Maski jak tarcze

„Queerfobia i homofobia, a właściwie autohomofobia, jest we mnie zakodowana przez religię, wychowanie, przez Polskę i w gorsze dni wraca, by ponownie mnie opleść łańcuchami. Tak naprawdę łatwo się do nich przyzwyczaić, dlatego wyzwalanie się jest procesem dynamicznym i trudnym, ale potrzebnym” – mówi TEN CZA, queerowa osoba performerska. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: Paweł Spychalski

 

W jednym z postów na Instagramie napisałaś, że jako osoba queerowa jesteś wciskana w normatywne ramy, które krępują jak łańcuch i nie pozwalają być radykalnie sobą. Jak wygląda to funkcjonowanie w granicach twojej tożsamości?

Kiedy mówię o sobie, używam określenia „osoba niebinarna”, chociaż tak naprawdę najbardziej komfortowo czuję się, w ogóle siebie nie określając. Zdecydowanie ważniejsze od mówienia jest pokazywanie tego w sposobie funkcjonowania czy ubierania się. Zawsze jestem pozytywnie zaskoczony, kiedy w sklepie ktoś zwróci się do mnie per pani, bo moja ekspresja też nie jest do końca kobieca – jestem łysy i noszę to, co akurat leży w szafie, ha, ha.

Mówisz, że wolałbyś się nie nazywać, ale jednak to robisz. Po co ci kolejna łatka?

Pół roku temu nastąpił przełom – określiłem siebie i zacząłem głośno mówić, kim jestem. Tym samym zwiększam widoczność osób niebinarnych w naszym kraju. Być może ktoś mający tożsamość podobną do mnie, usłyszy mój głos i zobaczy, że nie jest sam, że u nas niebinarna reprezentacja istnieje. Sam takiej osoby nie miałem i mojej tożsamości szukałem po omacku.

W jaki spósób?

Im więcej o sobie odkrywałem, tym bardziej chciałam tę wiedzę zamanifestować. Jednak najpierw trzeba było przyzwyczajać najbliższych. Zacząłem wkradać w mój codzienny wizerunek nienormatywne elementy. Bardzo często zmieniałem kolor włosów. Przesiadywałem w lumpeksach, w których znajdowałem dziwne rzeczy, niebędące typowo męskimi ubraniami, i je nosiłem każdego dnia. O dziwo, rodzina reagowała zupełnie naturalnie. Był to nasz wspólny proces oswajania się z tą ekspresją. Wreszcie w wakacje na przełomie liceum i studiów dokonałem coming outu. Dotyczył orientacji homoseksualnej, ponieważ niebinarny coming out przed rodziną jest jeszcze przede mną.

Jak zareagowali najbliżsi?

Pochodzę z rodziny katolickiej, więc tak naprawdę mogłem się spodziewać najgorszego. Na szczęście nie doczekałem się negatywnej czy agresywnej reakcji, tylko po prostu… nie rozmawialiśmy o tym przez kolejne 2 lata. Frustrowała mnie ta sytuacja. Czasami wybuchały kłótnie, które i tak omijały temat. Pewnie nie byli gotowi na tego typu rozmowę, a mnie, odkąd pamiętam, dużo łatwiej przychodzi mówienie o czymś istotnym nie za pomocą słów, tylko języka wizualnego. Przez lata naturalnie wykształciłem w sobie artystyczne umiejętności, bo tak się komunikowałem ze światem.

Teraz przydają ci się na malarstwie na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.

Dokładnie! Pamiętam, jak poszedłem na wystawę malarki Marii Lassnig, która w swojej sztuce zajmuje się autoportretem. Stworzyła koncepcję, zgodnie z którą wrażenie wzrokowe nie jest wystarczające, dlatego poszukiwała czegoś bardziej szczerego. Dla niej tym czymś okazało się jej ciało. Szukała w nim miejsc, których ma świadomość, czyli w których czuje napięcia mięśni. Później starała się przenieść te napięcia, te zgięcia w ciele, na płótno. Było to dla mnie niezwykle otwierające. Wtedy postanowiłem iść na Akademię i zająć się autoportretem. Podobnie jak ta artystka, w moich pracach przedstawiałem to, jak odczuwam swoje ciało. Było ono punktem wyjścia i przechodziło w emocje oraz w eksploracje wizerunku jako elementu jednocześnie wyrażającego i budującego queerową tożsamość.

Czy drag jest przeniesieniem ciebie i twojego autoportretu na wyższy poziom: ty w wersji 2.0?

Absolutnie tak. Sceniczna postać bardzo silnie się przenika z postacią z obrazów. Nawzajem się uzupełniają i wynikają z siebie. Tak naprawdę trudno mi określić, kiedy w moim przypadku zaczął się drag. Nie było takiego kluczowego momentu, że oto założyłem perukę i poszedłem na miasto. Wręcz przeciwnie – dragowałem, odkąd pamiętam, tyle tylko, że nie nazywałem tego dragiem. W liceum wychodziłem na imprezy w ekstrawaganckim przebraniu, strojem kwestionowałem swoją płeć, performowałem ją i też byłem w tym konsekwentny – jeżeli spotykałem się z homofobią wśród znajomych, zrywałem kontakt. Świadome nazwanie dragu dragiem przyszło na studiach.

Rodzi się Ten Cza, czyli twoja sceniczna drag persona?

Nie powiedziałbym, że jest ona postacią sceniczną, bo nie jest aż tak odległa ode mnie. W czasie kiedy eksperymentowałem z kolorami włosów, o którym wspominałem, znajomi nazywali mnie „Tenczą”. Uznałem, że to świetny pseudonim artystyczny. Zaczerpnięcie z mojej własnej biografii idealnie pasuje do mojego dragu, bo go nie wkładam, po prostu jestem.

Jak club kid, czyli postać, która wychodzi z dragiem do przestrzeni publicznej. To też drag queerowy, nieopierający się na binarnym podziale na faceta przebierającego się za kobietę i na odwrót…

Dokładnie tak. Zrozumiałem, że interesuje mnie właśnie taki rodzaj dragu, po obejrzeniu filmu „Party Monster” z 2003 r. Zafascynowało mnie podejście club kids do mody, używanie w lookach przedmiotów, które nie są typowymi elementami garderoby, i to, w jak świadomy sposób tworzyli i wykorzystywali swój wizerunek. Po seansie zacząłem googlować, kim dokładnie jest club kid. Zachwyciło mnie to, że w dragu zmieniasz rzeczywistość po prostu w niej będąc, na co dzień, niekoniecznie wychodząc na scenę. Już wtedy studiowałem malarstwo, więc zacząłem szukać połączeń dragu ze sztukami pięknymi. Jednak nie znalazłem żadnych konkretnych źródeł naukowych, które o takim powiązaniu by mówiły. Zauważyłem, że sztuka nie podejmuje tematu dragu, a jeżeli już, to jest to obserwacja z boku, takie trzymanie się na dystans. Jednak tym, co znalazłem i co mnie zaciekawiło, były teksty na temat masek. Maska przełamuje tabu w społeczeństwie i może być do tego wykorzystana przez sam fakt swojej obecności. W tym rozumieniu drag można traktować jako maskę.

W przestrzeni Ten Cza jest bardzo kolorowa – nosisz ortaliony, dziergane bluzki w rażących kolorach, różowe kozaki na obcasie, oplatasz się koralami. Jesteś jak wiosna na speedzie. Jeśli drag jest maską, to co kryje się pod tą feerią barw?

Ten Cza pochodzi ze świata, który jest bardzo kolorowy i na pierwszy rzut oka bardzo infantylny. Jednak kiedy zaczniesz zdrapywać tę barwną powłoczkę, dotrzesz do czegoś bardzo niepokojącego. Przygotowując się do coming outu, uznałem, że albo go robię na maksa, albo nie robię go wcale. Tak bardzo chciałem mieć go za sobą, że nie dałem sobie przestrzeni na przepracowanie tego, co on dla mnie oznacza i jak wpłynie na rzeczywistość dookoła mnie. Nie chciałbym wdawać się w szczegóły, bo wracam do tych momentów i przepracowuję je z moją terapeutką, ale np. boję się wchodzić w romantyczne relacje, ponieważ ze względu na moje katolickie wychowanie podświadomie dalej siedzi we mnie fałszywa wizja związku i rodziny jako konstruktu, który musi prowadzić do ślubu i gromadki dzieci. Wybuchowa Ten Cza staje się moją tarczą, którą odgradzam się od przytłaczającej codzienności. Kolor, a z nim pewna infantylizacja czy percepcja dziecka, to mój mechanizm obronny – nie myślę o negatywnych sprawach, bo wiem, że mógłbym sobie z nimi nie poradzić. Zakrywam się i udaję, że wszystko jest w porządku, chociaż podskórnie wiem, że jest inaczej. Błędne koło.

Czy kiedy wchodzisz na scenę, twój performance ma autoterapeutyczną moc?

Nie sądzę. Podczas występu opowiadam o tym, co czuję, i mam nadzieję, że odbiorca też może odnaleźć w nim siebie. Performance ma wydźwięk aktywistyczny, podobnie jak moje nazywanie siebie osobą niebinarną i głośne mówienie o tej tożsamości.

W przeciwieństwie do twojej obecności w dragu w przestrzeni domowej czy klubowej na scenie nosisz np. robioną na drutach maskę diabła, kabaretki, podartą koszulkę, a do tego jesteś spętana łańcuchami i kołem od roweru… Przedstawiasz swoją zupełnie inną, mroczną stronę?

Estetyka dark wynika z tego, że moimi występami zawsze staram się powiedzieć coś na temat queerowych tożsamości w świecie, w którym przyszło nam żyć. A że funkcjonujemy w Polsce, będzie to opowieść o smutnych rzeczach, traumach.

Jakie to są traumy?

Opowiem na przykładzie performance’u z kołem od roweru, o którym wspomniałeś. Jestem do tego przedmiotu przywiązana łańcuchami do kolan i łokci. Koło symbolizuje homofobię i słowo „pedał”, na co dzień rzucane w moim kierunku. Traumatyczne jest to, jak ten przedmiot ogranicza moje ruchy i naznacza je. Garbię się, jestem wręcz zdeformowana. W występie udaje mi się z niego wyzwolić. Przejmuję słowo „pedał” i zaczynam, jak wiele innych queerowych osób, mimo negatywnych konotacji, używać go jako określenia własnej tożsamości. Wydaję się silną, otwarcie queerującą rzeczywistość personą, która przeszła długi proces wyzbywania się homofobii z własnego układu krwionośnego, dalej jednak pozostają w nim jej śladowe ilości. Queerfobia i homofobia, a właściwie autohomofobia, jest we mnie zakodowana przez religię, wychowanie, przez Polskę i w gorsze dni wraca, by ponownie mnie opleść łańcuchami. Tak naprawdę łatwo się do nich przyzwyczaić, dlatego wyzwalanie się jest procesem dynamicznym i trudnym, ale potrzebnym.

