Klątwa Edgara – Marc Dugain

Tekst: Mariusz Kurc

Wydawnictwo Sic!, 2006

John Edgar Hoover przez 48 lat (!) był szefem FBI. Przeszedł do historii jako jedna z najpotężniejszych i najbardziej zagadkowych postaci XX wieku. Żaden z ośmiu prezydentów USA, którym Hoover „służył“, nie odważył się go zdymisjonować, choć trzech próbowało. Edgar obsesyjnie szpiegował wszelkich sabotażystów, szczególny naci sk kładąc na prawdziwych i domniemanych komunistów. Z dziwnym pobłażaniem natomiast traktował walkę z mafią. Był wściekłym antysemitą, rasistą i ksenofobem. Miał szereg kompleksów i paranoi. No i był  homoseksualistą, choć „dowodów“ na to nie ma, a sam zainteresowany – jak nietrudno zgadnąć – pewnie uciszyłby na wieki każdego, kto  ośmieliłby się o tym wspomnieć. Sam twierdził ponoć, że podziwia kobiety tak bardzo, że nie jest w stanie się do nich zbliżyć.Przez cały okres szefowania FBI Hoover pozostawał w związku ze swoim najbliższym współpracownikiem – Clydem Tolsonem. To właśnie jego fikcyjne wspomnienia czytamy w „Klątwie Edgara“. Niestety, zamiast wnikliwej analizy nieprzeciętnej osobowości mamy do czynienia z niezbyt interesująco przedstawionym katalogiem najważniejszych skandali, śledztw i spisków, w które Hoover mniej lub bardziej był wplątany albo sam się wplątywał: burzliwą historią Kennedy’ego seniora i seksoholizmem jego syna- -prezydenta, desperacją Marylin Monroe, tragedią Ethel Rosenberg, gierkami z Fidelem Castro, komisją McCarthy’ego. To wszystko samograje, a więc aż dziwne, że czyta się je raczej bez zapartego  tchu. Autorowi nie udało się wyjąć głównego bohatera z mroku, pokazać tajemnicy jego długowieczności u władzy, obnażyć obłędnego charakteru i psychologicznych motywów postępowania.

Tak fascynująco odrażająca postać jak Hoover zasługuje na głębszy portret.

 

Tekst z nr 4 / 9-10 2006

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Anais. Życie erotyczne Anais Nin – Noël Riley Fitch

Tekst: Ewa Tomaszewicz

Pisarka Anais Nin jest najbardziej znana z liczącego 35 tysięcy stron dziennika (nigdy nie wydanego w całości). Niewiele jest chyba osób, które tak dogłębnie i na piśmie analizowały swoją własną osobowość. A jest to osobowość, której z pewnością warto poświęcić 500 stron drobiazgowej biografii.

10-letnia Anais z upodobaniem pozuje własnemu ojcu nago do zdjęć. 11-letnia Anais czuje się potwornie odrzucona,  gdy ojciec opuszcza rodzinę. Aby dać upust swemu bólowi, rozpoczyna pisanie dziennika.

20-letnia Anais wstępuje w związek małżeński, który przez kilka pierwszych lat pozostanie nieskonsumowany. Seks jest dla niej czymś tak odrażającym i pociągającym zarazem, że gdy w końcu odkrywa masturbację i masturbuje się bez opamiętania, nazywa to w swym dzienniku „silnym kryzysem narcyzmu“.

30-letnia Anais przeżywa romans z własnym ojcem. Następnie zakochuje się w Henrym Millerze oraz jego zjawiskowej żonie June. Kilka lat później kupuje łódź, która – przycumowana nad Sekwaną – będzie służyła jej do spotkań z kolejnymi kochankami. W dzienniku z tego okresu wylicza swe grzechy: miłość do własnej krwi (homoseksualny kuzyn Eduardo), do duchowego ojca męża (Erskine), do kobiety (June), do męża innej (Henry Miller) oraz do własnego psychoanalityka (Allendy). „Wszystkie te przestępstwa popełniane są pięknie“ – dodaje.

Jako 40-letnia dama słynie natomiast w  owym Jorku z otaczania się wianuszkiem młodych przystojnych homoseksualistów, których najpierw „emocjonalnie rozkochuje“ w sobie, a potem przekazuje w ręce (i nie tylko) Eduarda.

50-letnia Anais dzieli swoje życie na pół między dwóch mężów niemających o sobie pojęcia. W Nowym Jorku z Hugonem oraz kotkiem jest  elegancką pisarką, odwiedzającą galerie i kultowe księgarnie, wśród lasów nieopodal San Francisco – z Rupertem oraz pieskiem – wiedzie żywot spokojnej pani domu w średnim wieku, pilnującej od czasu do czasu dzieci sąsiadów. Spośród wszystkich dzieł Nin samo jej życie było  najbardziej interesujące. Książka Noël Riley Fitch daje o tym dziele intrygujące wyobrażenie.

Tekst z nr 4 / 9-10 2006

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Divy

Tekst: Mariusz Kurc

Kolaż: Oiko Petersen

 

W gejowskiej komedii romantycznej „Eating Out“ chłopak oświadcza swojej dziewczynie, że jest gejem.

– Ale tylko troszeczkę. To chyba tylko taka faza – dodaje.

– Tak? – mówi podejrzliwie dziewczyna – Wymień single Madonny zpłyty „Like a prayer“.

Chłopak wyraźnie zadowolony zaczyna:

– „Express yourself“, „Cherish“, „Oh, Father“…

– A „Vogue“? – dziewczyna ma nadzieję, że zapomniał o tak ważnym singlu.

– Och, mylisz się – krzywi się chłopak – „Vogue“ jest przecież z soundtracku do „Di

cka Tracy“!

– To nie żadna faza! Jesteś 100-procentowym gejem!

 

Oczywiście, takie testy mogą być zawodne. Mój chłopak jest gejem, a ma wszystkie single Madonny w nosie. Ale… uwielbia serial „Absolutely Fabulous“ i Meryl Streep w filmie „Diabeł ubiera się u Prady“. Coś więc jednak jest chyba na rzeczy. Pewne gwiazdy są przez wielu gejów szczególnie lubiane, a niektóre z nich wręcz otaczane swoistym kultem.

Madonna

Współczesną królową gejów jest Madonna, która ze wspaniałą przesadą odgrywa kobiecość w dziesiątkach jej wersji. Jej image jest jak najdalszy od kobiety – puchu marnego – istoty zwiewnej i słabej, którą mężczyzna mógłby się zaopiekować i… posiąść. To gejów zdecydowanie nie kręci. Madonna nie spuszcza wstydliwie wzroku, szepcząc frazesy do ucha heteryka, które sugerują: „bierz mnie“. Madonna przybiera seksowną pozę i śpiewa – jak podczas rozdania Oscarów w 1991 r. – „sooner or later you’re gonna be mine“ („wcześniej czy później będziesz mój“). To ona rozdaje karty, ona rządzi i ona bierze mężczyzn (lub kobiety), gdy ma na to ochotę. Marylin Monroe działała odwrotnie i dlatego nigdy nie miała statusu gejowskiej divy, za to jest chętnie naśladowana przez tranwestytów i drag queens. Marilyn puszczała oko (czy raczej mrużyła oczy) do facetów hetero i czekała na ruch z ich strony. Chciała im ulegać. Była kociakiem, który śpiewając „Happy Birthday, Mr. President“, sam stanowił urodzinowy prezent dla prezydenta USA. Madonna może odegrać Marylin (jak w „Material Girl“), ale na serio prezydentowi – szczególnie obecnemu – mogłaby co najwyżej rzucić „Fuck off, Mr. President“. Nigdy zresztą nie wahała się publicznie używać wulgaryzmów, a po przerwie w czasie jednego z koncertów wróciła na scenę ze słowami: „Sorry, musiałam się odlać, ale jak leję, to też wyrażam się artystycznie!“. Madonna może odgrywać dziewicę („Like a Virgin“), rezolutną zagubioną nastolatkę („Papa Don’t Preach“), dominę z klubu s/m („Erotica“), matkę narodu („Evita“) czy punkówę („Candy Perfume Girl“), ale w każdej z tych ról widać szwy – to wciąż ta sama Madonna. Madonna, która gra. Udawanie jest immanentną cechą div, tak jak jest wciąż immanentną cechą gejów, którzy nie są w stanie otwarcie wyrażać swej tożsamości, a często wręcz prowadzą z nią walkę. Wbrew powszechnemu przekonaniu, że utrzyma się na firmamencie sezon lub góra dwa, bo publice znudzą się szybko jej tanie skandale – Madonna trwa na szczycie niezmordowanie od wydania pierwszej płyty w 1983 r. W wojnie „świat kontra Madonna“ górą jest wciąż Madonna. Jak mogłaby nie być inspiracją dla gejów, którzy również każdego dnia muszą stawić czoła całemu światu i walczyć o swoje z nieprzyjaznym otoczeniem? Madonna bywa też kiczowata do bólu i doskonała w swej niedoskonałości. Czyż nie są to cechy drag queens?  

Cher

A propos! Nie od parady będzie tu przypomnieć, jak Cher – wielka gejowska diva – wspomniała drag queens na swojej pożegnalnej trasie koncertowej: „Dlaczego muszę mieć inny strój do każdej piosenki? No, przecież gdybym spróbowała się raz nie przebrać, wszystkie drag queens rozdzwoniłyby się z newsem: ,Cher się skończyła!’“. Geje uwielbiają Cher również za to, że w swej sztuczności połączonej z wielką autoironią jest bardzo autentyczna. Zupełnie jak Agrado – bohaterka „Wszystko o mojej matce“ Almodovara (geja, który stworzył taką galerię gejowskich div w swych filmach, że należałoby mu poświęcić osobny artykuł), która opowiada, jakie części ciała i za ile sobie poprawiła. Na koniec zaś dodaje: „Jesteśmy tym bardziej autentyczni, im bardziej dążymy do własnego idealnego wyobrażenia o nas samych“. Cher – jak to gejowska diva – przeciąga strunę jeszcze dalej: wychodzi w obcisłym stroju na scenę, prezentuje z każdej strony swą doskonałą figurę (59 lat, niezliczone operacje plastyczne) i z przebiegłym uśmieszkiem cedzi: „Niezłą mam wciąż figurę, co? To wszystko geny, moi kochani, to wszystko geny“. Gdy Cher śpiewa „If I could turn back time“ („Gdybym mogła cofnąć czas“), wielu gejów – łącznie z niżej podpisanym – wspomina swe młode lata, gdy człowiek ze zgrozą myślał o swoim pedalstwie, zamiast podrywać chłopaków na potęgę. W klipie do tej piosenki Cher pojawia się w towarzystwie kilkudziesięciu przystojnych, napalonych marynarzy – a więc sami wiecie, o co chodzi… Kariera Cher to ciągła jazda po bandzie – od upadku do wzlotu, to – jak mówi sama zainteresowana – „parę lat bycia ,super cool’ a potem parę bycia ,super uncool’“ – i tak od 1965 roku.

Tina Turner

Na początku lat 80. jak feniks z popiołów odrodziła się po latach scenicznego niebytu Tina Turner. I dopiero wtedy stała się divą gejowską, bo też diva powinna mieć przeszłość, a co za tym idzie – swoje lata. Młode piosenkarki mogą być bardzo lubiane, ale do div im daleko, są najwyżej koleżankami (to status choćby Kylie Minogue). Sama Tina przyznaje otwarcie, że burza włosów, sukienki mini, szpilki, wściekle czerwone usta i paznokcie to tylko atrybuty sceniczne. Tina gra Tinę, jej fani dobrze o tym wiedzą i kochają ją za to. Ale chyba jeszcze bardziej pociągający dla wielu gejów jest u Tiny wizerunek „survivor“ – kogoś, kto przetrwał wiele życiowych zakrętów, a wciąż powala energią i dynamizmem (to nie przypadek, że jednym z hymnów gejowskich jest piosenka „I will survive“ w wykonaniu Glorii Gaynor). Gej niejedno musi znieść ze strony homofobicznego otoczenia, zanim dojrzeje do bycia sobą. Tina przetrwała kilkanaście lat pełnego przemocy związku z mężem – mentorem – i po wielu chudych latach rozkwitła po czterdziestce. Nie dała za wygraną i wygrała. Retoryczne pytanie tej kobiety „po przejściach“: „Co miłość ma z tym wspólnego?“ („What’s Love Got to do with it?“) musi wiele mówić bywalcom gejowskich saun czy darkroomów.

Marianne, Kate, Cyndi

Zupełnie innym typem gejowskiej divy jest Marianne Faithfull, która na swoim koncie ma m.in. 25 lat uzależnienia alkoholowo- -narkotykowego (włącznie z 3 latami życia dosłownie na ulicach londyńskiego Soho). Marianne wyszła z doła poharatana w przenośni i dosłownie – w którymś z narkotykowych zwidów zobaczyła robaki pełzające pod skórą jej twarzy i pocięła się, by je wydostać. Ale dziś mówi, że niczego nie żałuje („Nie, niczego nie żałuję“ – śpiewała francuska gejowska diva – Edith Piaf) i od 16 lat przeżywa artystyczny boom. Jej głos znacznie się obniżył i zmatowiał, a piosenki nabrały dramatycznej ekspresji. Koncerty Marianne są przeciwieństwem perfekcyjnych widowisk Madonny. Marianne nie zadaje sobie trudu, by zapamiętać kolejność piosenek, i tego nie ukrywa. Po skończonym numerze spokojnie zapala papierosa, zakłada okulary, podchodzi do kartki i zerka na tytuł następnej piosenki. W niektórych przypadkach w ogóle nie zna tekstu i śpiewa z kartki. Niewiele ponad rok temu wystąpiła w warszawskiej Sali Kongresowej (mój kolega szepnął przed samym występem: „gdyby teraz spadła bomba na Kongresową, Kaczyński miałby z głowy gejów w Warszawie“). Ktoś z sali krzyknął tytuł swej ulubionej piosenki. Marianne odparła: „Dobrze, dobrze, zaśpiewam to, nie martw się“, po czym siedząca w niej diva pokonała grzeczną piosenkarkę: „A zresztą zaśpiewam to, co będę chciała. W końcu kurwa to jest MÓJ show, nie?“. Na drugim biegunie boskości jest lubiana przez bardzo wielu gejów (i niejedną lesbijkę) Kate Bush, której taki tekst nigdy nie przeszedłby przez gardło – choćby dlatego, że Kate w ogólnie nie koncertuje. Divą jest też – dziś nieco zapomniana – Cyndi Lauper, która w tęczowych strojach i fryzurach śpiewała o tym, że dziewczyny chcą po prostu się zabawić („Girls just wanna have fun“) oraz o prawdziwych kolorach („True colors“):

Widzę twoje prawdziwe kolory

I za to cię kocham

Więc nie bój się pokazać im 

Swoich prawdziwych kolorów

Prawdziwe kolory są piękne

Jak tęcza

Divy kina

Gejowskie divy nie zamieszkują tylko estrady – występują również licznie w kinie. Najwięcej jest ich oczywiście w Stanach Zjednoczonych, choć nie wszystkie zdobyły popularność także w Polsce. Mało znane są choćby Betty Midler czy gwiazda lat 30. – Mae West, która tak bardzo „grała“ kobietę, że niektórzy brali ją za mężczyznę. W swoim ostatnim filmie „Sekstet“ 85-letnia Mae gra seksbombę, na widok której wszyscy mdleją. W każdej scenie prezentuje nową suknię i nową złotą myśl. Swojego byłego męża wita słowami: „Czy masz rewolwer w kieszeni, czy tak cieszysz się na mój widok?“. Liza Minnelli też jest ikoną gejów – szczególnie jako dekadencka królowa berlińskiego kabaretu w klasyku Boba Fosse’a. Jej matka – Judy Garland, czyli niezapomniana Dorothy z „Czarnoksiężnika z Oz“ – to wręcz archetypiczna diva. W USA przez wiele lat oświadczenie „I am a friend of Dorothy“ funkcjonowało jako bezpieczny odpowiednik „I am gay“ – wielu gejów rozpoznawało się właśnie w ten sposób. Susan Sarandon w „Białym pałacu“ gra 44-letnią kelnerkę, która wykorzystuje chwile (alkoholowego) zapomnienia superprzystojnego młodego yuppie. Robi mu laskę tak, jak nigdy nie była w stanie żona. I jak tu nie utożsamiać się z Susan? Tym bardziej że w o rok późniejszej „Telmie i Luizie“ wypowiada wojnę wszystkim heterykom i związanej z nimi opresji. Kończy wprawdzie martwa, ale wolna! Gdy w „Niebezpiecznych związkach“ markiza de Merteuil (czyli Glenn Close) na ultimatum hrabiego de Valmont (John Malkovich): „albo mi się oddasz, albo wojna między nami!“, odpowiada spokojnie i z tajemniczym uśmiechem: „w porządku“, po czym dodaje lodowato „wojna!“, to – znów – daje dowód, że diva nie ulega. Diva może przegrać i skończyć tragicznie, ale nie może zostać pokonana. Jak Marlene Dietrich w swoim prawdziwym życiu. Gdy już nie była w stanie występować, zamknęła się w swoim paryskim apartamencie i nie wyszła z niego przez ostatnie czternaście lat życia. W tym czasie Maximilian Schell nakręcił o niej dokument. Udzieliła mu wywiadu, ale nie wystąpiła przed kamerą. Pokazanie zniszczonej starością i chorobami twarzy byłoby porażką. Marlene w końcu przegrała i z czasem, i ze śmiercią, ale my możemy ją oglądać tylko w jej boskim wydaniu – w perfekcyjnej sukni, nonszalancko podającą kolejne piosenki. Jako diva więc – wygrała.  

