Włodzimierz Antos

Wydawca pisma gejowskiego „Okay” (1990-93), dziennikarz, poeta, działacz, jedna z najważniejszych osób rodzącego się ruchu LGBT. Z życiorysem, którym można byłoby obdzielić kilkoro ludzi. Właśnie mija dwadzieścia lat od jego samobójczej śmierci

 

Jedyne zdjęcie Antosa w „Okay”. Od lewej: Włodzimierz Antos, Aleksander Mietliński (Stampe), Piotr i Katarzyna Balcerowiczowie w kuluarach Teatu Wielkiego w Warszawie – 1989 r. foto: Julian Multarzyński

 

Na początku był ojciec

Uwielbiał się kreować, nie sposób przedstawić tu wszystkich wersji jego biografii. Pewne jest, że urodził się w 1956 r. jako syn Stanisława Antosa, jednego z najbardziej wpływowych generałów dywizji Wojska Polskiego, czołowej postaci Grudnia ‘70. Matka Włodzimierza ponoć pochodziła z dynastii Romanowów, odebrała sobie życie, gdy on i starszy brat Janusz byli jeszcze dziećmi, wychowywała ich macocha, druga żona ojca, także Rosjanka.

Pozycja generała Antosa miała znaczenie, ale nie determinowała wszystkiego. Mieszkali w dużym, wojskowym mieszkaniu w Warszawie, a ojciec przez większość roku przebywał w Moskwie, dzieci trzymane były jednak dość krótko. W latach 70. Włodek jest miłym, nieco nieśmiałym, wysokim blondynem z tendencją do tycia. Uwielbia długie spacery i pisze wiersze, ale szybko do głosu dochodzą też takie cechy, jak mitomania, skłonność do depresji i snobizm. Na studia wyjeżdża do Poznania, zaprzyjaźnia się z dziewczyną z roku, którą przez wiele lat będzie przedstawiać jako swoją byłą żonę.

Szybko określa się jako homoseksualista, ale najpierw mówi o sobie tylko najbliższym, dopiero od połowy lat 80., jako jeden z nielicznych, będzie otwartym gejem. Rodzicie nie przyjmowali tego do wiadomości, potem traktowali jak fanaberię. Uwierzą dopiero, gdy Antos w trakcie awantury wykrzyczy nazwiska oficerów, kolegów ojca, z którymi spał. Do generała docierają także informacje o pobytach syna na pikietach, wówczas głównych miejscach, gdzie homoseksualiści mogą się spotykać. Milicjantowi, który chce go wylegitymować mówi, że może go najwyżej zerżnąć. Przykrą pamiątką z pikiet są wszy łonowe i choroby weneryczne, z kiłą włącznie, na szczęście szybko wyleczoną. Kontakty z męskimi prostytutkami to dla Antosa potwierdzenie, że jest współczesnym wcieleniem Oscara Wilde’a. Aby podkreślić to pokrewieństwo, swego kota (niebieski pers) nazywa Oskar.

Oszukiwać, dręczyć, zdradzać

Od początku lat 80. pracuje w „Rzeczpospolitej”, organie prasowym rządu. Jest bardzo dumny, wyrabia sobie nawet wizytówkę „Włodzimierz Antos. Dziennikarz”. Niestety, powodem do dumy nie mogą być teksty, chciałby pisać o operze, balecie albo teatrze, a zlecane są mu artykuły o zaopatrzeniu, np. na rynku obuwniczym. Po kilku latach przenosi się do „Kuriera Polskiego”, gdzie w 1987 r. na fali zainteresowania AIDS udaje mu się przeprowadzić wywiad z Waldemarem Zboralskim, przedstawionym jako „inicjator ruchu samoobrony homoseksualistów”.

Antos umie już wtedy korzystać z życia, dużo pije. Ma gest, sprawia wrażenie, że szasta pieniędzmi. W rzeczywistości jest niemal wiecznie zadłużony, czasem udaje się zarobić nieco więcej dzięki pozycji ojca, np. załatwić odroczenie z wojska albo sprzedać dewizy kupione okazyjnie dzięki paszportowi dyplomatycznemu.

Pod koniec lat 80. jest znany w Warszawie jako facet robiący najlepsze imprezy. Ma fantazję, raz wynajmuje statek po Wiśle, poza tym królują najważniejsze hotele (Forum, Victoria, Polonia). Uwielbia przepych i zainteresowanie. Nie ma większej przyjemności niż zaskoczone miny gości, gdy widzą kolorowe drinki albo dostają zaproszenie pocztą z prośbą o stroje wieczorowe. Łączy rożne kręgi, z jednej strony są dzieci notabli, dziennikarze, z drugiej znajomi geje, ale także kilka osób z pikiety, które za wstęp „płacą” tzw. zjedzeniem loda, a potem opowiadają o kawiorze, łososiu, piciu do upadłego i narzyganiu do hotelowego pianina. Sam Antos w zależności od nastroju jest cudowny i dowcipny albo chamski i okrutny. Koleżance, która przychodzi z nowym chłopakiem mówi przy wszystkich, że spał z nim przed nią.

Życie towarzyskie to też sposób na poznawanie facetów. Wyczekuje romantycznej miłości, ale gdy ta nie nadchodzi, rzuca się w wir jednorazowych przygód. Nie podoba się, wie nawet, że za plecami mówią na niego „Wieloryb”. Rzeczywiście, niedawno skończył 30 lat, a już ma potężną nadwagę. Chciałby, żeby zainteresowano się nim nie tylko ze względu na pozycję tatusia i pieniądze, a jednocześnie właśnie to najbardziej eksponuje. Zaczyna tworzyć nigdy nieukończoną powieść. Nosi tytuł „Głębszy oddech” i opisuje jego homoseksualne doświadczenia. Wie, że nie ma szansy na wydanie, nikt takich książek jeszcze nie pisze. Zmienia niewiele, np. nieoficjalny pedalski klub „Na trakcie” nazywa „Na szlaku”. Sobie dodaje dziesięć lat i czyni wybitym pisarzem: „Był po czterdziestce, wysoki, ale o zwalistej postaci, nalanej twarzy – nie był zbyt atrakcyjnym partnerem dla nastolatków, ani nawet odrobinę starszych. Przekonał się o tym wielokrotnie, […] w niektórych stołecznych lokalach zbierało się towarzystwo, jak się ostatnio mówi: ≫największego ryzyka≪. Tam mógł jeszcze liczyć na popularność, jaką dawały mu jego książki”. Wystarczy zamienić słowo „książki” na „pozycja i pieniądze” i wszystko się zgadza.

Gej jest OK!

Przełom 1989 r. to prawdziwa rewolucja w życiu Antosa. Wydaje się, jakby tylko czekał na zmianę systemu i możliwość działania. Zostaje wydawcą, magazyn „Okay” ma być gejowskim odpowiednikiem „Twojego Stylu”. Pierwszy numer wychodzi w sierpniu 1990 r. We wstępniaku zostaje wyjaśniony tytuł: „Angielskie słowo ≫gay≪ znaczy wesoły, radosny, pogodny. Ale znaczy także – homoseksualny. Słowo ≫okay≪ znaczy – świetnie, doskonale. Radość życia polskiego geja nie jest jednak doskonała, zbyt często zakłoca ją lęk przed tym, ≫co ludzie powiedzą≪. Ale właśnie tego należy przestać się bać, należy wyjść z ukrycia i przekonać kogo tylko się da, że ≫gay is okay≪”. Część dochodu przeznaczona jest na Fundusz Walki z AIDS. Zaczyna się ambitnie: powieść w odcinkach, reportaż, wiersz, portrety pisarzy, krzyżówka, porady kosmetyczne, wywiad z choreografem Witoldem Grucą. Z czasem pojawią się recenzje teatralne i filmowe, a także relacje z opery, operetki i baletu. Horoskop stawia słynna wróżka Józefina Pellegrini, a na stronach dla kobiet korespondencję z USA przesyła Izabela Filipiak. Drukowane są teksty naukowe Krzysztofa Boczkowskiego, przedruki z prac słynnego psychiatry Antoniego Kępińskiego. Na temat stosunku do homoseksualizmu pytane są kolejne publiczne osoby: aktorka Dorota Kamińska, Jerzy Urban, Marek Barbasiewicz, piłkarz Dariusz Wdowczyk.

Plany założonej przez Antosa Oficyny Wydawniczej L’Europe są wielkie, chciano nawet wyjść poza tematykę homo: „Wydawnictwo bowiem w planach ma książki z literatury pięknej polskiej i przekładowej, wspomnienia wielkich tego świata (biografia Szachiniszacha Iranu, pamiętniki władców), sylwetki aktorów i wiele, wiele innych”. Antos bez żadnych dotacji zaczyna od serii poezji homoerotycznej. Jako pierwszy wychodzi zbiorek Andrzeja Trzeciaka-Klimaszewskiego „Obietnice i piołuny”. Potem będzie jeszcze pięć tomików, w tym trzy samego Antosa. A w planach kolejne, także antologie poezji, bajki Leonarda da Vinci z ilustracjami Teresy Pągowskiej i wzory haftów Richelieu. Oraz kolejne pismo – magazyn aktu męskiego „Efebos”. No i powieści: „Zatoka ostów” Tadeusza Olszewskiego, „Nie znany świat” Antoniego Romanowicza i „Głębszy oddech”. W zamieszczonym fragmencie wzorowany na Antosie główny bohater wyjaśnia: „decyzji [o publikacji] nie potrafię już zmienić. Dała mi ona głębszy oddech. Jak po długim i męczącym biegu. Musiałem się gdzieś wyładować, gdzieś wylać swoje żale”.

Początek i koniec

Nie był jedyny. Na początku lat 90. w temacie gejowsko-lesbijskim wiele się dzieje. Powstają knajpy, pisma, organizacje. Antos kibicuje Lambdzie, sponsoruje spotkanie europejskich działaczy z Europy, finansuje jedną z pierwszych konferencji o AIDS w Toruniu, bierze udział w zapomnianym wiecu pod Kolumną Zygmunta w 1990 r. Na początku 1992 r. organizuje spotkanie w ambasadzie Królestwa Szwecji z Konsulem Generalnym i attache kulturalnym na temat sytuacji osób homoseksualnych w Polsce. Na zakończenie zapowiada, że „doprowadzenie do legalnych związków partnerskich w naszym kraju leży mu bardzo na sercu i dołoży wszelkich starań, aby za jego życia związki ujrzały światło dzienne”.

Na początku wydaje się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Są kolejne plany, już nie tylko wydawnicze, ale na całe centrum skupiające ruch gejowsko-lesbijski, z knajpą, redakcją, seks-shopem, siedzibą Lambdy. Pozostanie marzeniem, podobnie jak wiele innych projektów. Antos nie zdobędzie funduszy nawet na wydanie powieści. Zderzenie z brutalną rzeczywistością wczesnego kapitalizmu okazuje się bolesne. Ma kolosalne długi i problemy ze zdrowiem. Przegrywa podwójnie, bo cała jego działalność zostanie wkrótce zupełnie zapomniana. Jego samobójstwo w wieku (nieskończonych) 38 lat przejdzie bez echa. Po jakimś czasie pojawią się sugestie, że śmierć została sfingowana, aby uciec przed dłużnikami, a Antos wyjechał z kraju. We wspomnieniach wielu jego znajomych pojawia się przekonanie, że był jednym z najciekawszych ludzi, z którymi zetknęli się w życiu.

Dziękuję wszystkim, którzy w latach 2008-13 podzielili się ze mną swymi wspomnieniami o Włodzimierzu Antosie, szczególnie: Krzysztofowi Garwatowskiemu, Mirosławowi Jedlińskiemu, Monice Komodzie, Jerzemu Masłowskiemu, Aleksandrowi Stampe, Tadeuszowi Olszewskiemu, Krystynie Swobodzie, Waldemarowi Zboralskiemu i pragnącemu zachować anonimowość redaktorowi R.

 

Tekst z nr 47/1-2 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Piotr Włast

„Jam jest, który jest, a Ty – której nie ma”– Piotr Włast. Biografia transpłciowa

 

 

Nie zachował się żaden portret Piotra Własta. Jego biografia to tajemnica. Wciąż zawłaszczana, pełna luk i domysłów. Biografia niczym „skradziony list”, który przechodzi z rąk do rąk, pisała Izabela Filipiak, nawiązując do opowiadania E. A. Poego. List, dodajmy, zamknięty. Właśnie minęła 65. rocznica śmierci Piotra.