Czy to, że studiujesz na ASP, pomaga w budowaniu twoich występów?

Daje mi możliwość przeanalizowania tego, co robię. Tak jak rozmawiam o moich obrazach z profesorami, tak samo podchodzę do występów, które tworzę. W obu przypadkach muszę znaleźć w nich konkretne symbole mające przekazać sens mojego myślenia na jakiś temat. Zaczynam od konkretnej rzeczy. To może być fragment piosenki, na którym się zafiksuję i wokół którego później buduję kolejne elementy. To może być też konkretny przedmiot, jak w przypadku koła. Zdarzyło mi się, że, będąc w sklepie, natrafiłem na białe szczotki do kibla, które wyglądały jak bukiet ślubny. Zafascynowało mnie to podobieństwo do tego stopnia, że stworzyłem występ, który przepracowywał całą koncepcję małżeństwa. Coś, co w naszej kulturze zakorzenione jest jako moment pozytywny, dla queerowych osób ma gorzki posmak, bo po prostu w Polsce nie możemy ślubu wziąć.

Jesteś członkinią House of Viva la Diva, czyli domu drag person skupionych wokół warszawskiego klubu Pogłos. Jak przenosisz clubkidową ideę rozsadzania codzienności ze swojej bańki, której nie musisz przekonywać do dragu czy queerowości, na ulice?

Bardzo chcę moją nienormatywność pokazywać na co dzień, ale zwyczajnie boję się o własne życie. Drag zawsze wywoła reakcje. Z jednej strony będą one pozytywne, z drugiej muszę się liczyć z tym, że pojawią się te negatywne, a wręcz agresywne. Jeszcze nie jestem na nie gotowa. Na razie takie sytuacje przenoszę na moje obrazy. Ostatnio namalowałam tę, która wydarzyła się na afterze po tegorocznej Paradzie Równości. W klubie stały takie skrzynki, do których wrzucasz 2 zł, przekręcasz wajchę i wypada kulka z niespodzianką. Wtedy miałam na sobie czarną maskę z rogami, która przypomina diabła. Stwierdziłam, że to świetne przełamywanie codzienności – mroczna postać kupuje sobie taką najzwyklejszą kulkę. Maluję też różnego rodzaje deformacje powodujące, że człowiek przestaje przypominać istotę ludzką, zaczyna być hybrydą, kosmitą. Jest odmieńcem, niczym osoby queerowe w oczach normatywnej większości.

Myślisz, że kiedyś odważysz się na wyjście w dragu na ulicę?

Mam wrażenie, że się do tego przygotowuję. Tak jak moją mamę przygotowywałam do dragu, który teraz uwielbia – chce zabrać na występ koleżanki i babcię. Tak samo, jak przygotowywałem się na ASP, składając teczkę z nudnych anatomicznych rysunków i martwej natury, by móc znaleźć swoją ekspresję w postaci autoportretów. Tak sam siebie przygotowuję na radykalne funkcjonowanie odrzucające wszystko to, co normatywne i kneblujące.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bartek wart grzechu

BARTŁOMIEJ BOBROWSKI od 19 lat jest aktorem Teatru Narodowego w Warszawie. Po godzinach wciela się w GRAŻĘ GRZECH, melancholijną drag queen z brodą. Dlaczego kiedyś ukrywał homoseksualną orientację? Jak Graża wpłynęła na jego życie i dlaczego jest tak… niewygodna? Rozmawia Karol Górski, znany również jako drag queen Hiacynta

 

Foto: Maciej Zakrzewski Kostium: Krystian Szymczak

 

Powiedz mi, czy wywiad będzie z Bartkiem czy z Grażą?

A jak wolisz?

Graża jest moim hobby. To nie jest mój pomysł na życie. Ale jeśli przygotowałeś cały wywiad pod Grażę…

„Nie, nie, nie, nie, nie, nie”, jak śpiewała Beata Kozidrak. (śmiech)

(śmiech) Ja myślę, że przede wszystkim Bartek. Tak czuję. Ale zobaczymy, co wyjdzie.

Trochę popsułeś mój plan, bo chciałem na początku powitać pierwszą grzesznicę polskiego Instagrama. Pamiętasz, ile razy byłeś banowany jako Graża Grzech?

To jest bardzo dziwna historia, bo tak naprawdę, to do dziś nie wiem, co się wydarzyło…

Nudesy szły? Przyznaj!

Na oficjalnym profilu były tylko pośladki. W prywatnych wiadomościach… Niech prywatne wiadomości zostaną prywatnymi. (śmiech) W każdym razie Instagram usunął to konto bez żadnego ostrzeżenia. Nie wiem, co przeskrobałem i czy w ogóle coś przeskrobałem, czy parę osób się skrzyknęło i postanowiło mnie zgłaszać. Podobno tak też można kogoś uśmiercić na Instagramie.

Masz wrogów?

Mam nadzieję, że nie. To tylko jedno z przypuszczeń. Ale było mi trochę szkoda, bo zbliżałem się do pięciu tysięcy followersów i tam znajdowała się cała historia Graży od początku, od tych pierwszych krzywych makijaży. To był taki pamiętnik, bo nie kasowałem żadnych wpisów, żadnych zdjęć, nawet takich, które po dwóch latach wydawały mi się śmieszne albo brzydkie. Odwoływałem się, pisałem listy do Instagrama: „Dlaczego mi to robicie?”.

„Szanowny Instagramie…”.

Coś w tym stylu. Ale nie było odzewu. Po zamknięciu pierwszego konta założyłem drugie, które również mi zablokowano, również bez podania przyczyny. Machnąłem ręką i otworzyłem trzecie, które mam do dziś. Ale w międzyczasie…

…przywrócili poprzednie.

Tak. Odblokowano mi to drugie i też nie wiadomo dlaczego. Powstał chaos, bo Graża miała dwa konta i musiałem tłumaczyć ludziom, o co chodzi, chociaż sam do końca nie wiedziałem.

Zanim zostałeś Grażą, to najpierw zostałeś aktorem. Tym zajmujesz się od prawie 20 lat. To było twoje marzenie z dzieciństwa?

Chyba jednak trochę przypadek… Nauczycielka języka polskiego w liceum zabrała nas do Teatru Nowego w Poznaniu na sztukę „Czerwone nosy”, która opowiadała m.in. o trupie aktorów. Typowo klasowe wyjście, ale spektakl bardzo mi się spodobał. I tak w tym teatrze zostałem. Nawet chodziłem tam na wagary. Wtedy jeszcze nie było komputerów, więc pomagałem paniom z Biura Obsługi Widza. Zamiast drukowanych biletów były książeczki z biletami i trzeba było je opieczętować datą. Czarna robota, którą robiłem. Albo naklejałem adresy na koperty, w których one wysyłały do widzów repertuar. W zamian za to dostawałem wejściówki na różne spektakle. Dużo czasu tam spędziłem.

I zdecydowałeś się tam zostać jeszcze dłużej.

Postanowiłem spróbować sił na egzaminach do szkoły aktorskiej. Oczywiście byłem przekonany, że za pierwszym razem mi się nie uda, bo do szkoły teatralnej strasznie trudno się dostać. Nie miałem też szczególnie dużo czasu, żeby się przygotować. Przygotowałem minimum tekstów – jakąś prozę, wiersz i piosenkę. Pojechałem zdawać do Warszawy. Tylko do Warszawy. Często kandydaci na aktorów zdają do wszystkich możliwych szkół, żeby zwiększyć swoje szanse. Ja chciałem tylko zobaczyć, jak to wygląda, z czym to się je.

I za rok się bardziej postarać.

Właśnie. A Warszawa miała najmniej tekstów do przygotowania, dlatego właśnie ją wybrałem. Bo raczej myślałem o Krakowie, ale tam było tak dużo materiału do przygotowania, że bym nie zdążył. I tak z etapu na etap przechodziłem dalej. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu dostałem się.

Do Akademii Teatralnej w Warszawie.

Wtedy to jeszcze była Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. W trakcie tych czterech lat, gdy się w niej uczyłem, stała się akademią.

Czułeś przez cały czas, że to jest twoje miejsce, że to jest to, co chciałeś robić? Czy może miałeś takie momenty, że to jednak nie dla ciebie?

Ja mam takie momenty do dzisiaj. (śmiech) Myślę, że to się wszystko trochę za szybko stało. Szkoła teatralna okazała się dosyć stresującym miejscem. Przetrwałem egzaminy wstępne, ale potem każdy dzień był jak kolejny egzamin. Trzeba było wyjść na środek sali, przed innych ludzi i pokonywać wstyd. To było ciężkie. Jak terapia szokowa, bo ja jestem dość wstydliwą osobą, a wtedy byłem bardzo wstydliwą. Pamiętam, że dużo mnie kosztował pierwszy rok. Zwłaszcza, że – nie wiem, jak teraz to wygląda – pierwszy rok był selekcyjny i w jego trakcie jeszcze parę osób odpadało, gdy profesorowie uznawali, że ktoś się jednak nie nadaje. Stres był duży, bo jak człowiek już się dostał, to za wszelką cenę chciał się utrzymać. Potem z każdym kolejnym rokiem było łatwiej i pojawiały się momenty pierwszych satysfakcji, że coś się udało. Człowiek zaczynał powoli rozumieć, na czym ten zawód polega.

Powiedziałeś kiedyś, że najbardziej lubisz takie role z pogranicza – między życiem a śmiercią, między kobietą a mężczyzną…

Tak.

Tak było zawsze czy dopiero później zorientowałeś się, że to lubisz?  

