGBTI nie powiedział ani słowa a po szczegóły odsyłam do znakomitego artykułu Jakuba Niewiadomskiego „Miłość twoja była mi rozkoszniejsza niż miłość kobiety. Biblijne inspiracje dla osób LGBT” opublikowanego przez katolicki dwutygodnik internetowy „Kontakt” (nr 252, 27.06.2019 r. – do znalezienia w internecie).

Pewnego rodzaju ciekawostkę stanowi sposób, w jaki Kościół Ewangelicko-Augsburski w Polsce rozpatruje kwestię tożsamości płciowej. Nie istnieją w tym zakresie zorganizowane działania duszpasterskie, wszystko opiera się na indywidualnej wrażliwości duchownych i świeckich. Bardzo jasno jest za to rozwiązana w prawie kościelnym kwestia korekty płci. Uchwalony w 2018 r. kościelny Regulamin Ochrony Danych Osobowych przewiduje, że osoba, której dane dotyczą, ma prawo żądania od administratora niezwłocznego sprostowania dotyczących jej danych osobowych, które są nieprawidłowe. Jak części Czytelników/czek z pewnością wiadomo, dokonanie prawnej korekty płci w Polsce odbywa się w drodze postępowania sądowego i następuje z mocą wsteczną, czyli od chwili urodzenia (inaczej nie byłaby to zresztą korekta, tylko zmiana płci). W związku z tym osoba, która dokonała korekty płci, a została w dzieciństwie ochrzczona, może żądać sprostowania informacji o swojej płci i noszonym przez siebie imieniu w księdze chrztów (gdyż, zgodnie z wyrokiem sądu, już w chwili chrztu dane te były nieprawidłowe). W Kościele katolickim nie jest to możliwe.

 

Kościoły luterańskie na świecie

 

Kościół Ewangelicko-Augsburski w Polsce jest, jak już wspomniałem, kościołem o tradycji luterańskiej. W niektórych kościołach luterańskich na świecie możliwe jest otrzymanie błogosławieństwa lub nawet zawarcie związku małżeńskiego przez osoby tej samej płci. Są to w szczególności Kościoły w Skandynawii, Niemczech, USA i Kanadzie. W 2000 r. Ewangelicki Kościół Niemiec przyjął stanowisko „Wzmocnić wiarygodność i odpowiedzialność” (niem. Verläßlichkeit und Verantwortung stärken), wzywające do zwiększenia ochrony prawnej par tej samej płci – było to jeszcze przed wprowadzeniem w Niemczech instytucji związku partnerskiego. W 2009 r. pierwszą na świecie biskupką określającą się jako lesbijka została Eva Brunne, obejmując diecezję Sztokholmu w Kościele Szwecji. Istnieją też Kościoły luterańskie odrzucające błogosławienie par tej samej płci i ordynację osób LGBTI.

Inne Kościoły ewangelickie

 

Pozostałe dwa kościoły ewangelickie w Polsce, czyli Kościół Ewangelicko-Reformowany i Kościół Ewangelicko-Metodystyczny, również nie wypracowały własnych stanowisk dotyczących LGBTI.

W przypadku Kościoła Ewangelicko-Reformowanego odwołać się można do praktyk i dokumentów wypracowanych przez inne kościoły tradycji ewangelicko-reformowanej na świecie – wiele z nich błogosławi pary tej samej płci lub pozwala im na zawarcie związku małżeńskiego, w wielu kościołach funkcjonują też duchowni reprezentujący społeczność LGBTI i pracujący na jej rzecz. Być może najbardziej znany jest ksiądz dr Kazimierz Bem, kierujący obecnie parafią Zjednoczonego Kościoła Chrystusa w Marlborough w amerykańskim stanie Massachusetts. Jest on prawdopodobnie pierwszym polskim duchownym mówiącym otwarcie o swej orientacji homoseksualnej (wywiad z Kazimierzem Bemem pt. „Ksiądz na randce ma trudniej” ukazał się w „Replice” nr 59, styczeń/luty 2016). Są też jednak Kościoły tradycji ewangelicko-reformowanej odrzucające możliwość błogosławienia par tej samej płci i ordynowania homoseksualnych duchownych, np. posiadający prawie 1,6 mln członków Kościół Reformowany na Węgrzech.

Kościół Ewangelicko-Metodystyczny w Polsce jest częścią Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego – struktury o zasięgu światowym. Konferencja Generalna tego ostatniego Kościoła przyjęła w lutym 2019 r. stanowisko odrzucające możliwość błogosławienia par tej samej płci i posługi homoseksualnych duchownych w Kościele. Kościół Chrześcijan Baptystów, Kościół Zielonoświątkowy i Kościół Adwentystów dnia Siódmego również nie przewidują takiej możliwości.

Jak widzimy, problematyka LGBTI jest traktowana różnie w różnych Kościołach protestanckich, ale w wielu z tych Kościołów, niezależnie od przyjętych szczegółowych rozwiązań, stosuje się na szczęście podejście racjonalne, nieobciążone uprzedzeniami. Można bez trudu znaleźć taki Kościół protestancki, w którym wierząca osoba LGBTI nie będzie wykluczana ani dyskryminowana.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

ROMANTYK PO PRZEJŚCIACH

Z MIKOŁAJEM MILCKE, autorem sagi „Gej w wielkim mieście”, o przyjaźni gejów z heretyczkami, o spotkaniach z czytelni(cz)kami, o „tęczowej” muzyce oraz o tym, kim dla niego był Dex Dexter z „Dynastii”, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: mat. pras.

 

Też jesteś „gejem w wielkim mieście”, który przyjechał na studia z małej miejscowości i już został, jak twój bohater?