Kim był Piotr Włast? Dobrze go znamy pod imieniem z okresu kobiecości. Maria – tak pojawia się w podręcznikach. Pamiętacie? „Forpoczty” – manifest modernizmu. Autorzy: Nałkowski, Jellenta i Komornicka – poetka. Ale nie „Forpoczty” są tu najsłynniejsze. Najsłynniejsza jest tzw. „noc poznańska”. Tej nocy – tak przynajmniej głosi legenda – Maria spaliła swe suknie i dokonała przemiany. Od tej pory kazała nazywać się Piotrem Włastem. Tak mówi legenda, lecz może język legendy jest nietrafiony? Może Maria „kazała nazywać się Piotrem”, ponieważ Piotrem zawsze była? Może więc „Maria” to tylko konieczny społecznie pseudonim, maska, która spłonęła w Poznaniu razem z resztą rekwizytów narzuconej tożsamości? Queerowy badacz i aktywista Wiktor Dynarski nie ma złudzeń: „Marii Komornickiej nigdy nie było”. Wtóruje mu Marcin Rzeczkowski: „Piotr Włast nadal funkcjonuje w historii literatury pod kobiecym pseudonimem. Najwyższa pora to zmienić”. Spróbujmy. Przechwyćmy „skradziony list”.

25 lipca 1876 Piotr Włast rodzi się w Grabowie, jako drugie z siedmiorga dzieci Augustyna Komornickiego i Anny z Dunin-Wąsowiczow. Zostaje uznany za dziewczynkę i dostaje imię Maria. Nie jest łatwym dzieckiem. Zbuntowany, trudny. Jeśli wierzyć wspomnieniom brata, od dzieciństwa przekonuje wszystkich, „że jest mężczyzną, do czego dojść można siłą woli”.

1892 Genialne dziecko, wybitny talent. Debiutuje w „Gazecie Warszawskiej”, ale jak! – publikowanym w odcinkach wyznaniem mizantropa. Niezwykły debiut jak na szesnastolatkę: starczy pesymizm, ciężar przetrwania. Niepodpisany – ni jako dziennik, ni jako literatura. Zawieszony między fikcją i autorefleksją. W rodzaju męskim…

1893 Rozwija się literacko. Pisze rzeczy odważne, nieoczywiste. „Przejściowych” – portret tych, którzy nie znajdują miejsca w żadnej ze znanych norm życia społecznego i „Skrzywdzonych”. „Jesteś pani dziwna” – mówi tam jeden z bohaterów, Leon, do głównej bohaterki, Wandy. „Z samej anormalności jesteś pani dumną, a tym, co normalne gardzisz”. Kto gardzi tym, co normalne? Odmieńcy. I może nie o odmienność kobiety wyzwolonej tu chodzi (jak zwykło się myśleć), a o odmienność OD „kobiety” raczej?

1894 Gest absolutnego przekroczenia. Nocą wybiega na ulicę. Kobieta bez towarzystwa mężczyzny? Po zmroku? – tak nie wolno! Patrol jest czujny. Poniżające oględziny, być może gwałt. Podobno biegł, by utopić się w Wiśle. Dlaczego? Tu same domysły…

1894-5 Jedzie do Cambridge. Wbrew planom nie zaczyna studiować na uczelni, studiuje za to ludzi i obyczaje. Podkreśla (w wydanym potem „Raju młodzieży”) swą inność od wszystkich i wstręt do mimikry. Analizuje swojski, unarodowiony model płci. Już tu zaznacza się – jak zauważa Karolina Krasuska – odmieńcza inscenizacja transmęskości. Splecionej, pisze badaczka, z rasą i klasą.

1895 Wraca do Polski i od razu skandal. Zaprzyjaźnia się z Nałkowskim i Jellentą (za chwilę powstaną słynne „Forpoczty”). Pomieszkuje u jednego i u drugiego. Romans? Być może. Z obojgiem? Być może. Choć raczej homospołeczna więź możliwa „pomimo płci”. Jedna ze strategii transpłciowej migracji. Może dzięki luzowi obyczajowemu cyganerii, dzięki jej programowemu NIE dla filisterskich ograniczeń, Piotr mógł (wciąż będąc kobietą) być także mężczyzną – druhem. Po jednym z odczytów, na który poszli z Nałkowskim i Hirszbandem, opowiada – „byliśmy we trzech” (a nie jak powinna powiedzieć kobieta: „we troje”).

1896 Poznaje Zofię Villaume. Mesmeryczną piękność, z którą wchodzi w relację jeśli nie miłosną, to z pewnością rozerotyzowaną. „Moja miła żono – pisze do niej w liście – czytaj między tymi wierszami uczucia gwałtowniejsze, niż je wyrazić mogę”. Znajomość niebawem się rozpada, podobnie jak przyjaźń z Jellentą.

1898 Wbrew legendzie, prawdopodobnie już wtedy ścina włosy. Jan Lorentowicz wspomina niezwykły wygląd „raczej młodego chłopca, co jeszcze bardziej podkreślały krótkie, po męsku ostrzyżone włosy”. Poznaje poetę Lemańskiego, biorą ślub. Lemański jest histeryczny. Są sceny: zazdrość, strzelaniny. Obaj, jak to moderniści, mają „skłonność do czynienia narracji życia […] wyrazistą […] do teatralizacji” – pisze Filipiak. Dwa lata trwa ten kamp.

1900 Publikuje „Halszkę”. Bohaterka ucieka od normy, wybiera kobiecość nielegalną, a w tym wyborze ważną rolę odgrywa motyw dentystyczny…

1901-2 Pisze „Biesy”, nazywane spowiedzią odmieńca. Narracja prowadzi od rozpaczliwych prób asymilacji po samozatratę. W trakcie pisania eksperymentuje z wyglądem. Nosi „dziwaczne jak na one czasy odzienie”, wspomina kuzynka Aniela Komornicka.

1902 Zaczyna pisać w „Chimerze” w rubryce recenzji. Podpisuje się pseudonimem (a może to właśnie wreszcie nie jest pseudonim) – Piotr Włast. Nieprzypadkowo. Piotr Włast to protoplasta rodu Dunin-Wąsowiczów. Artysta w swej autoidentyfikacji odwołuje się więc do więzów krwi i je zawłaszcza. Symboliczności dodaje fakt, że pomysł tego pseudonimu podsunęła mu matka.

Tego roku wypoczywa w Zakopanem. W liście do matki pisze, że wokół „obrzydliwy babiniec (…), jest także konserwujący się starzec, jedyny przedstawiciel płci dla mnie pięknej”. Zdarza się też „czasem jakaś sylwetka tużurkowa. Robię co mogę, by uchodzić przynajmniej za coś pośredniego, nikt jednak dotąd nie poznał się na tym”. Próbuje więc passingu (uchodzenia za płeć „jedynie piękną”). I nie udaje się.

1903 Wyrusza w podroż po Europie. W liście z Ostendy pisze matce „Jestem córką i synem”.

1905 Jest w Paryżu. Kryzys. W bibliotece krzyczy nagle: „Ratunku, tonę!”. W „Chimerze” pojawia się cykl wierszy „Ze szlaków ducha”: „Zziębłam aż do kości […] nie czuję płomienia. Rozniećcie”. W tym samym roku pisze esej „Oscar Wilde. Apokryf idealny” – czuje powinowactwo? Być może, ponieważ, jak sugeruje Krasuska, Wilde tak doskonale inscenizował sam siebie w nietypowej (odmieńczej) męskości. A może, jak zauważa Dynarski, chodzi także o pokrewieństwo seksualne? Włast jako transmężczyzna wchodził wszak w relacje z mężczyznami.

1907 W hotelu poznańskim pali suknie. „Marya”, która wcześniej kazała sobie wyrwać wszystkie zęby (ponoć, by pozbawić twarz kobiecego kształtu), teraz unicestwia całą kobiecość. Odtąd każe nazywać się tylko Piotrem. Tak podpisuje swoje utwory i listy. Dynarski nie ma wątpliwości: to jest coming out – ogłoszenie światu: jestem Piotrem. Piotr Włast Odmieniec odrzuca kategorie narzucone przez kulturę i ujawnia to. Nieodwracalnie! Nie cofnie się nawet, gdy go zamkną w zakładzie dla obłąkanych.

A zamykają. Figuruje pod żeńskimi danymi, jako „waryatka”. Traktowanie jest, można sobie wyobrazić, okrutne. Po wybuchu I wojny opuszcza szpital i zamieszkuje w Grabowie. W pokoju na piętrze. Dziwak, o którym lepiej nie pamiętać. Nawet na posiłki nie schodzi. O czym zresztą ma z rodziną rozmawiać, i jak? Nikt nie akceptuje jego tożsamości. Chyba tylko tożsamość „waryata”. „O, jakże smutno mieć rodzinę i być od niej izolowanym! Jakże smutno tkwić w samotności wśród podwójnej wrzawy i nie mieć spokoju. Jakże smutno sąsiadować z wszelkimi ordynarnymi zakamarkami domu, który nie jest naszym domem… Oto długa litania, którą tak ciężko odmawiać. Wydaje mi się, że te rzeczy czynią niebo tak ponurym i zimnym. Mówię Ci o tym dlatego, że jeżeli naprawdę pragniesz pięknej pogody, to spraw, droga Mamo, bym był mniej nieszczęśliwym” – takie listy podpisuje kolejno: „Twój syn M.”, „przywiązany syn P.W.”, „syn Piotr”, „syn Piotr Włast Komornicki”. Czasem pisze po prostu „Włast” albo „Piotr”, później „Piotr Odmieniec”. Ostatni zachowany list podpisuje nieoczekiwanie „Maria”: „Wiele rzeczy ciśnie się pod pióro, ale tymczasem serdeczne pozdrowienia i uściśnięcia od Marii”. Badacze interpretują to jako gest „powrotu do kobiety”, raczej niesłusznie. Raczej chodziło o coś smutniejszego – pragnienie bliskości. Utożsamienie z tą, która była kochana – z Marią. W tym samym roku w sprawie publikacji swoich tekstów Piotr bowiem pisze: „Jako jedyny warunek stawiam ogłoszenie pod nazwiskiem moim, nie zaś pod pseudonimem kobiecym”.

1914-1927 powstaje Xięga poezji idyllicznej. Podpisana oboma nazwiskami. „Marya Komornicka” umieszczona jest jednak w cudzysłowie, jako pseudonim.

Przechodzą dni, miesiące, lata… Czekam.

Na co?…

W dal płyną chmury, fale, wonie…

Marzę. O czem?…

Zasępiam się wiek cały z obliczem proroczem,

Lub w szale czczych uniesień bredzę

jak pajazzo.

Czekam, marzę, śnię. Nozdrza

chwytają przelotem

Woń kwiatów – i woń prochu. Nowa

wiosna cicho

Wkrada się w pierś – dyszącą. Żądza wzrasta

z pychą.

Maj kwitnie… Głazy światów się walą

z łoskotem. (…)

Szukam… marzę… próżnuję, płonę, drżę…

Czekanie

Bezowocne, świadomie daremne, pożera

Młodość – i targa nerwy… Rozpacz tylko

wzbiera, Bo z Krezusa potęgi – garść prochu zostanie…

(Nastroje)

8 marca 1949 (Dzień Kobiet!) Po ponad 40 latach życia w tożsamości „waryata”, Piotr Włast umiera. W tym samym roku na świecie zaczyna funkcjonować pojęcie „transseksualizm”.