Przez lata człowiek zbiera doświadczenia, próbuje różnych rzeczy, dostaje różne propozycje i mierzy się z różnymi rolami. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że najlepiej się czuję w rolach „pomiędzy”, tak jak powiedziałeś. Jakieś zjawy, duchy, nie wiadomo, czy osoba realna, czy wymyślona przez kogoś, czy kobieta, czy mężczyzna, czy jeszcze ktoś inny, ktoś pomiędzy. Im więcej było takich nietypowych składowych, tym więcej frajdy sprawiało mi pracowanie nad rolami i wydawało mi się, że wtedy odkrywam ciekawsze rzeczy. Tak narodziła się Graża. Z satysfakcji, jaką odnalazłem w takich rolach. Graża przecież też nie jest kobietą, tylko tworem spomiędzy światów. Bawiąc się w Grażę Grzech, nie dążę do pełnej iluzji. Podoba mi się łączenie cech kobiecych i męskich, bawienie się tym miksem, sprawdzanie, jaka mieszanka wybuchowa może z tego wyjść. To mnie najbardziej w tym kręci.

Czy fakt, że jesteś gejem, jakoś wpłynął na to, że nieoczywiste role są ci bliższe?

Myślę, że tak, choć pewnie nie jest to kluczowe. To raczej wynika z tego, jaką osobą jestem. Chodzi o moją wrażliwość, która pomaga mi się w takich rolach odnaleźć. A może nawet nie chodzi o odnajdywanie się, tylko o frajdę z istnienia w takich światach. Nie powiedziałbym, że lubię takie role i takie zadania właśnie dlatego, że jestem gejem.

Bycie gejem często wiąże się z określonym typem doświadczeń w społeczeństwie, wśród bliskich, a to z kolei może wpływać na naszą wrażliwość, na to, jak postrzegamy świat i ludzi.

Oczywiście. W Akademii Teatralnej miałem taki problem i aktorzy geje często o tym mówią, że wymaga się „pełnej” męskości od kandydatów na aktorów. (śmiech) Nie wiem, jak jest teraz, ale kiedyś niezbyt chętnie widziano ten rodzaj przegięcia, które objawia się zbyt miękkimi ruchami czy pochylaniem samogłosek. Ja bardzo czułem, dawano mi do zrozumienia… Chociaż trudno powiedzieć, czy dawano mi to do zrozumienia, czy to ja sam sobie nałożyłem taki kaganiec. To było dosyć dawno i nie pamiętam. Ale bardzo pilnowałem w Akademii, żeby to nie rzutowało na moją ocenę. Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że to było niepotrzebne. Było w tym coś głupiego i zamykającego. Przyblokowałem swoją wrażliwość, żeby żaden z profesorów nie pomyślał, że jestem za miękki i że w związku z tym nie będę dostawał pewnych ról. Niezależnie od tego, czy wymagano tego ode mnie, czy ja sam sobie to narzuciłem, było to głupie, zamykające, odzierające. Być może byłbym ciekawszym studentem, nie hamując tej wrażliwości czy formy ekspresji.

Bo mówisz, że jako gej w pracy jesteś wyoutowany. Ale rozumiem, że tak nie było zawsze?

Zacząłem się outować pod koniec Akademii, ale głównie wśród kolegów z roku. Nie był to jeden moment, w którym wszem i wobec ogłosiłem, że jestem gejem. To był naturalny proces. Osoby, z którymi się przyjaźniłem, wiedziały. A potem moi przyjaciele mówili swoim znajomym. I jakoś tak naturalnie było wiadomo, że Bobrowski jest gejem. (śmiech)

Pewnie nie byłeś jedynym gejem na roku…

Nie byłem. Ale teraz przypomniałem sobie, że kiedyś jedna z profesorek kazała mi zostać po zajęciach i zapytała, czy jestem gejem – byłem przerażony!

Zaprzeczyłeś?

Przerażony zaprzeczyłem. Wyparłem się siebie. To był ten pierwszy rok, kiedy mi się wydawało, że jeśli się odkryję, to będę na wylocie. Teraz myślę, że mogła zadać mi to pytanie w dobrej wierze – może chciała mi jakoś pomóc. Ale stan przyblokowania i strachu spowodował, że wyparłem się swojej orientacji.

Zaprzeczyłeś i to był koniec rozmowy?

Chyba tak. W każdym razie mam do dzisiaj z nią kontakt i tak jak wszyscy, wie, że jestem gejem i nie ma z tym problemu. Nigdy w teatrze nie spotkałem osoby, dla której byłby to problem. Nigdy. Ani wśród reżyserów, ani wśród kolegów aktorów.

A czy spotkałeś w teatrze osobę, dla której byłoby problemem, że jesteś drag queen?

Też nie. Wręcz przeciwnie. Moje doświadczenie drag queen zostało wykorzystane w jednym ze spektakli w Teatrze Narodowym, w „Zemście nietoperza” w reżyserii Michała Zadary. Tam jest taki akt, który dzieje się na przyjęciu z udziałem szalonych gości. I Michał zaproponował, żebym był wtedy w dragu, na co ja z radością przystałem. Drag mi więc w niczym nie przeszkadza. Koledzy wręcz podpytują, co nowego u Graży słychać, a niektórzy nawet bywali na imprezach dragowych.

Wśród niektórych osób panuje przekonanie, że w teatrze rządzi homolobby.

Bardzo bym chciał, żeby tak było! (śmiech) Ja się pytam, gdzie jest to homolobby, niech ono się do mnie zgłosi i niech zacznę w końcu robić tę oszałamiającą karierę. Czekam, czekam i czekam. I nic. Żadne homolobby się do mnie nie zgłosiło.

A jak to było z twoimi rodzicami?

Z nimi miałem taki prawdziwy coming out.

Jak wyglądał?

Zasiedliśmy na kanapach przy herbacie (śmiech) i nastąpiło objawienie mojej prawdziwej orientacji. Ja mam bardzo dobry kontakt z rodzicami i nigdy przez myśl mi nawet nie przeszło, że zostanę odrzucony. Raczej bałem się tego, że oni będą myśleli, że coś źle zrobili, że będą czuli się winni, że może wyrządzili mi w życiu jakąś krzywdę. Tego rodzaju bzdury. Ale tak się nie stało. Przeczuwali to i świetnie to przyjęli. Wspierają mnie, znają mojego chłopaka, my bywamy u nich, a oni u nas. Jestem szczęściarzem.

Nawet teraz coming outy są trudne. Wtedy pewnie było jeszcze trudniej.

O ile dobrze pamiętam, zrobiłem to dopiero w wieku 30 lat.

Czyli jednak dość późno…

Wcześniej chciałem się więcej dowiedzieć o sobie, a wtedy miałem już taki moment stabilizacji. Ale rzeczywiście trochę to trwało.

Doświadczenie aktorskie, teatralne pomogło ci być Grażą? Pytam o to, bo mam trochę znajomych, którzy pracują w teatrze, i czasami próbuję z nim konsultować pomysły na moje dragowe występy. Okazuje się, że oni często nie czują klimatu sceny dragowej, nie wiedzą, jakimi prawami się rządzi.

Na pewno doświadczenie aktorskie mi pomaga, nawet w takich czysto technicznych kwestiach, gdy trzeba na przykład wiedzieć, jak złapać światło, co jest zmorą występów dragowych, bo rzadko na scenie jest dobre światło. Ja staram się dbać o to, żeby dobrze ustawić reflektory, o ile w ogóle są, żeby cokolwiek było widać. Nie po to się człowiek maluje dwie godziny, żeby potem nic nie było widać. Wielu ludzi jednak myśli, że skoro jestem aktorem, to występy dragowe nie są dla mnie żadnym problemem. To jest zupełnie inny żywioł, zupełnie inna energia niż występy w teatrze. To jest opcja turbo! Występ jest krótki, skondensowany, nasycony, ale doświadcza się wielkiej energii publiczności i dużych emocji. Dla mnie to dwa zupełnie inne światy, choć wydawałyby się podobne.

Mówiłeś już, z czego narodziła się Graża, a pamiętasz ten konkretny moment, gdy stwierdziłeś, że będziesz robił drag?

Jak większość ludzi, którzy w ostatnich latach weszli w drag…

Powiesz teraz o programie „RuPaul’s Drag Race”?

Tak. (śmiech) Oglądałem RuPaula i zobaczyłem Sashę Velour, do której mnie wszyscy ciągle porównują, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Wtedy pierwszy raz poczułem, że drag to coś więcej niż wygłupy, śmieszna peruka i przesadny makijaż. Poczułem, że to sztuka. To mnie zainspirowało. Okazało się, że drag może być interesujący estetycznie, emocjonalnie, a dodatkowo jeszcze mieć głębszy przekaz.

Pomyślałeś „OK, zrobię to!” – co było dalej?

Przede wszystkim zacząłem bywać w różnych miejscach, chciałem zobaczyć, jak to wygląda w Polsce na żywo. To oczywiście nie był pierwszy raz, gdy widziałem dragowe występy, bo jak byłem młody, to zdarzało mi się je widzieć w klubach. Ale wtedy jakoś mnie to nie kręciło. Z lat 90. pamiętam tylko, że podobała mi się Lola Lou, która śpiewała na żywo. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje. Ale gdy postanowiłem zająć się dragiem, to zacząłem chodzić do klubów, przyglądać się. Nawiązywałem kontakty i poznawałem ludzi. Tak doszło do pierwszych występów.

Ile to trwało? Od czasu chodzenia po klubach do pierwszego występu.

Parę miesięcy. Najpierw ruszył Instagram, gdzie dokumentowałem swoje pierwsze próby makijażowe i pierwsze stylizacje. A debiut miałem bardzo fajny, bo zgłosił się do mnie zespół Polpo Motel, czyli Olga Mysłowska i Daniel Pigoński, który znałem z różnych prac w teatrze. Zaprosili mnie, bym jako Graża wystąpił podczas ich koncertu. Robiłem chórki i czytałem fragmenty „Melancholii” Kępińskiego. To był pierwszy występ Graży. A pierwszy raz w przestrzeni publicznej pojawiłem się na imprezie z okazji wręczenia nagród NYX Face Awards. Zaproszenia dla kilku drag queens załatwił Adelon, który znalazł się w finale tego konkursu. Lokowanie produktu! (śmiech)

Nie szkodzi, mów.

NYX i MAC Cosmetics to są dwie firmy, które w Polsce wspierają i zapraszają drag queens na różne imprezy. MAC ma nawet serię szminek Viva Glam, z których cały dochód jest przeznaczany na MAC AIDS Fund – fundację wspierającą osoby żyjące z HIV i chore na AIDS. Można sobie myśleć, że wielkie koncerny cię wykorzystują, ale ja to doceniam, zwłaszcza w naszym dziwnym kraju.

I w tym dziwnym kraju Graża zaliczyła udany debiut i tak połknąłeś bakcyla.