Wspaniałą gejowską divą była również Bette Davis, która wg jej własnych słów specjalizowała się w rolach dziwek. „Wyszłabym za mąż, gdybym znalazła faceta, który miałby 15 mln USD, zapisał mi połowę i zagwarantował, że umrze w ciągu roku“. Davis zagrała m.in. upadającą gwiazdę teatru we „Wszystko o Ewie“. Jej okrutny pojedynek z Joan Crawford w filmie „Co się zdarzyło Baby Jane?“ powinien obejrzeć każdy, kto posiada „gejowską“ wrażliwość (pleć czy orientacja seksualna – nieważne). Francuska aktorka Fanny Ardant jest 100-procentową divą specjalizującą się w odgrywaniu kobiet namiętnych, często niemoralnych i z rysem tragicznym. W filmie „Libertyn“ gra podstępną malarkę, której nago pozuje piękny Vincent Perez. Można jej tego zazdrościć i można ją… podziwiać, że w takiej sytuacji zachowuje pokerową twarz. Nawet w tak – wydawałoby się – heteryckim przedsięwzięciu jak „Powrót Batmana“ jest miejsce na divę: gdy Michelle Pfeiffer jako Kobieta- Kotka mówi „miau“, a budynek za nią eksploduje, geje mają swoje pięć sekund. Przy okazji: poprzedniczka Michelle w roli Catwoman – Eartha Kitt (jej miauczenie było równie sexy) jest jednocześnie wykonawczynią takich hymnów gejowskich jak „I love men“ i „Where is my man?“.

We Francji div dostatek

We francuskim kinie i francuskiej piosence w ogóle div nie brakuje. Oprócz wspomnianych już Edith Piaf, Fanny Ardant oraz Catherine Deneuve, o której za chwilę, wskazać należy boską Dalidę, wykonawczynię tysiąca piosenek (m.in. „Paroles, paroles“ i „Gigi D’Amoroso“ oraz „Pour ne pas vivre seul“, w której śpiewała o chłopcu, który zakochuje się w chłopcu), a której trzej kolejni partnerzy życiowi popełnili samobójstwo. W 1987 roku 54-letnia Dalida poszła w ślad za mężczyznami swego życia. Amandę Lear uwielbiamy za jej głęboki, niski głos (ostatnio powróciła dzięki reklamie, w której śpiewa „Give a little hmmm to me…“), a Charlotte Rampling za perwersyjnego „Nocnego portiera“ Liliany Cavani oraz dużo młodsze filmy „Basen“, „Pod piaskiem“ czy „Na południe“, w którym używa znacznie młodszych od siebie chłopców. Współczesne śpiewające francuskie divy to przede wszystkim Patricia Kaas i Zazie. Divą nigdy nie była natomiast Brigitte Bardot. I wcale nie dlatego, że dziś wygląda ostentacyjnie staro. BB funkcjonowała na podobnych zasadach, co MM: była ucieleśnieniem snów facetów hetero.

Divy gejowskie i lesbijskie

Stosując prostacką analogię, należałoby podejrzewać, że wśród lesbijek istnieje kult mężczyzn, którzy odgrywają męskość. Tymczasem nic z tego. Lesbijskie serca wcale nie biją mocniej, gdy widzą, jak Humphrey Bogart odpala kolejne cygaro, Clint Eastwood powala kolejnego bandziora lub gdy Jack Nicholson bajeruje kolejną czarownicę (z Eastwick oczywiście – tam zresztą wszystkie są divami gejowskimi!). Lesbijki też kochają divy żeńskie – ale nie otaczają ich aż takim kultem, jak geje. Lubią k.d.lang, Melissę Etheridge czy Grace Jones z jej androgynicznym wyglądem i zwierzęcym temperamentem (ale Jones działa też na gejów – zaczynała zresztą karierę piosenkarską od występów w gejowskich dyskotekach Nowego Jorku w drugiej połowie lat 70.). Gdy kilka lat później na firmamencie pojawiła się Annie Lennox, mówiono o niej „biała Grace Jones“. Annie wkroczyła w garniturze i ze szpicrutą w ręce. Jej nieruchomy wzrok i chłodny głos miały hipnotyczną moc. „Każdy czegoś szuka, jedni chcą cię wykorzystać, inni chcą być wykorzystani“ – hit „Sweet Dreams“ stał się hymnem w gejowskich klubach s/m. 10 lat później Lennox nagrała płytę zatytułowaną po prostu „Diva“, a klip do piosenki „Why“ idealnie obrazował przeistaczanie się „zwykłej“ kobiety w divę. Lennox również działa i na gejów, i na lesbijki. Podobnie jak Catherine Deneuve, która zresztą kilkakrotnie lesbijki grała. Klasyczna dla fanów kina LGBT jest jej erotyczna scena w „Zagadce nieśmiertelności“ ze – wspomnianą już – Susan Sarandon. Cudowną gejowsko-lesbijską divą była Catherine na przykład w filmie „8 kobiet“ (w reżyserii Francois Ozona, który – podobnie jak Almodovar – z uwielbieniem i smakiem tworzy postaci gejowskich div w swych filmach). Na pytanie swej filmowej siostry (Isabelle Huppert – gayfriendly, ale bez statusu divy): „Dlaczego mnie nic w życiu się nie udało, a Tobie wszystko?“, Deneuve rzuca jej prosto w oczy: „Bo ja jestem piękna i bogata, a Ty jesteś brzydka i biedna“. Do historii kina spod znaku LGBT przejdzie również pikantny pocałunek Catherine z Fanny Ardant. Główną lesbijską (i gejowską) divą pozostaje wspomniana już Marlene Dietrich, której biseksualizm jest legendarny. Po przyjeździe do USA ktoś zapytał ją o różnice w amerykańskiej i europejskiej mentalności. Zaskoczona amerykańską pruderią Dietrich odparła: „W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą czy mężczyzną – uprawiamy miłość z każdym, kogo uznamy za atrakcyjnego“.

 

HAKUJEMY SYSTEM?

O tym, jak się funkcjonuje w Polsce, gdy w lesbijskim związku jedna dziewczyna jest cispłciowa, a druga – transpłciowa i przed tranzycją, o tym, jak to jest mieć dziecko i (niebawem) brać ślub, a także o pasji aktywistycznej, o Łódzkich Dziewuchach, o Rewolucji 1905 r., o polityce i o kandydowaniu w wyborach z ramienia Wiosny, z ALEKSANDRĄ KNAPIK i KASIĄ GAUZĄ rozmawia Marta Konarzewska

 

Fot. Agata Kubis / kolektyw

 

Jesteście zmęczone?

Kasia: Życiem (śmiech). Dla aktywistów/ ek powinna być z urzędu pomoc psychologiczna. Żeby wypalenie nas nie zjadło. Ciągle jesteśmy w biegu mimo, że Staś się urodził…(Staś, synek Kasi i Alex, leży na macie, wszystkie wokół niego siedzimy. Śmieje się szeroko)

Zawsze taki radosny? (do Stasia) Jak tam świat?

K: (do Stasia) Trochę śmieszny, co? Bardzo lubi ludzi. Obstawia z nami niemal wszystkie manifestacje, spotkania, protesty.

Jak go zabieracie?

Alex: No tak, w chuście.

K: Jak się urodził, to akurat trwały przygotowania do obchodów Rewolucji.

1905 roku.

K: 114 rocznica, siódmy raz ją organizowaliśmy: osoby z dawnego klubu Krytyki Politycznej i z fundacji ,,Łodzianka”.

O co w tym chodzi?

K: Chcemy, żeby na lewicy była też polityka historyczna, jakiś mit. Żeby nie działać w zawieszeniu. Historia pomaga zrozumieć rzeczywistość. Robotnicze postulaty z 1905 r., takie jak ośmiogodzinny dzień pracy, ubezpieczenia społeczne, emerytury, cały ten zakres socjalu, daje nam do myślenia w sprawie warunków pracy, jakie mamy dzisiaj: poza wyspami dobrze płatnego zatrudnienia – morze nisko płatnej pracy, nie zawsze korzystną umowę, z nadgodzinami. Ludzie na ulicy są często zdziwieni, jak hasła, które niesiemy na transparentach, są aktualne.

A: Chcemy poruszać w ludziach patriotyzm lokalny, żeby dla nich Rewolucja, przeszłość robotniczej Łodzi też była ważna.

Jeśli chodzi o was dwie – występujecie z hasłami nie tylko na ulicy. W zasadzie same jesteście hasłem. Działacie politycznie, jesteście aktywistkami, a do tego – jako jednopłciowa para z dzieckiem (w której to parze jedna kobieta jest cis, druga transpłciowa), chodzicie do mainstreamowych mediów. Robicie rewolucję?

A: Myślę, że trochę ją robimy (śmiech).

To jest trudne?

A: Jest i nie jest. Nie chowamy się w szafie z naszym związkiem, z tym, że mamy prawo do posiadania rodziny. Że mamy dziecko… Dla nas jest to naturalne.

W jednym z programów TV widać USG Stasia. Jaka jest cena, kiedy na własnym ciele realizuje się hasło „prywatne jest polityczne“? Kiedy wystawia się na stereotypy z jednej strony i krytykę środowiska o każde potknięcie – z drugiej? Ile ważnych informacji udaje się przedostać, ile trzeba zaokrąglić, zniekształcić?

A: Zawsze się trochę traci na intymności. Pozwala innym na komentowanie naszego życia osobistego. To jest koszt, ale ogromnym zyskiem jest fakt, że ludzie oswajają się z tęczowymi rodzinami. Jednak zawsze jesteśmy ostrożne. Pilnujemy języka. Żeby był poprawny. Teksty zawsze sczytujemy, nie pozwalam, by się pojawiała ,,zmiana płci”, zawsze „korekta“, „tranzycja“. Chcemy do mainstreamu wnosić język niedyskryminujący, z którym osoby LGBT czy transpłciowe czują się dobrze. Nie powielać stereotypów.

Typu ,,jak to jest, że kobieta może zrobić dziecko”?

Razem: Tak, to było tragiczne!

Zmiana płci“ na „tranzycja“ możesz poprawić w autoryzacji wywiadu do gazety. Ale co w telewizji śniadaniowej, gdy wszystko leci na żywo i Marcin Meller rzuca ci taki kwiatek? A Magda Mołek uparcie mówi „robiliście, byliście“?

K: Ech. Nie da się wszystkiego wywalczyć naraz, wielką wartością jest fakt, że się pokazujemy. Jako przykład „normalnej rodziny“, co sobie żyje, pracuje itd. Jeśli uda się sprzedać odpowiedni język, to dodatkowa korzyść. Czasem się udaje, czasem nie, ale świadomość i tak rośnie, bo telewizje śniadaniowe są masowo oglądane. Staramy się, żeby nasza widoczność miała charakter edukacyjny. Całe nasze życie ma w tej chwili ten walor, wychodzimy na rodzinne zakupy i od razu – edukacja.

A: Start Kasi w wyborach samorządowych dał ludziom do myślenia: można być osobą tęczową i zajmować się nie tylko „swoimi sprawami“. Kasi postulaty w wyborach to nie były kwestie tęczowe…

K: Nie dlatego, że nie chciałam ich używać! Też tam były (np. edukacja seksualna), ale wśród innych. Bo ważne jest dla mnie to, co widzę na co dzień – że ludzie w śródmieściu nie mają toalet w domach. W Łodzi zdarzają się kamienice, których toaleta jest na podwórku. Albo na przykład…

A: Brak zieleni, podziurawione chodniki.

K: Walka o świecki samorząd. Nie mówiąc o absurdach: miasto co roku z pompą organizuje obchody faktu, że dawno, dawno temu Łódź odwiedził papież.

Wasza pozycja w świecie (genderowo nieoczywista, złożona) wpływa na waszą polityczność? Na to jak rozumiecie politykę i na to, co chcecie do niej wnieść?

A: Nasze życie, nasze przygody – choćby z urzędem stanu cywilnego – pokazały, jak wiele w prawodawstwie jest luk. Na sprawie naszego ślubu urząd wyłożył się kilka razy.

Wyłożył?

K: Na początku nie dostałyśmy zgody. Ktoś może powiedzieć, że próbowałyśmy shakować system.

Ślubem?

K: Tak, bo fi guruję jako Michał. Ale co zrobić? Takie mam dokumenty. Nie chciałyśmy nic hakować, chciałyśmy wziąć ślub z powodów rodzinnych, różnych.

A: (spoglądając na Stasia) Najważniejszy tu leży.

K: W sumie pół roku to zajęło.

A: 9 miesięcy.

K: O matko, tak, rzeczywiście – 9 miesięcy, dopóki sąd nie stwierdził, że ślub jest zgodny z prawem. Prokuratorka z urzędu musiała być.

I bierzecie?

K: Bierzemy.

Ale gdybyś zaczęła tranzycję

K: Nie mogę. Jeśli zacznę, musiałybyśmy wziąć rozwód najpierw.

Czyli to jest twoja decyzja…

K: (wzdycha) No tak. Moja decyzja. (Cisza)

A: To jest trudne. Ciągle o tym mówimy w wywiadach: dla Kasi funkcjonowanie z męskimi dokumentami jest kłopotliwe, obawiamy się, że będzie coraz bardziej. Choćby kwestia szpitala.

A co ze Stasiem? Jak będzie starszy, będzie musiał podawać „imię ojca“ tu czy tam, w szkole, podczas gdy w domu Kasia będzie dla niego mamą

K: No właśnie.

A: No właśnie. Funkcjonując jako rodzina i domagając się zapewnienia ram prawnych dla naszego związku i dla naszego dziecka, pokazujemy absurdy systemu. To nie jest żadna ochrona dzieci – niedawanie nam praw! To jest serwowanie problemów naszemu dziecku, nam i wielu innym parom w podobnej sytuacji. Nasze bycie na froncie zaczęło się od tego, że urząd za nas zdecydował.

K: Uznając, że nasza decyzja nie jest dorosła i świadoma.

A: Z drugiej strony – odbyła się wtedy dyskusja.

K: Czy urząd potraktował nas wykluczająco, czy może postępowo?

?

A: W uzasadnieniu początkowej odmowy napisano, że „płeć psychiczna nie zgadza się z płcią oznaczoną w papierach“. Nasze prawniczki ostro dyskutowały…

K: Czy była dyskryminacja…

A: …czy może jednak postępowość urzędu.

I nie wiadomo?

(Rozkładanie rąk)

To zmieniamy temat. Oprócz tego, że jesteście lewicowe i zaręczone, to obie jesteście feministkami.

A: Obie działamy w Łódzkich Dziewuchach.

Jaka jest specyfika tego ruchu?

A: Świeżość, uliczny charakter. Są wśród nas osoby po studiach gender, socjologii, czy takie, które się jakoś udzielały feministycznie, ale w większości jesteśmy zwykłymi dziewczynami, które się wkurzyły w 2016 roku…

W kwestii projektów zaostrzania ustawy antyaborcyjnej.

A: …i na pędzie tego wkurzenia zorganizowałyśmy z łódzkim KOD-em marsz, potem drugi, na którym było 10 tysięcy osób i który był w Łodzi największą demonstracją od lat 80.

K: Ważną cechą ruchu Dziewuch jest jego wkluczający charakter. Ja mam doświadczenie z byciem w ruchu feministycznym już wiele lat. Wcześniej nawet współorganizowałam Manifę w Łodzi. I doświadczyłam wtedy… poszedł w moją stronę zarzut, że mężczyźni współorganizują coś na temat praw kobiet… Moja tożsamość została kompletnie niezauważona. To była ocena „po genitaliach“ – jestem biologicznym facetem i jako facet nie powinienem się angażować w Manify, mogę co najwyżej wspierać, pomagać, ale nie decydować o kształcie czy charakterze wydarzenia. „Feminizm 3.0“ nie powiela tego myślenia. Żadnych pytań w stylu: co z takim przypadkiem (jak ja) zrobić?

A: To już nie jest feminizm akademicki, tylko uliczny, reagujący. Weź transparent i napisz, co myślisz.

K: Jest nas więcej i działamy we wspólnej sprawie. Nie robimy elitarnego grona, które… przeczytało to czy tamto.

K: Pieprzę barierę wejścia, że tak powiem – że musisz mieć wszystkie te Butlery przeczytane, żeby zabrać głos.

A: Cały czas trzeba było reagować na to, co się działo w Polsce, bez przerwy gdzieś jechać, przemawiać, krzyczeć. Nie miałyśmy czasu siedzieć, czytać teksty i debatować, jaki w kontekście teoretycznym mamy przekaz, bo nasz przekaz był taki, że jesteśmy wkurzone. Każdy malował transparent, brała wieszak i szedł na ulicę. Bez pytań: Czy ja jestem feministką? A jaką? Jaką płeć ma osoba obok i czy ma prawo tu być.