Izabela Filipiak – „Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej” (wyd. słowo, obraz, terytoria, 2007), Wiktor Dynarski – „Analiza wybranych badań nad płciowością Piotra Własta z perspektywy transgender studies” (na www.academia.edu), Marcin Rzeczkowski – „Piotr Odmieniec Włast – transmężczyzna odzyskiwany” (na blogu TRANS-OPTYMISTA), Karolina Krasuska – „Płeć i naród. Trans/lokacje” (Instytut Badań Literackich PAN, 2011)

 

Tekst z nr 48/3-4 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gerald Clarke „Judy Garland”

Prószyński i s-ka, 2014

 

 

Judy Garland, nieśmiertelna Dorotka z najbardziej kampowego filmu świata, czyli „Czarnoksiężnika z Oz” (1939), jest uznawana za gejowską divę wszechczasów. Ale analizy, jak i dlaczego zapracowała na ten tytuł, w książce autorstwa Geralda Clarke’a niestety nie znajdziemy. Jest to biografia bez szerszych refleksji, za to bardzo rzetelna, szczegółowa i interesująca, bo też i materiał to swoisty samograj. Garland zaczęła występować w wieku dwóch lat, od środków usypiających i pobudzających uzależniła się już jako nastolatka. Jej kariera to pasmo niesamowitych sukcesów i spektakularnych upadków. Pięciu mężów, setki kochanków (i kilka kochanek), aborcja i urodzenie trojki dzieci (w tym Lizy Minnelli), próby samobójcze i okaleczenia, miliony zarobionych dolarów i problemy ze spłatą długów oraz tragiczna śmierć w wieku 47 lat. Do tego nieprawdopodobny talent wokalny i aktorski.

Homoseksualnych wątków Clarke nie pomija. Gejami byli nie tylko dwaj jej mężowie, drugi – reżyser Vincente Minnelli oraz czwarty – Mark Herron, ale także ojciec – Frank Gumm, który kochał corkę do szaleństwa. Dlaczego rodzina Gummów w dzieciństwie Judy ciągle się przeprowadzała? Bo w każdym nowym miejscu Frank błyskawicznie zyskiwał złą reputację, bo notorycznie naciągał młodych facetów na seks za pieniądze. (MK)

 

Tekst z nr 48/3-4 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Frida Kahlo

Wielka malarka. Niekonwencjonalna, biseksualna kochanka

 

„Dwie nagie kobiety w lesie”

 

Frida Kahlo to bodaj najsłynniejsza przedstawicielka meksykańskiej bohemy XX wieku. Barwna, skandalizująca, odważna. Wielka malarka. Niekonwencjonalna, biseksualna kochanka. Zażarta komunistka.

Straciłam dziewictwo

Urodziła się 6 lipca 1907 r. (sama utrzymywała, że w 1910 – roku wybuchu meksykańskiej rewolucji) w Coyoacan, na przedmieściach Mexico City. W dzieciństwie chorowała na polio, choroba zniekształciła jej prawą nogę. Aby ukryć ułomność, nosiła rozłożyste, wielobarwne, rdzennie meksykańskie suknie. W wieku osiemnastu lat uległa wypadkowi – autobus, którym podróżowała, zderzył się z trolejbusem. Kahlo wyszła z katastrofy ze złamanym w trzech miejscach kręgosłupem, złamanym obojczykiem, żebrami, jedenastoma złamaniami w prawej nodze, zmiażdżoną stopą i pękniętą miednicą. Stalowa barierka przebiła jej brzuch, wychodząc przez pochwę. Straciłam dziewictwo – skomentowała później. Przez wypadek nie mogła rodzić dzieci. Niemożność donoszenia ciąży zmuszała ją do wielokrotnych aborcji, stała się też stałym motywem jej twórczości, zwłaszcza że niemal obsesyjnie chciała urodzić dziecko.

Malować zaczęła podczas żmudnej, wielomiesięcznej rehabilitacji.

Diego był gorszy

Tragiczny wypadek to pierwszy punkt zwrotny w jej życiu. Drugim był Diego Rivera – wybitny meksykański muralista, którego Frida poślubiła. Starszy od niej o dwadzieścia lat, o słusznej posturze (nazywano ich słoniem i gołębicą) słynął z rozlicznych romansów. Frida: W moim życiu przeżyłam dwa wypadki. Jeden to autobus, który mnie połamał, drugi to Diego. Diego był gorszy. Kochali się, podziwiali, nienawidzili, zdradzali, kłócili, bili i inspirowali. Mieszkali poł razem, poł osobno – stojące obok siebie domy Fridy i Diega łączył specjalny korytarz. Po romansie Diega z Cristiną, siostrą Fridy, rozwiedli się, by rok później pobrać się ponownie.

Aż 55 ze 143 prac Kahlo stanowią autoportrety, jej twarz jest przekazicielką stanu wewnętrznego artystki. Maluję autoportrety, bo tak często jestem sama, bo jestem tematem, który najlepiej znam. Symboliczne wizerunki Fridy pokazują cierpienie, zdrady, pożądanie, lęk przed śmiercią (zamieniony później na pełne nadziei oczekiwanie końca), a także fizyczny bol, który od nieszczęsnego wypadku towarzyszył jej przez całe życie.

Kochaj się, wykąp i znowu kochaj

Kahlo słynęła z wulgarnego języka, nieobyczajnych zachowań, nieprzystających kobiecie w I połowie XX w. Goliła tequilę jak mariachi – wspominała Lupe Marin, była żona Rivery. Kahlo: Piłam, by utopić smutek, ale ten skurwysyn nauczył się pływać, a przyzwoitość i dobre wychowanie nużą mnie. Legendarne były jej potrzeby seksualne. Jean van Heijenoort, przyjaciel Kahlo: Kiedyś zdradziła mi swój przepis na życie: „Kochaj się, potem wykąp i znowu kochaj”. Podczas spotkań towarzyskich namiętnie tańczyła z kobietami. Z nimi też flirtowała i romansowała. Pierwsze przygody homoseksualne przeżyła jeszcze w liceum. Na liście jej kochanek znalazły się ponoć m.in. czarnoskóra tancerka, piosenkarka i aktorka Josephine Baker, komunistka i fotografka Tina Modotti, gwiazda filmowa Dolores del Rio i wybitna pieśniarka Chavela Vargas, która w 2002 r. wystąpiła w biograficznym filmie Julie Taymor o Fridzie. Podczas pobytu w Nowym Jorku Frida miała romans z Georgią O’Keefe, również wybitną malarką (O’Keefe była w szpitalu przez trzy miesiące, a potem wyjechała wypoczywać na Bermudy. W tym czasie nie kochała się ze mną, a ja myślałam, że to z powodu jej choroby. Szkoda). Biseksualność Kahlo była dla niej samej i jej męża czymś naturalnym (podobno sypiała również z kochankami Diega), elementem kobiecości. Rivera: Kobiecy narząd płciowy jest w całym jej ciele, a zatem dwie kobiety, gdy są ze sobą, doznają o wiele bardziej niezwykłych przeżyć. Jean van Heijenoort: Frida miała wiele przyjaciółek, a także kochanek. Skłonność do kobiet nie doprowadziła u niej do maskulinizacji. Była jak efeb – chłopięca, ale zarazem zdecydowanie kobieca. Van Heijenort zdradza też, że Rivera nawet zachęcał małżonkę do romansowania z kobietami. Frida, zapytana, czy kocha Diega, mimo jego nieustannych zdrad, odpowiedziała: A mogłabym kochać kogoś, kto nie podoba się ani trochę innym kobietom?

Oczywiście romansowała także z mężczyznami, choć tu Rivera nie był już tak pobłażliwy, zdarzało mu się grozić bronią jej męskim kochankom. Łączył ją romans z rosyjskim rewolucjonistą Lwem Trockim (gdy prezydent Meksyku dał mu zgodę na polityczny azyl, opozycjonista zamieszkał u Riverów), z węgierskim fotografem Nickolasem Murrayem, z rzeźbiarzem Isamu Noguchi… Ale to tylko ci znani.

Dwie nagie kobiety w lesie

Jak wszystko, co obchodziło Fridę, jej lesbianizm również znalazł odzwierciedlenie w twórczości. Niektórzy twierdzą nawet, że bogactwo autoportretów Kahlo, zwłaszcza podwójnych, świadczy o zakamuflowanych lesbijskich potrzebach. Nie wydaje się jednak, aby był to trafny trop. Podwójne autoportrety to chyba przede wszystkim wyraz samotności lub tęsknoty za Riverą.

Innym tropem LGBT w jej twórczości są wątki crossdressingowe. Przywołuje się tu zwykle słynny „Autoportret z obciętymi włosami” – Frida ubrana jest w obszerny, za duży męski garnitur, ma krótkie, zaczesane do tyłu włosy. W dłoni trzyma nożyczki, a wokół niej leżą porozrzucane w nieładzie włosy. Obraz powstał po rozstaniu małżonków, można więc odczytać go jako znak tęsknoty za Diegiem. Za duży garnitur należał prawdopodobnie do niego, a obcięte włosy mogą wyrażać „utraconą kobiecość” porzuconej żony. Po pojednaniu powstaje kolejny autoportret Fridy, tym razem włosy są zebrane i niejako przytwierdzone sztucznie do głowy Kahlo – kobiecość została odzyskana. Ale upodobanie Kahlo do męskich strojów było faktem, na wielu zdjęciach została właśnie tak uwieczniona. (Nie)jednoznacznie homoseksualny wymiar ma płótno „Dwie nagie kobiety w lesie”, znane również pod tytułem „Moja niańka i ja” (1939). Obraz przedstawia dwie młode, nagie kobiety. Jedna z nich w czułym geście przeczesuje włosy drugiej. Pomijając kontekst psychologiczny (matka Fridy nie miała pokarmu, dziecko było karmione przez rdzennie meksykańską mamkę, co przewija się przez twórczość artystki, która sugeruje, jakoby została karmiona mlekiem Meksyku), warto zwrócić uwagę na pojawiającą się w tle obrazu małpkę szerokonosą – metyski symbol lubieżności. Prawdopodobnie obraz jest celowo dwuznaczny, na co wskazywałyby również dwa tytuły pracy (ta sama kobieca para, w tej samej konfiguracji pojawia się również w arcydziele „Co dała mi woda”). Badając lesbijskie wątki w twórczości Kahlo, warto przyjrzeć się także jej martwym naturom. Owoce na płótnach Kahlo przybierają często kształty waginalne, jak np. w obrazie „Słońce i życie”.

Żyła umierają

Właściwie z każdym rokiem stan zdrowia Friedy pogarszał się. Słynne stały się słowa przyjaciółki Riverów – szwajcarskiej malarki Lucienne Bloch: Frida żyła, umierając. W ciągu całego życia artystka przeszła 35 operacji chirurgicznych, miesiącami leżała w szpitalach. Strzaskany w wypadku kręgosłup (uwieczniony na wstrząsającym obrazie „Złamana kolumna”) ulegał stałej degradacji. Aby umożliwić normalne funkcjonowanie, Frida poruszała się albo na wózku inwalidzkim, albo zmuszona była nosić sprawiające ból gipsowe, skórzane albo metalowe gorsety.

Niejasne są okoliczności śmierci malarki. Notatki w dzienniku świadczą o pogrążeniu w bólu, zamroczeniu narkotykami łagodzącymi bol po amputacji nogi poniżej kolana (Stopy… po co mi one, skoro mam skrzydła?). Ostatni zapis brzmi: Mam nadzieję, że wyjście jest radosne i mam nadzieję, że nigdy tu nie wrócę. Zmarła 13 lipca 1954 roku, w wieku zaledwie 47 lat.

Frida Kahlo stała się wielką inspiracją dla innych artystów. Noblista J.M.G. Le Clezio napisał książkę o jej związku z Riverą. Zafascynowana Fridą Madonna (posiada na własność jej pracę „Narodziny”) nawiązała do twórczości malarki w clipie „Bedtime story”. Próbowała też doprowadzić do ekranizacji biografii Kahlo, co w końcu udało się wspomnianej Julie Taymor. Nominację do Oscara za główną rolę w filmie „Frida” otrzymała Salma Hayek, która była też producentką obrazu.

Przewrotnie z wizerunku Kahlo korzysta polski artysta Bartłomiej Jarmoliński (patrz: „Replika”, nr 34). Interesujący dialog z twórczością Fridy prowadzi także japońska artystka Yasumasa Morimura. A nawiązujący do tradycji Indian meksykańskich, przeładowany ozdobami styl strojów Kahlo stał się inspiracją dla projektantów mody – Louisa Verdada, Rene Storcka, domu mody Givenchy.