Tak! Pierwsze kilkanaście stron „Geja w wielkim mieście”, czyli pierwszej części, jest w stu procentach autobiograficzne. Do tej pory pamiętam Dworzec Warszawa Stadion i jego okolice z tamtego dnia, gdy przybyłem do stolicy na studia. Zachłyśnięcie się Warszawą i tymi gejami, których zobaczyłem pierwszy raz w życiu w legendarnym klubie Utopia.

A dalej dałeś już bohaterowi zupełnie fikcyjną historię?

Jego losy różnią się od moich, ale i tak wiele wątków ma „zaczepienie” w realnym życiu. Na pewno nie jest to autobiografia, ale całkowita fikcja – też nie.

Pisząc tamtą pierwszą część, przypuszczałeś, że 8 lat później wydasz jednocześnie trzecią i czwartąże zrobi się z tego saga?

Nigdy. Jestem dziennikarzem, zawsze coś tam sobie pisałem, ale tamtą opowieść zaczynałem jako blog, trochę dla zabawy. Nawet nie nadałem głównemu bohaterowi imienia!

W nowych częściach „Nie w moim typie” i „Trzy po trzy” on nadal nie ma imienia.

I tak już chyba zostanie.

Gdy zrobiliśmy w „Replice” promocję, książki poszły jak świeże bułeczki.

Bardzo mi miło. W ramach promocji całego „czteropaka”, czyli dwóch nowych książek oraz wznowień dwóch pierwszych części („Gej w wielkim mieście” z 2011 r. i „Chyba strzelę focha” z 2013 r. – przyp. „Replika”) po raz pierwszy miałem, i jeszcze będę miał, szereg spotkań autorskich i powiem ci, że to jest niesamowite uczucie. Bardzo wzruszające. Jestem niesamowicie wdzięczny tym ludziom, moim czytelnikom, którzy przecież mają wiele opcji, jak spędzić wolny czas, a kupują moje książki i potem jeszcze przychodzą na spotkanie. A właściwie to ja przychodzę spotkać się z nimi.

Dlaczego wcześniej nie brałeś udziału w promocji swoich książek, nie pokazywałeś twarzy? Mam hipotezę, że obawiałeś się reakcji, może nie byłeś gotowy na coming out? A gdy okazało się, że jest OK, to wyszedłeś z cienia.

Nie jestem aż taki strachliwy. A zresztą, czy ktoś wtedy zaprosiłby mnie do TV lub prasy? Nie chodziło też o strach przed coming outem, on był dawno za mną. Natomiast wstydziłem i trochę nadal się wstydzę tego całego zamieszania, bycia w centrum uwagi. To miłe, ale krępujące. Chciałem też sprawdzić, czy jest możliwe, by książka „chwyciła” bez udziału autora. Ale masz rację, że sukces trochę uskrzydla. Nie można też było dalej udawać, że mnie nie ma. Ludzie mi coś dają, czytając moje książki, więc jestem im winny, by wyjść do nich. Twarz pokazałem już przy „Różowych kartotekach” w 2015 r., a teraz mam serię spotkań. I naprawdę żałuję, że dopiero teraz!

Mikołaj Milcke to pseudonim.

Tak. Już tak będzie. Mikołaj Milcke to znak firmowy.

Jacy ludzie przychodzą na spotkania z tobą?

Geje i kobiety hetero. Od nastolatków po siwe włosy.

Nie żal ci, że heterycy nie czytają twoich książek?

A skąd! Od początku było jasne, dla kogo piszę i jestem z tej, coraz większej, grupy, dumny i dobrze mi z nią. Wcale o heteryków nie zamierzam specjalnie zabiegać, ale jeśli przyjdą, to powitam ich z otwartymi ramionami. A te dziewczyny to prawie zawsze przyjaciółki gejów, czasem zdarzają się też mamy gejów. I je cenię i pozdrawiam szczególnie.

Między gejami a kobietami hetero jest jakaś specjalna więź. Płeć nas dzieli, ale mamy ten sam obiekt pożądania – mężczyzn, temat do dyskusji bez końca. To zresztą dowód na to, jak seksualność jest ważna. My możemy się przyjaciółkom zwierzyć z problemów z facetami i one tak samo. Mało tego, jesteśmy facetami, więc dajemy im „męski punkt widzenia”. Twój bohater ma trzy przyjaciółki od serca.

One też mają swoje pierwowzory wśród moich przyjaciółek. Kiedyś miałem sen, że odbywa się casting do serialu na podstawie moich powieści i obok aktorów stoją „oryginały” – moje przyjaciółki, kochankowie. Dziki sen! (śmiech) I znów, moje trzy przyjaciółki mają inne biografie niż Nina, Maria i Matylda z książek, ale były i są nieustanną inspiracją. Mam z nimi głębokie relacje, czasem dramatyczne. Bywam nawet zazdrosny o ich chłopaków, mężów! Ale docieramy się i zdarza mi się niektórych nawet polubić. (śmiech) Z heterykami też się przyjaźnię, ale zadzierzgnąć taką relację jest trudniej – dla świata orientacja heteryka zaraz staje pod znakiem zapytania, jeśli on koleguje się z gejem. Wchodzi kontekst erotyczny i zaraz może być: „Co ludzie powiedzą?”, a heterycy wcale nie są tak twardzi, by nie zwracać na to uwagi.

Homofobia staje między nami.

Niemniej, dzięki przyjaźni z pewnym heterykiem jestem do dziś kibicem piłki nożnej i w ogóle sportu. Gdy są Igrzyska Olimpijskie, nie ma mnie dla świata! Śledzę i kibicuję na 300%!