K: Feminizm jest w ogóle bardzo ciekawy dzisiaj, pojawia się w nowych, niespodziewanych dziedzinach, mamy np. pączkujące grupy programistek, które się spierają w takim czy innym języku programowania. Wejdziesz na Twittera i masz komentatorki od piłki nożnej, które mają dziesiątki tysięcy folołersów, to jest coś, co wyrosło sobie z boku i staje się coraz silniejsze. One może wcale nie myślą o sobie jako o części ruchu feministycznego, ani że swoją działalnością przełamują bariery. Ale przełamują. Albo gejmerki…

I już chciałam cię, Kasia, spytać o czas wolny, bo wcześniej mówiłaś, że lubisz gry…

K: Tak… Tęsknie do playstation.

A: Zakurzone leży nie wiemy nawet gdzie. (Mieszkanie Kasi i Alex pełne jest teraz „rzeczy dla dziecka“, a półki wbrew temu, co mówią, pełne są książek)

K: Jak tylko wygram trochę czasu…

No właśnie, a nawet pogadać o tym nie ma kiedy, bo przecież wciąż polityka. Alex, kandydowałaś w ostatnich wyborach z ramienia Wiosny.

A: Dlaczego? Bo to ważne. Partia, która zgromadziła wiele osób, które znam z wcześniejszych działań. Moje koleżanki ze strajku kobiet, bardzo wielu aktywistów, którzy i które mają dokonania w swoich dziedzinach. Partia, która ma odważne i jasne postulaty programowe. O wprowadzeniu równości małżeńskiej czy ustawy regulującej korektę płci. Która mówi o regulacji prawnej sytuacji dzieci wychowujących się w związkach jednopłciowych. Porusza kwestie dotyczące alimentacji, przemocy domowej, dostępności do żłobków, wyrównania „gender pay gap” – różnicy płac. Przez te postulaty Wiosna była postrzegana jako partia, która się skupiała na obyczajówce, ale nie jest to prawdą. Mamy wiele innych. Dotyczą funkcjonowania państwa, gospodarki czy klimatu. Chciałam się włączyć. Nie spodziewałam się, że to zajdzie tak daleko – że wystartuję do europarlamentu. Staś urodził się w styczniu, Wiosna powstała w lutym. Już od marca byłam włączona w działania. Miał 3 miesiące jak pojechałam na konferencję otwierającą Wiosnę Kobiet do Szczecina. Kasia została ze Stasiem sama, mogła, bo jeszcze wtedy chciał jeść z butelki. Teraz już butelkę odrzucił i nie mogę wyjść bez niego na dłużej niż 2 godziny.

K: Ta kampania tak wyglądała: on był nakarmiony, Alex jechała na konferencję albo rozdawać materiały, a potem był telefon, że mały już płacze.

A: Albo go brałam.

W chustę.

K: W samochód.

A: Na ulicę, na spotkania sztabu. Śmiałyśmy się: kiedyś był „syn pułku“ – dziś „dziecko sztabu“. To jest kwestia łapania równowagi – na ile być polityczką, na ile matką. Kasia do tego jest pracownicą, na razie tylko ona, bo ja teraz jestem „pasożytem na macierzyńskim”.

K: W zasadzie jestem między pracami. Miałam dziurę do lipca, bo była kampania wyborcza i organizacja Rewolucji… Chciałabym przejść na aktywistyczną emeryturę, ale jak, skoro cały czas coś się dzieje?

A: Tymczasem ja się w „Rewo“ włączyłam. To było moje trzecie ,,Rewo“, przy którym robiłam tak dużo, na takim hajpie. Kasia mówi, że chce na emeryturę, a ja mówię: Nie! Róbmy! To jest super.

A wasze życie poza aktywizmem?

(cisza)

Seriale, wyjazdy, spacery?

A: Seriale oglądamy przy śniadaniu i to też na raty. Bo dziecko.

K: Jeden odcinek na 3 razy.

A: Ja wcześniej byłam bardzo wkręcona w jogę. Od kiedy się zaczął aktywizm, to umarło. Bardzo żałuję, chciałabym wrócić. Z podróżami też tak było: brałyśmy wolne na aktywizm.

K: No tak, jak się pracuje, to tak to wygląda – wolne bierze się na aktywizm.

 

Aleksandra Knapik (ur. 1984) – doktorka Uniwersytetu Łódzkiego i stypendystka Uniwersytetu w Wirginii. Biochemiczka. Pracuje w farmacji. Łódzka Dziewucha. Walczy o prawa kobiet, mniejszości, demokrację. Nominowana do Okularów Równości. Członkini Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Ratujmy Kobiety 2017.

Kasia Gauza (ur. 1983) – programistka. Zajmuje się popularyzacją tożsamości Łodzi i historii robotniczej, a od 2012 r. organizuje obchody Rewolucji 1905 r. Otrzymała za to nagrodę „Punkt dla Łodzi”. Wraz z klubem Krytyki Politycznej przyznano jej nagrodę „Za Zasługi dla Miasta Łodzi”.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

AKTOR (NIE)PROWINCJONALNY

O tym, jak grało się Maćka Kołodziejskiego, geja w serialu „Barwy szczęścia”, o tym, jak gra się siebie – Tomka, aktora i geja w spektaklu „Aktorzy prowincjonalni”, a także o związku na odległość i o toruńskim Queer Fest z TOMASZEM MYCANEM rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Ryszard Zajączkowski

 

 Przedstawienie „Aktorzy prowincjalni” w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy zostało zainspirowane słynnym filmem Agnieszki Holland sprzed 40 lat. Grasz w nim postać geja, aktora Tomka, który uczestniczy w probach do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego.

Wyszliśmy od postaci, która w filmie też występuje. Tam jest to wątek poboczny, choć ważny, tym bardziej biorąc pod uwagę, kiedy film kręcono. Gej u Holland jest dużo starszy, do tego zakochany w Krzysztofie, głównym bohaterze.

Który w pewnym momencie mówi do niego: „Nie wiem czy jesteś moim przyjacielem, czy tylko zakochanym pedałem”.

Był problem z tą kwestią, która początkowo miała się znaleźć w spektaklu. Później wypadła, nasza obsada różni się od tego, co jest u Holland. U nas to Krzysztof jest najstarszy, więc zdecydowaliśmy, że jedyne, co ich łączy, to przyjaźń, koleżeństwo, nie będzie tego drugiego dna.

Tomek to ty?

Trochę tak, z wyjątkiem głównego bohatera i jego żony aktorzy noszą swoje imiona i nazwiska. Do tego mówię napisany przez siebie monolog, który pochodzi z mojego dramatu sprzed ładnych kilku lat, więc traktuję go jak literaturę, ale opowiadam swoją historię.

W największym skrócie monolog opowiada o życiu za „zasłoniętymi kotarami”, ukrywaniu swojego związku i homoseksualizmu w ogóle, zarówno w wymiarze prywatnym, jak i zawodowym. Oczywiście to jest celowo nieco wyostrzone, emocjonalnie podkręcone.

To miał być twój teatralny coming out? Czekałeś na taki moment, czy to się stało przypadkiem?

Kompletnie o tym nie myślałem, zaczynając pracę nad „Aktorami prowincjonalnymi”. Przez cały okres prób mieliśmy „pokoik zwierzeń”, do którego każdy mógł wejść, włączyć kamerę i opowiadać, co chce. Oczywiście był z tym problem, reżyser Damian Neć powiedział, że nie ma żadnych wytycznych, o czym mamy mówić. W pewnym momencie, kiedy już dostałem rolę geja, pomyślałem, że powiem to. Nie od razu byłem pewien czy chcę, żeby znalazło się w spektaklu, ale zgodziłem się. Pomyślałem, że to może być ważne. Pokazanie, do czego prowadzi homofobia. Nawet nie ze względu na mnie, tylko na to, co się teraz dzieje w naszym kraju.

Wątkow gejowskich jest zresztą więcej. To nie tylko historia Tomka, ale i odwołania do Konrada Swinarskiego, na którego wyraźnie stylizowana jest postać reżysera. Przywołany jest też Witold Zdzitowiecki, zapomniany aktor, homoseksualista, który w międzywojniu przez kilka lat pracował w teatrze w Toruniu, a w czasie wojny został potępiony za występy w teatrach jawnych, co bywało uznawane za kolaborację z okupantem.

Zdzitowiecki to trochę pomysł na wzbogacenie mojego wątku poprzez inną historię. To jest konkretna biografia, która ma związek z tym miastem i naszym teatrem. Jego monolog, który leci z off u, kiedy wspomina o śmierci swojego ukochanego, zawsze mnie bardzo wzrusza.

W spektaklu właściwie nie pojawia się kwestia tego, jak to jest być aktorem gejem w „prowincjonalnym” teatrze. W Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu jesteś od 17 lat, stykałeś się z homofobią?

Nie, nigdy nie spotkałem się z homofobią. Jeżeli zdarzały się jakieś komentarze, to za plecami, poza mną. Między innymi dlatego jestem tutaj tyle lat. To jest mój teatr, on mnie często wkurwia, ale to jest miejsce, które kocham.

Aż tak?

Tak, to jest mój świadomy wybór, że jestem tutaj. Panuje takie przekonanie, że aktor powinien być w teatrze nie dłużej niż 6-7 lat i potem iść gdzie indziej. Zdaję sobie sprawę, że w Toruniu jestem już długo, ale coś mnie tutaj trzyma. Zawsze w momencie, kiedy miałem już dosyć tego miejsca, pojawiało się coś tak inspirującego, że znowu było super. Od kiedy przyszedłem tutaj w 2002 r., właściwie nie miałem przerwy w graniu. Były takie sezony, że wchodziłem z jednej roli w drugą. Pewnie gdyby zdarzył się rok bez nowej propozycji, to bym nie wytrzymał, w Toruniu trzyma mnie tylko praca.

A jak przebiegał coming out w zespole? To było wiadome, nazwane?

Dłuższy czas wiadome, ale niedopowiedziane. Potem zdarzyło się samo przez się, nawet nie musiałem mówić. Staram się to traktować tak normalnie i naturalnie, żeby nie trzeba było zadawać pytania: jesteś gejem?

Twój facet też jest aktorem. To pomaga czy przeszkadza w związku, gdy się wykonuje ten sam zawód?

Z jednej strony jest łatwiej, bo obaj rozumiemy ten świat, ale z drugiej strony… Trudno to wytłumaczyć, zawsze mu kibicowałem i uważałem, że jest lepszym aktorem ode mnie. Dalej tak uważam (śmiech).

Nie gracie w jednym teatrze, związek na odległość na trasie Toruń-Poznań to jest problem?

Tak, chyba największy. Kiedyś wydawało mi się, że byłoby fajnie, gdybyśmy byli w jednym zespole, a teraz nie wiem, czy bym tego chciał.

Już wiele lat temu zdarzało ci się grać gejów na scenie.

W „Klarze” (2012) na podstawie powieści Izy Kuny moja postać to był: stół, gej, alkoholik, robiłem tam nawet bardzo śmieszny coming out. Bardzo lubiłem grać w „Eine kleine Nachtmusik” (2009) w reżyserii Pawła Szkotaka, gdzie pojawiałem się w różnych rolach naraz, jedna z nich to była męska prostytutka.

Dla mężczyzn czy kobiet?

To było niedopowiedziane, więc pewnie kto zapłacił, ten miał (śmiech).

Te role były znane głownie teatromanom z Torunia, ale masz też na koncie postać, którą oglądały miliony. W latach 2009- 2016 występowałeś w niezwykle popularnym serialu „Barwy szczęścia”, grałeś Maćka Kołodziejskiego, partnera Władka Cieślaka (Przemysław Stippa).

Tak, to był chyba pierwszy tak duży wątek gejowski w serialu w Polsce, stale obecnym na antenie, emitowanym od poniedziałku do czwartku.

Dodatkowo wasi bohaterowie wzięli ślub w chmurach, w samolocie, co było inspirowane prawdziwą historią Ewy Tomaszewicz i Gosi Rawińskiej. Niestety sam moment zaślubin nie został pokazany na ekranie.

Kiedy dostałem scenariusz z tymi odcinkami, byłem zachwycony, myślałem, że wyślą nas za granicę, na wakacje, ale nic z tego (śmiech).

Jak zaczęła się ta siedmioletnia przygoda z serialem? Nie miałeś wątpliwości przed przyjęciem roli geja? Miałem, bo słyszałem historie o aktorach, którzy wcześniej zgodzili się brać udział w takich wątkach i potem żałowali, mieli nieprzyjemne sytuacje i przestali otrzymywać inne propozycje. Trochę się bałem, że mogę zostać zaszufladkowany, ale z dzisiejszej perspektywy wiem, że to były przesadne lęki. Nie spotkało mnie nic nieprzyjemnego, tylko raz straciłem rolę w reklamie, co mnie trochę wkurzyło, że takie sytuacje mają jeszcze miejsce.

A reakcje publiczności?

Oczywiście główną postacią w tym wątku jest Władek, ja byłem bardziej drugoplanowy, ale nigdy nie spotkałem się z żadną negatywną reakcją! Żadną! Natomiast ilość pozytywnych reakcji samego mnie zaskakiwała, nie tylko ze strony starszych pań. Siedziałem kiedyś w Toruniu przy barze w knajpie studenckiej, było już późno, nagle weszło dwóch łysych panów w dresach, bardzo już zmęczonych alkoholem. Stanęli przy mnie, barman nie chciał ich obsłużyć, poprosił o legitymacje studenckie, których oczywiście nie mieli. Nagle jeden z nich obrócił się do mnie, popatrzył i powiedział: „To ty!”. Zrobiło mi się słabo, odpowiedziałem tylko: „Co ja?”. „To ty grasz w tym serialu”. Byłem przekonany, że zaraz dostanę wpierdol, mogłem zacząć zaprzeczać, mówić, że to tylko ktoś podobny, ale trochę głupio, więc przyznałem, że to ja. A on: „Kurwa, stary, jak to zajebiście, że mamy takich ludzi w tym mieście!”.

A odbiór w teatrze? Przychodzili ludzie tylko po to, żeby zobaczyć znaną twarz z serialu?

Z tym chyba miałem największy problem. Trochę było tak, że ludzie mnie rozpoznawali, kiedy mój wątek był akurat pokazywany, potem kojarzyli dużo mniej. I czasami akurat wtedy graliśmy też spektakl, np. „Marię Stuart”, blisko publiczności, i zdarzało się, że słyszałem szepty: „To ten, który gra geja w <Barwach szczęścia>”. Strasznie mnie to denerwowało, ale z drugiej strony nie mogę się dziwić.

We wrześniu zeszłego roku Teatr Horzycy włączył się w organizację Queer Festu, czyli festiwalu Marszu Rowności. Na teatrze zawisły tęczowe flagi.

Tak, dyrektor artystyczny Paweł Paszta powiedział wprost, że nasz teatr jest miejscem otwartym.

Inauguracją Queer Festu było czytanie performatywne książki „Cholernie mocna miłość Lutza van Dijka w twojej adaptacji i reżyserii. To wyznanie Stefana Kosińskiego, ktory w czasie wojny miał homoseksualny romans (z żołnierzem Wehrmachtu), za co trafi ł do więzienia.

Pomysł wpadł mi do głowy już podczas pierwszego Marszu Równości w Toruniu. Książkę pożyczyła mi koleżanka, przeczytałem ją w ciągu kilku godzin, siedząc nad Wisłą. Opowiedziana tam historia mnie zachwyciła, uważam, że ona jest także bardzo ważna dla Torunia, tutaj się dzieje, a jeszcze dodatkowo Kosiński występował w tutejszym teatrze. Z efektu jestem bardzo zadowolony, publiczność genialnie reagowała, miałem wręcz głosy, że to było jedno z najlepszych czytań, jakie dotychczas odbyły się w teatrze. Ja pojawiłem się epizodycznie jako ukochany Stefana – Willy, pozostałymi rolami wymieniali się Paweł Tchórzelski i Piotr B. Dąbrowski.

Czy to oznacza, że będziesz jeszcze probował reżyserii?

Zawsze o tym myślałem. Tamto czytanie uświadomiło mi, że to jest zupełnie inna praca, ciężka, ale fascynująca, bo bierze się odpowiedzialność za całość, w tym także za aktorów, co jest trudne. Chciałbym kiedyś wyreżyserować spektakl i wiem, że nie będę w nim grał, z samą reżyserią jest wystarczająco dużo roboty.

Wiem, że w planach Teatru Horzycy jest realizacja spektaklu na podstawie „Cholernie mocnej miłości”. A we wrześniu kolejny Marsz Rowności w Toruniu. W tym roku też coś zrobicie?

Znów będzie czytanie, ale jeszcze nie wiem, czego. Na pewno pójdę na Marsz.

A w ogóle czujesz się aktorem prowincjonalnym?

To zależy co by to miało oznaczać, robiąc „Aktorów…”, dużo zastanawialiśmy się nad tym, o co z prowincją chodzi, czy to jest to, co mamy w głowie, czy to są tylko nasze horyzonty myślenia? Jeżeli przyjmiemy, że Toruń jest prowincją, to tak, jestem aktorem prowincjonalnym.