Twórczość Fridy została doceniona jeszcze za jej życia nawet przez konserwatywne paryskie muzeum Luwru, które zakupiło jedną z prac.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

David Bret „Elizabeth Taylor – dama, kochanka, legenda”

Prószyński i s-ka, 2012

 

 

Ta biografia zmarłej w zeszłym roku Elizabeth Taylor nie jest pozycją najwyższych lotów. Taylor była – jak wskazuje tytuł – damą, kochanką i hollywoodzką legendą. Ale przede wszystkim była wspaniałą aktorką. Tymczasem David Bret portretuje Liz głownie jako przeciętnie utalentowaną gwiazdę, której blask bladł przy ekranowych partnerach oraz obwieszoną biżuterią kobietę, której działalność była podporządkowana tylko jednemu celowi: robieniu wokół siebie szumu medialnego.

Taylor była i nadal jest gejowską ikoną, czego Bret na szczęście nie pomija. Pisze o jej rolach ważnych z perspektywy LGBT: „Kotka na gorącym blaszanym dachu”, „W zwierciadle złotego oka”, „Nagle ostatniego lata”. Opisuje jej siedmiu mężów, wśród których nie brak biseksualistow. Wreszcie przedstawia wielkie przyjaźnie Liz z gejami: aktorami Rockiem Hudsonem, Montgomery’m Cliftem i Roddy’m MacDowallem oraz projektantem mody Royem Halstonem. Sporo miejsca poświęca Bret zaangażowaniu Taylor w walkę z AIDS (choroba dotknęła wielu jej przyjaciół, a także synową Aileen Getty).

Książka irytuje jednak trywialnym, plotkarskim tonem (autor chwali się przyjaźnią z Marleną Dietrich i cytuje jej złośliwe opinie na temat Taylor), nie jest wolna od błędów (Mistinguett była kobietą, a nie mężczyzną). Polskie tłumaczenie również pozostawia wiele do życzenia. (AM)  

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Madonna

Społeczność LGBT i Ona – stary dobry związek partnerski

 

mat. pras.

 

Jej ikoniczny status w kulturze LGBT jest nie do podważenia. Kochamy Madonnę za jej piosenki, klipy, koncerty i (niektóre) filmy. Za odważny styl, bezkompromisową postawę i niezłomność. Ona kocha nas za lojalność, inspirację i wierność. Romans LGBT z Madonną zamienił się w stary dobry (poliamoryczny) związek partnerski. Zaczął się już dawno temu – w październiku minie 30 lat od premiery jej pierwszego singla – „Everybody”. Szykując się na koncert Madonny na Stadionie Narodowym (1 sierpnia) w ramach trasy promującej album „MDNA”, przedstawiamy kronikę najważniejszych wydarzeń tego związku.

Pierwszym gejem, którego poznała był Christopher Flynn, nauczyciel tańca. Nauczył mnie wiary w siebie, dał mi siłę do realizacji marzeń i… pokazał mi kluby gejowskie, w których poczułam się jak u siebie. Ona z kolei pokazała je młodszemu bratu Christopherowi, który później napisze w książce „Moje życie z Madonną”: Moja siostra wiedziała, że jestem gejem wcześniej niż ja sam. Chris został potem kierownikiem artystycznym pierwszych trzech tras koncertowych Madonny.

Gdy po śmierci Rocka Hudsona w 1985 r. epidemia AIDS w końcu przedostała się do świadomości społecznej, Madonna była jedną z pierwszych gwiazd, które oficjalnie wsparły walkę z wirusem HIV.

„Live to tell”, jej przebój z 1986 r. opowiada o geju zmarłym na AIDS, podobnie jak „In this life” z 1992 r.

Klip do „Papa, don’t preach” (1986), w którym Madonna ma krótkie włosy, nosi dżinsy oraz skórzaną kurtkę, zrobił furorę w społeczności lesbijskiej. Z kolei wielu nastoletnich gejów utożsamiało się z chłopcem, który w klipie do „Open your heart” (1987) próbuje naśladować ruchy tancerki z peep show, granej przez Madonnę. A „Express yourself” (1989) to feministyczno- gejowski hymn!

Inspiracją do numeru „Vogue” (1990) był vogueing – taniec z gejowskich klubów czarnych i latynoskich dzielnic, uwieczniony w filmie „Paris is burning”. „Billboard” zaliczył szał na „vogowanie” (strojenie poz jak z magazynów mody) do „20 najlepszych gejowskich momentów w historii muzyki pop”.

Na przełomie lat 80. i 90., chłopakiem Madonny był biseksualny aktor i model Tony Ward znany z homoerotycznych ról w kilku filmach. W tym samym czasie rozkwitała też jej przyjaźń z Ingrid Casares, lesbijską ikon(k)ą, ponoć w gwieździe po uszy zakochaną.

Zakazane przez MTV klipy do „Justify My Love” (1990) i „Erotica” (1992) przedstawiały cały wachlarz erotycznych zachowań, również w wydaniu LGBT, wszystko podlane sosem s/m. W podobnych klimatach utrzymany był album fotografii „Sex” (1992), w którym można zobaczyć m.in. Madonnę w bardzo odważnych ujęciach z Naomi Campbell.

Osławione stożkowe staniki z trasy „Blond Ambition” (1990) zaprojektował Jean Paul Gaultier, gej, który kocha Madonnę tak bardzo, że oświadczał się jej już trzy razy. Stożkowe staniki na „Blond Ambition” nosiła zresztą nie tylko Madonna, ale również jej tancerze.

W dokumentalnym filmie „W łóżku z Madonną” (1991) występuje m.in. ośmiu tancerzy Madonny, z których heteroseksualny jest… jeden. Film zawiera m.in. ujęcia z nowojorskiej Parady Równości oraz sceny męsko- męskich pocałunków podczas gry „prawda czy prowokacja”.

Na początku lat 90. Madonna flirtowała z biseksualnym koszykarzem Dennisem Rodmanem. W jednym z wywiadów powiedziała wtedy: Każdy mężczyzna powinien chociaż raz poczuć język drugiego faceta w ustach. W tym samym czasie bawiła się spekulacjami mediów na temat domniemanego romansu z aktorką Sandrą Bernard – nigdy ich nie potwierdziła ani nie zdementowała.

Trasa koncertowa „The Girlie Show” (1993) zawierała liczne elementy homoerotyczne: i lesbijskie („Bye bye baby”), i gejowskie („Beast within”), włącznie z symulowaną orgią na scenie („Deeper and deeper”).

Inspiracje twórczością biseksualnych artystek Fredy Kahlo i Tamary de Łempickiej widać w klipach do m.in. „Open your heart”, „Express yourself”, „Bedtime story”; Madonna garściami czerpie również z dziedzictwa gejowskich div – przede wszystkim Marleny Dietrich i Marylin Monroe.

Madonna jest jedyną ikoną mediów, która przekonała masy do teorii queer (Judith Butler, 1998).

W filmie „Układ prawie idealny” (2000) Johna Schlesingera zagrała kobietę, która wychowuje syna razem ze swym przyjacielem gejem (Rupert Everett).

Medialnego szumu narobił soczysty pocałunek Madonny z Britney Spears i z Christiną Aguilerą podczas rozdania nagród MTV w 2003 r.

Słynne są mini recitale Madonny w londyńskim klubie o wszystko mówiącej nazwie – „G.A.Y.”.

Jestem gejem uwięzionym w ciele kobiety (Madonna, 2005).

W „Forbidden Love” na trasie „Confessions” (2006) dwóch tancerzy – jeden z żydowskim, drugi z arabskim symbolem na torsach – wykonywało homoerotyczny taniec.

W 2010 r. wstawiła się za parą gejów z Malawi skazanych na 14 lat więzienia za homoseksualizm. W 2011 r. w „Ellen DeGeneres Show” potępiła szkolne prześladowania nastolatków LGBT. W tym samym roku zachęcała do głosowania za małżeństwami homoseksualnymi w Nowym Jorku (skutecznie – małżeństwa zalegalizowano). Na koncercie w Petersburgu, który ma się odbyć 8 sierpnia br. obiecała zaprotestować przeciwko prawu zakazującemu „homoseksualnej propagandy” w Rosji.

Do tegorocznego klipu „Girl gone wild” zaprosiła tancerzy na szpilkach (z zespołu Kazaky).

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przypadek Lili Elbe

Słynny seksuolog gej, znana malarka oraz jej mąż, czyli ona – pierwsza osoba, na której dokonano operacji korekty płci

 

 

Lili Elbe przez większość życia funkcjonowała jako Einar Wegener. Einar urodził się w 1882 r. W początkach XX wieku zyskał sławę jako malarz pejzażysta. Wraz ze swą żoną Gerdą Gottlieb wiódł życie, które dziś bez przesady moglibyśmy nazwać queerowym. O jego/jej niezwykłej historii opowiada powieść Davida Ebershoffa „Dziewczyna z portretu”, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.

Einar zakłada pończochy

Zaczęło się od pozornie nic nie znaczącego zdarzenia: Gerda (w powieści nazywana Gretą), malarka podobnie jak jej mąż, ale portrecistka, chciała dokończyć obraz pewnej śpiewaczki, która nie mogła tego dnia pozować. Poprosiła więc męża, by zastąpił oryginał, wkładając pończochy i damskie buty. Einar zgodził się z pewną nieśmiałością. Nie przypuszczał, że w ten sposób na światło dzienne wydobędzie swą kobiecość. Okazało się, że żyje w nim młoda, piękna dziewczyna, która na dodatek z czasem zaczęła przejawiać coraz większą wolę manifestowania swej obecności światu, zaczęła snuć plany i zaczęła mieć własne pragnienia – zupełnie inne niż Einar, spokojny i nieśmiały mężczyzna, wierny mąż.

„Dziewczyna z portretu” to autorska wersja wydarzeń, o czym Ebershoff lojalnie informuje. Prawdziwe są tylko podstawowe fakty; niektóre drugoplanowe postacie książki w ogóle nie istniały. Również przeżycia bohaterów to sfera spekulacji, którą Ebershoff sprowadził do konkretu i uprawdopodobnił. Niemniej, opisując moment „narodzin” Lili, był bardzo wierny relacjom samej zainteresowanej, które można znaleźć w jej listach i zapiskach, choć umieścił zdarzenie w innym czasie: w książce ma ono miejsce w 1925 r., w rzeczywistości – kilkanaście lat wcześniej.

Lili wypiera Einara

Gerda nie tylko nie protestowała przeciwko temu, by jej mąż „stał się” a potem „bywał” kobietą, ale sama go do tego zachęcała i z nim jako Lili pojawiała się w towarzystwie. Przez całe lata obie panie przyjmowały gości w domu. Bliscy przyjaciele mieli świadomość podwójnego życia Einara/Lili. Lili była na tyle ładną i kobiecą kobietą, że nikt z dalszych znajomych nie podejrzewał prawdy – Lili zazwyczaj była przedstawiana jako krewna Gerdy. Ponoć była tak pociągająca, że zdarzały jej się propozycje matrymonialne. Jak wyglądała, możemy dowiedzieć się ze zdjęć, a przede wszystkim z portretów – Lili bardzo szybko stała się główną modelką Gerdy. To zresztą one uczyniły Gerdę znaną malarką – jej sława przyćmiła dzieła Einara, który nigdy nie malował jako Lili. Obrazy Einara można dziś obejrzeć w Muzeum Sztuki w Vejle (w Danii).

Portrety Lili autorstwa Gerdy przedstawiały delikatną dziewczynę o migdałowych oczach i zmysłowych ustach.

Gerda tworzyła również erotyczne ilustracje, których tematem wiodącym często była miłość dwóch kobiet. zawsze wspierała i kochała Lili – również wtedy, gdy w 1930 roku duński król unieważnił ich małżeństwo po tym, jak Lili przeszła pierwszą operację.

Operacje

Oficjalnie przyjmuje się, że pierwszą transseksualną osobą, na której dokonano nowoczesnego zabiegu SRS (sex reassignment surgery – operacja korekty płci) była Christine Jorgensen w 1952 r. A jednak w latach 1930-31 to Lili Elbe w Berlinie i Dreźnie przeszła szereg operacji mających na celu przekształcenie jej ciała w ciało kobiety. Były to rewolucyjne zabiegi. Lili miała szczęście, że trafiła do niemieckiego doktora Magnusa Hirschfelda, prekursora seksuologii, który nie tylko postulował, aby homoseksualizm traktować jako po prostu jedną z orientacji seksualnych (sam był gejem), ale także podjął się pomocy Lili i przeprowadził jej pierwszą operację. (W 1910 r. Hirschfeld napisał pionierską pracę dotyczącą transwestytyzmu).