O, proszę, wbrew stereotypowi. Nie zapytam cię o ulubioną drużynę, bo i tak nic mi to nie powie.

E, nie. Aż tak bardzo w to nie wchodzę, choć doceniam Real Madryt czy Barcelonę. Kibicuję reprezentacji Polski. Czyli jest drużyna „Polska” i drużyny z innych krajów, tyle chyba zapamiętasz?

(śmiech)

Teraz śledzę eliminacje do Euro 2020. Oglądam meczyki. Może jeszcze coś z tego Jerzego Brzęczka będzie, choć został wykpiony, a mamy pierwsze miejsce w grupie, wszystkie 4 spotkania wygrane. Widzisz? Orientuję się.

W nowych tomach twój gej dobiega 30-tki, ty jesteś trochę starszy. Możesz spojrzeć na niego z dystansu. To sprawia, że go lepiej rozumiesz?

Może rzeczywiście coś w tym jest? Zawsze jestem te kilka lat dalej. Pierwsze części pisałem, kończąc 30-tkę, gdy on był o dekadę młodszy.

Powodzenie twojej sagi pokazuje, że jest w Polsce miejsce na popularną literaturę gejowską.

Nie jest to Hegel i nie ma być. Nie zżymam się na opinie, że to obyczajówki. Tak, ludzie mają prawo je lubić. Cieszę się, że dostrzegają w moich książkach autentyczne historie.

Sporo masz też wątków nie stricte „gejowskich” – problemy z mieszkaniem, ze spadkiem, kłopoty rodzinne niewynikające tylko z homofobii.

Życie geja, mój drogi, nie jest tylko „gejowskie”! (śmiech)

A bohater już nie jest tak romantyczny. Funkcjonuje z dwoma facetami – jeden jest tylko od seksu, bez przyjaźni, a drugi „na życie”, ale bez seksu.

Lubiłem tamtą jego młodzieńczą naiwność, wiarę w księcia na białym koniu. No, ale życie ją zrewidowało jak widać (śmiech).

Jeszcze chciałem cię zapytać o muzykę w twoich historiach. Robi się z niej niezły gejowski soundtrack. Cher, Beata Kozidrak, Edyta Gorniak, Edyta Bartosiewicz, Irena Santor, Adele, Tina Turner, Urszula A Madonna to kilka razy.

Mogę ci jeszcze dorzucić: Lana del Ray, Janusz Radek, Kasia Groniec, Florence and the Machine, Kylie Minogue, Vonda Shepard, Piaseczny, Republika, Kings of Leon, Ania Dąbrowska, Franz Ferdinand, Maroon 5, Joe Cocker. Taka jest moja własna „ścieżka dźwiękowa”. Do tego mnóstwo muzyki filmowej – „Samotnego mężczyznę” Abla Korzeniowskiego tłukę do dziś. A wiesz, że piosenka, której tekst pisze mój bohater w „Trzy po trzy”, istnieje naprawdę?

O!

Czytelnicy wytropili, przysłali mi linki do youtube. Ostatnio napisałem kilka tekstów piosenek. Mam nadzieję, że niedługo ujrzą światło dzienne. Jedna, napisana do reklamy, śmiga w TV od miesięcy.

Jako Mikołaj Milcke?

Tak. Jeszcze myślę o tej muzyce, bo ci podałem nazwiska znane od lat, cholera, a przecież słucham też nowości. Wyjdę na dziada (śmiech). Ostatnio Marcin – kompozytor, z którym piszę piosenki – pokazał mi Palomę Faith. Mega! No, ale stety czy niestety, lata 90. uwielbiam i będę bronił Spice Girls i Backsteet Boys. Minęło 20 lat, a ich piosenki wciąż brzmią świetnie.

Czas twojego dorastania.

Zgadza się.

Biłeś się wtedy z myślami, że jesteś gejem? Miałeś dziewczyny dla niepoznaki?

Pierwsze seksualne nawet nie doświadczenie, tylko uczucie, miałem, gdy oglądałem „Dynastię”. Dex Dexter to był facet! Ile mogłem mieć lat? 13? Strasznie mi się podobał. Wątek Stevena Carringtona, pierwszego geja w polskiej TV był dla mnie edukacyjny. W pierwszej wersji „Dynastii” – tak, jestem ekspertem od „Dynastii” – lektor tłumaczył „gay” jako „pedzio”. Pomyślałem: „OK, czyli jest coś takiego, że facetom podobają się faceci”. Nigdy nie miałem dziewczyny. Nigdy nawet nie całowałem się z dziewczyną. Byłem absolutnie pewny swej orientacji już pod koniec podstawówki, to było jasne jak słońce, zero wątpliwości. Mimo, że pierwszy seks miałem dopiero w wieku 22 lat, gdy się bez pamięci zakochałem.

Jak twój bohater?

(uśmiech)

W realnym życiu on też był starszy?

Miał 36 lat, potem też szukałem facetów 30+. I nie rozumiałem, dlaczego – mimo iż jestem taki fajny – oni nie chcą mnie kochać i żyć długo i szczęśliwie. Dziś sam mam 37 i wiem znacznie więcej. Też mi się ten szczeniacki miłosny miecz stępił, opadł nieco entuzjazm, ale zupełnie ten romantyzm nie wywietrzał. Znajduję go w sobie od czasu do czasu. Kiedyś miłość po grób była moim priorytetem. Filtr, przez który patrzę na świat dziś, na trzy lata przed 40-tką, jest inny. Tak czy inaczej, ani się obejrzałem i z potencjalnie sponsorowanego stałem się potencjalnie sponsorującym (śmiech). Może o tym będzie kolejna część – o geju czterdziestolatku? (śmiech).