Potem w krótkich odstępach zdarzyło mi się kilka występów w różnych miejscach, między innymi w ramach imprez Glitter Confusion i Whatever Queer Festival w klubie Pogłos. Miałem szczęście do fajnych miejsc i fajnych ludzi.

Pytałem o kolejne etapy w tworzeniu Graży i trochę się po tym temacie prześlizgnąłeś. Po chodzeniu do klubów od razu przeszedłeś do pierwszego występu. A chciałbym wiedzieć, co było pomiędzy. Jak się uczyłeś makijażu?

Oczywiście zapisałem się na uniwersytet YouTube, gdzie, jak wiadomo, można nauczyć się wszystkiego. To była metoda prób i błędów, odwzorowywanie tutoriali.

Mówiłeś, że pierwsze makijaże były trochę krzywe.

Do dzisiaj są. (śmiech)

Nie widać!

Bo człowiek uczy się na błędach, poznaje swoją twarz. Mój makijaż cały czas ewoluuje w poszukiwaniu najlepszej wersji.

Lubisz go robić?

Bardzo! O ile nie muszę się spieszyć na jakiś występ. To mnie bardzo relaksuje. Prawie jak medytacja! Uspokajam się, odpływam myślami, jestem skupiony.

Od razu wiedziałeś, jak Graża Grzech będzie wyglądała, jaką będzie postacią, jaki będzie miała charakter?

Na początku to miała być taka Grażyna z lat 80.

To trochę nie wyszło… (śmiech)

Nie, bo ten projekt ewoluuje. To nawet nie było tak, że postanowiłem być drag queen, bo to ani nie jest mój pomysł na życie, ani sposób zarabiania pieniędzy. To po prostu ekscentryczne hobby starszego pana. (śmiech) Ale zastanawiałem się, dlaczego ona w tym momencie mojego życia tak wystrzeliła. Prawdopodobnie chodzi o kryzys wieku średniego. (śmiech) Druga możliwa przyczyna to odreagowanie rządów PiS. (ponury śmiech) Cały czas szukam tożsamości Graży, pytam, kim ona jest. Tak jak mówiłem, nie dążę do pełnej iluzji, podoba mi się łączenie cech męskich i żeńskich, nie golę brody, nie wstawiam sztucznych piersi, podoba mi się ta hybryda. Coraz częściej myślę, że ja być może wcale nie jestem drag queen, tylko drag queer. Ta męskość i kobiecość faluje. Czasami podoba mi się, jak to jest bardziej męski twór, a czasem, jak jest bardziej kobiecy. Graża zrzuca kolejne skóry i przeistacza się w coś nowego. Może Graża kiedyś nie będzie Grażą, tylko kimś zupełnie innym. Może zmienię pseudonim…

Mówisz, że znaczenie miała też atmosfera związana z rządami PiS. Przypomniał mi się twój występ w Poznaniu, kiedy wykonałeś piosenkę „Jeszcze w zielone gramy”. To był mocny manifest polityczny, chyba po pamiętnym Marszu w Białymstoku.

Strasznie mnie to poruszyło i wtedy rzeczywiście czułem potrzebę przełożenia moich emocji na występ. Ten jeden jedyny raz się tak zadziało, bo generalnie Graża jest taka melancholijna, tak by się przechadzała ze smutną miną po scenie do wolnych piosenek, machała rączką… Ale ten jeden raz czułem, że chcę zrobić coś takiego.

Weszła na scenę Graża Bojowniczka o Wolność!

Jak widać Graża jest używana w różnych celach i z różnych pobudek. I zmienia się zależnie od moich nastrojów i przemyśleń.

Jak twoja rodzina zareagowała na wieść, że jesteś drag queen? Albo drag queer.

Jakby to powiedzieć… Bez entuzjazmu. Moja mama mówi: „No, fajna ta Graża, fajna, ale ja się tak o ciebie boję!”. Boi się, że jak będę latał na tych obcasach, to mi ktoś zrobi krzywdę. Trudno jej się dziwić, bo żyjemy w takim, a nie innym kraju. Ale uspokajam ją, że aż tak nie biegam w tych szpilkach po mieście.

Tylko jeździsz taksówkami.

(śmiech) Tak. I występuję w miejscach, które są przyjazne tego typu ekspresji.

A twój chłopak?

Nie jest szczęśliwy. Pamiętam, jak kiedyś rozmawialiśmy. Powiedziałem, że mój chłopak nie jest zachwycony, że jestem drag queen. Odpowiedziałeś, że twój też nie.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem podejrzaną kobietą

Na co dzień pracuje w korporacji i raczej unika imprez. Po zmroku zamienia się jednak w drag queen, by robić show w klubach w całym kraju. Czasem wciela się w… Beatę Szydło, innym razem w Joannę Krupę. I choć od jej scenicznego debiutu minął dopiero nieco ponad rok, lista jej osiągnięć jest imponująca. Z SHADY LADY (SEBASTIANEM MUCHĄ) rozmawia Karol Górski

 

Foto: Sebastian Minuts, Kostium; @kry_szy

 

Jak narodziła się Shady Lady? To było nagłe olśnienie czy ona długo w tobie dojrzewała?

To we mnie narastało. Uświadomił mi to Piotr Grabarczyk, któremu robiłam transformację dragową na jego kanale na YouTube. Przypomniał mi historię sprzed dziewięciu lat, kiedy pierwszy raz widzieliśmy się na imprezie, którą on organizował we wrocławskiej Coffee Planet i która była poświęcona Lady Gadze, a współorganizował ją z moim partnerem. Byłem* wtedy w przebraniu. Takie wyrażanie się artystyczne chodziło za mną od dawna, ale dopiero około trzech lat temu przyszła fascynacja…

…programem „RuPaul’s Drag Race”?

Tak. To był motor zapalny, by znaleźć postać, która we mnie siedzi. Chociaż – powiem szczerze – pierwsze zetknięcie z dragiem w Polsce miałem około dziesięciu lat temu w łódzkim klubie Narraganset.

I nie było to doświadczenie najprzyjemniejsze?

Nie było. Wcześniej zetknąłem się z dragiem na YouTube w formie impersonacji gwiazd popu, występów dragowych do popularnych piosenek. To było fajne, świeże. A potem zobaczyłem w Łodzi drag starej generacji, który do mnie kompletnie nie przemówił. Przeraziłem się tym, jak wyglądał wtedy drag i przez wiele lat się go bałem. Pewnie dlatego mój drag tak późno się zmaterializował. Dopiero RuPaul przełamał tę barierę i pokazał mi, że drag jednak może być fajny, inny, artystyczny. Pokazał, że może być kobiecy, może być śmieszny, a nie musi być przaśny czy ciężki.

Twoja jedyna obawa związana z byciem drag queen była estetyczna? Nie było obaw o to, jak zareaguje społeczeństwo, jak zareaguje chłopak, rodzina?

Nigdy nie miałam problemu z takimi obawami. Mój chłopak zawsze był dużym wsparciem dla mnie, wręcz mnie do tego namawiał. Czasami też jeździ ze mną na występy, żeby dopingować czy pomóc. Po prostu kiedy się przebierałem, tworzyłem różne stroje czy robiłam makeup, nie umiałam tego nazwać, nie potrafi łam zebrać tego wszystkiego do kupy. Robiłam to jakby osobno, przy okazji imprez, wyjść na miasto. To był drag, ale tak tego nie nazywałam, bo drag, który do tej pory widziałam, nie miał walorów artystycznych, które do mnie przemawiały. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie cenię tego, co osoby starszej generacji zrobiły, bo zrobiły dużo. Trzeba to przyznać. Muszę tu zrobić ukłon w stronę drag queen Kim Lee i innych osób, które budowały tę scenę. Dzięki temu jesteśmy w stanie robić w Polsce drag. Czy chociażby Charlotte, która jako pierwsza współpracowała z Blok Barem w Warszawie, pierwszym barem, który był naprawdę otwarty na queer, a z którego w dużej mierze, wydaje mi się, czerpie Lokum Grupy Stonewall w Poznaniu.

Wspomniałaś o Kim Lee i to też chyba dzięki niej poczułaś, że „jesteś kobietą”.

(śmiech)

To ta piosenka Edyty Górniak i ten twój debiut sceniczny w listopadzie 2018 r. na festiwalu prowadzonym przez Kim Lee pokazały cię publiczności po raz pierwszy jako Shady Lady.

Tak i jestem wdzięczny Kim Lee za tę możliwość, bo chyba byłam jedyną osobą na X Festiwalu Kim Lee, której występów nie znano wcześniej, nikt nie wiedział, jak wyglądam. Wiedziała tylko Kim. Nie ukrywam, że trochę się do tego debiutu przygotowywałam, on też mnie zmotywował, żeby się pokazać z jak najlepszej strony. I udało się. „Jestem kobietą” i wygrałam. (śmiech)

Osoby z dragowego i okołodragowego środowiska, które podpytywałem o ciebie, podkreślały właśnie to, że jak się pojawiłaś, to od razu „na pełnej profesce”, nie byłżadnych półśrodów, co jest częste w przypadku nowych drag queen, którym na początku brakuje profesjonalizmu i dopiero się uczą.

Wszystko było przemyślane i przygotowane, chociaż gdy teraz patrzę na pierwsze występy, to myślę sobie, że niektóre rzeczy zrobiłabym inaczej, może lepiej, bardziej bym je podkręciła. To uczucie towarzyszy większości moich występów. Ale najważniejsza jest reakcja publiczności. Przyznam, że kompletnie nie spodziewałam się tak wspaniałej reakcji i ze strony publiczności festiwalu, i ze strony osób ze środowiska dragowo-queerowego, które mi szczerze gratulowały, pisały, że trzymają za mnie kciuki. Dostałam dużo takich wiadomości po pierwszym występie.

Jak budowałaś tę postać? Siedziałaś z karteczką, oglądałaś YouTube’a i notowałaś, co ci się podoba?

Nie zastanawiałam się, jaka będzie Shady Lady, gdy wyjdzie na scenę. To jest tak, że kiedy pierwszy raz robi się makeup, zakłada się na siebie strój i to całe oprzyrządowanie, sztuczne piersi, pady, które nadają kształtu pośladkom, perukę, patrzy się na siebie w lustrze i w głębi duszy już się czuje, co to za postać. Ja tak miałam. Wiedziałam, że jest to ultrakobieca postać, trochę nawet przeseksualizowana, ale zbliż się na odległość dwudziestu centymetrów i zobaczysz, że to facet w peruce.