 

Comingoutowy monolog Tomasza Mycana z „Aktorów prowincjonalnych” (fragment)

Siedział przy barze i pił piwo. Przywitałem się z barmanką, zamówiłem pięćdziesiątkę i usiadłem obok. Zapytałem, co u niego. Odpowiedział, że ma dużo pracy, że podoba mu się miasto Miał brązowe oczy. Zakręciło mi się w głowie, wstałem i poszedłem do kibla. Gdy wróciłem, rozmawiał z barmanką. Pomyślałem: daj sobie spokój. Ubrałem płaszcz, zapłaciłem rachunek, podałem mu rękę i zapytałem, czy nie przyszedłby do mnie na parapetówkę. Przyszedł. Nieogolony, w czarnej koszuli, jeansach, pachniał tanią wodą kolońską. Został do końca, do świtu, cały następny dzień, potem kolejny i jeszcze jeden, a potem przeniósł swoje rzeczy i zamieszkaliśmy razem. Zasłoniliśmy okna i przez trzy albo cztery lata zasłanialiśmy okna. Bo żyjemy w tym kraju, bo społeczeństwo, bo narodowcy, bo zrujnuję sobie karierę, bo rodzice mnie nie zaakceptują, bo za ich czasów tego nie było, bo mama będzie płakać a ojciec mnie wydziedziczy, bo ktoś na drzwiach napisze coś farbą olejną, albo przebiją mi opony w samochodzie, dostanę w zęby i połamią mi nogi, trafi ę do szpitala i na wózku inwalidzkim będę jeździł, będą szeptać i plotkować za moimi plecami, naplują mi w twarz i powiedzą, że molestuję dzieci, trafi ę do więzienia i powieszą mnie w celi? To co wtedy? Zasłoniłem okna. Nikt nigdy się nie dowie. Nigdy nikomu nie powiem.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

WAGINOMIERZ

O happeningu z Królewską Waginą i innych happeningach, o obrażaniu uczuć religijnych oraz o urodzinach ojca Rydzyka z AGNIESZKĄ ŁUKASZEWSKĄ, MAGDALENĄ KOPACZ i JOANNĄ KRYSIAK ze stowarzyszenia TRÓJMIEJSKIE DZIEWUCHY DZIEWUCHOM, rozmawia EWA TOMASZEWICZ

 

Dziewuchy opisują fotkę: od lewej Madonny – Krwawa Mary (Agnieszka Łukaszewska), Mary Prison Break (Joanna Krysiak), Mary Miss Sunshine, Mary Huana
(Magdalena Kopacz), Mary Slut, Mary Pogromca Biskupów, Mary Pinky Pie. Anioł Stróż Lucjan, Anioł Domokrążca. I oczywiście Królewska Wagina! Fot. archiwum prywatne

 

Może na początek powiecie kilka słów o sobie?

Joanna Krysiak: Jesteśmy aktywistkami, Trójmiejskimi Dziewuchami. To, kim jesteśmy poza nasza organizacją, nie jest istotne. Nie jesteśmy nikim „ważnym” i absolutnie nas to zadowala. Wiem, że nie jest z nami łatwo w kwestii informacji osobistych, które być może są medialnie nośne, ale tak już mamy, że niechętnie mówimy o sobie. Ważne są nasze działania, a nie my jako osoby. Chcemy, żeby tak zostało, żebyśmy pozostały w zgodzie ze sobą.

Cała Polska usłyszała o was dopiero niedawno, przy okazji happeningu Królewska Wagina na Trójmiejskim Marszu Równości. Jednak działacie już od jakiegoś czasu. Jak to się zaczęło?

Agnieszka Łukaszewska: Zaczęło się na tej fali w 2016 r., gdy rząd chciał zaostrzyć ustawę antyaborcyjną. Wtedy pojawiła się pierwsza główna grupa Dziewuchy Dziewuchom i jej regionalne odnogi.

Magdalena Kopacz: Naszą pierwszą akcją było wyjście z kościoła podczas czytania listu Episkopatu dotyczącego właśnie tej ustawy.

Od 2017 r. jesteście zarejestrowanym stowarzyszeniem. Jakie wartości wam przyświecają?

JK: Walka o respektowanie pełni praw kobiet. Nie uznajemy autorytetu patriarchalnej władzy, która uzurpuje sobie przywilej zatwierdzania, kto zasługuje na prawa człowieka, a kto nie. Walczymy o prawa każdego człowieka, równość, wolność, poszanowanie różnorodno- i godności ludzkiej, ale też o świadomość, że wszyscy odpowiadamy za świat, w którym żyjemy. Reagowanie na łamanie praw człowieka, na przemoc, krzywdę ludzką – jest obowiązkiem. Złu należy się sprzeciwiać zdecydowanie, a nie z nim kolaborować. I to robimy.

Główną formą waszej działalności są happeningi. Piszecie wręcz, że ulubioną.

JK: Tak. Najbardziej lubimy działania, które przekazują ważne treści przez obraz, akcję, symbol, paradoks. Pozwalają one nie tylko zrozumieć, ale wyraźnie poczuć, wdzierają się w świadomość z inną perspektywą, wywołują dyskusję, dają do myślenia. Pochód Królewskiej Waginy, który niespodziewanie stał się naszą najgłośniejszą akcją, pokazał, że to wręcz idealny sposób, aby zacząć ogólnokrajową debatę.

AŁ: Wcześniej były happeningi, które jakoś nie wywołały skandalu. Ale społecznie, jeżeli chodzi o odczucia widzów czy przechodniów, którzy w nich uczestniczyli, były o wiele mocniejsze.

Mocniejsze?

JK: Na przykład performance „Kręgi” przeciwko przemocy wobec kobiet. Każda z kobiet narysowała wokół siebie krąg. Stałyśmy w tych kręgach z różnymi kartkami, np. „Tylko TAK oznacza zgodę”, „Jeżeli klepnięcie po tyłku to komplement, to kop w jaja jest pieszczotą”. To dawało poczuć kobietom stojącym w kręgach, że same ustalają granicę, jej przekroczenie wymaga ich zgody, a bez niej mają prawo reagować. Miałyśmy gwizdki i za każdym razem, gdy ktoś przekroczył krąg którejś z nas, ta zaczynała gwizdać, a my wszystkie razem z nią. Wszystkie reagujemy, gdy komuś dzieje się krzywda. To naprawdę miało moc i przeżywania, i poszerzenia perspektywy.

MK: Miałyśmy też happening przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej: stałyśmy z wieszakami, na których były pokrwawione szmaty, miałyśmy duży napis „Twoje czyste sumienie jest splamione moją krwią” oraz tabliczki „Jestem twoją matką”, „Jestem twoją siostrą, córką, sąsiadką, przyjaciółką, nauczycielką” itd. Jedna z nas leżała „martwa” w środku. To był mocny obraz, angażujący przechodniów. Inny protest przeciwko przemocy wobec kobiet, do którego, o dziwo, nikt się nie przyczepił, był inspirowany drogą krzyżową. Przy każdej stacji jakaś kobieta wypowiadała się na temat jednego rodzaju przemocy: ekonomicznej, fi zycznej, seksualnej czy psychicznej.

AŁ: Była nawet stacja „pedofi lia” pod Kościołem Mariackim. I nie było żadnego odzewu ze strony katolików, nikt nie mówił o profanacji.

 JK: W wielu akcjach wyrażamy wprost sprzeciw wobec pedofi lii i innych nadużyć Kościoła katolickiego. Robimy akcje, instalacje na płotach przy kościołach i kuriach. Ostatnio na siedzibie pana Głódzia. Pomnik Jankowskiego aktualizowałyśmy na pomnik hańby KK.

MK: Zrobiłyśmy także przemarsz z trumną przez cały Gdańsk – Requiem dla Praw Kobiet. To była taka symboliczna śmierć praw kobiet. Ale nie na zawsze.

JK: Podczas Marszu dla Życia i Rodziny stałyśmy z kontrą „Łańcuch Życia” przed Kościołem Mariackim. Miałyśmy hasła: „Tolerancja chroni życie”, „Kochajmy kobiety narodzone”, „Molestowanie to nie kochanie”, „Bóg dał nam wolną wolę” itd. To był nasz wyraz sprzeciwu wobec zawłaszczania pojęć związanych z miłością, rodzinami. Ja byłam Maryją z napisem „Duch Święty mnie zapytał, czy chcę”.

AŁ: Były dwie dziewczyny w strojach ślubnych, opasane tęczową flagą, z napisem „My też jesteśmy rodziną”. Co ciekawe, najwięcej złych słów usłyszałyśmy wtedy nie od narodowców, ale od starszych ludzi. Młodzi krzyczeli „Chodźcie z nami!”, za to starsi nas opluwali, wyzywali od czarownic, życzyli śmierci. Wszystkie te hasła, że dzieci są bite, gwałcone przez księży, nie były dla nich tak obraźliwe jak dwie nasze koleżanki opasane tęczową flagą.

Wiele nieheteronormatywnych kobiet tworzy Dziewuchy Dziewuchom?

AŁ: Nie pytamy o orientację. Jeśli same powiedzą, to wiemy, ale zakładamy, że o części z tych osób nie wiemy.

JK: Nie lubię opowiadania o swojej czy czyjejś orientacji seksualnej. To nie ma nic do rzeczy, bo człowiek to człowiek. Nigdy nie odpowiadam na to pytanie i nikogo nie pytam. Nie wtrącam się w cudzą seksualność i nie opowiadam o cudzej orientacji, bo ma to dla mnie znaczenie tylko w sytuacji intymnej, w której uczestniczę. Ludzka seksualność niech się przejawia swobodnie, tak jak ludzie sami decydują. Dla mnie taka czy inna orientacja niczego nie zmienia.

Jak to jest, że wasze wcześniejsze akcje nie cieszyły się takim zainteresowaniem mediów, a na tę ostatnią wszyscy się rzucili?

JK: To nie było nasze pierwsze wystąpienie z Królewską Waginą. Sam pomysł powstał przed Manifą w 2018 r. z hasła „Królestwo jest moje”. Chciałyśmy znaleźć prosty symbol i tak nam się objawiło: to serce, ta wagina i ta korona.

AŁ: Na niektórych happeningach nosiłyśmy korony.

JK: To symbol naszej wolności, świętości kobiecego ciała, celebrowania kobiecości. Uznajemy, że kobiety są istotami boskimi. Co nie oznacza, że odmawiamy boskości mężczyznom czy świętości ich ciałom, po prostu wydobywamy z zapomnienia fakt, że kobiece ciało jest boskie w każdej formie. Wychodząc z tym na ulicę, zajmujemy sobą miejsce, pozwalamy sobie na swobodne przejawianie się we wspólnym świecie. Zależy nam, żeby kobiety zobaczyły swe piękno, swą boskość, nie czekały na pozwolenie, by być sobą, same siebie definiowały. I nie wstydziły się, że mają cipkę. Bo zajebiście jest być kobietą. To jest wielka moc, magia i siła. Z Królewską Waginą byłyśmy na pierwszej „Chryi” pod Radiem Maryja, na urodzinach Rydzyka. Artystyczna procesja na cześć jubilata.. Przebrane w białe sukienki, ale z czarnymi welonami, sypałyśmy symboliczne kwiatki, dzwoniłyśmy dzwonkami. Było kadzidło i obraz ojca dyrektora tonący w kwiatach. O wiele więcej odniesień do rytuałów religijnych niż w Gdańsku. I to nikogo nie obraziło.

AŁ: Myślę, że tym razem ktoś rzucił interpretację, która była wystarczająco skandaliczna, i poszło.

JK: Plus: zainteresowanie mediów zależy też od kontekstu. W tym przypadku były to przegrane wybory dla KE, więc trzeba było znaleźć winnych.

MK: I obwiniono Sekielskiego, Wiosnę, Razem i nas.

AŁ: Po ostatniej akcji przeciw pedofilii w Kościele zauważyłyśmy jeszcze jedną rzecz: mediami rządzi zasada kopiuj-wklej. Udzieliłyśmy wtedy wywiadu i w wersji pisanej znalazł się błąd: na jednym z kartonów, które trzymałyśmy, był fragment o honorze żołnierza, a oni napisali „humor żołnierza”. I potem wszędzie, w każdym medium to się powtórzyło. Żaden redaktor się nie zorientował, chociaż przy artykułach były zdjęcia, na których było to wyraźnie napisane. I tak samo było z waginą. Wszędzie był ten sam tekst, że to imitacja świętego sakramentu. Nikt się nawet nie wysilił, żeby to napisać własnymi słowami. Bodaj jedna osoba napisała, że zostało to odebrane jako świętokradztwo przez uczestników. A cała reszta bezrefleksyjnie powtarzała, to była parodia i że taka była intencja.

Happening Łańcuch Życia – od lewej Agata Kułak i Urszula Kołodziejczyk (Trójmiejskie Dziewuchy), foto: Marek Ryćko

 

O Królewskiej Waginie dyskutuje się też w społeczności LGBTI. Wiele osob was broni, ale zdarzają się też głosy krytyczne: że jednak walcząc o akceptację, trzeba się samoograniczać.

JK: Walka o prawa kobiet też miała czas szukania akceptacji. Okazało się jednak, że tylko zdecydowana postawa, nieproszenie i nieskamlenie, uznanie i wzięcie swoich praw powoduje, że się je ma. Rozumiem strach niektórych ludzi, bo sytuacja staje się bardzo niebezpieczna. Udowadnianie uprzywilejowanej większości, że jesteśmy ludźmi, nie wielbłądami, zabieganie o ich akceptację jest uznaniem nierówności. Przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi. A równe prawa to nie przywilej. To jest schemat rodem z prze- i godności ludzkiej, ale też o świadomość, że wszyscy odpowiadamy za świat, w którym żyjemy. Reagowanie na łamanie praw człowieka, na przemoc, krzywdę ludzką – jest obowiązkiem. Złu należy się sprzeciwiać zdecydowanie, a nie z nim kolaborować. I to robimy.

Główną formą waszej działalności są happeningi. Piszecie wręcz, że ulubioną.

JK: Tak. Najbardziej lubimy działania, które przekazują ważne treści przez obraz, akcję, symbol, paradoks. Pozwalają one nie tylko zrozumieć, ale wyraźnie poczuć, wdzierają się w świadomość z inną perspektywą, wywołują dyskusję, dają do myślenia. Pochód Królewskiej Waginy, który niespodziewanie stał się naszą najgłośniejszą akcją, pokazał, że to wręcz idealny sposób, aby zacząć ogólnokrajową debatę. AŁ: Wcześniej były happeningi, które jakoś nie wywołały skandalu. Ale społecznie, jeżeli chodzi o odczucia widzów czy przechodniów, którzy w nich uczestniczyli, były o wiele mocniejsze.

Mocniejsze?

JK: Na przykład performance „Kręgi” przeciwko przemocy wobec kobiet. Każda z kobiet narysowała wokół siebie krąg. Stałyśmy w tych kręgach z różnymi kartkami, np. „Tylko TAK oznacza zgodę”, „Jeżeli klepnięcie po tyłku to komplement, to kop w jaja jest pieszczotą”. To dawało poczuć kobietom stojącym w kręgach, że same ustalają granicę, jej przekroczenie wymaga ich zgody, a bez niej mają prawo reagować. Miałyśmy gwizdki i za każdym razem, gdy ktoś przekroczył krąg którejś z nas, ta zaczynała gwizdać, a my wszystkie razem z nią. Wszystkie reagujemy, gdy komuś dzieje się krzywda. To naprawdę miało moc i przeżywania, i poszerzenia perspektywy.

MK: Miałyśmy też happening przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej: stałyśmy z wieszakami, na których były pokrwawione szmaty, miałyśmy duży napis „Twoje czyste sumienie jest splamione moją krwią” oraz tabliczki „Jestem twoją matką”, „Jestem twoją siostrą, córką, sąsiadką, przyjaciółką, nauczycielką” itd. Jedna z nas leżała „martwa” w środku. To był mocny obraz, angażujący przechodniów. Inny protest przeciwko przemocy wobec kobiet, do którego, o dziwo, nikt się nie przyczepił, był inspirowany drogą krzyżową. Przy każdej stacji jakaś kobieta wypowiadała się na temat jednego rodzaju przemocy: ekonomicznej, fi zycznej, seksualnej czy psychicznej.

AŁ: Była nawet stacja „pedofi lia” pod Kościołem Mariackim. I nie było żadnego odzewu ze strony katolików, nikt nie mówił o profanacji.

JK: W wielu akcjach wyrażamy wprost sprzeciw wobec pedofi lii i innych nadużyć Kościoła katolickiego. Robimy akcje, instalacje na płotach przy kościołach i kuriach. Ostatnio na siedzibie pana Głódzia. Pomnik Jankowskiego aktualizowałyśmy na pomnik hańby KK.

MK: Zrobiłyśmy także przemarsz z trumną przez cały Gdańsk – Requiem dla Praw Kobiet. To była taka symboliczna śmierć praw kobiet. Ale nie na zawsze.

JK: Podczas Marszu dla Życia i Rodziny stałyśmy z kontrą „Łańcuch Życia” przed Kościołem Mariackim. Miałyśmy hasła: „Tolerancja chroni życie”, „Kochajmy kobiety narodzone”, „Molestowanie to nie kochanie”, „Bóg dał nam wolną wolę” itd. To był nasz wyraz sprzeciwu wobec zawłaszczania pojęć związanych z miłością, rodzinami. Ja byłam Maryją z napisem „Duch Święty mnie zapytał, czy chcę”.