Jesteś singlem czy zajęty?

Proszę się dowiadywać (śmiech).   

 

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

WSZYSTKIE MASKI MISHIMY

Najbardziej znany japoński pisarz. Celebryta, mąż, samuraj i gej. Zmarł prawie pół wieku temu. Czy nadal jest skandalem? Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

Foto: mat. pras.

 

Yukio Mishima był najbardziej znanym japońskim pisarzem. W chwili śmierci miał na swoim koncie 35 powieści, 25 sztuk teatralnych, 200 opowiadań i 8 tomów esejów. Zarówno jego życie osobiste, jak i działalność artystyczna były uważnie obserwowane przez opinię publiczną. Od tego napisu zaczyna się film Paula Schradera – „Mishima. Życie w czterech rozdziałach” (1985). W Polsce mamy właśnie okazję wrócić do osoby i twórczości japońskiego pisarza. Oto bowiem wreszcie, po 70 (sic!) latach, ukazała się w języku polskim (w przekładzie Beaty Kubiak Ho-Chi) powieść, która przyniosła mu sławę – „Wyznanie maski”.

Święty Sebastian

Mishima nigdy nie ukrywał, że książka ta ma podłoże autobiograficzne. Bohater „Wyznań maski”, Kō-chan (zdrobnienie prawdziwego imienia pisarza, który w rzeczywistości nazywał się Kimatake Hirakoka) jest chłopcem drobnym, słabym i chorowitym. W szkole fascynują go koledzy silniejsi i bardziej rozwinięci fi zycznie. Odkrywa, że czuje do nich pociąg seksualny, podczas gdy dziewczyny nie wywołują w nim żadnych pragnień. Musi jednak – bo tego wymaga od niego społeczeństwo (akcja rozgrywa się w Japonii lat 30. i 40. XX wieku) – grać „normalnego”. Nosić maskę. Uczy się więc uwodzenia dziewczyn, planuje małżeństwo…

Jak jednak słusznie zauważyli krytycy, w „Wyznaniu maski” nie chodzi tak naprawdę (a przynajmniej nie tylko) o homoseksualność. Pragnienia bohatera wkraczają w sferę fetyszyzmu i sadomasochizmu, która otworzyła się przed nim, gdy jako dziecko czytał bajki o królewiczach zabitych przez smoków. Uwielbia zapach żołnierskiego potu, podziwia czyściciela kloak, ubranego w granatowe, obcisłe kalesony.

Najsilniej jednak na wyobraźnię chłopca podziałał, odkryty w albumie europejskiego malarstwa, obraz Guida Reni przedstawiający „Świętego Sebastiana”. Piękne, młode, nagie męskie ciało – „jędrne, wonne” – przywiązane do pnia, z rękami uniesionymi do góry. Ciało wygięte z rozkoszy bólu, przebite strzałami. Oczy z wyrazem ekstazy wzniesione ku górze.

Kō-chan wyobraża sobie swoich kolegów na miejscu świętego. Ma też sen, w którym zjada ciało jednego ze szkolnych towarzyszy. Wszystkie te obrazy wywołują u bohatera erekcje, skłaniają go do kultywowania „złego nawyku”, czyli po prostu masturbacji. Popęd seksualny nierozłącznie wiąże się z popędem śmierci, ta zaś niechybnie czeka bohatera na wojnie. Jednak lekarz z komisji wojskowej mylnie bierze przeziębienie za gruźlicę. Odsyła chłopaka do domu. Podobnie rzecz się miała z Mishimą, który całe życie wstydził się tego aktu dezercji.

„Wyznanie maski” nie tylko przyniosło młodemu, ledwie dwudziestoczteroletniemu twórcy splendory literackie, ale także uczyniło z niego osobę sławną w całej Japonii. Kogoś, kogo dzisiaj nazwalibyśmy celebrytą. Pisze bez wytchnienia, głównie nocami. Przed trzydziestką może się pochwalić pokaźnym zbiorem „Dzieł zebranych”.

Madame de Sade

Jeden za drugim pojawiają się kolejne utwory – powieści zarówno popularne, jak i ambitne, sztuki przeznaczone dla tradycyjnego teatru kabuki i nō, ale też współczesne i eksperymentalne. W Polsce, zwłaszcza w latach 80. i 90., często sięgano po dramat Mishimy, „Madame de Sade”, którego tytułową bohaterką jest żona „twórcy” sadyzmu, Markiza de Sade.

Spośród powieści Japończyka najpierw w naszym kraju ukazały się idylliczna „Ballada o miłości” i brutalne „Na uwięzi” (obie tłumaczone zresztą z angielskiego). W latach 90. dostaliśmy przekład „Złotej pagody”, opartej na prawdziwym wydarzeniu – podpaleniu słynnego Złotego Pawilonu przez młodego buddyjskiego mnicha. Jąkający się bohater powieści Mishimy nienawidzi piękna i doskonałości, których wcieleniem staje się dla niego właśnie słynny budynek z Kioto. Wiele jednak książek pisarza wciąż czeka na polski przekład – choćby „Zakazane kolory”, „Uciekające konie” czy tetralogia „Płodne morze”, którą ukończył tuż przed śmiercią.

Twórczość Mishimy bazuje na walce przeciwieństw: piękna i brzydoty, seksu i śmierci, zdrowia i dewiacji, męstwa i dekadencji. Ideału Madonny i ideału Sodomy – jak głosi otwierający „Wyznanie maski” cytat z „Braci Karamazow” Dostojewskiego (cóż, w 1949 r. nikt jeszcze nie przypuszczał, że kiedyś pojawi się na światowych estradach Madonna z Sodomy). W centrum książek Mishimy stoi zazwyczaj męskie ciało – dręczone, poddawane torturom psychicznym i fi zycznym, próbujące pokonać własne słabości.