Niektórzy mogą nie zauważyć

Zwłaszcza, jeśli będą po paru drinkach. Ale ja widzę siebie w lustrze przed wyjściem na scenę i wiem, że to jest jednak facet w peruce, dlatego nie mogę robić wszystkiego na serio. Humor jest dla mnie kluczowy w występach.

A skąd się wzięła nazwa Shady Lady?

Właściwie to nie pamiętam, kiedy i jak powstało moje imię. Wydaje mi się, że nadali mi je znajomi, którzy widzieli rozwój tej postaci przed wyjściem na festiwal, bo Shady Lady narodziła się około rok przed festiwalem. Dokładnej genezy nie pamiętam.

Ale jesteś shady czy nie?

Może trochę… Co ciekawe – początkowo ta nazwa wcale nie miała się odnosić do bycia shady (osoba podstępna, knująca, sarkastyczna, obrażająca innych – przyp. red.). Chodziło o dosłowne tłumaczenie: „podejrzana kobieta”. To miało mieć charakter komiczny. Fani RuPaula i voguingu mieli inne skojarzenia, ale ja chciałam, żeby to było tłumaczone bardziej dosłownie.

Co w dragu sprawiło ci najwięcej trudności?

Makijaż. I w dalszym ciągu mi sprawia. Tak szczerze powiedziawszy, to nie lubię ani się malować, ani układać peruk, ani szyć. Po co ja to robię? (śmiech) Za każdym razem sama siebie o to pytam.

To po co to robisz?

Bo sprawia mi frajdę wychodzenie do ludzi, kontakt z nimi, rozbawianie ich. Frajdę sprawia mi też robienie nowych, kreatywnych looków. Wszystkie rzeczy, których tak bardzo nie lubię, są jedynie punktem wyjścia do tego, co lubię. Dlatego mogę przeboleć te etapy po drodze, żeby przeistoczyć się w piękną „biologiczną” kobietę.

Choć jesteś jeszcze młodą drag queen, niedawno skończyłaś rok, to występów masz naprawdę sporo. Pogłos, Cocon, Resort Komedii, Punto Punto, barStudio, Rewia Drag Queen w Krakowie… Lista miejsc, w których występowałaś, jest imponująca. Jak się z tym czujesz? Bo z tego, co słyszałem, na co dzień jesteś bardzo spokojną osobą, raczej stroniącą od imprez. Mam dobre informacje?

Bardzo dobre. Rzadko imprezuję, prowadzę spokojny tryb życia…

…w korporacji.

Tak. I przez ostatni rok mój styl życia totalnie się zmienił. Brakowało mi czasu, więc niedawno przeszedłem na trochę inny tryb pracy z mniejszą liczbą godzin, bo po prostu fizycznie nie dawałam rady. Bardzo często miałam wyjazdy, występowałam w piątek, sobotę i niedzielę. Ciężko się to znosi, zwłaszcza że powoli wchodzę w okres…

Menopauzy?

(śmiech) …trzydziestu lat życia, a to już prawie gejowska menopauza! (śmiech) Przerzucenie się na imprezowy tryb było dosyć ciężkie, ale kocham kontakt z ludźmi, więc z drugiej strony przyszło mi to z łatwością.

Z pracy w korporacji jeszcze nie rezygnujesz?

W Polsce nie da się całkowicie utrzymać z dragu. Może dałoby się to zrobić, gdyby miejsca LGBT+ friendly zapraszały drag queen też w tygodniu, ale na razie nasza scena nie jest jeszcze tak rozwinięta. Nie ma też wielu miejsc, które nas zapraszają. Już w Niemczech to wygląda inaczej – miejsc jest dużo więcej i są bardziej różnorodne, a kluby funkcjonują od poniedziałku do niedzieli. U nas to jeszcze tak nie wygląda. Długa droga przed nami.

A czujesz, że dragowa konkurencja depcze ci po piętach? (

śmiech)

Albo ty jej? Bo drag jest u nas coraz popularniejszy, nowe drag queen wyrastają jak grzyby po deszczu – jedne na krócej, drugie na dłużej, ale jednak…

W ogóle się nad tym nie zastanawiam…

Może jesteś bezkonkurencyjna?

Ja lubię drag i lubię patrzeć na młode dragsy, które prezentują coś nowego, świeżego. Mocno kibicuję wszystkim, nie zastanawiając się, czy to jakaś konkurencja. Jesteśmy dopiero na etapie powstawania sceny dragowej i dużego boomu, więc nie jesteśmy konkurencją dla siebie, tylko wsparciem. Im więcej nas w przestrzeni publicznej, tym lepiej!

Oprócz tego, że występujesz jako Shady Lady, to jeszcze wymyśliłaś niedawno „Snacz Gejm” (inspirowany jedną z konkurencji w programie „RuPaul’s Drag Race”), który robisz w warszawskim Resorcie Komedii. Do tej pory wcielałaś się w Joannę Krupę i Beatę Szydło. Ale do udziału zapraszasz też inne drag queen.

Od początku mojej dragowej przygody chodził za mną ten pomysł, bo uważam, że to jest właśnie ta część dragu, która jest w Polsce najbardziej niezagospodarowana. Przychodzi się na mnóstwo występów dragowych, ale widzimy głównie lip-sync (śpiewanie z playbacku – przyp. red.), a kompletnie zapomina się o drugiej twarzy dragu, o tym, co spowodowało, że drag dostał się do mainstreamu np. w Stanach Zjednoczonych. Chodzi o część komediową, która w Polsce jest zaniedbana. Mam nadzieję, że uda się to zmienić. Bilety na nasz „Snacz Gejm” wyprzedają się w kilka minut i już mamy pomysły na kolejne wydarzenia.

Potencjał jest, jak widać, duży. Odcinki „RuPaul’s Drag Race” ze „Snatch Game” cieszą się chyba największą popularnością, wszyscy na nie czekają. Aż dziwne, że nikt w Polsce tego wcześniej nie podłapał.

Nie chodzi tylko o odcinek ze „Snatch Game”, ale w ogóle o cały program. Osiemdziesiąt procent kontentu w nim ma charakter komediowy. Uważam, że to jest sposób na to, żeby drag w Polsce dotarł do szerszej publiczności. Wystarczy spojrzeć na najsłynniejszą polską drag queen – Mariolkę z kabaretu Paranienormalni. Tak to trzeba nazwać, to jest postać dragowa. Oczywiście, to nie jest drag, który znamy z programów, to jest karykatura dragu, ale to się przyjęło. Jej żarty totalnie do mnie nie przemawiają, ale przemawiają do milionów Polaków.

Planujecie ruszyć ze „Snacz Gejm” w Polskę?

Plany są. Będziemy chcieli odwiedzić kilka miast i mam nadzieję, że to się niebawem wydarzy. Na razie dajemy sobie jeszcze miesiąc-dwa na rozkręcenie tego w Warszawie.

Tyle się dzieje szalonych, kreatywnych rzeczy w twoim życiu. Czy z tej perspektywy poważna praca w korpo, zajmowanie się marketingiem, PR-em poważnych firm nie wydaje ci się nudne?

Zastanawiałam się, jak moje dragowe życie wpłynie na to, w jaki sposób będę postrzegać pracę w korporacji, która często jest pracą w arkuszach Excela, w której mam mnóstwo analitycznych zadań, jestem szefem zespołu, coachuję ludzi, daję im szansę na rozwój. Od roku łączę te dwa życia. Jestem Batmanem po zmroku i Brucem Waynem za dnia. Doceniam, że mogę robić jednocześnie obie rzeczy. Spełniam się w tym.

* Shady Lady w dragu stosuje formy żeńskie, poza dragiem – męskie. Podczas rozmowy stosowała obie formy.

 

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

AJ and the Queen

(USA, 2020), twórcy: M. P. King, R. Charles; wyk. R. Charles, Izzy G.; premiera na Netfliksie: styczeń 2020

RuPaul, najsłynniejsza drag queen na świecie, trzy dekady pracował na „15 minut sławy”, które ma od kilku lat i które słusznie stara się wykorzystać do cna. Dlatego chyba właśnie, oprócz „RuPaul’s Drag Race” (czekamy na 12. sezon), „RuPaul’s Drag Race All Stars” i „RuPaul’s Drag Race UK” (jesteśmy tuż po pierwszym sezonie), otrzymujemy 10-odcinkowy serial „AJ and the Queen”. Mama Ru gra w nim nowojorską drag queen Ruby Red, której marzenia o własnym klubie legły w gruzach po tym, jak została okradziona przez własnego chłopaka (superciacho i superzły charakter). Ruby rusza więc w trasę po klubach na prowincji. Ale nie sama. Przyplątuje się AJ, rozwydrzony dzieciak, który okazuje się nie chłopcem, jak przypuszczała Ruby, ani nawet nie chłopcem trans, jak następnie przypuszczała Ruby, tylko dziewczynką. AJ zabiera się z Ruby do Teksasu, gdzie ponoć ma dziadka (mama jest w Nowym Jorku sex-workerką trochę na bakier z obowiązkami rodzicielskimi) Mamy więc trzy znane motywy: totalnie niedopasowanej pary bohaterów, wspólnej podróży i skomplikowanych relacji rodzinnych. Po drodze Ruby zatrzymuje się w różnych klubach i spotyka swoje koleżanki po fachu (w epizodach błyszczy wiele uczestniczek „RPDR”). Do tego wątek sensacyjny – nasza parka jest ścigana przez wspomnianego złego przystojniaka i jego równie złą towarzyszkę. Wszystko fajnie, ale coś jednak słabo klika. AJ co rusz dostaje lekcje życia od Ruby, co oczywiste, ale wyłożone są one trochę nazbyt wprost. Serial, stworzony przez samego RuPaula oraz Michaela Patricka Kinga („Seks s wielkim mieście”), sprawia wrażenie, jakby był przeznaczony dla nastolatków/ek, ale tych wczesnych, i to jeszcze w wersji oldskulowej – a w tej grupie RuPaul nie jest gwiazdą pierwszej wielkości. Brakuje charakterystycznego, dragqueenowego poczucia humoru – lekko wulgarnego i z erotycznym zabarwieniem. Brakuje pikanterii. A z drugiej strony: jak miałaby być pikanteria, skoro drugim bohaterem jest dziecko? Dowcipy często brzmią trochę sucho, a i „niesamowite” przygody AJ i Ruby wyglądają nieraz na wymuszone. Co napisawszy przyznaję, że zaliczyłem wszystkie 10 odcinków bez większych problemów. Może dlatego, że uwielbiam Ru za „RPDR”. (Mariusz Kurc)

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mama Ru

Tekst: Remigiusz Ryziński

Program „RuPaul’s Drag Race”, którego dziesiąty sezon właśnie oglądamy, stał się fenomenem. RuPaul, dwumetrowa czarna drag queen, wprowadziła niszową kulturę drag do mainstreamu. Pracowała na to 30 lat

 

mat. pras.