W książce Ebershoffa zamiast Hirschfelda i Warnekrosa, drugiego lekarza, który robił Lili następne operacje, pojawia się doktor Bolk. To miły człowiek, ale swoją pacjentkę traktuje w sposób dość przedmiotowy, choć i tak wyróżnia się na plus wśród całego tłumu naukowców, którzy uważali, że Einar przebierający się za kobietę stanowi zagrożenie społeczne. Bolk nie informuje Lili ani o przebiegu, ani o skutkach kolejnych zabiegów, jest huraoptymistyczny i wręcz przymusza Lili do kolejnych wyczerpujących i bolesnych operacji – a przy tym wszystkim jest postacią… fikcyjną. Trudno zrozumieć, dlaczego Ebershoff powołał doktora Bolka do życia.

Nie do końca trans

W trakcie jednej z operacji okazało się, że Lili ma nie tylko męskie, ale i szczątkowe żeńskie narządy, a więc silne pragnienie bycia kobietą u Einara bierze się nie tyle z tego, że jest on osobą transseksualną, ale raczej hermafrodytyczną. Dziś podejrzewa się, że Lili mogła być kobietą z Zespołem Klinefeltera. Wnikliwe badania nad postaciami hermafrodytyzmu za życia Lili nie miały miejsca (w tym miejscu wypada polecić czytelni(cz)kom dostępną u nas znakomitą autobiograficzną książkę hermafrodyty Jeffreya Eugenidesa „Middlesex”).

Lili niezbyt długo cieszyła się fizyczną kobiecością. Jeszcze przed pierwszą operacją cierpiała na krwotoki, była chuda i wymizerowana, a seria zabiegów osłabiła ją jeszcze bardziej. Dziś osoby transpłciowe m/k (z mężczyzny w kobietę), które decydują się na chirurgiczną korektę płci, przechodzą zazwyczaj operację usunięcia jąder i wykształcenia waginy, nie ma mowy o innych poważnych ingerencjach medycznych, których doświadczyła Lili. Dokonano u niej przeszczepu jajników i macicy, które nie przyjęły się. To właśnie najprawdopodobniej w wyniku powikłań po nich Lili zmarła w 1931 roku w Dreźnie. Miała 49 lat. Wcześniej jednak artykuły o niej i jej transformacji narobiły sporo szumu w duńskiej i niemieckiej prasie. Sama Lili chciała, by świat usłyszał o możliwości cudu, w który mało kto w tamtych czasach wierzył – przekształcenia mężczyzny w kobietę. Jako kobieta przyjęła nazwisko Elbe (od rzeki Łaby płynącej przez Drezno), uzyskała też oficjalny paszport na swoje żeńskie dane.

Bezwarunkowa miłość?

Zainteresowanych porywającą historią Lili Elbe odsyłam do książki „Man into Woman” pod redakcją Nielsa Hoyera (niestety, nie ma polskiego wydania), która jest kompilacją jej autentycznych listów i pamiętników. Warto też oczywiście przeczytać „Dziewczynę z portretu”, jednak trzeba pamiętać, by nie przywiązywać się do wszystkich faktów w niej przedstawionych. Ebershoffowi bardziej zależało na stworzeniu pewnego klimatu, na przekazaniu odczuć bohaterki, niż na napisaniu „regularnej” biografii. Ponadto czasem można odnieść wrażenie, że autor nie pisze o Lili-kobiecie, tylko o typowym transwestycie. Kobiecość Lili nie jest u Ebershoffa samoistna, nie wyrywa się z niej bez względu na okoliczności, towarzyszą jej specyficzne działania innych osób. Po raz pierwszy ujawnia się jeszcze, gdy Einar był nastolatkiem – podczas zabawy z przyjacielem Hansem, który dla hecy zawiązuje mu kuchenny fartuch i udaje, że czeka aż „żona” ugotuje mu obiad. A po raz drugi – dopiero, gdy Einar ma na sobie, pierwszy raz w życiu, sukienkę. Słyszy w tym momencie krzyki sąsiada wrzeszczącego do żony: „Jesteś diabelnie piękną kurwą!” a jednocześnie swą własną żonę mówiącą do niego „Może nazwiemy cię Lili?”. Obie sytuacje są jak z marzeń fetyszystycznego transwestyty (a nie transseksualisty m/k).

„Dziewczyna z portretu” zebrała wiele nagrod i pozytywnych recenzji, m.in. Lambda Literary Award, czyli amerykańską nagrodę literacką, przyznawaną książkom o tematyce LGBT. Powieść jest reklamowana jako historia bezwarunkowej pięknej miłości. Prawda, ale zaznaczmy, że Greta silną ręką kierowała życiem męża, ktory małżeńskiej wierności dochował jej właściwie tylko dlatego, że był cały czas pod skrupulatną obserwacją żony. Lili i Greta są bardziej przyjaciołkami, wręcz siostrami niż parą. Nie ma między nimi erotycznego przyciągania. Niemniej, Greta „pilnuje” Lili nawet wtedy, gdy ta chce zamieszkać sama i wyjść za mąż za jednego ze swych adoratorow. Nie była w stanie uwierzyć, że „jej” Lili mogła mieć inne pragnienia niż Einar.

Do ekranizacji „Dziewczyny z portretu” przymierza się Nicole Kidman jako producentka filmu oraz odtworczyni roli Lili. Oby się jej udało.

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chavela Vargas

Legendarna pieśniarka meksykańska (1919-2012)

 

 

Chavela Vargas, legenda meksykańskiej piosenki, zmarła 5 sierpnia br. w wieku 93 lat. Jej długie życie pełne było zwrotów akcji, sukcesów, kryzysów i sensacji. Niezliczonych romansów z kobietami specjalnie nie ukrywała, ale „oficjalnie” wszystko opisała w autobiografii „Y si quieres saber de mi pasad” („Jeśli chcecie znać moją przeszłość”), wydanej w 2002 r. W wieku 83 lat zrobiła więc (długo oczekiwany) publiczny coming out. Nie cierpiałam z tego powodu, że jestem lesbijką, raczej dlatego, że ten lesbianizm rzucano mi w twarz, jakby to była choroba – powiedziała.

Wlałam w siebie wszystko

Urodziła się na Kostaryce (Kostaryka, co za kraj! Umieściłabym tam wszystkich samobójcóświata. To dopiero byłby biznes pogrzebowy!). Gdy rodzice rozwiedli się, trafiła do wujostwa (Niech Bóg trzyma ich w piekle). Szybko nauczyła się posługiwać bronią (Musiałam strzelać do żmij w wychodku), co później wykorzystała. Z Kostaryki wyjechała na Kubę (Największy burdel świata z widokiem na morze), aż w końcu dotarła do Meksyku. Po Mexico City paradowała w latach 50. w czerwonym ponczo i z rewolwerem za pasem. A jedną z odpornych na jej wdzięki dam podobno porwała, używając rewolweru jako „argumentu”.

Zaczęła występować po trzydziestce, debiutancką płytę „Noche bohemia” nagrała w 1961 r., gdy miała 42 lata. Furorę zrobił pierwszy – lesbijski! – hit Chaveli „Macorina”: Położ mi tu rękę, Macorino, twoje piersi jak miąższ czerymo, twoje usta jak błogosławieństwo dojrzałej guanabany, a twoja talia smukła jak w tamtym tańcu.

Śpiewała rancheras, pieśni meksykańskie zarezerwowane dla mężczyzn, opowiadające o ojczyźnie, ziemi, ale i o męskich rozrywkach, miłości i seksie. No i o kobietach – Chavela nigdy nie zmieniała zaimków. Wykonywała je w męskim stroju, paląc papierosy albo z rewolwerem w ręku. Jej najsłynniejsze numery stały się w latach 70. hymnami rodzącego się meksykańskiego ruchu LGBT.

Sama Chavela pogrążyła się wtedy w trwającym 15 lat nałogu alkoholowym (Wlałam w siebie wszystko, co było do wypicia). Gdy kontrakty na występy się skończyły, zaczęła pracować nawet na budowach (Niestety, udawało mi przekonać robotników, że też powinni się napić. Budowaliśmy krzywe domy).

Podobają mi się wszystkie kobiety

Podobno w poszukiwaniu flirtu krążyła po mieście kabrioletem. Krzyczeli za mną straszne rzeczy: dziwka, suka, lesba! Umierałam ze śmiechu. Pozdrawiałam ich szerokim gestem na zdrowie. Miała nieposkromiony apetyt: Podobały mi się i wciąż podobają wszystkie kobiety. Wśród „zdobyczy” Chaveli wymienia się m.in. Grace Kelly i irańską księżniczkę Sorayę, choć to informacje niepotwierdzone. Zyskała sławę złodziejki żon: Rozwodziły się, bo mnie kochały, jak mogłam temu zapobiec? W jednym z wywiadów opowiadała, że raz podeszła do niej piękna dziewczyna i powiedziała: Chavela, kiedy idziemy do łóżka?  Vargas miała wtedy 80 lat: Co za tupet! Byłam oczarowana. Była moją wielką miłością i wzorem kobiety – powiedziała o romansie z malarką Fridą Kahlo. Po latach wystąpiła w biograficznym filmie o niej („Frida”, reż. J. Taymor, 2000), w którym zaśpiewała najbardziej znane swe piosenki – „La Llorona” i „Paloma negra”.

Każda scena jest za mał

Wielka sława przyszła dopiero, gdy Chavela skończyła siedemdziesiątkę. Ambasadorami jej powrotu byli Hiszpanie – zakochany w jej pieśniach księgarz Manuel Arroyo oraz Pedro Almodovar. Arroyo wypatrzył Chavelę w lesbijskim klubie w Meksyku i postanowił zrobić wszystko, by sprowadzić ją na występy do Hiszpanii. A Almodovar umieścił jej piosenki w kilku swych filmach z lat 90. – „Luz de luna” w „Kice”, „En el ultimo trago” w „Kwiecie mego sekretu” oraz „Somos” w „Drżącym ciele”. Słuchając Chaveli, godzisz się z własnymi błędami i masz ochotę pognać na ulicę, aby znów je popełnić. Każda scena jest na nią za mała – powiedział reżyser.

Podobno chciała umrzeć we wtorek, żeby nikomu nie schrzanić weekendu, zresztą we wtorki i tak zwykle nic się nie dzieje. Nie udało się – 5 sierpnia br. była niedziela.

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kawalerowie z Byszew

O JAROSŁAWIE IWASZKIEWICZU – jego młodzieńczych fascynacjach kolegami z gimnazjum, o pierwszym doświadczeniu erotycznym z mężczyzną, o związku z Jerzym Mieczysławem Rytardem, o miłości do Jerzego Błeszyńskiego oraz o licznych wątkach gejowskich w twórczości wielkiego pisarza opowiada RADOSŁAW ROMANIUK, autor biografii „Inne życie”, której drugi tom właśnie się ukazał. Rozmowa MARIUSZA KURCA

 

od lewej Iwaszkiewicz, Rytard oraz żona Iwaszkiewicza – Anna (1925 r., Podkowa Leśna)
(archiwum Muzeum w Stawisku/FOTONOVA).

 

Jest pan autorem biografii Jarosława Iwaszkiewicza „Inne życie”, której drugi tom właśnie się ukazał. Homoseksualność nie jest w niej tematem tabu – analizuje pan związki pisarza z mężczyznami i wątki gejowskie w jego twórczości. Zeszłej jesieni ukazały się też biografie Witolda Gombrowicza i Jerzego Andrzejewskiego – w nich również homo czy biseksualna orientacja jest traktowana jako normalny element życia tych ludzi. Ale do niedawna to nie był standard w polskiej biografistyce. A może nadal nie jest?