„Prawdziwy mężczyzna”

Mishima to także nieustanny pojedynek między sztuką a działaniem. Sztuka jest ucieczką, unikiem, wymówką pięknoduchów. Podczas gdy „prawdziwy mężczyzna” działa, walczy, wojuje. Czy można połączyć te sprzeczne porządki, te odmienne skłonności? W swoim życiu Mishima próbował je godzić, a przynajmniej rozgrywać. Był stałym bywalcem tokijskich barów dla gejów. Na początku lat 50. udał się w swą pierwszą podróż do Stanów Zjednoczonych i Europy. Zachwycił się zwłaszcza Grecją – jej krajobrazami i starożytnymi kanonami piękna. Otworzył się też seksualnie, przeżył kilka homoseksualnych romansów. Jednak w roku 1958 ożenił się z Yoko Sugiyamą, miał z nią dwójkę dzieci. Ponoć wzorowo wypełniał obowiązki męża i ojca.

W połowie lat 50. obsesją Mishimy stało się jego własne ciało. Dobiega czterdziestki, a – jak twierdził – mężczyzna po czterdziestce nie może już umrzeć piękny. Mishima zaczyna wtedy uprawiać kolejne dziedziny sportu, przede wszystkim zaś spędza mnóstwo czasu na siłowni, oddając się „body-buildingowi”. On – człowiek słów szuka czegoś, co będzie ich antytezą. Znajduje ją w języku ciała.

Chętnie demonstruje publicznie swoje osiągnięcia w dziedzinie kulturystyki. Fotografuje się w pozach świętego Sebastiana. Pokazuje na zdjęciach swą muskulaturę. Coraz częściej pozuje też z samurajskim mieczem. W 1967 r. przechodzi trening wojskowy w Japońskich Siłach Samoobrony.

Głośno mówi o tym, że Japonia utraciła ducha, odeszła od dawnych wartości. Straciła honor. Uległa po wojnie szybkiej amerykanizacji, miejsce kodeksu samurajskiego zajął pieniądz. Trzeba przywrócić majestat cesarza i jego polityczne znaczenie.

Wojownik popełnia seppuku

W 1968 r. Yukio Mishima zakłada, zrzeszającą młodych mężczyzn, paramilitarną organizację „Stowarzyszenie Tarcza”. Staje na jej czele, nawet projektuje dla niej eleganckie mundury. Oskarżany o prawicowy fanatyzm, mówi, że chce bronić Japonii przed zagrożeniami płynącymi tak z lewej, jak i prawej strony. Próbuje przekonać do swoich racji zbuntowanych przeciwko systemowi kapitalistycznemu studentów tokijskiego uniwersytetu, ale zostaje przez nich wygwizdany.

25 listopada 1970 r. Mishima wraz z czwórką swych młodych żołnierzy udaje się do bazy dowództwa piechoty Japońskich Sił Samoobrony we wschodniej dzielnicy Tokio, Ichigaya. Zostają przyjęci przez generała Kanetoshi Mashitę, którego następnie obezwładniają, po czym barykadują się w jego gabinecie. Mishima ma jedno żądanie – chce wygłosić z balkonu przemówienie do żołnierzy. Na placu przed budynkiem są też przedstawiciele mediów, których pisarz wcześniej zawiadomił, by przyszli zobaczyć jego „mały dramat”.

Mowa Mishimy, w której wzywa do wskrzeszenia w Japonii dawnego ducha samurajskiego, zostaje przyjęta przez zgromadzonych żołnierzy gwizdami, śmiechem i nieprzyjaznymi okrzykami. Yukio wraca więc do gabinetu i tu, korzystając z pomocy swego asystenta, popełnia rytualne seppuku, które parę razy tak sugestywnie opisał w swojej twórczości, między innymi w uznawanym za arcydzieło opowiadaniu „Umiłowanie ojczyzny”. Wbija sobie sztylet w trzewia, rozpruwa brzuch, a jego pomocnik ucina mu głowę samurajskim mieczem.

To samobójstwo stanowi szok nie tylko dla japońskiej, ale i światowej opinii publicznej. Odejście Mishimy jest dla mnie aktem wiary i obowiązku Japończyka patrioty, a także nieuniknionym wypełnieniem jego bardzo, bardzo osobistego ideału artystycznego – napisze przyjaciółka pisarza, Nobuko Albery – Od dawna w naszej tradycji obowiązkiem każdego szanującego się samuraja było rozprucie brzucha dla zamanifestowania swego słusznego protestu.

Postać i dzieło Mishimy budziły (i nadal budzą) liczne spory. Wspomniany na początku fi lm Paula Schradera nigdy nie był w Japonii dystrybuowany (w Polsce zresztą też nie). Nie został nawet pokazany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Tokio z powodu gróźb ataku bombowego, jakie wystosowały skrajnie prawicowe ugrupowania. Film zbojkotowała także wdowa po pisarzu. W obu przypadkach kamień obrazy tkwił w sekwencji rozgrywającej się w klubie gejowskim i jednoznacznej sugestii, że homoseksualne przygody nie były Mishimie obce. Nawet później, gdy fi lm w końcu pokazano w japońskiej telewizji, ten fragment został z niego usunięty.