W marcu ruszył dziesiąty sezon „RuPaul’s Drag Race”, ma publiczność liczoną w milionach. Sam RuPaul w tym samym miesiącu otrzymał gwiazdę na słynnej hollywoodzkiej Alei Sławy. Nigdy wcześniej drag queen nie dostąpiła tego zaszczytu. Nigdy wcześniej program oparty na subkulturze drag nie odniósł takiego sukcesu. Nie zacznę od uczonego wstępu o tym, na czym subkultura drag polega i że już teatr grecki, teatr szekspirowski, japoński teatr kabuki itp. Mamy rok 2018 i jesteśmy w czasopiśmie LGBT – kto nie wie, niech się sam doszkoli. Dość powiedzieć, że mimo tej historii do niedawna subkulturę drag otaczały stereotypy, niezrozumienie i pogarda. Przyjazny stosunek do „przebierańców” nie należał do dobrego tonu nawet wśród niemałej rzeszy ludzi LGBT. Ci „normalni”, „męscy” i „niebudzący skojarzeń” geje nierzadko demonstracyjnie okazywali niechęć. Ru zreformował tę mentalność. Jej relikty wciąż żyją (również w Polsce), ale odchodzą do lamusa. Dzięki RuPaulowi drag stał się cool. RuPaul wyprowadził drag queens z niszy i wprowadził je do mainstreamu. Dziś coraz częściej z drag queens, zjawiska wyrosłego z kultury LGBT, jesteśmy po prostu dumni.

RuPaul’s CV

Żeby być cudowną drag queen, trzeba mieć, jak mówi RuPaul, cztery cechy: charisma, uniqueness, nerve & talent (charyzmę, oryginalność, przebojowość i talent). Ale on sam ma jeszcze piątą, bez której dawno by przepadł: wytrwałość. Nieprawdopodobną. Zaczynał w połowie lat 80. Na triumf musiał czekać ponad 30 lat. RuPaul Charles urodził się 17 listopada 1960 r. w San Diego (Kalifornia). Będzie gwiazdą, bo nie ma na świecie drugiego skurwysyna, który tak by się nazywał – powiedziała ponoć jego mama, nadając mu nietypowe imię. Gdy Ru miał 7 lat, rodzice się rozwiedli, gdy miał 15 – przeniósł się ze starszą siostrą do Atlanty (Georgia) i tam rozpoczął dragqueenową karierę. Do Nowego Jorku ruszył w 1984 r., ale po pół roku wrócił. Falstart, porażka. Trzy lata później spróbował znowu i tym razem się udało. W 1989 r. mignął na kilka sekund w teledysku B’52s „Love Shack”, zdobył także tytuł alternatywnej Królowej Manhattanu. Po czterech kolejnych latach wydał debiutancki singiel „Supermodel”, który dotarł do Top 40 Billboardu. Jego kariera nabrała tempa, nagrał duet z Eltonem Johnem – dyskotekową wersję jego hitu z lat 70. „Don’t Go Breakin’ My Heart”. Znów sukces. W 1995 r. jako pierwsza drag queen w historii RuPaul podpisał kontrakt z kosmetyczną firmą MAC (Skoro wielki czarny mężczyzna może wyglądać tak dobrze, to co dopiero zwykłe kobiety?). Rok później dostał na kanale VH1 własny talk show, w którym gościł takie gwiazdy, jak jego ukochana Diana Ross a także m.in. Cyndi Lauper, Nirvana, Backstreet Boys oraz królowa wszystkich drag queens – Cher. Po dwóch sezonach i stu odcinkach program zszedł z anteny w 1998 r. Mimo wydawania kolejnych płyt (do dziś ma ich na koncie 11) i grania kolejnych (drugoplanowych) ról w filmach gwiazda RuPaula zaczęła na przełomie wieków blednąć. Ale nie po to jest się fierce bitch, by łatwo rezygnować, prawda? Ru przetrwał chude czasy i całą dekadę później, w wieku 48 lat, zaczął zdjęcia do swego autorskiego programu „RuPaul’s Drag Race” – w warunkach niemal garażowych, dla tęczowego kanału telewizyjnego LOGO, który publiczność miał tak mikroskopijną, że… nie był brany pod uwagę w badaniach oglądalności. Pierwszy odcinek ujrzał światło dzienne na początku 2009 r. Reszta jest historią.

RuPaul’s Show

„RuPaul’s Drag Race” stał się kulturowym fenomenem. Ru wykorzystał znaną formułę talent show, ale mocno ją „zrupaulizował”. Kilkanaście drag queens walczy o tytuł królowej dragu – najlepsza otrzymuje 100 tys. dolarów nagrody (początkowo było to tylko 20 tys.) i przepustkę do sławy – choć program okazał się tak popularny, że tak naprawdę sławę i wiążące się z nią występy oraz honoraria zyskują również „dziewczyny”, które zajmują dalsze miejsca. Uczestniczki pokazują się w kolejnych kreacjach zgodnych z zadanym przez Ru tematem – np. glamour starego Hollywood, albo ikoniczne stylizacje Madonny – i własnoręcznie uszytych (!). Muszą też wykazać się talentem aktorskim (odgrywają scenki), tanecznym, oratorskim oraz umiejętnością readingu, co w slangu dragqueenowym oznacza inteligentne obśmiewanie konkurentek, tudzież zdolnością parodiowania ikon LGBT (snatch game). Do ostatecznego pojedynku na lip sync („śpiewanie” z playbacku) stają w każdym odcinku dwie królowe, które wypadły najgorzej. Jedna z nich odpada. Ru podejmuje decyzje samodzielnie, ale ma do pomocy jury, w którym zasiadają goście-celebryci (m.in. Christina Aquilera, Debbie Harry z Blondie, Chaz Bono, Pamela Anderson) oraz stali bywalcy – wśród nich ukochana przyjaciółka Ru – Michelle Visage, bezkompromisowa diva w każdym calu.

Całość okraszona jest charakterystycznym, złośliwym, ale mimo wszystko ciepłym humorem, a Ru nigdy nie zapomina o społecznym wymiarze show: gdy pokazuje konkurentkom ich zdjęcia z dzieciństwa i pyta, co powiedziałyby temu młodemu chłopcu dziś – łzy wzruszenia leją się po obu stronach ekranu. Emancypacja w stylu mamy Ru ma nieprawdopodobną siłę. Przy okazji poznajemy unikalny język królowych: shady bitch to zdzira, która umie rzucić ostrym, ale błyskotliwym tekstem, fishy bitch to królowa, która wygląda idealnie jak kobieta, tucking to schowanie penisa i jąder w kroku tak, by nie było widać wybrzuszenia itd. RuPaul też ma swoje stałe wyrażenia, które weszły już do antologii gejowskiego słowniczka. Królowej, która odpada, mówi nie „Go Away”, ale „Sashay Away” (nie „Odchodzisz”, tylko „Odchodzisz z gracją, baletowym krokiem”). Zamiast „Congratulations”, mamy „ConDRAGulations”. Do walki Ru zagrzewa słowami: Gentlemen, start your engines, and may the best woman win („Ruszajcie, panowie, i niech zwycięży najlepsza!”), kłopoty danej królowej anonsuje słodko: I’m sorry, my dear, but you are up for elimination („Przykro mi, kochana, ale jesteś na wylocie”) a na koniec każdego odcinka wpada w świadomy sentymentalizm, rzucając If you can’t love yourself, how in the hell can you love somebody else? Can I get an Amen in here? („Jak do diabła miałbyś kogoś pokochać, jeśli wpierw nie pokochasz się siebie samego? Zgoda co do tego?”)

RuPaul’s Queens

Zwyciężczynią pierwszego sezonu, zwanego „zagubionym”, bo powstawał, jak wspomniałem, w warunkach niemal amatorskich i jest dziś trudniej dostępny, była Bibi Zahara Bonnett. W drugim błyszczała młodziutka Tyra Sanchez (przystojny facet, przepiękna drag queen), która w zeszłym roku występowała w warszawskim Glamie. Sezon trzeci to przede wszystkim zjawiskowa Raja. Sharon Needles, zwyciężczyni sezonu 4, ze swoją skłonnością do makabry, wniosła drag na nowy poziom. Niepozorna Jinkx Monsoon pobiła konkurentki inteligencją w sezonie 5. W szóstce pojawiła się bodaj najsłynniejsza z ponad 100 uczestniczek: Bianca del Rio, mistrzyni standupu, która błyskotliwą ripostą byłaby w stanie powalić chyba samego Einsteina. Sezon siódmy wygrała pewna siebie Violet Chachki z talią, której nie powstydziłaby Jane Fonda (nawet w czasach, gdy była królową aerobicu). W ósmym prym wiodła Bob the Drag Queen, a w dziewiątym – intelektualistka Sasha Velour, która pokazała, że w dragu chodzi nie tylko o piękny wizerunek, ale też i o piękny umysł. Do tego cały korowód królowych, które nie zwyciężyły, ale i tak zapadły w pamięć. Chad Michaels odgrywał Cher lepiej niż sama Cher. Latrice Royale, dziewczyna rozmiaru XXXL, miała też wielkie serce – została Miss Publiczności. Detox z ustami, przy których Mick Jagger to pikuś, Coco Montrese i jej walka na śmierć i życie z Alyssą Edwards, śpiąca królewna Pearl, która jako jedyna postawiła się samemu RuPaulowi, wariatka Katya, która mówiła z rosyjskim akcentem (choć nie ma nic wspólnego z Rosją), zakręcona Alaska, która prywatnie jest chłopakiem Sharon Needles, Kim Chi, która porażała oryginalnością kreacji i która… jeszcze nigdy nie spała z facetem, Naomi Smalls o twarzy piękniejszej od Naomi Campbell i nogach dłuższych od Tiny Turner, Valentina, śliczna jak latynoska wersja Kena, która nie nauczyła się lip syncu, Willam z ciałem jak z gejowskich fantazji, który musiał odpaść, bo złamał reguły programu: wyszło na jaw, że w czasie zdjęć „wpadał do mnie do hotelu mąż na bzykanko”, Milk, czyli skrzyżowanie drag queen z futurystycznym klownem, Phi Phi O’Hara, która strzelała fochy, Shangela, która uczyła się dragu na oczach widzów… Program stał się tak popularny, że sezon 9. gościnnie otwierała sama Lady Gaga. Powstały też „bonusy” – seria „Untucked” czyli za kulisami głównego wyścigu, oraz „All Stars”, gdzie rywalizują najciekawsze gwiazdy poprzednich sezonów. Warto jednak dodać, że „RuPaul’s Drag Race” nie zyskał szybkiej aprobaty ani krytyków, ani telewizyjnej branży. Na Emmy (telewizyjnego Oscara) RuPaul musiał czekać aż 7 lat od premiery – gdy brak nagrody powoli stawał się już nie tylko skandalem, ale też dowodem na homofobię branży. Dziś Ru ma na koncie dwie Emmy.