Jest to związane z dojrzewaniem pewnej świadomości i ze zmianami we współczesnej kulturze. „Inne życie” pisałem z przeświadczeniem, że otwartość w kwestii homoseksualności jego bohatera jest jednym z warunków uczciwości tej książki. Trwała ta praca dwanaście lat, nawet w tym czasie dużo się zmieniło, ale między moją postawą w pierwszym i drugim tomie nie ma żadnej różnicy. Jestem przekonany, że nie można analizować twórczości i życia artysty, pomijając tak ważną sferę. Ostatecznie przekonał mnie o tym jeden przykład. Praca Teresy Chylińskiej o Karolu Szymanowskim – trzy tomy, wielkie dzieło, któremu autorka, edytorka spuścizny kompozytora, poświęciła praktycznie całe życie. W tej książce homoseksualność Szymanowskiego nie istnieje jako temat. Nie jest to kontekst dla zrozumienia jego muzyki, dla zrozumienia, dlaczego wybierał te czy inne teksty, ani do zrozumienia jego twórczości literackiej. Podejrzewam, że za taką decyzją kryje się przeświadczenie autorki, że pisanie o „czymś takim” byłoby poniżej jej poziomu, poniżej poziomu tego, co wypada profesorce. Taka postawa mnie przejmuje, szokuje, a właściwie też trochę oburza. Nie można homoseksualności traktować jako czegoś „niskiego”, jako sensacji, pożywki dla plotek. A postawa taka paradoksalnie tak właśnie ją sytuuje.

Jednak homoseksualność Iwaszkiewicza nie zawsze była przez biografów traktowana w jawny sposób. Jego „Dzienniki” są opatrzone obszernymi przypisami – bardzo potrzebnymi; bez nich czytelnik mógłby zgubić się w gąszczu postaci – jednak uderzyło mnie, że z jednej strony są one wręcz drobiazgowe – gdy Iwaszkiewicz wspomina o np. Mozarcie, na dole strony „czeka” króciutki życiorys kompozytora, skądinąd przecież znanej powszechnie postaci, a z drugiej strony – do homoseksualności podchodzi się z „pewną taką nieśmiałością”. Trzeba czytać między wierszami. Gdy pisarz wspomina o swych kochankach, przypisy konsekwentnie informują, że dany facet był „przyjacielem”.

Przyjmuję krytykę, bo jej część spada na moje konto – jestem współautorem tych przypisów. Mogę na usprawiedliwienie powiedzieć, że język przypisów rozwija się wolniej niż język biografii, jest sztywniejszy, utrzymany w faktograficznej konwencji oficjalnego biogramu.

Nieukrywanie homoseksualności to podstawa, kolejną sprawą jest ujęcie jej w kontekst, bo przecież nie o sam popęd tu chodzi. Dam przykład: w 1911 r. 17-letni Iwaszkiewicz pisze o swym koledze gimnazjalnym Czesławie Peszyńskim, w którym jest młodzieńczo zakochany, i konkluduje: „Boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. To jest bardzo odważne wyznanie, nawet jeśli poczynione wyłącznie na kartach dziennika. Ja bym się w wieku 17 lat na taki wpis nie zdobył. A jeśli dodamy, że on to pisał w Kijowie, znajdującym się wtedy w Cesarstwie Rosyjskim, gdzie homoseksualizm podlegał karze, to zyskujemy właśnie kontekst. Do tego kolejna sprawa: Iwaszkiewicz cieszył się bliską relacją ze swym dalekim kuzynem, wspomnianym już przez pana, 12 lat starszym Karolem Szymanowskim. Szymanowski nie tylko akceptował swą homoseksualność, ale też miał partnerów, których specjalnie nie ukrywał. Dla młodego geja taki wzorzec i świadomość, że nie jest się samemu ze swoją odmiennością, są nie do przecenienia. Nie przypuszczam, by łączył ich romans, ale zakładam, że jakieś intymne rozmowy na „te tematy” mogły być.

Absolutnie się z panem zgadzam. W romans też bardzo wątpię. Nie dysponujemy dowodami na to, że rozmawiali o homoseksualności, ale nawet jeśli nie, to Szymanowski samą swą postawą pokazywał młodemu Iwaszkiewiczowi wystarczająco dużo. Nie był ukrywającym się gejem, który cierpiał.

Przeciwnie – mówił, że „kocha się dużo”.

Dał mu przykład homoseksualności akceptowanej. Szymanowski był zresztą dla niego ważny na kilku polach. Wzmacniał Iwaszkiewicza jako artystę, on go przecież wręcz skierował ku literaturze, gdy ten bardziej myślał o muzyce. On go potem wciągał do współpracy, ale właśnie jako literata, nie kompozytora. Dalej: styl życia. Dla niezbyt zamożnych Iwaszkiewiczów droga artysty to była jakaś fanaberia. Tymczasem Szymanowski mówił: daj spokój z posadą, pisz, rozwijaj się, przeżywaj, nie bądź „zwykłym człowiekiem”. A jeśli już jesteśmy przy wzorcach, to należałoby wspomnieć o młodzieńczych fascynacjach Iwaszkiewicza. Nieprzypadkowo są to Oscar Wilde, Piotr Czajkowski, Artur Rimbaud.

Wszyscy trzej – geje. Szukanie podobnych sobie w kulturze jest znaczące – wiele osób LGBT mogłoby się utożsamić.

Na poziomie literatury odwoływanie się do tych postaci było pewnym „kodem”, łączącym czytelników potrafiących odkodować szyfr. A więc to także szukanie porozumienia z ludźmi, którzy potrafi ą czytać.

Pisze pan, że inicjację seksualną miał Iwaszkiewicz najprawdopodobniej z Józefem Świerczyńskim, innym gimnazjalnym kolegą, gdy spędzał wakacje z nim i jego braćmi w Byszewach pod Łodzią.

Świerczyński w życiu Iwaszkiewicza jest pierwszym mężczyzną, o którym można mówić nie tylko w kontekście marzeń i pożądań, ale też ich realizacji. Taki trop w każdym razie zostawił sam Iwaszkiewicz – Świerczyński stanie się w jego literaturze archetypem kochanka. Jest zaszyfrowany w różnych postaciach, ale chyba tylko raz w postaci kobiecej. Bohaterki napisanych wiele lat po zakończeniu relacji ze Świerczyńskim „Panien z Wilka” to w istocie właśnie kawalerowie z Byszew, połączeni z dwiema pannami z pobliskich Skoszew. Jest taka scena w tym opowiadaniu: bohater kładzie się koło jednej z dziewczyn, ona śpi, on zamiera, bo nie wie, jak ona zareaguje, jeśli się obudzi, ale za chwilę dociera do niego, że ona nie śpi i być może czeka na to, co on dalej zrobi… Zaczynają wykonywać dużo drobniutkich, delikatnych ruchów, które stopniowo ich zbliżają do siebie. Wydaje mi się, że to może być echo autentycznego zdarzenia, archetyp gejowskiej inicjacji, gdy chcesz to zrobić, ale nie jesteś w stanie wypowiedzieć, że chcesz, a druga strona jest tak samo niepewna, więc wszystko odbywa się na poziomie ciał, bez słów.

Tymczasem sam Józek zakocha się szybko w niejakiej Zosi Kukiewiczównie.

Która stanie się obiektem zaangażowania uczuciowego i przyjaciółką Iwaszkiewicza. To będzie trójkąt, w którym dwóch mężczyzn zabiega o jedną kobietę i jest ona medium połączenia między nimi.

Też dość typowe dla młodego geja: zafascynować się chłopakiem, który jest hetero (choć nie do końca) i zakumplować się z jego dziewczyną. Z Zosią pisał potem Iwaszkiewicz przez wiele lat.

Korespondowali bardzo wiele. Niestety jego listy zaginęły – jej pozostały w archiwum na Stawisku. W późnych latach Iwaszkiewicz chciał je opublikować jako książkę – zlecił przepisanie na maszynie, opatrzył przypisami. To byłaby książka o jego młodości – dlatego w końcu jej nie opublikował, bo miałaby właściwie tylko jednego czytelnika, który przecież i tak znał to wszystko. Zofia Kurkiewiczówna i Świerczyński pobrali się. On był wybitnym wojskowym, ona nudziła się jako „pani oficerowa” w rozmaitych garnizonach. Wojna zastała go w stopniu pułkownika jako komendanta garnizonu Postawach pod Wilnem. Został zamordowany w Charkowie – pośmiertnie nadano mu stopień generała.

W 1973 r., pod koniec życia, Iwaszkiewicz, myśląc o Józefie, zanotuje w „Dzienniku”: „Całe duchowe mięso tego ciała tkwi przy mnie i nie mogę się od niego oddalić. Od lat obróciło się ono w proch, kości jego nie wiadomo, gdzie są, ale gdy teraz napisałem słowo <kości>, poczułem dreszcz i żądzę zobaczenia tych kości., dotknięcia ich, przytulenia ich do siebie”.

Tak, to bardzo przejmujące.

Wróćmy do jego młodości. W 1917 r. 23-letni Iwaszkiewicz poznaje dwa lata młodszego Jerzego Mieczysława Rytarda. Będą razem 5 lat.

W środowisku ich znajomych mówiło się, że Rytard to „żona Jarosława”; to była relacja czytelna dla ich przyjaciół i rodzin.

A potem Iwaszkiewicz spotyka Annę Lilpop i dość szybko się z nią żeni. Gej z żoną to była w tamtych czasach właściwie norma (do dziś się zdarza, choć wśród młodych już chyba rzadko). Anna wiedziała o orientacji męża nawet jeszcze przed ślubem. Mówiła, że woli, by latał za chłopakami, niż za dziewczynami. A może to Rytard był zazdrosny? Telegram od Anny informujący, że mogą wziąć ślub, dotarł do przyszłego męża, gdy obaj młodzieńcy byli na wspólnych wakacjach w górach.

Myślę, że Rytard poczuł się „zdradzony”, ale nie w sensie emocjonalnym, bo emocjonalnie związek ten chyba już wypalił się, tylko rozczarowany tym, że Iwaszkiewicz – jak mu się wydawało – sprzeniewierza się artystowskim, cyganeryjnym ideałom, które łączyły tych dwóch wielbicieli Rimbauda. Pisał, że wtedy z Karpat rozjechali się w dwie strony – Iwaszkiewicz w aurę mieszczańskiego domu Lilpopów przy Górnośląskiej, a on w Tatry. Pół roku po ślubie Jarosława ożenił się, podobnie jak Iwaszkiewicz, „dobrze”, tylko trochę inaczej: jego wybranka była artystką i pochodziła z wybitnej góralskiej rodziny Rojów. Ale Rytard to był człowiek niespełniony, może nawet tragiczny – nie powiodło mu się ani z twórczością, ani w życiu osobistym. Drogi obu pisarzy zaczęły się niedługo rozchodzić. Iwaszkiewicz szedł do przodu – tworzył, wydawał, bywał, stał się wręcz „salonowcem”, pracował jako dyplomata. Rytarda traktował z rosnącym zniecierpliwieniem, później nazywał nawet złośliwie „surrealistą z Pacanowa”. Niemniej Rytard cały czas „orbitował” wokół Stawiska, kontakt nie został zerwany, choć jego intensywność i częstotliwość malała. Rytard, gdy chciał się podbudować, stwierdzał, że jako jedyny z bywalców Ziemiańskiej (słynny lokal artystów z lat 20. – przyp. „Replika”) umiał posługiwać się kosą, siekierą, jako jedyny zbudował dom. Pozostał z pogardą dla mieszczaństwa. Jednak śledził twórczość Iwaszkiewicza, jego dzieła stawiał ponoć na półce obok swojego – skromnego, delikatnie mówiąc – dorobku.

Stylowe nagie zdjęcie Iwaszkiewicza z 1921 r., które jest w pana książce, robił właśnie Rytard?

Nie wiem.

Bo kto inny? Razem spędzali tamte wakacje.

(uśmiech)

Nie sądzi pan, że z Pawłem Hertzem, wielkim przyjacielem Iwaszkiewicza, to znajomość zaczęła się od romansu?

(westchnienie) Panie Mariuszu…

Hertz też był gejem i początkującym poetą. Miał 17 lat, gdy napisał do Iwaszkiewicza, wtedy czterdziestolatka. Poznali się, a już niebawem razem wyjechali na kilkutygodniową wycieczkę do Włoch. Mój gejowski radar brzęczy tu mocno. Pisze pan o ich relacji, ale bez takich przypuszczeń.

Jak pan będzie takie pytania zadawał, to ja będę wzdychał. Proszę napisać: westchnienie.

A z Miłoszem mogła być podobna sprawa, tyle, że jednak chyba do niczego nie doszło, na co wskazywałby ten słynny wpis z „Dziennika”: „Mogłem w maju 1936 r. chędożyć Czesia Miłosza w mickiewiczowskiej celi Konrada u Bazylianów w Wilnie. Była cudowna noc…”. Westchnienie?