Czy Yukio Mishima nadal jest skandalem? Tego nie jestem pewien, nie wątpię jednak, że pozostał świetnym pisarzem. „Wyznanie maski” – chłodna analiza psychiki młodego człowieka, rozcinanie trzewi „na zimno” – działa z precyzją samurajskiego miecza. Z konkluzjami można dzisiaj polemizować, nasze pojmowanie seksualności jest już jednak zupełnie inne niż było te kilka dekad temu. Mniej, że tak powiem, demoniczne. Ale styl wciąż każe schylić z uznaniem głowę.  

„Wyznanie maski” Yukio Mishimy ukazało się właśnie w Polsce po 70 latach od japońskiej premiery  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Michaś

Reż. M. Urbaniak. Wyst: P. Nerlewski. Scena Robocza w Poznaniu. Premiera: 31.05.2019

 

Foto: Wojtek Kaniewski

 

Dwa lata temu Mike Urbaniak najpierw przetłumaczył klasyczną, gejowską sztukę Larry’ego Kramera „Normalne serce”, a potem przygotował jej czytanie w Teatrze Polskim w Poznaniu. Powiedział mi wtedy, że reżyserowanie to koszmar i nigdy więcej nie będzie tego robić. Na szczęście słowa nie dotrzymał i teraz wraz z Grupą Stonewall, znów w Poznaniu, przedstawił monodram o Michale Głowińskim, rocznik 1934, historyku i teoretyku literatury, wieloletnim pracowniku Instytutu Badań Literackich. A jednocześnie geju i polskim Żydzie, któremu cudem udało się przeżyć II wojnę światową.

Zaczyna się od kapitalnej rozmowy telefonicznej, jaką grający Głowińskiego Piotr Nerlewski przeprowadza z własną mamą. Mama jest sceptycznie nastawiona do współpracy syna z off owym teatrem, obracania się w kręgu gejów i lesbijek, grania homoseksualistów, nagości na scenie. To głos większości, któremu co można przeciwstawić? Tylko prywatną opowieść o tym, że mając tożsamość żydowską i gejowską, nigdy nie można się było poczuć w Polsce bezpiecznie. Bo wojna, PRL, marzec ’68, akcja Hiacynt… Wciąż tak jest, język antysemicki i homofobiczny jest stale obecny w polskiej przestrzeni publicznej. Przypominają o tym cytaty z wypowiedzi najważniejszych osób w państwie.

„Michaś” to kameralny spektakl w najlepszym tego słowa znaczeniu. Niewielka scena, jeden aktor, świetna, minimalistyczna scenografia, całość trwa niespełna godzinę. Przedstawienie udało się dzięki uporowi i pracy kilku zapaleńców. Zespół tworzą sami geje, heteroseksualnym rodzynkiem jest tylko Nerlewski. Za wideo odpowiada Wojtek Kaniewski, którego przepraszam za błędnie zapisanie nazwiska w poprzedniej „Replice” (recenzja „Nóg Syreny”). Jest szansa, że „Michaś” zapoczątkuje całą serię spektakli poświęconych tematyce LGBT. Bardzo mocno trzymam kciuki! (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Między ustami a brzegiem pucharu

Reż. R. Brzyk. Wyst. R. Bielicka-Celińska, M. Bieńkowska, N. Aleksandrowitch, J. Połeć, B. Deutschman, T. Muszyński, M. Bałaga, A. Blitek, A. Bieńkowska. Teatr Zagłębia w Sosnowcu. Premiera: 17.05.2019

 

Foto: Monika Stolarska

 

Polski teatr odkrywa XIX-wieczne pisarki lesbijki! Po Marii Konopnickiej w Poznaniu, przyszła pora na Marię Rodziewiczównę w Sosnowcu. O ile jednak Jolanta Janiczak w „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi” problematyzuje tożsamość lesbijską i skupia się przede wszystkim na życiu prywatnym poetki, jej relacjach z partnerką i dziećmi, to dla autorki sztuki o Rodziewczównie, Martyny Wawrzyniak, ważniejsza jest twórczość i próba odpowiedzi na pytanie, czy romans z „Między ustami a brzegiem pucharu” mógłby być interesujący także dla współczesnych dziewczyn szukających tradycji polskiej powieści kobiecej.

Choć sama Rodziewiczówna (Ryszarda Bielicka-Celińska) pojawia się w towarzystwie dwóch kobiet swojego życia, Jadwigi Skirmunttówny (Maria Bieńkowska) i Heleny Weychert (Beata Deutschman), kwestia łączących ich skomplikowanych relacji, zostaje właściwie tylko zasygnalizowana. W ogóle wydaje się, że autorce i reżyserowi zabrakło odwagi w tym temacie, dość powiedzieć, że ze sceny nie pada słowo „lesbijka”. Słowo „butch” pojawia się tylko przy tytule „Butch polskiej literatury”, a „homo” – jedynie przy okazji moich „Homobiografi i”. Dla autora to bardzo miłe, ale chciałoby się więcej. Być może jest to zresztą część większego problemu, w teatrze instytucjonalnym brakuje wyoutowanych kobiet homo- i biseksualnych (aktorek, reżyserek, dramaturżek), tym samym też ich głosu jako osób niehetero. W „Między ustami a brzegiem pucharu” ten brak częściowo rekompensuje znakomity fragment z podstarzałymi skautami, którzy zwabieni patriotyczną twórczością Rodziewiczówny wyruszają na poszukiwanie pamiątek po niej. Jest też dziewczyna (Agnieszka Bieńkowska), próbująca z kobiecej strony odczytać „Lato leśnych ludzi” i przywrócić pamięć o Marii Jastrzębskiej, pierwowzorze powieściowej „Pantery”. (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wymazać siebie

Boy Erased (2018, USA), reż. J. Edgerton, wyk. L. Hedges, N. Kidman, R. Crowe; premiera na DVD: lipiec 2019

 

mat. pras.