RuPaul’s Credo & RuPaul’s Look

I bardzo ustabilizowane życie osobiste. Od 24 lat jest z tym samym facetem, Georgesem LeBarem, malarzem, który posiada rancho w stanie Wyoming. W 2017 r. po cichutku wzięli ślub. Ru jest jak matka – mądra i rozsądna. Wychowuje dzieci i wypuszcza je w świat. Powtarza, że program jest platformą, od której można się odbić do kariery. Znane z ciętego języka, autoironii, dystansu i żartu sypanego jak z rękawa, królowe, które zwykle doświadczyły w życiu piekła uprzedzeń, kroczą pod wiatr i wygrywają z przeciwnościami losu. Drag jest też polityczny (Bardzo, bardzo polityczny – bo pokazuje, że nie mamy jednej ustalonej tożsamości). W ostatnich wyborach prezydenckich RuPaul popierał Hillary Clinton. Z całą mocą potępia Donalda Trumpa. Jaką drag queen jest Ru? Należy do typu pageant queens, co znaczy że wykorzystuje atrybuty realności kobiecej – tyle, że wypartej do rejestrów niemalże nierzeczywistych. Pomyślcie o Violettcie Villas. Wszystko musi być duże i wyraziste. Jeśli do tego dodamy, że Ru ma 194 cm wzrostu… Mathu Andersen wykonuje makeup, układa włosy i dobiera kreacje Ru od ponad 20 lat. W makijażu Ru nie ma groteski, tylko podkreślone kobiece piękno. Ru goli brwi. Jego usta mają zawsze naturalną linię. Włosy – ogromne, wysokie pod sufi t, najczęściej w platynowym blondzie, nigdy nie czesane na gładko, nigdy krótkie. Jedną z bardziej charakterystycznych fryzur Ru jest tzw. mohawk, czyli irokez. Jeśli chodzi o strój, to RuPaul czerpie inspiracje z klasyki i z drogich domów mody: Yves Saint Laurent, Dior, Givenchy, Valentino i Chanel. Czasem jednak przeskakuje do awangardy: Jean-Paul Gautier, Alexander McQueen, Galiano czy Vivienne Westwood. Zasady, mówi Ru, są proste: dobierz swój kolor i materiał, który nie tylko pasuje do figury, ale jest też przyjemny, nigdy nie zakładaj niewygodnych butów, znajdź swój styl i trzymaj się go konsekwentnie. Proste! Ru ma wiele recept na życie. Np. „dekalog” pod hasłem „Nigdy przenigdy”, przykładowo: Butów, które nosisz na siłowni, nigdy nie zakładaj na inne okazje, nigdy nie zakładaj koszulki reklamującej minione eventy, nigdy nie zakładaj więcej niż jednego logo, nigdy nie zakładaj za dużych ubrań aby ukryć nadwagę, one sprawiają, że jest jeszcze bardziej widoczna itp. Pierwsze kroki w dragu? Podstawowe zasady Ru: 1. Wybierz imię, które pasuje tylko do ciebie, coś sprytnego i nieskomplikowanego, 2. Zawsze zakładaj sztuczne rzęsy, 3. Nie mieszaj garderoby męskiej z żeńską, 4. Zawsze nakładaj makijaż, 5. W dragu nie spożywamy jedzenia publicznie (jesteś damą!), 6. Nigdy nie „śpiewaj” ballad, chyba że masz już spore doświadczenie, 7. Zgól brwi, i najważniejsze 8. Zawsze bądź miła, „shady queen” nie znaczy podła.

RuPaul’s Fuckup

W lutym Ru zaliczył wpadkę, za którą słusznie mu się dostało od społeczności trans i jej sojuszników/czek. W wywiadzie dla brytyjskiego „Th e Guardian”, zapytany, czy dopuściłby w programie kobietę transpłciową po tranzycji, odpowiedział: Prawdopodobnie nie. Możesz identyfikować się jako kobieta, zrobić trans coming out – ale sytuacja ulega zmianie, jeśli rozpocząłeś już proces przemiany ciała. Mieliśmy w programie królowe po upiększających operacjach plastycznych twarzy czy tyłka, ale one nie przechodziły tranzycji. Rzeczywiście, były trans kobiety, które przeszły tranzycję po programie (Carmen Carrera, Sonique, Jiggly Caliente, Gia Gunn), były też takie, które w trakcie programu robiły trans coming out, jak Peppermint i Monica Beverly Hillz – będąc przed tranzycją. Gdy wypowiedź spotkała się z negatywnymi komentarzami, Ru pogrążył się, pisząc na Twitterze: Można brać doping i nadal być sportowcem – ale nie na olimpiadzie. Rozpętała się burza. Głos zabrało wiele uczestniczek „RuPaul’s Drag Race”. Krytykowały Ru za wykluczanie osób trans. Ru zrozumiał błąd i już kilka godzin później wydał oświadczenie: Codziennie modlę się, by mieć umysł otwarty na nowe koncepcje, nowe doświadczenia i poddawać w wątpliwość wszystko, czego nauczyłem się do tej pory. Zrozumiałem i żałuję moich wypowiedzi. Ludzie ze społeczności trans to bohaterowie, część naszego wielkiego ruchu LGBTQ. Zapewniam, że w ciągu 10 lat programu jedynymi warunkami udziału w nim były: charyzma, oryginalność, przebojowość i talent. To się nie zmieni. I bardzo dobrze. Sam chętnie zobaczyłbym w programie nie tylko kobiety trans (po tranzycji), ale również facetów cis i hetero. Oraz – dlaczego nie? – kobiety cis wszelkich orientacji. Moglibyśmy się przekonać, czy bycie kobietą rzeczywiście ułatwia bycie drag queen. Osobiście – nie sądzę.

***

Co dalej? Gwiazda RuPaula błyszczy jasno. Trwają nabory do sezonu jedenastego „RuPaul’s Drag Race”. Sam Ru znalazł jeszcze czas na aktorstwo – wystąpi gościnnie w piątym sezonie komediowego hitu serialowego „Grace & Frankie”, gdzie jego partnerkami będą tytułowe przyjaciółki, dwie ikony LGBT: Lily Tomlin i Jane Fonda. Premiera na początku 2019 r. W lutym br. „RuPaul’s Drag Race” doczekał się pierwszej zagranicznej wersji. Angielskiej? Niemieckiej? Hiszpańskiej? Francuskiej? Nie! Tajskiej! Pierwszy sezon „Drag Race Thailand” odniósł wielki sukces, sezon drugi jest już w przygotowaniu, a na Filipinach i Tajwanie lokalne społeczności LGBT rozpoczęły kampanie za własnymi wersjami programu. Czy doczekamy się kiedyś „Drag Race Poland”? Tymczasem, jak mówi Ru na koniec: OK, now let the music play!

Tekst z nr 73 / 5-6 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Porządna i postrzelona

O sztuce drag, o RuPaul, o cyckach z Biedronki, o występach w krakowskim Teatrze Barakah oraz o miłości i o idealnym facecie z PAWŁEM RUPALĄ, czyli drag queen PAPINĄ MCQUEEN rozmawia REMIGIUSZ RYZIŃSKI

 

foto: Katarzyna Roniek

 

Pierwszy raz widziałem Papinę na scenie w show „Almodrama” na festiwalu Literacki Sopot. Wcielała się w postaci z filmów Almodovara, „śpiewając” do playbacku piosenek wykorzystywanych przez hiszpańskiego mistrza. To był szok – niewątpliwie Papina ma to coś, co sprawia, że oczy widowni kierują się na nią i człowiek trwa w fascynacji z otwartą gębą. Przy okazji krakowskiego Festiwalu Non-Fiction podziwiałem Papinę w Teatrze Barakah, w programie „Divas Night” (jakże by inaczej!), w którym wystąpiły też Kim Lee, Brigitte Lady, Savanah Crystal, Victor Febo i Ka Katharsis. Show według scenariusza i w reżyserii Gonzales Cage i z choreografią Lulu la Croix zgromadził tłumy. Było na co popatrzeć.

Jesteśmy w twoim atelier, wszędzie wspaniałe stroje, pióra, peruki, buty. Niezła kolekcja!

Stroje czasem szyję sam, czasem kupuję i przerabiam. Pomagają mi dwie dziewczyny, które na co dzień pracują w TVN, ubierają gości do programów. Korzystam z ich wiedzy.

A gdybyś miał sam zrobić kreację na przykład z papieru, albo coś w stylu Kim Chi?

Takie stroje są na raz. Nie są do transportu, tylko na jedno wyjście. To jest wszystko klejone. Ja też kleję, chociaż nie mam takiego hardkoru, jak Valentina, żeby przyklejać materiał do ciała. Ja sklejam ubrania, sklejam materiały. Na manekinach przede wszystkim.

Wszystko zaczyna się od stroju?

Nie. Pierwsza jest piosenka. Jeżeli jest szybka, to nie mogę mieć długiej sztywnej sukni, bo nie zrobię dobrego układu choreograficznego. Musi być krótka z falbanami na przykład. Potem myślę, co do tego dołożyć. Musi być odpowiednia peruka. I buty takie, żebym się nie zabił podczas tańca.

Jak dobierasz piosenki?

Zdecydowanie wolę szybkie. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że Papina jest na scenie dynamiczna, szałowa i postrzelona.

A repertuar do teatru? Do rewii?