Tak, westchnienie. Ono obejmuje cały wątek tego, z kim Iwaszkiewicz spał, a z kim nie.

Nawet jeśli to jest tak ważna postać, jak Miłosz?

Nawet. To nie mój styl.

Pytam nie dlatego, że chodzi mi o samą erotykę, ale o włączanie homoseksualności do kontekstu. Np. w ważnej sprawie politycznej – Listu 34 – przyszli do Iwaszkiewicza Jerzy Andrzejewski, Zygmunt Mycielski i Paweł Hertz, przyjaźniący się z nim od lat geje. Nie wiem, czy to ma znaczenie, że zaufanie „ciągnęło się” też po linii porozumienia co do orientacji.

Oczywiście – ta kwestia ma znaczenie dla pewnego poziomu konfidencji. Nie chodzi mi o jakieś tajemnice, których zresztą nie ma i których bynajmniej nie utrzymuję, tylko o uniknięcie stylu plotek na temat kochanków Iwaszkiewicza o znanych nazwiskach.

Porozmawiajmy o wątkach gejowskich w twórczości Iwaszkiewicza. Pierwsze będzie tu chyba opowiadanie „Siciliana” z 1914 r.? Bohater, zapewne alter ego Iwaszkiewicza, poznaje dwóch braci prezentujących dwie postawy życiowe, jeden z nich jest homoseksualistą.

Tak. Zaskakująco dojrzałe jak na 20-latka. Równie dobrze mogłoby się znaleźć w tomie „Ogrody” o 60 lat starszym. Jest w „Sicilianie” duch Wilde’a, jest to modernistyczne estetyzowanie życia.

Potem były m.in. miłosne sonety „Przypomnienie”, gdzie na prośbę żony Iwaszkiewicz zmienił końcówkę z męskiej na żeńską.

Takich zmian jest więcej – zdarzają się też w lirykach „Lata 1932” – w rękopisie są zaimki męskie, a w druku – żeńskie. Zmieniają się niekiedy metafory, jeśli mogłyby sugerować, że adresatem jest mężczyzna. Jednak udaje mu się napisać bardzo wiele – dzięki stylizacji. Stąd tak dużo tam apostrof w rodzaju „chłopcze”, „kochanku”, które w Dwudziestoleciu były zarazem „bezpieczne” – bo odsyłały do pewnej konwencji – i czytelne dla autora i wtajemniczonych.

Iwaszkiewicz pisał wprost o homoseksualności rzadko, jeśli już, to w listach czy „Dziennikach”, w samej twórczości jest sublimacja, kamuflaż. Wiadomo, jak doskwierało mu, że nie może być sobą. Dziś powiedzielibyśmy, że doskwierał mu brak coming outu. Niektórzy twierdzą, że właśnie ta sytuacja po części „stworzyła” tę mistrzowską literaturę – konieczność pisania o homoseksualności tak, by nic nie było jawne, a jednocześnie, by wtajemniczeni mogli się zorientować. Zastanawiam się, jaka byłaby jego literatura, gdyby nie czuł się zmuszony do kamuflażu. Myślę, że „Kawalerowie z Byszew” to mogłoby być również mistrzowskie opowiadanie, tylko inaczej niż „Panny z Wilka”.

Widzę tu dwa problemy: z jednej strony niemożność opowiedzenia tego ze względu na panujący klimat, obyczaje. Z drugiej strony – poszukiwanie języka opisu homoseksualnej miłości, który każdy pisarz o homoseksualnej orientacji musiał stworzyć sam dla siebie. Iwaszkiewiczowski język jest właśnie taki. Czy inny byłby lepszy – to bardzo trudno orzec. „Kawalerów z Wilka” jestem w stanie wyobrazić sobie tylko jak późne opowiadanie „Sny” – kilku mężczyzn wieczorem w jednym pokoju i skomplikowane relacje między nimi, bynajmniej nie tylko erotyczne. Możemy więc uznać, że takie opowiadanie napisał, choć w „Snach” są nie tylko Byszewy – jest też Tymoszówka, Puszcza Marjańska i zapewne również inne miejsca. To wielka literatura i z pewnością jego literatura, zawierająca całe jego pisarskie DNA, czyli wrażliwość, wyobraźnię, doświadczenia, wszystkie możności i niemożności.

„I nikt tego nie rozumie, tej radości i tego szczęścia. Wszyscy myślą, że to polega na rżnięciu w dupę! A przecież to już Sokrates wyłożył Alcybiadesowi, że nie na tym polega szczęście i radość, jakiej doznają dwaj mężczyźni z obcowania z sobą. I przez tyle wieków nikt tego właściwie nie zrozumiał – i zawsze to interpretują poprzez gówno” – pisał w „Dziennikach” odnosząc się do miłości do Jurka Błeszyńskiego, o którego za chwilę zapytam.

Iwaszkiewicz trochę zazdrościł pisarzom, którzy umieli wtedy pisać w swych dziełach, nie w dziennikach – bez niedomówień, dobitnie, mocno, jak Jean Genet, ale to nie był jego literacki styl. Jednak znalazł swój własny sposób, swój własny styl. I nasza rozmowa udowadnia, że poruszał te kwestie bardzo często.

Jak się wnikliwie poczyta, okazuje się, że wprowadził do polskiej literatury dużo więcej gejowskich wątków, niż by się można było spodziewać na pierwszy rzut oka. Wypisałem sobie małą antologię jego dzieł odnoszących się mniej lub bardziej do homoseksualności. Oprócz już wymienionych, są jeszcze opowiadania „Zygfryd”, „Nauczyciel”, dalej „Kochankowie z Marony”, „Martwa pasieka”. Co by pan dodał?

Choćby „Lato 1932” albo późne opowiadania – „Czwartą symfonię”, wspomniane „Sny”, „Sérénité”. To są zamaskowane teksty homoseksualne. I wiele innych, również wierszy.

Zgodzi się pan, że starzejąca się doktorowa w „Tataraku”, ulegająca erotycznej fascynacji młodym mężczyzną, to alter ego samego Iwaszkiewicza.

Zgodzę się. Choć te analogie w przypadku Iwaszkiewicza nigdy nie są proste, bo postaci konstruował najczęściej z kilku realnych wzorów, nadając im jedynie dominantę jednej z osób. Taką doktorową poznał w Sandomierzu, miała ona jakąś swoją „historię”, do której dodał własną.

W nikim nie kochał się Iwaszkiewicz tak bardzo, jak w Jurku Błeszyńskim. To było w latach 50. 60-letni wielki pisarz oszalał na punkcie bardzo przystojnego dwudziestoparolatka, który kilka lat później umrze na gruźlicę. I tu muszę powiedzieć, że mam do pana żal. O ich związku pisze pan używając głownie dość neutralnego słowa „relacja”. „Miłość” pojawia się może ze trzy razy, „związek” ani razu. Jurka nazywa pan najczęściej przyjacielem Iwaszkiewicza, dużo rzadziej kochankiem.

Uważa pan, że z tego, co napisałem, wynika, że ich relacja była mniej intensywna niż w rzeczywistości?

Tak. Wiemy, co Iwaszkiewicz pisał o Jurku w „Dziennikach”, wiemy, co pisał do niego w listach – ich zbiór, wydany w zeszłym roku, został opatrzony podtytułem: „O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego”.

Może wrażenie to bierze się stąd, że jestem bardzo powściągliwy w używaniu słowa „miłość”. Nie użyłem go, opisując uczucie Iwaszkiewicza do córek, nie mówiąc o żonie. Za tą powściągliwością kryje się obawa, by tego nie infantylizować, by z miłości nie zrobić czegoś w rodzaju „M jak miłość”, rozumie pan. Poza tym zwrócę jeszcze uwagę na coś innego. Iwaszkiewicz był wielkim epistolografem. Bardzo często pisał po sześć-siedem listów dziennie. Siadał, pisał miłosny list do Błeszyńskiego, po czym pisał kolejny list – do Konstantego Jeleńskiego na przykład, i kolejny, powiedzmy, do Grydzewskiego, i tak dalej. Więc to nie było tak, że on przez 5 lat samą miłością do Jurka żył. Miał niesamowitą podzielność emocjonalną. Moglibyśmy powiedzieć, że otwierał w komputerze ekran z Jurkiem i wtedy był tylko Jurek, po czym go zamykał i otwierał inne ekrany. Oczywiście nie mówię tego, by umniejszyć wagę uczucia do Błeszyńskiego ani zanegować jego temperaturę. Zwracam tylko uwagę na pewną cechę osobowości Iwaszkiewicza.

Jednocześnie był świadom krętactw, kłamstw i zdrad Jurka – i dalej kochał.

Tak, to prawda. Z pewnością, jak każdy człowiek, potrzebował miłości – wiary w nią – i też potrzebował wielkiego emocjonalnego zaangażowania do osiągnięcia jakiegoś poczucia pełni. Ale stosunek do Jurka pokazał jeszcze jedno. To, że nie wierzył, że można go kochać za darmo, za nic. Nie mam tu na myśli tylko pieniędzy, ale też inne, subtelniejsze korzyści. Był w tym w gruncie rzeczy bardzo niepewny i stąd ta emocjonalna szarpanina.

Panie Radku, a Iwaszkiewicz dla pana – kim jest?

Człowiekiem, z którym spędziłem wiele lat – z jego wewnętrznym i zewnętrznym światem – twórczością, jego sprawami, życiem.

Spotkał się z pan z opiniami, że to dziwne, by pan, mężczyzna hetero, zajmował się życiem „pedała”.

Nie. Nie zajmowałem się zresztą życiem „pedała”, tylko życiem kogoś, kto postawił sobie za cel „poznać, zrozumieć, wyrazić” własne życie – we wszystkich jego aspektach.

A czy studiujążycie i twórczość Iwaszkiewicza dowiedział się pan czegoś nowego na temat samej homoseksualności?

Im bardziej Iwaszkiewicza poznawałem, tym bardziej ugruntowywałem się w przekonaniu, że nie można stworzyć dobrego portretu człowieka bez poruszania kwestii jego seksualności. O homoseksualności trzeba po prostu normalnie, otwarcie mówić. Tylko dla mnie jako dla biografa oznacza to umieszczenie jej w całości, w której istnieje. Niepozostawianie na poziomie plotki czy „sensacji”. Moja książka traktuje więc homoseksualność Iwaszkiewicza jako część jego świata.

Nie zliczę, ile razy wspominając o jakimś nowo poznanym facecie, Iwaszkiewicz zauważał: „piękny chłopak”, „bardzo ładny mężczyzna”, „śliczny chłopiec” itd. Zachodzę w głowę, jak można było udawać, że tego nie ma. Nawet przecież w listach do żony często zachwycał się męską urodą.

Póki to był zachwyt platoniczny. W momencie, gdy dochodziło do czegoś więcej, postać dyskretnie znikała z listów.

To jeszcze panu powiem o jednym drobiazgu, który mnie ujął.

Słucham.

W 1940 r. Iwaszkiewicz w towarzystwie Andrzejewskiego popłynął Wisłą z Warszawy do Kazimierza. Zapisał potem w „Dzienniku”, że na stateczku czuł się „jak Scarlett O’Hara”.

To jest bardzo „gejowskie”. Trudno sobie wyobrazić, by facet hetero miał takie skojarzenia.

(śmiech). Ach… To świetne, rzeczywiście. No, tak, Scarlett O’Hara.

Radosław Romaniuk (ur. 1975) – literaturoznawca, edytor, doktor nauk humanistycznych. Autor tomu szkiców poświęconych myśli filozoficzno-religijnej Lwa Tołstoja „Dramat religijny Tołstoja” (2004), zbioru esejów biograficznych „One. Kobiety, które kochały pisarzy” (wyd. 1 2006, wyd. 2 2014), wielu artykułów dotyczących literatury polskiej i rosyjskiej oraz twórczości i biografii Jarosława Iwaszkiewicza. Jest współautorem opracowania edytorskiego dwóch tomów „Dzienników” tego pisarza i jego „Listów do córek” oraz autorem opracowania i edytorem korespondencji z Konstantym A. Jeleńskim i Teresą Jeleńską, esejów „Dziedzictwo Chopina i szkice muzyczne”, „Rachunki włóczęgi. Felietony i szkice podróżnicze”, zbioru „Struny ziemi. Przekłady poetyckie i listów Czesława Miłosza i Konstantego A. Jeleńskiego.” Pierwszy tom „Innego życia. Biografii Jarosława Iwaszkiewicza” ukazał się w 2012 r. i został wyróżniony przez miesięcznik „Nowe Książki” nagrodą dla książki roku. W grudniu 2017 r. nakładem wydawnictwa „Iskry” wyszedł tom 2 (ostatni).