AŁ: Były dwie dziewczyny w strojach ślubnych, opasane tęczową flagą, z napisem „My też jesteśmy rodziną”. Co ciekawe, najwięcej złych słów usłyszałyśmy wtedy nie od narodowców, ale od starszych ludzi. Młodzi krzyczeli „Chodźcie z nami!”, za to starsi nas opluwali, wyzywali od czarownic, życzyli śmierci. Wszystkie te hasła, że dzieci są bite, gwałcone przez księży, nie były dla nich tak obraźliwe jak dwie nasze koleżanki opasane tęczową flagą.

Wiele nieheteronormatywnych kobiet tworzy Dziewuchy Dziewuchom?

AŁ: Nie pytamy o orientację. Jeśli same powiedzą, to wiemy, ale zakładamy, że o części z tych osób nie wiemy.

JK: Nie lubię opowiadania o swojej czy czyjejś orientacji seksualnej. To nie ma nic do rzeczy, bo człowiek to człowiek. Nigdy nie odpowiadam na to pytanie i nikogo nie pytam. Nie wtrącam się w cudzą seksualność i nie opowiadam o cudzej orientacji, bo ma to dla mnie znaczenie tylko w sytuacji intymnej, w której uczestniczę. Ludzka seksualność niech się przejawia swobodnie, tak jak ludzie sami decydują. Dla mnie taka czy inna orientacja niczego nie zmienia.

Jak to jest, że wasze wcześniejsze akcje nie cieszyły się takim zainteresowaniem mediów, a na tę ostatnią wszyscy się rzucili?

JK: To nie było nasze pierwsze wystąpienie z Królewską Waginą. Sam pomysł powstał przed Manifą w 2018 r. z hasła „Królestwo jest moje”. Chciałyśmy znaleźć prosty symbol i tak nam się objawiło: to serce, ta wagina i ta korona.

AŁ: Na niektórych happeningach nosiłyśmy korony.

JK: To symbol naszej wolności, świętości kobiecego ciała, celebrowania kobiecości. Uznajemy, że kobiety są istotami boskimi. Co nie oznacza, że odmawiamy boskości mężczyznom czy świętości ich ciałom, po prostu wydobywamy z zapomnienia fakt, że kobiece ciało jest boskie w każdej formie. Wychodząc z tym na ulicę, zajmujemy sobą miejsce, pozwalamy sobie na swobodne przejawianie się we wspólnym świecie. Zależy nam, żeby kobiety zobaczyły swe piękno, swą boskość, nie czekały na pozwolenie, by być sobą, same siebie definiowały. I nie wstydziły się, że mają cipkę. Bo zajebiście jest być kobietą. To jest wielka moc, magia i siła. Z Królewską Waginą byłyśmy na pierwszej „Chryi” pod Radiem Maryja, na urodzinach Rydzyka. Artystyczna procesja na cześć jubilata.. Przebrane w białe sukienki, ale z czarnymi welonami, sypałyśmy symboliczne kwiatki, dzwoniłyśmy dzwonkami. Było kadzidło i obraz ojca dyrektora tonący w kwiatach. O wiele więcej odniesień do rytuałów religijnych niż w Gdańsku. I to nikogo nie obraziło.

AŁ: Myślę, że tym razem ktoś rzucił interpretację, która była wystarczająco skandaliczna, i poszło.

JK: Plus: zainteresowanie mediów zależy też od kontekstu. W tym przypadku były to przegrane wybory dla KE, więc trzeba było znaleźć winnych.

MK: I obwiniono Sekielskiego, Wiosnę, Razem i nas.

AŁ: Po ostatniej akcji przeciw pedofilii w Kościele zauważyłyśmy jeszcze jedną rzecz: mediami rządzi zasada kopiuj-wklej. Udzieliłyśmy wtedy wywiadu i w wersji pisanej znalazł się błąd: na jednym z kartonów, które trzymałyśmy, był fragment o honorze żołnierza, a oni napisali „humor żołnierza”. I potem wszędzie, w każdym medium to się powtórzyło. Żaden redaktor się nie zorientował, chociaż przy artykułach były zdjęcia, na których było to wyraźnie napisane. I tak samo było z waginą. Wszędzie był ten sam tekst, że to imitacja świętego sakramentu. Nikt się nawet nie wysilił, żeby to napisać własnymi słowami. Bodaj jedna osoba napisała, że zostało to odebrane jako świętokradztwo przez uczestników. A cała reszta bezrefl eksyjnie powtarzała, to była parodia i że taka była intencja.

 O Królewskiej Waginie dyskutuje się też w społeczności LGBTI. Wiele osób was broni, ale zdarzają się też głosy krytyczne: że jednak walcząc o akceptację, trzeba się samoograniczać.

JK: Walka o prawa kobiet też miała czas szukania akceptacji. Okazało się jednak, że tylko zdecydowana postawa, nieproszenie i nieskamlenie, uznanie i wzięcie swoich praw powoduje, że się je ma. Rozumiem strach niektórych ludzi, bo sytuacja staje się bardzo niebezpieczna. Udowadnianie uprzywilejowanej większości, że jesteśmy ludźmi, nie wielbłądami, zabieganie o ich akceptację jest uznaniem nierówności. Przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi. A równe prawa to nie przywilej. To jest schemat rodem z przemocowej rodziny: nie ruszajmy oprawcy, nie drażnijmy go, to może nie będzie gorzej, może kiedyś zrozumie. Wychodzenie z przemocy polega na tym, że zaczyna mówić się o niej głośno. Trzeba przeciwstawiać się Kościołowi, jakkolwiek potężny się wydaje, bo szambo nienawiści i dyskryminacji wybija właśnie z tej instytucji. Nie ma co się pieścić z abstrakcyjnymi uczuciami religijnymi.

Zarzucono wam też wykluczanie osób trans.

AŁ: Zawsze można się do czegoś przyczepić. Gdy na Netfliksie pojawił się fi lm o anoreksji, to były pytania: a czemu nie o bulimii, czemu nie o otyłości, przecież to też są zaburzenia odżywiania. No bo to jest fi lm o anoreksji po prostu! A u nas była po prostu wagina. Tam nie było nic transfobicznego. To była wagina, bo my idące w tym pochodzie mamy waginy i chciałyśmy pokazać nasze rozumienie naszej kobiecości. Nie możemy wyrażać wszystkich. Reprezentujemy siebie.

JK: Kobiety nie są traktowane na równi z mężczyznami. Te, co się urodziły z waginą czy bez. Tą jedną rzeczą, cipką, w sercu i koronie, ze wstążkami, zajęłyśmy sobą przestrzeń, bo mamy do tego prawo. Wszyscy jesteśmy równi i równe.

MK: Nie będziemy przepraszać za waginę.

Dużo mówicie o agresji. Nie da się nie zauważyć, że ona od kilku lat narasta, podziały w społeczeństwie są coraz większe. Jak to się waszym zdaniem skończy?

AŁ: Wiesz, że Marsz Równości w Gdańsku został zmuszony do zmiany trasy z powodu garstki nacjonalistów z hasłem nawołującym do zabijania ludzi LGBT? Policja ich nie zniosła za rączki i nóżki z tej trasy, tak jak to robi w przypadku aktywistów chcących zablokować przemarsze narodowców, tylko przekierowała pokojowy marsz przyjaźnie nastawionych ludzi! Wkurzyły mnie słowa pani prezydent Dulkiewicz, że cofnęłyśmy o lata świetlne całą dyskusję o równości. Bo żadne homofobiczne hasła na mieście, żadne przemarsze ONR-u, żadne działania Solidarności w Gdańsku, to, co robi fundacja Pro Prawo do Życia, to przecież nie ma żadnego wpływu na dyskusję o równości. Wagina ma!

MK: Po tym Marszu napisałyśmy list do pani Dulkiewicz i pana Karnowskiego o wszystkich sytuacjach, które działy się w Trójmieście. O homofobusie, o zbieraniu podpisów pod „Stop pedofilii”, o szerzeniu kłamstw, że osoby nieheteronormatywne są pedofilami. Nie było żadnej reakcji.

JK: Bo to niby my szłyśmy z nienawiścią, a tam była czysta miłość. Jeżeli coś ma się zmienić, to trzeba reagować i przestać się bać, że to kogoś urazi. Jeżeli w świadomości społecznej przejawy przemocy będą jasno określone, ofi ary będą chronione a nie oskarżane, ponoszenie odpowiedzialności sprawców za swoje czyny oczywiste, a reagowanie na przemoc powszechne – będzie szansa, że nawet jeśli nie zmieni się władza, to będzie mogła się zmienić sytuacja.

Mimo wszystko Aleksandra Dulkiewicz jest uważana raczej za sojuszniczkę osob LGBTI.

AŁ: Osoby będące u władzy zawsze warto mieć po swojej stronie, natomiast trudno ocenić, czy to są faktyczni sojusznicy. Czyny mówią więcej, niż słowa. To, co robi prezydent Trzaskowski, jest fajne, z drugiej strony musi poruszać się w pewnych granicach.

JK: Mam inne podejście. Politycy i ludzie u władzy zapomnieli, że pracują dla nas. To jest system patriarchalny, hierarchiczny i jako taki jest przestarzały, i ta cywilizacja musi upaść. Albo zdechniemy wszyscy, bo pchamy Ziemię ku zagładzie, albo rzeczywiście będziemy musieli zmienić system. W zeszłym roku na demonstracji pod Senatem, którą wspierałyśmy jako Ogólnopolski Strajk Kobiet, uderzyła nas czołobitność wobec polityków: przychodził któryś, to przerywano wszystko. „Pojawił się pan senator, podziękujmy, że jest z nami…”. On kurde pracuje dla nas! My jesteśmy jego szefami, dlaczego mamy mu się kłaniać w pas? Tylko my, kobiety, miałyśmy odwagę powiedzieć to głośno.

Podsumowując: nie przepraszacie i wagina idzie dalej?

AŁ: Po tej akcji dostałyśmy wiele wyrazów wsparcia i gratulacji w wiadomościach prywatnych. Hejt głównie był w komentarzach. Natomiast zdarzyła się taka jedna informacja, która mnie poruszyła, gdzie pan napisał, że dzięki naszej waginie ojciec go znowu nienawidzi. Znalazł pewnego rodzaju wymówkę, bo nie chciał na swojego ojca złego słowa powiedzieć. Odpisałam, że przykro nam, że rodzina go nie akceptuje i że życzymy mu wszystkiego dobrego. Nie odpowiedział. Ale może to jest pomysł na test, czy ktoś rzeczywiście kogoś akceptuje. Będziemy pojawiać się z waginą….

MK: Właśnie narodził się pomysł na nową akcją.

JK: Waginomierz.  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„MĘSKA NARZECZONA” Z WROCŁAWIA

Sobota, 8 grudnia 1906 r. W leżącym na peryferiach państwa niemieckiego mieście Breslau, jak wówczas nazywano Wrocław, wybucha obyczajowy skandal, o którym będą pisać gazety. Pewna zamożna kobieta pada martwa w obecności lekarza. Nie tylko okazuje się, że przyczyną śmierci była trucizna, ale również, że pod wytworną suknią kryło się ciało mężczyzny.

Tekst: Mathias Foit

 

 

Trwającej kilka miesięcy medialnej sensacji zawdzięczamy niezwykłą historię prawdopodobnie jednej z pierwszych znanych z imienia osób transpłciowych w Europie Środkowo- -Wschodniej, której życie swój tragiczny finał znalazło właśnie we Wrocławiu. Mowa o hrabinie Dinie Almie de Paradedzie, która poznawszy w Paryżu Edgara Töpfera, nauczyciela z Wrocławia, zaręczyła się z nim i przeprowadziła do jego rodzinnego miasta. Urodzona w 1871 r. jako Alfred (bądź Alfredo) H., Dina była jednym z co najmniej dwójki dzieci (miała brata) pewnej Brazylijki i prawdopodobnie pewnego hrabiego i hiszpańskiego konsula z Rio de Janeiro. O biologicznym ojcu Diny wiadomo niewiele – jest pewne natomiast, że, najwyraźniej po jego śmierci, jej matka wyszła ponownie za mąż za niemieckiego lekarza spod Berlina, który przebywał wówczas w Brazylii. Być może to właśnie za sprawą wpływowego ojczyma Alfred opuszcza rodzinny kontynent, by jako samozwańcza hrabina bądź markiza Dina Alma de Paradeda podbić europejskie salony.

Koronki, halki, wachlarze

Podobno już na przełomie 1899 i 1900 r. Dina była gwiazdą berlińskich bali „urningów”, czyli – w ówczesnym języku naukowo-medycznym i slangu środowiskowym – po prostu osób homoseksualnych. W rzeczywistości były to bale, na których wielu mężczyzn przebierało się za kobiety, a kobiety za mężczyzn, bez względu na identyfikację płciową czy zachowania seksualne. Cieszyły się ogromną popularnością, a berlińska policja nie tylko je tolerowała (mimo licznych obowiązujących ograniczeń i paragrafów, dotyczących m.in. obrazy moralności), ale pozwoliła uczynić z nich swoistą atrakcję, wyjątkową dla miasta i zaliczaną przez wielu przyjezdnych. To właśnie na jednym z takich bali w 1903 r. poznał Dinę Magnus Hirszfeld – pionier nowoczesnych badań nad seksualnością i jeden z liderów niemieckiego ruchu emancypacyjnego na rzecz mniejszości psychoseksualnych. Spotkanie musiało na nim zrobić ogromne wrażenie, bo w swoich pismach wspomina je kilkakrotnie, ze szczegółami opisując prezencję swojej rozmówczyni. I tak, tego wieczoru Dina miała mieć na sobie wytworną paryską suknię wieczorową z czerwonego jedwabiu, z kosztownymi koronkami, której wartość wartość miała przekraczać dwa tysiące franków. Co ciekawe, to właśnie Hirszfeld miał zainicjować rozmowę z hrabiną, która wzbudzała wtedy duże zainteresowanie w miejscowych kręgach towarzyskich, zaś lokal, w którym znalazła się z niemieckim uczonym, miał być przez nią regularnie odwiedzany.

W innych źródłach odnajdujemy dalsze informacje na temat wyglądu, osobowości, a nawet (a może zwłaszcza) garderoby Diny. Jej szafa miała być wypełniona najkosztowniejszymi przyborami toaletowymi takimi jak srebrne szczotki do włosów opatrzone inicjałami „A.P.” (prawdopodobnie od Alfred(o) Paradeda) czy okazały wachlarz z kości słoniowej. Oprócz tego w jej posiadaniu była na przykład „jasna, lekka suknia wieczorowa” z Irlandii, w całości haftowana ręcznie, której wartość miała przekraczać trzy tysiące franków; bluzka z białego jedwabiu z „wytworną, ręcznie wykonaną koronką”; „wykwintna” koronkowa chusteczka, która „w swej doskonałości może być uznana za drobne dzieło sztuki hafciarskiej”; różowa, jedwabna halka, „również zdobna w kosztowne koronki”; cała kolekcja eleganckich butów, składająca się m.in. ze złocistych półbutów, czarnych lakierków i jedwabnych pantofli; a także „wiele innych rzeczy, które nosić ma zwyczaj tylko dama o pewnej dystynkcji i smaku”. W wielu źródłach pojawiają się odwołania do wysokiej, szczupłej figury, a przede wszystkim niespotykanie wąskiej talii Diny, która miała mierzyć 152 cm, oraz jej rzekomo bardzo drobnych stóp. Co więcej, okazuje się, że Dina była kobietą wielu talentów; miała odznaczać się „stosunkowo dobrą grą na fortepianie”, „zdumiewającą” znajomością „spraw kuchennych” oraz dużą zdolnością do robótek ręcznych takich jak przygotowywanie sztucznych kwiatów czy przystrajanie damskich kapeluszy. Miała być osobą lubianą, wzbudzającą sympatię; oprócz „innych społecznych talentów” miała posiadać „wyśmienity dar opowiadania”, a początkowa nieufność i wątpliwości, które wzbudzała u nowo poznanych (przede wszystkim ze względu na swoją postawność i niski głos, którymi miała się odznaczać), miały ustępować w momencie, gdy „otwierała usta i opowiadała brazylijskie historie lub epizody z życia paryskich kręgów”. Jak pisze Hirszfeld, powołując się na opinie innych osób, „można ją było słuchać godzinami”, a każde z nią spotkanie miało być „rozkoszne”. Jednocześnie miała być osobą porywczą, łatwo popadającą w złość i bardzo zazdrosną – to właśnie tymi cechami miała się odznaczyć w stosunku do swojego przyszłego narzeczonego.

Talent i pieniądze

Z dostępnych źródeł wyłania się więc obraz markizy de Paradedy jako kobiety wytwornej, eleganckiej, świadomej swojego stylu, nierzadko rozrzutnej, wszechstronnie uzdolnionej i posiadającej znaczny majątek, mogącej pozwolić sobie na zakup drogich strojów, sukni i akcesoriów. Nie wiadomo jednak, skąd Dina miała pieniądze. Jeśli jej biologicznym ojcem faktycznie był konsul i hrabia z Rio de Janeiro, mogła odziedziczyć po nim część jego spadku. Niewykluczone również, że była na utrzymaniu swojego ojczyma. Jeśli wziąć pod uwagę rozpoznawalność i lokalną sławę Diny w Berlinie, gdyby chociaż część jej majątku pochodziła z działalności artystyczno-scenicznej w charakterze bardzo popularnego wówczas Damen-Imitator, czyli „kobiecego naśladowcy”, zwykle mężczyzny występującego na scenie w przebraniu kobiety, prototypu dzisiejszych drag queens. Damen-Imitator, w zależności od kreacji scenicznej, łączył/a w przedstawieniach elementy śpiewu, tańca i kabaretu; jednym z popularniejszych kobiecych naśladowców tamtego okresu był Berlińczyk Willi Pape, znany też jako „Voo-Doo”, który zasłynął wykonywaniem zmysłowych tańców inspirowanych Bliskim Wschodem i Bengalem, co najmniej dwukrotnie wystąpił też na deskach wrocławskiego teatru Liebicha (w listopadzie 1918 r. i trzy lata później).