 

Przejmujący i ważny film, który powinien wejść do polskich kin z dużym rozgłosem, bo choć zanurzony jest w amerykańskim kontekście, opowiada historię (niestety) znajomą w Polsce. Do kin nie wszedł mimo zapowiedzi dystrybutora (UIP), teraz został cichutko wydany na DVD. Fabuła opiera się na autobiograficznej książce Garrarda Conleya (wyszła u nas w lutym), geja, którego rodzice wysłali na terapię konwersyjną. W filmie Garrard nazywa się Jared Eamons (nominowany do Złotego Globu Lucas Hedges). Mieszka na prowincji (stan Arkansas) z rodzicami, żarliwymi chrześcijanami, ojciec (Russell Crowe) jest nawet pastorem, i to z tych bardziej fundamentalnych, matka (Nicole Kidman) podporządkowuje się mężowi, ale wykaże się też zdrowym rozsądkiem.

Razem z Jaredem zaczynamy więc „terapię” w grupie „Love In Action”, która jest horrorem samym w sobie. Samonienawiść jako cnota. Obwinianie się, szukanie „niekorzystnych” wpływów wśród najbliższych, zero korzystania z komórki, zero „nieprawomyślnych” lektur itp. W retrospekcjach oglądamy ponure dorastanie Jareda, usilne próby zainteresowania się dziewczynami, pierwsze homoseksualne doświadczenia (i dobre, i traumatyczne). Scena coming outu przed rodzicami robi ogromne wrażenie.

Film jest zaskakująco powściągliwy i niełopatologiczny. Projekcje powinny być obowiązkowe w polskich liceach. Szef „Love In Action” (w tej roli sam reżyser Joel Edgerton) kilka lat po wydarzeniach z filmu zrezygnował z prowadzenia terapii. Dziś mieszka w Teksasie i… ma męża. W rolach drugoplanowych innych uczestników „terapii” błyszczą dwaj wyoutowani geje: kanadyjski reżyser Xavier Dolan i australijski wokalista Troye Sivan. Jednego z prześladowców świetnie gra… Flea z Red Hot Chili Peppers. (Mariusz Kurc)  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rocketman

(Wielka Brytania, 2019), reż. D. Fletcher, wyk. T. Egerton. Dystr. UIP; premiera w Polsce: 7.06.2019

 

mat. pras.

 

Po fenomenalnym sukcesie „Bohemian Rhapsody” otrzymujemy następną biografię ikony rocka i geja – Eltona Johna. O ile jednak w przypadku filmu o Freddiem słyszeliśmy oryginalne utwory Queen „wykonywane” przez aktorów, o tyle „Rocketman” to jakby połączenie „Bohemian…” z „Mamma Mia” – biografi czny musical z numerami Eltona śpiewanymi przez aktora, a jednocześnie komentującymi fabułę. Wszystko jest zrobione z rozmachem i działa. Razi natomiast schematyzm scenariusza. Barwne życie Eltona wtłoczono w kliszę: utalentowany outsider, w którego nikt nie wierzy, olśniewa masy, po czym ląduje na dnie w wyniku nałogów, a na koniec triumfalnie demony pokonuje. Taron Egerton dwoi się i troi w głównej roli i daje radę. Jeśli chodzi o potraktowanie homoseksualności bohatera, jest lepiej niż w „Bohemian…”, mamy nawet całkiem porządną scenę łóżkową pomiędzy Eltonem i jego kochankiem/menadżerem. Pamięta się też coming out przed mamą wykrzyczany przez telefon. Żal natomiast, że historia doprowadzona jest tylko do początku lat 90. Nie ma więc ani ślubu z Davidem Furnishem, ani dzieci. Brakuje takich hitów, jak „Sacrifice” czy „Blue Eyes”, za to „I’m Still Standing”, „Saturday Night’s Alright (For Fighting)”, „Crocodile Rock” czy numer tytułowy zaśpiewane i zainscenizowane są naprawdę bezbłędnie. (Piotr Klimek)  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Perfekcja

Perfection (USA), reż. R. Shepard, wyk. A. Williams, L. Browning; premiera na Netfliksie: 24.05.2019

 

mat. pras.

 

„Perfekcja” zaczyna się jak elegancki lesbijski romans. Charlotte (znana z serialu „Dziewczyny” Allison Williams), która kilka lat wcześniej musiała zrezygnować z obiecującej kariery wiolonczelistki, by zaopiekować się chorą mamą, teraz, już po jej śmierci, poznaje Lizzie, nową wschodzącą gwiazdę wiolonczeli (znana z serialu „Drodzy biali” Logan Browning). Lizzie szybko skraca dystans, dziewczyny raz-dwa lądują w łóżku – jest bosko i jest to pierwszy w życiu seks dla Charlotte. Postanawiają razem wybrać się na krótkie wakacje. Romans przekształca się w fi lm przygodowy, a następnie w… horror. I to body-horror. Następują obłędne zwroty akcji i lekko zdezorientowany, ale siedzący na brzeżku fotela z napięcia widz musi ciągle zmieniać strony – komu kibicować, ach, komu? Elementy horroru pojawiają się i znikają jak we śnie, w tej mieszaninie gatunków jest miejsce nawet na komedię, i to w nieco kampowym stylu. Reasumując, „Perfekcja” jest perfekcyjną rozrywką, choć cokolwiek makabryczną, więc pewnie nie dla każdego. (Piotr Klimek)

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Opowieści z San Francisco

Tales of the City (USA, 2019), reż. L. Morelli, wyk. E. Page, L. Linney, O. Dukakis, P. Gross, M. Bartlett; premiera na Netfliksie: maj 2019

 

mat. pras.