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Artysta zwany pożądaniem

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Muzy i partnerzy Tennessee Wiliamsa

 

Czy znajdzie się choćby jeden człowiek, któremu ofiarowałem słowa i wybawienie, który zaświadczy, że się liczyłem? Takie dramatyczne (i retoryczne zarazem) pytanie postawił podobno Tennessee Williams młodemu Jamesowi Grissomowi we wrześniu 1982 r. Ponad trzydzieści lat później Grissom odpowiedział na nie fascynującą książką „Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły”. Niedawno ukazało się w wydawnictwie Czarne jej polskie tłumaczenie.

Młody chłopak pisze do wielkiego dramaturga

Pytanie to wydać się może dziwne lub nawet kabotyńskie, bo przecież Williams uważany jest za jednego z najważniejszych dramaturgów amerykańskich XX w. Jego sztuki, takie jak „Tramwaj zwany pożądaniem” czy „Kotka na gorącym blaszanym dachu”, odniosły ogromny sukces, były też z powodzeniem przenoszone na ekran. Twórczość Tennessee Williamsa zrewolucjonizowała zarówno amerykański teatr, jak i amerykańskie kino – otworzyła je na tematy trudne i „niecenzuralne”, związane z seksualnością, pozycją kobiety w społeczeństwie, dysfunkcjonalną rodziną czy zaburzeniami psychicznymi, wynikającymi z kulturowej opresji. Skąd więc u Williamsa to zaniżone poczucie własnej wartości? Trzeba jednak pamiętać, że największe triumfy autor „Szklanej menażerii” święcił w latach 40. i 50. ubiegłego wieku. W latach 60. jego sława zaczęła blaknąć. Kolejne sztuki – coraz bardziej mroczne, oniryczne, przepełnione symbolami – były źle przyjmowane, tak przez krytykę, jak i publiczność (w Polsce są one zresztą zupełnie nieznane). Gdy go więc Grissom poznaje, jest Williams dramaturgiem, który od dwudziestu lat bezskutecznie próbuje powtórzyć dawne sukcesy. Co więcej, jego zdrowie i siły twórcze zostały poważnie nadszarpnięte przez to, co sam eufemistycznie określa jako „niebywałe nagromadzenie dobrowolnie wchłoniętych toksyn”. James ma przed sobą człowieka nadużywającego leków i narkotyków, cierpiącego na depresję, samotnego i starzejącego się. Znajomość Grissoma z Williamsem zaczęła się podobno od listu, który młody człowiek napisał do dramaturga z prośbą o radę w kwestii kariery literackiej. Adresat nie dość, że zadzwonił do domu rodzinnego Jamesa znajdującego się w mieście Baton Rouge (stan Luizjana), to jeszcze zaprosił chłopaka na lunch w Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu. Podczas spotkania podyktował Grissomowi listę „szaleństw Boga”. Znalazły się na niej osoby, które liczyły się w życiu Williamsa i odcisnęły piętno na jego twórczości – reżyserzy, pisarze, aktorki… Przeważały w zestawieniu kobiety, bowiem to im – jak głosi motto książki Grissoma – Tennessee ofiarował duszę. Misja, o której wypełnienie poprosił młodego Jamesa jego sławny interlokutor, miała polegać na odnalezieniu tych wszystkich znakomitości i postawieniu im pytania, czy i Williams kiedykolwiek coś dla nich znaczył. Tennessee umarł ledwo pięć miesięcy później – w lutym 1983 r. Miał 71 lat. Swoją książkę Grissom wydał w roku 2015. Jest ona nie tylko portretem artysty z czasów schyłkowych, ale także zapisem rozmów, jakie w ciągu trzech dekad autor przeprowadził z ważnymi postaciami teatru i kina. Skądinąd, uderza w niej jedna nieścisłość – Grissom pisze, że gdy poznał Williamsa, liczył sobie lat dwadzieścia. Tymczasem z notki biograficznej wynika, że urodził się w roku 1966. W 1982 miał więc lat zaledwie szesnaście. Cóż, może chciał tym kłamstewkiem uchronić wielkiego człowieka od „oskarżenia” o uwodzenie nieletnich?

Hepburn, Gish, Tandy i inne

Nie dociekajmy jednak, ile w tym wszystkim konfabulacji. Najważniejsze, że „Szaleństwa Boga” miłośnicy literatury, teatru i kina – zwłaszcza tego, które kilkadziesiąt lat temu burzyło schematy i przełamywało tabu – czytać będą z wypiekami na twarzy. Znajdziemy tu bowiem rozdziały poświęcone takim aktorkom jak m.in. Lilian Gish, Maureen Stapleton, Jessica Tandy (to ona była pierwszą odtwórczynią roli Blanche DuBois w „Tramwaju zwanym pożądaniem”), Katharine Hepburn, Kim Hunter, Geraldine Page i wielu innym. Kobiety te – pokazane bez retuszu, poza kulisami, w prywatnych okolicznościach – opowiadają o swej karierze, wspominają Williamsa (niekiedy z miłością, niekiedy z niechęcią), komentują też pracę i biografie kolegów i koleżanek po fachu. Grissom przywołuje opinie bohatera o tych aktorkach, dodaje własne obserwacje i wypowiedzi reżyserów, choćby Elii Kazana, który premierowo przeniósł na scenę większość dramatów TW. Podpisał także ekranową wersję „Tramwaju zwanego pożądaniem” (1951 – 12 nominacji, 4 Oscary) oraz film „Baby Doll” (1960) według oryginalnego scenariusza Williamsa. Mocne wrażenie robi w książce choćby opis podstarzałej i pijanej Jo Van Fleet (w 1956 r. nagrodzonej Oscarem za drugoplanową rolę w „Na wschód od Edenu” Kazana właśnie), która na początku lat 90. szlaja się po Nowym Jorku ubrana wyłącznie w futro z norek i demonstruje przypadkowym osobom statuetkę Akademii z okrzykiem: „Oto kim jestem!”. Wielu badaczy podkreśla, że pierwowzorem bohaterek sztuk Williamsa – neurotycznych, niespełnionych, niezaspokojonych, nadwrażliwych, nadpobudliwych, uciekających w świat swych imaginacji i obsesji kobiet z Południa USA – była jego własna matka, Edwina. Oderwana od rzeczywistości „niestrudzona mitomanka, pomysłowa krętaczka i fantastka, zawsze czymś przejęta: czy kiedy wymyślała niestworzone historie o swoich przodkach, czy złe wróżby, które słyszała w szumie wiatru albo w szeptach Murzynów na ulicach St. Louis”. Edwina, nieszczęśliwa w związku z ojcem trójki swych dzieci, gwałtownikiem i tyranem, całą miłość przelała na delikatnego Thomasa Laniera (bo tak naprawdę miał na imię Williams), z którego tatuś próbował biciem wypędzić „zniewieściałość”. Inną ważną osobą z rodziny stała się dla Tennessee jego starsza siostra, Rose. Zdiagnozowano u niej schizofrenię i w 1943 r. przeprowadzono lobotomię, która miała katastrofalne skutki. Rose do końca życia przebywała w zakładach zamkniętych – brat nie tylko często ją odwiedzał, ale też przeznaczał część honorariów na jej leczenie. Rodzinne doświadczenia stały się dla niego inspiracją do napisania „Szklanej menażerii” (1944) – pierwszej sztuki Williamsa, która zrobiła furorę. Lobotomia pojawia się z kolei w dramacie „Nagle, zeszłego lata” (1958). Jego bohaterka, Catherine, podczas wakacji w jakimś egzotycznym kraju, służyła swemu kuzynowi, Sebastianowi jako przynęta do zwabiania młodych, atrakcyjnych chłopców, którzy go jednak w końcu… rozerwali na strzępy i zjedli. Matka Sebastiana nie chce, by prawda o synu wyszła na jaw, dlatego planuje „odmóżdżyć” Catherine, korzystając z pomocy medycyny. Warto dodać, że nakręcony w 1959 r. na podstawie sztuki film był pierwszą hollywoodzką produkcją otwarcie podejmującą temat homoseksualizmu, choć nazwa tej „przypadłości” nigdy z ekranu nie pada. Wcześniej jednak skrupulatnie usuwano z adaptacji dramatów Williamsa wszelkie aluzje i wątki gejowskie. Ofiarą cenzury padły chociażby „Tramwaj zwany pożądaniem” i „Kotka na gorącym blaszanym dachu”.

Kip, Frank i Robert

Thomas Lanier (imię Tennessee, od nazwy jednego ze stanów USA, przybrał w 1939 r.) próbował w młodości wchodzić w relacje erotyczne z kobietami, ale w latach 30. zaakceptował swoją homoseksualność. Jego związki z mężczyznami bywały niekiedy burzliwe. Na początku lat 40. nawiązał romans z tancerzem, Kipem Kiernanem – ten zaś porzucił go i ożenił się, a potem szybko zmarł, w wieku zaledwie 26 lat. Z kolei doświadczenia z nastoletnim Włochem, zwanym w pamiętnikach „Rafaello”, pisarz wykorzystał w swej pierwszej powieści – „Rzymska wiosna pani Stone” (1950) – o starzejącej się aktorce, która zakochuje się w żigolaku. Nota bene, książka ta dwukrotnie została przeniesiona na ekran, w 1961 i 2003 r. Panią Stone zagrały kolejno Vivien Leigh i Helen Mirren, zaś ubóstwianego przez nią Paola, Warren Beatty i Olivier Martinez. Przedwcześnie odszedł także aktor Frank Melo, z którym Tennessee pozostawał w związku przez 14 lat. Gdy Frank zachorował na raka, Williams opiekował się nim, mimo że nie byli już razem. Śmierć byłego partnera w 1963 r. odbiła się zresztą fatalnie na psychice pisarza i była jedną z przyczyn kryzysu twórczego. W „Szaleństwach Boga” pojawia się też William Inge – znany dramaturg i scenarzysta, laureat Oscara. Był on kochankiem, protegowanym, a później także rywalem Williamsa na polu teatralnym i filmowym. W 1973 r. popełnił samobójstwo. Ostatnim partnerem TW stał się również pisarz, Robert Carroll, dużo młodszy od autora „Tatuowanej róży”, za to, podobnie jak on, uzależniony od narkotyków. Panowie rozstali się gniewnie w roku 1979, ale nie zerwali przyjaźni. Carroll był, obok Rose, jedyną osobą, którą Williams uwzględnił w testamencie. W Polsce sztuki Williamsa wróciły ostatnio do łask, między innymi dzięki nowym przekładom Jacka Poniedziałka, wydanym pięć lat temu przez wydawnictwo Znak. Natomiast prawie zupełnie nieznana pozostaje u nas twórczość prozatorska pisarza. Jedynie w latach 80. ukazał się po polsku niewielki zbiór opowiadań, zatytułowany „Jednoręki”.

Zbawienne działanie rycyny

Teraz zaś dostaliśmy „Szaleństwa Boga” – soczystą, poruszającą opowieść o Williamsie, jego czasach i ludziach, z którymi był związany. Pełną błyskotliwych anegdot i komentarzy bohatera. Pozwolę sobie na koniec przytoczyć mój ulubiony, pojawiający się we fragmencie poświęconym pracy nad rolą Blanche w „Tramwaju zwanym pożądaniem” z dystyngowaną Jessicą Tandy, która początkowo nie potrafiła przekonująco zagrać kobiety „kokietującej wszystkich mężczyzn”. „Zasugerowałem jej…” – powiada Tennessee Williams – „…żeby zamiast „fiut” myślała „rycyna”, bo jakkolwiek niesmaczne jest jedno i drugie, w ostatecznym rachunku mają zbawienne działanie”.

James Grissom „Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły”. Przełożył Michał Szczubiałka. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2016.

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.