Dina spędzała większość czasu w Berlinie, ale dużo też podróżowała. Jedno z zachowanych zdjęć hrabiny miało zostać zrobione w Neapolu, swą wielką miłość i ostateczny powód jej zguby poznała w Paryżu. Do stolicy Francji miała się udać krótko po spotkaniu z Hirszfeldem, a więc nie później niż w 1903-1904 r. Przyjęła tam przydomek Comtesse (hrabina) de Paradeda, miała też otoczyć się służbą i dobrami materialnymi, a jej „wytworne” mieszkanie miało gościć wiele osób, które ani przez chwilę nie domyślały się sekretu gospodyni. Nie wiadomo, gdzie i kiedy poznała narzeczonego, Edgara Töpfera, którego Hirszfeld opisuje jako „skromnego, niemieckiego nauczyciela”, przybyłego do Paryża w celu nauki języka francuskiego, ani jak długo trwała ich znajomość zanim przerodziła się w narzeczeństwo.

Jest natomiast pewne, że 28 października 1906 r. Dina opuszcza Paryż i przeprowadza się do Wrocławia, gdzie będzie mieszkała przez ponad miesiąc. W tym czasie urządza się w nowym mieszkaniu, planuje wesele oraz poznaje rodzinę i znajomych Töpfera. Wygląda też na to, że żyła w przyjaznych stosunkach z właścicielką zamieszkiwanego przez nią we Wrocławiu lokalu; wspomniana wcześniej wiedza kulinarna Diny miała być jej pomocną w kuchni, z kolei jej córka miała wynajmującą nazywać pieszczotliwie „ciocią Didi”. Ta sama gospodyni pozwoliła jej nawet przemalować i przemeblować wynajmowany przez nią pokój wedle uznania, co Dina zresztą zrobiła; zielone pokrycia mebli i tapetę zmieniła na różowe, te pierwsze dodatkowo obijając satyną, gdyż ten „ton kolorów miał jej bardziej odpowiadać”. Pomimo tego, że ukochany składa jej codzienne wizyty, Dina jest o niego bardzo zazdrosna. Nie zdobywa zaufania jego przyjaciół. Wygląda na to, że nie przypada im do gustu i od początku podają w wątpliwość jej osobowość. Podburzają Töpfera przeciwko niej. Przeprowadzają prywatne śledztwo na temat przeszłości Diny i odnajdują jej ojczyma, który niedawno wrócił z Brazylii do Niemiec. Dowiadują się od niego, że co prawda ma pasierba o imieniu Alfred, ale pasierbicy o imieniu Alma już nie.

Rozebrać się? Nigdy!

Miłość Diny do Töpfera, zagrożona przez intrygi jego znajomych, przybiera coraz to intensywniejsze i bardziej drastyczne formy; hrabina nie spuszcza go z oczu i grozi mu śmiercią, jeśli miałby zerwać zaręczyny. Gdy Töpfer ostatecznie odwołuje narzeczeństwo i składa donos na swą niedoszłą ukochaną, Dina popada w rozpacz. Według jednej z wersji, Töpfer zawiadamia policję dopiero po tym, gdy Dina próbuje włamać się do jego mieszkania, już po zerwaniu zaręczyn. Niebawem do mieszkania Diny puka komisarz policji kryminalnej, ale hrabina zachowuje spokój i powagę, co przynosi efekty – policjant nie znajduje powodów, by podjąć interwencję. Niemniej, wizyta urzędnika tak bardzo nadszarpuje jej nerwy, że wzywa do siebie swego zaufanego lekarza – ten jednak jest niedysponowany i wysyła do niej asystenta. Młody lekarz znajduje Dinę w głębokiej rozpaczy, opuszczoną przez ukochanego. Hrabina odmawia wykonania jego polecenia, by się rozebrać i poddać badaniu. Gdy jednak lekarz na to nalega, ta prosi o chwilę dla siebie i znika na moment w sąsiednim pokoju. Po kilku minutach wraca, siada przed lekarzem i, zdążywszy jeszcze oznajmić gotowość do bycia przebadaną, pada nagle na ziemię i w ciągu minuty kona w gwałtownych konwulsjach. Nieruchome ciało i zupełnie zdezorientowanego lekarza odnajduje ten sam komisarz, który wcześniej odwiedził Dinę, tym razem z nakazem aresztowania.

Historia ta musiała wstrząsnąć opinią publiczną, bo oprócz prasy wrocławskiej pojawiła się jeszcze co najmniej w gazetach w Berlinie. O „męskiej narzeczonej z Wrocławia”, jak ją powszechnie nazywano z braku znajomości odpowiedniej terminologii, pisano nawet na pierwszej stronie w niemieckojęzycznej „Trybunie Indiany” (Indiana Tribüne) w USA i w nowozelandzkiej Poverty Bay Herald. Na fali zainteresowania historią hrabiny de Paradedy powstały nawet dwie książki – Tagebuch einer männlichen Braut („Pamiętnik męskiej narzeczonej”) Waltera Homanna i Mein Zimmerherr Marie Röhmer, rzekomej właścicielki wynajmowanego przez Dinę mieszkania. O ile wersja Homanna, mimo zapewnień autora o prawdziwości opisywanych wydarzeń, jest fikcyjna i przedstawia zupełnie inną postać, jedynie inspirowaną Diną, o tyle wersja Röhmer wygląda na autentyczną. Z drugiej strony, wiele jej fragmentów przypomina treść artykułów z niemieckich gazet opublikowanych krótko po tragedii, możliwym jest więc, że swą opowieść Röhmer skonstruowała na podstawie relacji dziennikarskich. W każdym razie, fakt opublikowania dwóch książek odwołujących się do historii „męskiej narzeczonej” potwierdza jej medialną nośność i zainteresowanie, jakim cieszyła się jeszcze wiele miesięcy po fakcie.

Po raz ostatni gazety wspomniały o Dinie w lutym 1907 r., kiedy ogłoszono we Wrocławiu wyprzedaż pozostawionych przez nią przedmiotów. Kilka dni po tragedii, o komentarz na temat przypadku „męskiej narzeczonej” berlińska prasa poprosiła Hirszfelda, którego przedstawiono jako eksperta w dziedzinie studiów nad seksualnością. Oprócz wspomnienia okoliczności poznania hrabiny de Paradedy i wrażenia, jakie na nim zrobiła, niemiecki uczony pozwala sobie na bardziej naukową refl eksję i wyróżnia dwa typy mężczyzn, którzy przebierają się za kobiety: jedni mieliby to czynić z przyczyn fetyszystycznych, okazjonalnie, nie czując przy tym z reguły pożądania w stosunku do innych mężczyzn, zaś drudzy – do których zalicza Dinę – czują większą potrzebę identyfikacji z tradycyjnym kobiecym ubiorem, wyglądem i zachowaniem, a przy tym często odczuwają pociąg do mężczyzn.

Niezwykła historia życia i nieszczęśliwej miłości Diny, strach przed odkryciem cielesności i tragiczna decyzja o odebraniu sobie życia w obronie tajemnicy pozwalają przypuszczać, że identyfi kowała się z płcią kobiecą. Jeśli dodamy do tego kwestię jej etniczności i pochodzenia, otrzymujemy skomplikowany, złożony i fascynujący portret latynoskiej trans kobiety, migrantki, a także kosmopolitki, dla której ani Ocean Atlantycki ani granice europejskie nie stanowiły przeszkód w poszukiwaniu szczęścia, miłości i spełnienia.    

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

POZBIERAŁEM SIĘ

O tym, jak był molestowany przez księdza i o tym, jak opowiedział swą historię publicznie, a także o jego własnym atelier fryzjerskim w Strzelcach Opolskich i o Marcinie, z którym status związku brzmi: „To skomplikowane”, z DARIUSZEM KOŁODZIEJEM rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Ewelina Kożuchowicz, Photobyevelone

 

Wystąpiłeś na żywo przed kamerami TV, opowiedziałeś o tym, że byłeś molestowany przez księdza. Z twarzą, z nazwiskiem. Żaden facet w Polsce nie zdecydował się na taki krok przed tobą. Masz 21 lat. Dla mnie jesteś mega twardzielem.

Dzięki. Bardzo się stresowałem podczas tamtej rozmowy w TVN24.

Poszło ci świetnie. Dlaczego postanowiłeś złamać tabu?

Prawie wszystkie pokrzywdzone przez księży osoby zamykają się w sobie, cierpią na depresję, niektóre wręcz próbują się targnąć na własne życie. Siedzą cicho i przez to nic się nie zmienia. Skoro ja, jak widać, pozbierałem się, to pomyślałem, że muszę to wykorzystać, inaczej dalej będzie zamiatanie pod dywan.

Zostałeś ministrantem z własnej potrzeby, czy może np. rodzice cię zachęcali?

Zdecydowanie z własnej potrzeby. Gdy miałem 11 lat, byłem bardzo, bardzo religijnym chłopcem. Cały czas myślałem, że pójdę do seminarium. Do kościoła jeździłem codziennie, czasem dwa razy. Ostatnio na snapchata wstawiłem wygrzebany przypadkiem mój plan dnia z tamtych czasów. 4 rano: pobudka, 4:30 – różaniec, 5:20 – godzinki w Radiu Maryja, 6:30 – msza, potem szkoła, po szkole kapliczka w ogródku i wieczorem druga msza. Kończyłem dzień apelem jasnogórskim o 21 i drugim różańcem.

Kapliczka w ogródku? Sam sobie ją zrobiłem. Modliłem się tam, miałem swoje kury, dla których niby odprawiałem msze (uśmiech). Żyłem trochę we własnym świecie. To było gdzieś w trakcie procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II – byłem na czuwaniu i wtedy zagadnąłem księdza Mariusza, że chciałbym zostać ministrantem. Zrobił mi przyspieszony kurs (bo już było po terminach naboru) i udało się. Wsiąkłem od razu.

Co było w tym takiego pociągającego?

To, że nie uczestniczę we mszy jak zwykły wierny, który może wyłącznie obserwować, co się dzieje i czasem odpowiadać księdzu znanymi formułami, tylko współtworzę całą celebrację. Przychodzę wcześniej, przygotowuję kielich, wsypuję do niego komunikanty, nakładam obrus na ołtarz… Jestem bliżej.

Ksiądz Mariusz zauważył twoje zaangażowanie?

Przylgnął, można powiedzieć, bardzo szybko. Widywaliśmy się codziennie, zagadywał w zakrystii o szkołę, o rodzinę. Stopniowo stał się przyjacielem naszej rodziny. Do nas do Gąsiorowic przyjeżdżał na katechezę do przedszkola, zaczął wpadać na grilla, na herbatkę, na obiad. To było normalne, wielu księży ma takie zaprzyjaźnione rodziny.

Nic nie wyczułeś niepokojącego?

Miał jakieś żarciki specyficzne, ale… Pierwszy raz poczułem się z nim nieswojo, gdy w samochodzie włączył jakąś pogadankę pani seksuolog o masturbacji, o dojrzewaniu.

Do molestowania doszło, gdy miałeś 13 lat.

To było jakoś w okolicach moich urodzin, które mam 9 czerwca. Ksiądz Mariusz zaproponował, że w ramach prezentu zabierze mnie na dzień do spa do Głuchołazów.

Ciebie samego?

Tak. Gdy tam pojechaliśmy, okazało się, że wynajął całe spa tylko dla nas dwóch. Poczułem się niekomfortowo. Rozebrał się do naga i powiedział, bym zrobił to samo, ale jednak zostałem w majtkach, wstydziłem się. A kąpielówek nawet nie wziąłem. Potem ciągle za mną łaził, denerwowało mnie to. Wyszedłem z jednej sauny i wszedłem do drugiej – on zaraz za mną. Ale tam do niczego nie doszło. Potem coś zjedliśmy. Wracaliśmy wieczorem i ksiądz powiedział, że jest bardzo zmęczony i musi odpocząć, zdrzemnąć się – mimo że do domu nie było już daleko (Głuchołazy leżą ok. 90 km od Gąsiorowic – przyp. „Replika”). Była mniej więcej godzina 22. Jechaliśmy przez las i skręcił w leśną ścieżkę, jechał nią jakiś czas, w końcu zatrzymał się, rozłożył siedzenia… (twarz Darka tężeje) No i wtedy to się stało.

Jesteś w stanie to opowiedzieć? Wolałbym nie. Ostatnio raz opowiadałem na konferencji w Sejmie i mi wystarczy.

Co było potem? Jak się czułeś? Dziwnie. Źle. Nie wiedziałem, co myśleć. On usnął, ja nie mogłem. Potem odwiózł mnie do domu. Dwa miesiące później powiedziałem mamie.

Wiele ofiar molestowania zaczyna mowić dopiero po latach.

Wcale się temu nie dziwię. Gdy w Fundacji „Nie Lękajcie Się” przeczytałem relacje ofiar, stwierdziłem, że mój przypadek to jest pikuś. U mnie to był tylko raz, a często molestowanie trwa latami. Gwałty, jakieś przywiązywanie, ciąże nastoletnich dziewczyn, które ksiądz każe usuwać… Wtedy mama szybko zauważyła, że coś jest ze mną nie tak. Płakałem jakby bez powodu, byłem wytrącony z równowagi. W końcu wyprosiła, bym powiedział i wyrzuciłem to z siebie.

Mama ci uwierzyła.

Od razu. W wielu przypadkach rodzice nie wierzą i wtedy koszmar trwa dalej. Mama się przeraziła i wściekła. Chciała od razu iść do księdza i się z nim rozprawić, ja zasugerowałem, by jechać do biskupa i tak zrobiliśmy. Biskup był w szoku. Był w naszej diecezji od niedawna, powiedział, że to jego pierwsza sprawa tego typu. Sprawdził, co mówiliśmy. Ksiądz Mariusz podobno przyznał się, zresztą również co do innych ministrantów, ale nie znam tych innych spraw. Biskup odradził nam, byśmy szli na policję. Powiedział, że zgłosi to do Stolicy Apostolskiej i oni się tym zajmą, a my mamy postarać się zapomnieć. I tak minęło 6 lat. W 2017 r. zadzwonił do nas inny ksiądz i powiedział, że sprawa jest zgłoszona do prokuratury. Odbył się w końcu proces, ksiądz został skazany, wyrok na razie nie jest prawomocny.

 

Foto: Ewelina Kożuchowicz, Photobyevelone

 

Darek, twój pierwszy kontakt seksualny to było molestowanie. Czy wtedy miałeś już jakąś seksualność, odczuwałeś, że ktoś ci się podoba w erotyczny sposób? Cokolwiek myślałeś o tych sprawach?

Nie przypominam sobie, nie.

Jesteś gejem, prawda?

(Darek uśmiecha się) Tak (przeczesuje ręką farbowane włosy) Nie widać? (śmiech)

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałeś?

Nie.

Jest taka homofobiczna teoria, że gejem można „zostać, gdy uwiedzie cię starszy facet. Tak się zastanawiam, że jeśli o niej słyszałeś, to mogła ci namieszać w głowie – że może to przez tamto zdarzenie masz homoseksualną orientację.

Na szczęście tego nie połączyłem. Nie wiadomo, skąd się bierze, że jednej osobie bardziej podobają się mężczyźni, a innej kobiety. Był taki okres kilka lat temu, że każdy kolega musiał mieć dziewczynę, a każda koleżanka chłopaka, na zasadzie przymusu prawie – i ja wtedy też miałem dziewczynę przez chwilę, ale szybko zorientowałem się, że to nie jest dla mnie droga. Moja orientacja wyszła jakoś tak „samoistnie”. Poznałem chłopaka, z którym zacząłem dużo przebywać. Przyprowadzałem go do domu, spaliśmy w jednym łóżku. Rodzice i bracia przyjęli naturalnie, że to nie jest tylko przyjaciel. Jakby już wiedzieli wcześniej, jak ze mną jest.

Porozmawiajmy o twoim zawodzie.

Włosy robię. Właśnie, widzisz? Jak w stereotypie: fryzjer gej! (uśmiech)

Założyłeś własny zakład w Strzelcach Opolskich. W wieku 20 lat. Nieźle. Jak to się stało?

U nas w opolskim młodzi ludzie po zawodówce albo siedzą w domu u rodziców dopóki ich nie wyrzucą, by zaczęli zarabiać, albo wyjeżdżają do Niemiec. A ja wyprowadziłem się do stolicy.

Do pracy?

Tak, dostałem się do jednego z lepszych fryzjerów.

Podobało ci się?

Tak… Tylko denerwowało mnie, że nie mogę robić po swojemu. Musiałem używać takich kosmetyków, jakich chciał szef, takiego lakieru, jaki chciał szef. Nie lubię, jak mi się zabrania, gdy mam własne pomysły (uśmiech).