 

Najpierw były opowiadania Armisteada Maupina publikowane od 1974 r. Potem ich telewizyjne adaptacje w 1993, 1998 i 2001 r. Tegoroczna, 10-odcinkowa odsłona na Netfliksie jest więc czwarta. Wracamy do bajecznie położonego domu przy Barbary Lane 28 w San Francisco. Swe role powtarzają Olympia Dukakis, która gra 90-letnią transpłciową Annę Madrigal, właścicielkę posesji, Laura Linney jako wracająca na stare śmieci heteryczka Mary Ann Singleton oraz Paul Gross jako jej dawna miłość. Michaela Tollivera, superprzystojnego geja 40+ gra teraz znany z serialu „Looking” Murray Bartlett. Michael ma nowego, ciemnoskórego i sporo młodszego faceta – Bena. Oprócz Bena, pojawia się kilkoro nowych bohaterów, na których w latach 90. chyba nie byłoby miejsca. 25-letnią Shawnę (Ellen Page) generalnie kręcą dziewczyny, ale trójkątem z parą kobieta/ mężczyzna nie pogardzi, zwłaszcza, jeśli oni oboje są bi. Jake (Garcia) jest młodym chłopakiem trans, który właśnie rozgryza własną seksualność, jego związek z Margot (która jest lesbijką) staje pod znakiem zapytania. W większości przypadków z obsadą jest tak, że aktor gej gra geja, aktorka lesbijka – lesbijkę itd. – przy okazji premiery producenci podkreślali nawet, że na casting do roli Jake’a zgłosiło się aż stu młodych chłopaków trans. Śledzimy losy tych wyjątkowo różnych pod płciowym i seksualnym względem postaci. Twórcy serialu sprawiają jednak wrażenie, jakby trochę za bardzo chcieli, byśmy ich pokochali. Wszyscy są sympatyczni i w sumie nieskomplikowani. Wszystkim „powinniśmy” kibicować. Fabularnie jest kiepskawo: wątek Mary Ann, która po 20 latach wpada do San Francisco na jeden dzień i w wyniku nagłego odruchu zostaje na stałe, wygląda na trochę naciągany. Szczegóły też bywają przerysowane. Spójrzcie, co stanie na przeszkodzie Michaelowi i Benowi, gdy po raz pierwszy wyhaczą na portalu randkowym faceta na wspólny seks – uwierzyć w puentę tej sekwencji nie sposób.

Netflix wrzucił też stare inkarnacje serialu i warto je obejrzeć. Można się przekonać, jaką drogę przeszła emancypacja LGBTI przez ostatnie ćwierćwiecze. Ogromną! O ile dzisiejsze „Opowieści…:” to serial LGBTI pełną gębą (i z praktycznie pełnym spektrum), o tyle w 1993 r. był to serial heterycki, który zawierał jeden „odważny” wątek gejowski (Michael) na „odważnym” tle superprogresywnego San Francisco. (Piotr Klimek)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Filmy Noela Alejandro na Outfilm.pl

Filmy Noela Alejandro na Outfilm.pl: „Rozgrzewka”, „Plus i minus”, „Nowy początek”, „Duch” (2017-2019, reż. N. Alejandro), premiera na Outfilm.pl: lipiec 2019 r.

 

mat. pras.

 

Reżyser Noel Alejandro pochodzi z Barcelony. Mieszka w Berlinie i kręci gejowskie porno. Tyle, że to nie jest porno. A jednak trochę jest. Trudno wyjaśnić, ale wystarczy obejrzeć choćby fragment i od razu będziecie wiedzieć, o co chodzi. Na outfilm.pl pojawiły się właśnie jego cztery okołopółgodzinne filmy. We wszystkich seks między facetami zajmuje centralne miejsce i „wszystko widać”. Gdy jest oral czy anal, wiemy nie z sugestii – widzimy to. Włącznie ze zbliżeniami. Ale jednak Alejandro nie kręci w sposób, do którego widzowie „zwykłego” porno są przyzwyczajeni. Podobnie z aktorami. To są zawsze przystojni faceci, ale jednak nie tacy, jak w „zwykłym” porno. Nie tak wymuskani, nie tak doskonale umięśnieni, że aż nierealni. Ci są jakby bliżej życia. Dalej, reżyser pokazuje historie osnute wokół seksu, kontekst – i nie wypada to w tak drewniany sposób, jak w „zwykłym” porno. Aktorzy są dobrzy aktorsko. W „Rozgrzewce” („Sweat”) zapalony zawodnik w stroju sportowym puka do nieznajomego z prośbą, czy może skorzystać z toalety, zaczynają rozmawiać, erotyczne napięcie wisi w powietrzu, w końcu wybucha. W „Plus i minus” („Serodiscordantes”) mamy zakochaną parę, właśnie wychodzi na jaw, że jeden z nich żyje z HIV. I zaraz potem jest seks. W „Nowym początku” („The Seed”) dwaj mężczyźni przypadkowo poznają się na łonie przyrody – i jest seks, a po nim rozmowa, która brzmi tak naturalnie, jakby była podglądana. Najdziwniejszej fabuły „Duch” („The Ghost”) zdradzać już nie będę. Filmy Noela Alejandro są nie tylko very hot. Po obejrzeniu, gdy emocje opadną (że tak powiem), można się też zastanowić, co naprawdę oglądamy, oglądając „zwykłe” porno, a także w ogóle nad miejscem erotyki w kinie, nad tym, co w naszej kulturze można pokazać, a czego nie, gdzie są granice i dlaczego akurat tam. Oraz dlaczego warto je przekraczać. (Mariusz Kurc)  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.