Ale coś ci chyba jednak ta Warszawa dała.

Marcina mi dała. (Naszej rozmowie cały czas przysłuchuje się Marcin, bardzo ładny blondyn z fantazyjnymi dredami, mniej więcej rówieśnik Darka. Nie jestem pewny, kim dla Darka jest, więc korzystam z okazji, by zapytać).

Marcin to twój chłopak?

Były. Choć nie do końca wiadomo, czy były. Coś próbujemy odbudować. Status związku: „To skomplikowane” (śmiech) Wróciliśmy niedawno z wakacji w Egipcie, świętowaliśmy tam moje 21. urodziny. A dwudziestkę świętowałem na Paradzie w Warszawie, też z Marcinem.

To coś może jeszcze z tego będzie. Jak się poznaliście?

Marcin: Są dwie wersje: wersja prawdziwa i wersja Darka (śmiech). On twierdzi, że to ja pierwszy na Grindrze zagadałem, a ja – że on.

Marcin, a te dredy kto ci robił?

Darek: Oczywiście, że ja. Ale one są tylko na dziś, tak dla fantazji.

Dobrze ci idzie w pracy?

D: Aż za dobrze! Dziś nawet też musiałem lecieć (rozmawiamy w niedzielę – przyp. MK).

Darek, jesteś 21-latkiem z własnym biznesem, ambitnym i odważnym

M: …to wyjaśnia, dlaczego ja się tak uparłem na niego (śmiech). Jestem najbardziej upartym facetem na świecie! Wydaje mi się, że Darek w Warszawie zobaczył inne podejście do samodzielności, do życia w ogóle i dlatego taki nowoczesny zakład w Strzelcach otworzył. D: Dobrze, że rozmawiamy o takich zwykłych sprawach, a nie tylko o molestowaniu, bo ja przecież mam normalne życie. Niektórym się wydaje, że skoro byłem molestowany, to „powinienem” cały czas się zamartwiać i, nie wiem, patrzeć bez końca w sufi t ze smutną miną, albo płakać co chwila.

A minę masz właśnie wesołą. Z jakimi reakcjami spotkałeś się po tych wystąpieniach w mediach?

D: To ciekawe jest. Gdy wcześniej na FB pisałem, że byłem molestowany przez księdza, to dużo ludzi mi nie wierzyło. Jak poszło w TV, to uwierzyli. Na jednej imprezie w Strzelcach jeden typek dresik podszedł do mnie i mówi: „Miałem do twojego zakładu nie przychodzić, ale teraz przyjdę”. Natomiast w Katowicach na dworcu jakichś dwóch łebków mijałem, gdy jeden do drugiego powiedział: „O, patrz, to ten niedoruchany przez księdza”. Ale poza tym, to właściwie same pozytywne reakcje. Niektórzy na ulicy podchodzą, ściskają, gratulują odwagi. Poza tym dostałem mnóstwo wiadomości od osób, które też były pokrzywdzone przez księży. W Fundacji „Nie Lękajcie Się” lawina była. Ja sam zauważam, że im częściej mówię o tamtej sprawie, tym jest łatwiej, ona staje się odległa i boli mniej.

Jesteś nadal religijny?

Wiary w Boga nie straciłem, ale od kościoła i księży trzymam się z daleka

Co byś powiedział Czytelni(cz)kom „Repliki” na koniec?

(Marcin odszedł kilka metrów dalej, ale słyszy i krzyczy) Żeby się nie bali!

Darek: Tak. Żeby się nie bali.  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

MÓJ ROLLER-COASTER

 

Foto: Wojciech Jureczko

 

Od redakcji: Matt Freeman jest Polakiem mieszkającym od 7 lat w Londynie. Wyjaśnienie, skąd ma angielsko brzmiące imię i nazwisko, znajdziecie w wywiadzie na następnych stronach. Matt przysłał nam poniższy tekst – to krótka, przejmująca opowieść o chwili, w której dowiedział się, że żyje z HIV. Chcieliśmy opatrzyć tekst notką o autorze, umówiliśmy się z Mattem na rozmowę. Szybko okazało się, że notka będzie niewystarczająca. Historia Matta to temat nie tylko na wywiad, ale na całą książkę lub fi lm. Który zapewne nigdy nie powstanie. Choć powinien.

30 marca 2017 r. Siedzę sobie w poczekalni jednej z londyńskich klinik. Dumny i zadowolony, bo dotarłem przed godziną 19, czyli na czas, a zwykle wszędzie się spóźniam.

Hm… Jest na kogo popatrzeć

Rozglądam się. Hm… Jest na kogo popatrzeć. Tuż obok mnie z prawej – seksowny, wysoki. Centralnie naprzeciw – klasycznie przystojny. Z lewej – słodziak ładnie wyrzeźbiony. W rogu – daddy.

Witam, Matt, proszę za mną – wyrywa mnie z kontemplacji głos pielęgniarki, która okaże się cudowną kobietą z wielkim sercem. Jestem umówiony na test na HIV, zwykłe pobranie krwi. Takie samo, jak w lutym i takie samo jak wcześniej w styczniu. Siadam w fotelu obok okna, które wychodzi na Dean Street, wypełnioną turystami ulicę dzielnicy Soho.

Zdejmuję marynarkę, a pani potwierdza moje dane. Przygotowując testy, gawędzi ze mną: Jak twój dzień, Matt? Dobrze go pamiętam. Pogoda jak na marzec była piękna. Drzewa pokryły już minikwiatki w śnieżnobiałym kolorze, wiatr roznosił ich zapach.

Z podziwem obserwowałem sprawność pielęgniarki. Buteleczki, etykietki, wszystko w porządku. Wyciągnąłem lewą rękę, wysuwając palec wskazujący. Jedna chwila – i już po ukłuciu, pobrana krew przy użyciu plastikowej pipety ląduje na płytce do testowania, na której, po zmieszaniu krwi z kroplą innej substancji, pokaże się wynik.

Tik-tak, tik-tak

Gotowe! Teraz tylko kilka minut oczekiwania i zaraz będę mógł potwierdzić mój „negatywny status HIV”.

Stukam palcami o biurko, zegar tyka.

Tik-tak, tik-tak.

Jest 19.19. Pani unosi tackę.

Tik-tak, tik-tak.

Patrzy na nią z bliska. Odkłada na biurko.

Tik-tak, tik-tak.

Unosi głowę, spogląda mi prosto w oczy. Nigdy tego spojrzenia nie zapomnę. Tego smutku, który wypełnił całą jej twarz i całkowicie mnie zamroził. No powiedz mi w końcu! Muszę wiedzieć! Szybciej! Jaki jest wynik?! Zaczynam się trząść.

Tik-tak, tik-tak.

Czas się wywraca, tykanie wskazówek słyszę tak, jakby ktoś walił w perkusję, a jednocześnie przechodzę na slow motion mode. Napięcie rośnie, w głowie jedna myśl zabija drugą, armia cała i strzelanina jak na wojnie.

Tik-tak tik-tak.

Krople potu spływają mi po czole.

„Matt, bardzo mi przykro…”

Minęła wieczność. Na zegarze jest 19.20, gdy padają słowa, których też nigdy nie zapomnę:

Matt, naprawdę bardzo mi przykro, ale twój test pokazuje dwa paski, co oznacza, że masz HIV, twój wynik jest pozytywny. Dla potwierdzenia, zrobię jeszcze jedno badanie, które jest bardziej dokładne, zajmie nam około 30 minut.

Zegar dalej tykał, ale ja czułem, że moje życie właśnie się zatrzymało. Jakbym tkwił w pomieszczeniu bez drzwi. Tylko ja i natłok myśli.

30 marca 2017 r. moje życie zmieniło się radykalnie i na zawsze.

Potem wyjaśniano mi moją reakcję. A więc:

– zaprzeczałem wynikom testu z uczuciem wstrętu do samego siebie (jak prawie każdy): To nie może być prawda! Żartujesz sobie ze mnie?! Jesteś pewna?! To pewnie pomyłka!

– byłem zirytowany słowami pielęgniarki, zadając sobie nieustannie pytanie: „Co teraz zrobię?”

Fotel, w którym siedziałem, zamienił się w wagonik roller-coastera pełnego emocji i bez pasów bezpieczeństwa. Jakby ktoś zwolnił hamulce, moje ciało, moje myśli zaczynały swobodnie spadać, rozbijając się na kawałki. Czułem, jakby mój czas dobiegł końca. A w tych szczątkach – straszne poczucie winy i głęboki wstyd. Pomyślałem, że utonę we łzach już na zawsze. Nie potrafiłem sobie wyobrazić siebie żyjącego z HIV, byłem przerażony tym, jak ludzie teraz będą mnie odbierać. Nawet nie próbowałem powstrzymywać płaczu, on dział się sam.

Jak sobie poradzę z tym wszystkim? Z tą nienawiścią, z tym odrzuceniem, z tym piętnem? Czy będę w stanie wykorzystać dobro, które jednak też mnie otacza?

Poddać się? Nie ma opcji

HIV stał się moim przebudzeniem. Dorosłem, wziąłem odpowiedzialność za siebie i za swoje zdrowie. Wszyscy robimy błędy, wszyscy podejmujemy złe decyzje. Potem ponosimy ich konsekwencje, następnie uczymy się na nich, podnosimy się i idziemy dalej. Poddanie się nie może być opcją.

Tego wieczoru doradczyni zdrowotna spędziła ze mną 2 godziny, cierpliwie wszystko tłumacząc, próbując pocieszyć i okazując troskę. Od tych 2 lat jest ze mną.

Rwące rzeki łez towarzyszyły mi przez 3 miesiące od diagnozy. Na początku, gdy budziłem się każdego dnia, siadałem na brzegu łóżka i zaczynałem od modlitwy do mojej High Power (siły wyższej – przyp. „Replika”) o przebudzenie się z tego koszmaru. Potem spoglądałem w lustro i przypominałem sobie, że muszę wziąć leki.

Potem przyszły wszystkie randki-katastrofy. Niewykrywalny poziom HIV, czyli taki, przy którym nikt nie może się ode mnie zakazić, osiągnąłem bardzo szybko, ale do wielu ludzi ta wiedza nie dociera. Jak i kiedy powiedzieć facetowi, że się jest plusem?

Huśtawki uczuć, zaburzenia emocjonalne, zmiany nastroju jak w kalejdoskopie. A przy tym żelazna dyscyplina lekowa, codzienna rutyna z ustawionym przypomnieniem- alarmem.

Dziś jestem silniejszy psychicznie niż kiedykolwiek. Na tyle, że chcę dzielić się moją wiedzą i moim doświadczeniem. Najważniejszą myślą przewodnią tej całej „bitwy” jest zdolność do tego, by przebaczyć samemu sobie. Przeprosić siebie i wybaczyć. Tylko po tym można liczyć na to, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”.

To jest moje przesłanie do wszystkich, którzy żyją z HIV i jeszcze tego nie zaakceptowali. Nie masz innego wyjścia – MUSISZ zaakceptować samego siebie bez względu na to, co inni o tobie myślą, co tam sobie szepczą. Musisz pokochać siebie – człowieka żyjącego z HIV. To klucz, by ruszyć dalej na poszukiwanie szczęścia.

 

Z MATTEM FREEMANEM rozmawia MARIUSZ KURC

 

Na Facebooku funkcjonujesz jako Matt Freeman, ale pewnie naprawdę nazywasz się inaczej.

Naprawdę nazywam się Matt Freeman. Zmieniłem imię i nazwisko. To było moje symboliczne odcięcie się od przeszłości. Mieszkam w Londynie. Freeman, wolny człowiek, ma być wolny od wszelkich przeszłych traum. Nawet w akcie urodzenia mam teraz „Matt Freeman”.

Ta zmiana miała związek z HIV?

Nie.

A z czym?

Dużo spraw się złożyło.

To zacznijmy od HIV, a potem dojdziemy do reszty, ok?

Dobrze.

Ile masz lat?

W czerwcu skończyłem 25.

Z HIV żyjesz od 2 lat, niedawno napisałeś o tym otwarcie na swoim profilu. W Polsce rzadko kto robi taki coming out.

Nic się nigdy nie zmieni, jeśli nie będziemy o takich sprawach mówić. Zacząłem ten post pisać w pierwszą rocznicę mojej diagnozy, ale jednak nie dałem rady, nie byłem gotowy. Obiecałem sobie tylko, że na drugą rocznicę już opublikuję i dotrzymałem sobie słowa. Z homoseksualnością miałem dosyć podobnie – szybko zdałem sobie sprawę, że życia w ukryciu nie wytrzymam długo. W szkole wszyscy wiedzieli, że jestem gejem już gdy miałem 14 lat.

Skąd pochodzisz?

Ze Śląska. Wieś Wisła Wielka pod Pszczyną. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą.

Był hejt?

Był. Miałem włosy do ramion. Wyzywanie od pedałów – cały czas. Ale to i tak było lepsze, niż strach, co się stanie, jak ktoś odkryje. A poza tym wkurzało mnie, że chłopak może chodzić z dziewczyną za rękę, a ja z chłopakiem nie? Dlaczego?! Tym bardziej chciałem mówić: „Tak, jestem pedałem i nie zmienię się!”. Gdy miałem 15 lat, założyłem sobie profil na Fellow. Wkrótce poznałem faceta, Polaka, który mieszkał w Wielkiej Brytanii. Przyjechał do Polski, spotkaliśmy się na żywo. Zakochałem się. Gdy miałem 17 lat, zapoznałem z nim rodziców. Rok później przeprowadziłem się do niego do Londynu.

Jak rodzice zareagowali?

On jest 20 lat starszy ode mnie. Trochę mamie mina zrzedła. Postawiła warunek, że chce go poznać, jeśli ma mi pozwolić na weekendowy wypad z nim. Nie brała pod uwagę, że to będzie jej rówieśnik. Z czasem zaakceptowała, bo jakie miała wyjście?

Dlaczego w Londynie tak bardzo chciałeś się odciąć od przeszłości?

Zobaczyłem tam inny świat. W Wiśle ciągle byłem „tym pedałem”, a moja siostra chodziła z facetem pochodzenia tureckiego – też trudne do zaakceptowania dla niektórych (dziś on jest jej mężem). Rozpocząłem proces zmiany imienia i nazwiska, chciałem pokazać tacie, że mogę się odciąć. Nie zdążyłem pokazać. Tata popełnił samobójstwo 5 dni przed tym, jak dostałem nowe dokumenty.

O Boże.

Część rodziny i ludzie na wsi mówili, że to przez syna pedała i córkę, co z Turkiem jest.

Myślisz, że rzeczywiście przez to?

Nie. Jestem pewny, że chodziło o inną sprawę rodzinną. Śmierć taty spowodowała, że miesiąc później, namawiany przez mojego faceta, poszedłem na psychoterapię. Psychoterapeutka ze mną pracowała i w końcu powiedziałem jej, że byłem molestowany przez wujka, gdy miałem 5-7 lat.

5-7?

Tak. Tata wtedy wyjechał do Holandii do pracy i zdarzało się, że gdy mama nie mogła, to opiekował się mną czasami wujek. Oglądał często filmy, a ja przesz szybę w drzwiach też próbowałem coś dojrzeć… Raz mnie zaprosił do pokoju. Leciał film porno. Powiedział, żebym mu robił to, co ta pani temu panu. To robiłem. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Po jakimś czasie to stało się dla mnie normalne… A jak potem w gimnazjum miałem długie włosy, to wujek też mi docinał, że to „pedalskie”, tak samo jak rówieśnicy.

Matt, to, co mówisz, jest szokujące.

Wiem, ale wtedy tego nie wiedziałem. Gdy miałem 7 lat, molestowanie się skończyło, bo wujek dołączył do taty za granicą. I nawet za nim tęskniłem. Refleksja, co wujek wyprawiał i jaki to miało na mnie wpływ, przyszła wiele lat później. Te wspomnienia we mnie były… Pierwszemu powiedziałem mojemu facetowi. Zresztą po stosunku, bo cały czas to siedziało we mnie… Przeraził się. Zaczął namawiać mnie na terapię.

A rodzicom powiedziałeś?

Tacie powiedziałem jeszcze w dzieciństwie – odparł, że chyba z kosmosu spadłem, wujek nigdy by nie mógł czegoś takiego robić. Mamie powiedziałem dopiero, jak zacząłem chodzić na terapię. Terapia wiele mi uświadomiła i wtedy zwróciłem się do wujka, już po śmierci taty. Chciałem z nim porozmawiać, spojrzeć mu w oczy, zapytać, czy zdaje sobie sprawę, co mi zrobił. Bezskutecznie. Po kilku miesiącach złożyłem zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa, prokurator umorzył sprawę, ale odwołałem się i wtedy przesłali ją do sądu. Rozpoczął się proces. Większość rodziny i cała wieś były przeciwko mnie. Mówili: „Co z nim będzie, jak zapadnie wyrok skazujący? Co będzie, jak ten brud wyjdzie na jaw?” O niego się martwili, a jakoś tym, co mi zrobił – nie. Za mną był tylko mój facet, mama, siostra i matka chrzestna. Podczas procesu pytano mnie na przykład, jaka jest różnica między seksem oralnym z wujkiem a seksem oralnym z moim facetem. A wujek nie był w stanie się przyznać.

Jestem cały czas w szoku. Ten proces się zakończył?

Trwał trzy lata, skończył się w 2018 r. Wygrałem. W międzyczasie, po prawie 6 latach rozpadł się mój związek. Sam ledwo dawałem radę finansowo w Londynie. Wtedy… Kurczę, nie wiem, czy mówić…

Matt, to nie jest wywiad na żywo w telewizji czy radiu, będziesz miał kontrolę nad tekstem.

W lutym 2017 r., by pokryć koszty sądowe i adwokata, zacząłem eskortować. Badałem się co miesiąc. Pod koniec stycznia – wynik negatywny, pod koniec lutego też. A w marcu pozytywny.

Czyli HIV, myślisz, jest z eskortowania? Nie chcę piętnować chłopaków, którzy eskortują! Mnie się akurat to nie podobało, ale nie chcę nikogo oceniać. Godziłem się na seks bez gumy, bo wtedy zapłata była większa. Tak było. Biorę całą odpowiedzialność za siebie i za swoje złe decyzje. Nie chcę malować się jako ofiary. Tamten okres życia też jest częścią mnie. Wybaczyłem sobie. Co więcej, dzięki HIV poznałem siebie lepiej, dojrzałem, stałem się silniejszy.

A pracę seksualną należy według mnie traktować jak każdą inną.

Jasne. Tylko po prostu to nie jest zawód dla mnie.

Bo trzeba uprawiać seks z kimś, kto cię nie kręci?

Myślałem, że dam radę, bo lubię seks, ale robiłem to zupełnie mechanicznie. Szybko przekonałem się, że to jest trudna praca, w czasie seksu byłem w stanie myśleć tylko o tym, że to się zaraz skończy i wyjdę z kasą, byle tylko dotrwać. Nie miałem żadnej przyjemności, przeciwnie, działało to fatalnie na moją psychikę. Tyle, że dawało pieniądze, których potrzebowałem. Klienci byli „nie w moim typie”, jak to się mówi, dużo starsi. Ale był i taki, który wyglądał tak, że to chyba ja powinienem był jemu zapłacić (śmiech). Ale nawet z nim się nie wyluzowałem. Nie było wielu, to trwało tylko 2 miesiące. Takich, od których mogłem się zakazić, bo mieliśmy seks bez gumy, było pięciu.

Wiem z twojego tekstu, jak się czułeś po diagnozie.

Pierwszą noc przepłakałem całą. Pierwsze kilkanaście tygodni były ciężkie, załamka. Dalej: wdrożenie się w dyscyplinę brania leków ARV, nie można zapominać. W głowie ciągle głupie pytanie: „Dlaczego ja?”. Ale stanąłem na nogi. Po 4 miesiącach miałem już ilość wirusa na niewykrywalnym poziomie. Nie można się ode mnie zakazić. Wkurza mnie brak edukacji w Polsce, niedawno rozmawiałem z jedną pielęgniarką, nie miała pojęcia o istnieniu na przykład PrEPu. Tymczasem m.in. dzięki PrEPowi w Londynie ilość nowych zakażeń HIV znacznie się zmniejszyła. Poznałem jednego Polaka w Londynie przez Grindra. Przyszedł na randkę, powiedziałem mu, że mam HIV. Po prostu wyszedł. Wsiadł do samochodu i odjechał. Za 3 dni napisał do mnie z przeprosinami, że wpadł w panikę, bo „nic o tym nie wie” i czy moglibyśmy się spotkać, bo tak naprawdę chce się dowiedzieć. Nic o tym nie wie? Jak to się stało? Bo wcześniej nie chciał wiedzieć! Gejowska społeczność w Londynie jest lepiej wyedukowana, wiele osób jest na PrEPie, regularnie się bada. A z drugiej strony słyszałem od paru kolesi hetero, że ich „te sprawy” nie dotyczą, bo bzykają się tylko z laskami. Tak jakby HIV dotyczył tylko seksu gejowskiego.

Jesteś w stanie teraz utrzymać się sam w Londynie?

Tak. Jestem kucharzem i kocham to. Pracuję w jednym z renomowanych londyńskich hoteli. Czuję się w pełni samodzielnym, niezależnym człowiekiem. Na razie singlem. Fajnie byłoby się przytulić do fajnego faceta, ale wiem, że przyjdzie na to czas.

I jesteś aktywistą, w maju założyłeś stronę internetową „HIV – No Stigma” (hivnostigma.com)

Tak. Zapraszam.

Matt, dzięki za rozmowę. Miała być notka, a wyjdzie chyba wywiad.

Zastanawiam się tylko, czy fragment o eskortowaniu zostawić. Ale chyba zostawię, bo nie chcę kierować się tym, „co ludzie powiedzą”. To jest moje życie.

To jeszcze zapytam o zdjęcia. Sam wymyśliłeś ich styl. Są hot.

Jak mówiłem: nie będę ofiarą. Uwielbiam motyw skrzydeł, kupiłem sobie te skrzydła na Paradę 2 lata temu, ale byłem w takiej depresji związanej z wykryciem u mnie HIV, że nie mogłem ich założyć. Teraz mogę.

 

Foto: Wojciech Jureczko

 

Wywiad przeprowadzony w ramach projektu „Jak bezpiecznie żyć z osobą zakażoną HIV” dofinansowanego w ramach konkursu „Pozytywnie Otwarci” przez Gilead Sciences Poland. Koncepcja i opieka merytoryczna: Michał Pawlęga

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Paker

Kulturysta, wegetarianin, fryzjer, gej. Zakochany facet. „Tata” kota i psa. Z WOJCIECHEM GIERSZEWSKIM rozmawia OSKAR MAJDA

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Fryzjer – to się zgadza ze stereotypowym wyobrażeniem o gejach. Kulturysta – mniej.

Gdy byłem nastolatkiem, miałem 25 kilogramów niedowagi – i nadal intensywnie się odchudzałem.

Bo?

Bo uważałem, że jestem za gruby. Chciałem być idealnym twinkiem. Głodziłem się. Bywało, że nie jadłem po 2 – 3 dni pod rząd. Tylko kawa i papierosy. Jak w końcu zemdlałem z głodu, to zrozumiałem, że coś jest nie tak.

Twoi rodzice musieli być przerażeni.

Już, gdy miałem 18 lat, pracowałem, jednocześnie chodząc do szkoły zawodowej. Dom był dla mnie sypialnią. Wychodziłem rano, mówiąc, że jestem spóźniony i nie mam czasu na śniadanie. Wracałem późno, oznajmiałem, że nie ma siły jeść kolacji. Przez jakiś czas to działało.

Kiedy zacząłeś ćwiczyć na siłowni?

Zawsze podobali mi się wysportowani faceci. Pomyślałem, że łatwiej mi będzie poznać takiego, jeśli sam przypakuję. Na początku to była moja jedyna motywacja. Nie przypuszczałem, że jak zacznę ćwiczyć, to tak się wkręcę, że znalezienie faceta przestanie być priorytetem. Siłownia pozwoliła mi kształtować nie tylko ciało, ale i charakter. Uratowała mi życie.

Aż tak? Życie?

Mam za sobą próbę samobójczą. Po niej pomyślałem, że może przez siłownię wypocę z siebie negatywne emocje. To była dla mnie najlepsza terapia.

Czemu próbowałeś popełnić samobójstwo?

Miałem 20 lat, ćwiczyłem już przez jakiś czas, ale bez większych rezultatów, co bardzo mnie frustrowało. Na dodatek przeżyłem zawód miłosny. Niby banalna rzecz, ale znikąd nie miałem wsparcia. Rodzina nie do końca mnie akceptowała, społeczeństwo polskie było wtedy, podobnie jak obecnie, raczej wrogo nastawione do gejów. Miałem oczywiście kilkoro bliskich znajomych, ale tak naprawdę czułem, że jestem sam ze swoimi problemami. Uznałem, że samobójstwo będzie najlepszym wyjściem. Myliłem się, co uświadomiła mi jedna noc w szpitalu psychiatrycznym po tej nieudanej próbie.

Co się wtedy stało?

Zobaczyłem, że moje problemy w porównaniu z problemami innych pacjentów da się ogarnąć i to nawet bez pomocy psychiatry. Terapia by może nie zaszkodziła, ale ostatecznie nie zdecydowałem się na nią. Siłownia stała się moją terapią. Znalezienie faceta, zakochanie się przestało być takie ważne. Zacząłem skupiać się na własnej sylwetce i na tym, żeby negatywne myśli wyrzucać z siebie podczas ćwiczeń. Żeby osiągnąć cokolwiek na siłowni, potrzebne są zaangażowanie, regularne treningi i jasno wyznaczony, realny do osiągnięcia cel. Plus trzeba pilnować diety, wysypiać się. Wtedy czasu na rozmyślania i dzielenie włosa na czworo jest znacznie mniej. (śmiech) Zacząłem lepiej wyglądać, a to z kolei wpłynęło na moje poczucie własnej wartości.

Wtedy zostałeś wegetarianinem?

Nie. Wegetarianinem jestem od ponad roku. Ale myślałem o tym już dwa lata wcześniej, kiedy zacząłem przygotowywać się do zawodów kulturystycznych.

Wegetarianizm nie kłoci się z kulturystyką? Białko zwierzęce bardzo wspomaga wzrost masy mięśniowej, tak?

To prawda. Dostarczam mojemu organizmowi białka roślinnego i zwierzęcego, które staram się stopniowo ograniczać. Jeśli ktoś uważa, że nie da się zbudować masy mięśniowej, nie jedząc mięsa, jest po prostu ignorantem. To kwestia odpowiedniego doboru zamienników. Ja np. mleka nie piję od czterech lat.

Dlaczego?

Krowie mleko jest dla cielaków. Ja nie jestem cielakiem. Jestem człowiekiem. Rzeczywiście, odkąd zostałem wegetarianinem, przyrost masy mięśniowej nieznacznie się spowolnił. Mam jednak wrażenie, że jest ona lepszej jakości. Poza tym uprawa roślin nie wyniszcza tak środowiska jak hodowla zwierząt. To dla mnie ma znaczenie. Wegetarianizm i weganizm to cała filozofia, która obejmuje wiele aspektów życia. Dla mnie głównym powodem, dla którego zdecydowałem się przejść na wegetarianizm była kwestia etyczna. Razem z Kubą, moim partnerem, adoptowaliśmy dwa koty i psa. Zawsze powtarzałem, że kocham zwierzęta, ale dopiero wtedy do mnie dotarło, że jeśli tak jest naprawdę, to nie powinienem ich zjadać.

Opowiedz o swoich zwierzakach.

Pierwszego kota zaadoptowaliśmy trzy lata temu, drugiego rok później. W kolejnym roku zdecydowaliśmy się na psa.

I jak dajecie sobie radę? Zakładam, że nie jest łatwo, skoro pracujesz, regularnie ćwiczysz.

To prawda. Pracuję często 10 – 11 godzin dziennie. Ćwiczę na siłowni tak 1,5 godziny.

Ile razy w tygodniu?

Cztery. Dlatego sprawiliśmy Bamboszowi towarzystwo – Bandziora. Na początku w ogóle się nie dogadywały, z czasem zawarły pakt o nieagresji. Podzieliły się terytorium i wybrały właścicieli.

Czyli?

Ja jestem Bambosza. Kuba należał do Bandziora. Należał, bo Bandzior niedawno niestety zmarł.

A pies?

Prowadzę własny salon fryzjerski. Basię, naszego wilka, zabieram ze sobą do pracy. Klienci ją uwielbiają, a w przerwach wychodzę z nią na spacery. Zresztą zachęcam klientki i klientów, żeby wpadali do salonu z własnymi zwierzakami.

Dla niektórych pewnie byłoby to nie do pomyślenia.

Ja się zawsze lubiłem buntować przeciw schematom. Miałem 13 lat, gdy przefarbowałem włosy na czarno i zapuściłem je. Trudno dziś może w to uwierzyć, ale miałem styl emo. Androgyniczny wygląd, makijaż.

Makijaż?

Obowiązkowo. Sam go robiłem. Koleżanki komplementowały. A gdy poszedłem do szkoły fryzjerskiej, mogłem jeszcze bardziej zaszaleć z fryzurą. Przyciągałem uwagę. Ludzie nieraz patrzyli na mnie jak na kuriozum, podśmiewali się. Niby nic mnie to nie obchodziło, ale w głębi duszy bolało. Parę lat zajęło mi zrozumienie, że można być i pakerem, i fryzjerem, i wegetarianinem, i gejem.

I opiekunem zwierzaków.

Tatą. To moje biegające na czterech łapach, szczekające, miauczące dzieciaki.

Porozmawiajmy jeszcze o twoim partnerze.

Tworzymy szczęśliwą rodzinę, a przynajmniej staramy się, żeby tak było.

Dużo czasu dla siebie chyba wam nie zostaje.

Codziennie wychodzimy razem z domu o 8. rano. Kuba jedzie do Warszawy do pracy, ja idę do swojego zakładu fryzjerskiego, który jest tu, w Łodzi. Na 20. Kuba wraca do domu. Ja kończę pracę przed 20. Razem jedziemy na siłownię. W domu jesteśmy o 22. a o północy idziemy spać. Tak wygląda nasz typowy dzień. W weekendy sobie odbijamy.

Co wtedy najchętniej robicie?

No, chyba wiesz (śmiech). Odreagowujemy codzienną rutynę, że tak powiem.

(uśmiech) Koledzy z siłowni wiedzą, że jesteście parą?

Tak. Jeśli po dniu pracy spotykamy się od razu na siłowni, zazwyczaj na powitanie dajemy sobie buziaka.

Nigdy nie spotkałeś się z homofobią na siłowni?

No właśnie nie. Zachowujemy się, jak każda inna para, nie oglądamy się na innych i już. Kuba twierdzi, że raz jedyny, gdy przechodziliśmy obok jakichś chłopaków, to jeden z nich skomentował do drugiego: „To idą dwa pedały”, na co tamten odpowiedział: „Przypakowani zajebiście”. Ha! (śmiech)

A homofobia poza siłownią?

Oskar, żyjemy w homofobicznym kraju. Tyle, że ja staram się tym nie przejmować. Przy okazji dodam tylko, że homofobia nie jest domeną tylko heteryków. Ma się też dobrze wśród nas, gejów.

Czasami masz ochotę odpuścić ten niemal codzienny harmonogram ćwiczeń?

Raczej nie. Czasami, ale rzadko, gdy jestem naprawdę przemęczony, robię sobie tydzień przerwy. Jak się chce startować w zawodach kulturystycznych, trzeba się trzymać rygoru.

No właśnie. Startowałeś.

Trzy razy jak na razie. W zawodach organizowanych przez Polski Związek Kulturystyki, Fitness i Trójboju Siłowego w 2017 i 2018 roku. W pierwszych – to były debiuty – do których zostałem tragicznie przygotowany przez poprzedniego trenera. W drugich (2018) dostałem się do finału, zająłem szóste miejsce. Byłem bardzo zadowolony. W trzecich (2018) mimo świetnej formy, zająłem 15 miejsce, czyli wylądowałem na szarym końcu. Jednak to nie miało dla mnie aż takiego znaczenia. Ważne, że dzięki ćwiczeniom zaakceptowałem swoje ciało – i w ogóle siebie. Przed startem ważyłem się codziennie, teraz robię to raz w miesiącu, jeśli mi się przypomni.

Znam chłopaków, którzy ćwiczą regularnie, wyglądają świetnie, a i tak nie są zadowoleni.

Na moją samoakceptację ma też wpływ praca, którą uwielbiam. W wieku 13 lat wymarzyłem sobie, że będę fryzjerem i tak się stało.

Kogo wolisz czesać bardziej, kobiety czy mężczyzn?

Z kobietami można bardziej zaszaleć. Faceci w Polsce są dużo bardziej zachowawczy. Bardzo lubię na przykład bawić się kolorem włosów. Niestety w mojej dotychczasowej karierze tylko dwa razy zdarzyło mi się farbować włosy facetom. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miał więcej takich okazji.

Pozujesz również do zdjęć.

Kocham kamerę, a ona kocha mnie (śmiech). To jednak bardziej zabawa niż praca.

Niektóre z twoich zdjęć są dość odważne.

Lubię pokazywać swoje ciało. Świadomość, że ktoś je ogląda, daje mi pewną satysfakcję.

Zostałeś twarzą kampanii polskiej marki fetyszowej BULL Urban Fetish Gear. Jak w ogóle znalazłeś na to czas?

Wszystko planuję z dużym wyprzedzeniem.

Ta kampania była twoim debiutem?

Wcześniej pozowałem z Kubą przed obiektywem Pawła Spychalskiego. Kiedyś z Pawłem wymyśliliśmy, że będę pozował w szpilkach.

Jest takie twoje zdjęcie na Faceboooku. Super.

Ono miało zachęcić młode kobiety do częstszych badań ginekologicznych. Że skoro paker może zapozować w szpilkach i się nie wstydzi, to dziewczyny mogą też się przełamać i regularnie się badać.

Kuba nie jest zazdrosny o te odważniejsze zdjęcia?

Nie. Wie, że to lubię.

Idealny związek?

Idealny nie jest, bo w ogóle nie ma takich. Po prostu bardzo go kocham i on mnie, to już chyba dużo? (śmiech) Do tego świetna praca. Staram się w tym wszystkim znaleźć szczęście.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.