To traktuję jako wyzwanie i inwestycję w moją osobę. Przykład: nie znam hiszpańskiego, poszedłem więc do szkoły i poprosiłem o kilka lekcji z lektorem, więc wiedziałem, o czym „śpiewam”. Lip sync ćwiczę przed lustrem z panią Grażyną Smukalską, która uczy śpiewu. Poznałem Grażynę dzięki Henrykowi Pasiutowi, który jest moim menadżerem i producentem rewii. Ta kobieta jest wspaniała. Pamiętam pierwszą lekcję, moje dźwięki były w kosmosie, nie umiałem zaśpiewać gamy, nie wiedziałem, jak są dźwięki ułożone, nic. Mija właśnie czwarty rok, jak śpiewam. Słychać efekty. Wiem, że nigdy nie zaśpiewam pięknie, czysto, jak wokaliści, ale przynajmniej już mam pojęcie, wiem, jak się czyta nuty, jestem w stanie zaśpiewać piosenkę, jeśli poćwiczę.

Niewiele drag queens śpiewa, ale sam lip sync to też nie lada sztuka.

Jest różnica, gdy „śpiewam” na przykład „Wszystko czego dziś chcę” i gdy śpiewam naprawdę – usta inaczej się ustawiają. Lip sync trzeba robić pół sekundy przed oryginałem. To jest trudne.

Dźwięk jest szybszy niż obraz.

Dokładnie. Przy niektórych numerach śpiewam sobie po cichu – pierwsze dwa rzędy na pewno słyszą. Śpiewam po cichu do np. „Konika na biegunach”.

Jak wygląda przygotowanie choreografii?

Rządzi tekst utworu. O co w nim chodzi, co i jak dam w ogóle radę zatańczyć. To się wydaje proste, ale zatańcz i ruszaj ustami na scenie przez kilka czy kilkanaście minut. Jeśli skoncentrujesz się na tym, by np. nie wypierdzielić się na szpilkach, to inne elementy się posypią. Nie możesz się na niczym szczególnie skupiać, wszystko musi być tak wyszlifowane, że robisz to automatycznie. Pięciominutowy występ ćwiczysz tydzień.

Chciałbyś być jak Violet Chachki i robić burleskę?

Ogrom poświęcenia i pracy. Ona ma wycięte żebra, postawiła wszystko na jedną kartę. Prócz burleski robi akrobatykę. Ja biorę lekcje tańca na rurze, bo zdarzają się kluby z rurą, więc czemu tego nie wykorzystać? Ale nie tak, że powiesisz się jak małpa, tylko zrobisz dwa, trzy układy faktycznie widowiskowe. To mnie nie kosztuje dużo siły, a na ludziach robi wrażenie. Nieobeznani z drag queens najpierw patrzą, jak mam schowanego ptaka, więc muszę zrobić coś, by ich oderwać od tego banału, zaskoczyć.

Masz choreografię, ćwiczysz numer, sukienka wisi na wieszaku. W którym momencie wiesz, że wszystko jest gotowe?

Jak idę ulicą, śpiewam sobie piosenkę i w każdym jej momencie wiem, jaki wykonuję wtedy ruch na scenie. Wszystkie numery zawsze widzi najpierw producent Henryk Pasiut, albo pani dyrektor z teatru Ana Nowicka.

Czyli jesteś gotowy na krytykę?

Tak. Tego też trzeba się nauczyć. Wiesz, ile nocy przepłakałem, bo mi ludzie mówili, że wszystko jest do dupy i poprawić trzeba to, i to, i to, i jeszcze to? Płaczę, a potem poprawiam.

Papina czy Paweł?

Dziwne, ale jak jestem w przebraniu, to nie mam problemu, by ktoś do mnie mówił Paweł. Odwrotnie też: gdy w klubie jestem bez dragu i ludzie witają się „O, cześć Papina”, to się nawet cieszę, że ktoś mnie poznaje.

„Cześć, kochana”?

Też OK. Wiadomo, że niektórzy w naszym środowisku dla żartu, dla funu mówią per ona, absolutnie mnie to nie obraża.

Drag dla ciebie jest teatrem?

Teatrem i sztuką, i ogromną pracą. Staram się poprzez rewie, które tworzymy, wprowadzić drag na deski teatru, na światło dzienne, by ludzie nie oglądali drag show tylko w klubach, gdzie jesteśmy dodatkiem do imprezy, ale by przychodzili na spektakle. Pierwszą rewią było „Pokochaj mnie”, to był testowy projekt. Henryk Pasiut zaryzykował. Zrobiliśmy to w klubie Kabaret w Krakowie, graliśmy równy rok. Teraz „Divas Night” w Teatrze Barakah – jest sukces, przychodzi mnóstwo ludzi. Jesteśmy normalnie w repertuarze.

Środowisko LGBT+?

Wiadomo, znajomi, znajomi znajomych – tak. Ale tworząc rewię, myśleliśmy, że głównie środowisko LGBT przyjdzie, a nie. Może z 10% to LGBT, pozostali to ludzie hetero, którzy przychodzą jak na zwykły spektakl.

Dlaczego tylko 10%?

Mam wrażenie, że środowisko LGBT ma problem z kulturą drag. To dziwne, bo przecież kultura drag właśnie z tego środowiska wyrasta. Dużo u nas jest tej wewnętrznej homofobii, skierowanej do samych siebie. Pytają z przekąsem, po co to robimy, po co te przebieranki. Niektórzy mówią, że psujemy obraz „prawdziwego geja”, szkodzimy walce o związki partnerskie. Bardzo wiele osób – już nie tylko LGBT – pyta, czy chcę być kobietą. Jesteś po operacji, jesteś transem? Nie potrafi ą zrozumieć, że nie, nie chcę być kobietą, nie mam potrzeby zmiany płci. Są oczywiście ludzie LGBT, najczęściej artyści, którzy to rozumieją i kochają. A taki, nie wiem, pan analityk w banku, który przychodzi z chłopakiem na spektakl, myśli że jest na „pozycji” i patrzy na ciebie z dezaprobatą. To jest smutne, że ludzie są wykształceni, a nie umieją zrozumieć, co to jest drag. Jak na plakatach pisaliśmy „występ drag queen”, to mieliśmy dużo mniej ludzi, niż gdy piszemy „wieczór kabaretowo-standupowy”. A potem po naszym standupie ludzie podchodzą i mówią: „Teraz wiem, kto to jest drag queen!”

Masz standupowy program „Stewardessa w przelocie”.

Wychodzę jako stewardessa w uniformie (chciałem być stewardem, jak byłem mały) i opowiadam śmieszne historie o liniach lotniczych, co mnie tam spotyka, co przeżywam. Pomysł był mój, a tekst jest wspólny – Henryk dopracował, Aldona Jankowska pomogła ubrać to kabaretowo, Małgosia Mager napisała tekst o rodzinie, monolog o liniach kolumbijskich… W tym standupie robimy również iluzję. Jestem jedyną drag queen, która robi iluzję! Numer pod tytułem „Pręgież”. To jest statyw, w nim dwadzieścia obręczy i ja po prostu znikam, przenikam, przebieram się w kilka sekund w inne kreacje.

Jak to robisz?

Magicznie!

Pomysł z iluzją jest rzeczywiście niespotykany.

Napisałem kilkadziesiąt maili do iluzjonistów każdej płci, bez rezultatu. Zgłosił się tylko Victor Febo. Teraz na nową rewię tworzymy ogromny numer. Będę przebijany trzydziestoma parasolkami, potem karton się otworzy, mnie tam nie będzie, karton pójdzie do góry, potem ja się pojawię. Tytuł rewii „Life & Diamonds”, oprócz mnie, jeszcze Sawana Crystal, Ka Katharsis oraz właśnie Victor plus dwóch tancerzy: Oskar i Witold. Będą nami podrzucać, wywijać. Dwugodzinny show, piosenka za piosenką, choreografia za choreografią.

Planujecie występy poza Krakowem?

Tak, w marcu wystąpimy w Katowicach w teatrze Korez. Po info o innych wyjazdowych show odsyłam na nasz profil na FB.

Masz swoje wzorce dragqueenowe?

RuPaul to „matka” wszystkich drag queens! Pojechałem na jego show do Berlina, było bosko. Znam oczywiście „RuPaul’s Drag Race”, pierwszy sezon powstał w piwnicy, a teraz przy dziesiątym stacje telewizyjne biją się o to. Więc miejmy nadzieję, że kiedyś w Polsce też będzie taki program – i ja go będę prowadzić (śmiech). Obserwuję na Instagramie, na snapchatach artystów, którzy występują w „RPDR”. Śledzę najsłynniejsze gagi i tak dalej. Z czego mam się uczyć? No tylko z nich.

Kogo cenisz?

Detox. Naśladuję jej odlotową mimikę na scenie.

Zrobiłbyś sobie operacje plastyczne, jak ona?

Nie. Mogę sobie włożyć piankę jako tyłek, mogę sobie zrobić silikonowe cycki, ale takie, które sobie nakładam, nie na stałe (śmiech). Kocham moje męskie ciało! Nie mam potrzeby np. powiększać sobie ust, do tego wystarczy szminka. Detox i inne drag queen na jej poziomie jeżdżą w wielomiesięczne trasy, muszą mieć zrobione paznokcie, permanentny makijaż. Gdyby mi ktoś powiedział: Papina, jedziesz na trzy miesiące po świecie, masz 70 występów, to pewnie też bym sobie ułatwił życie, zrobił obramówkę ust, bo co mi szkodzi, po paru miesiącach zejdzie.

Ok. Ktoś jeszcze?

Uwielbiam Biancę del Rio! A Latrice Royal pokazuje, że można być dużym na scenie i być pięknym. I robić szpagat, ważąc 120 kg! Widziałem ją w Berlinie i zastanawiałem się, jak to jest, że Latrice robi mega układy choreograficzne i się w ogóle nie poci. Okazało się, że oni wstrzykują sobie substancje antypotowe do ciała. To jest już na ostro. Mają linie kosmetyków specjalnie dla nich robione, żeby nic nie spływało, wszystko na silikonach, żeby się trzymało na twarzy.

A jak jest z rynkiem akcesoriów dragowych w Polsce?

Ja mam cycki z Biedronki. Normalnie z gąbki zrobione. Zawsze mam dwa różne, żółty i zielony.

Padding, tucking – wyjaśnisz te dragqueenowe terminy?

Padding to mówiąc najkrócej sztuczny tyłek i biodra – zakładasz, by mieć bardziej kobiece kształty. A tucking to ściskanie i podwiązywanie penisa – by nie było widać wybrzuszenia, gdy występujesz w skąpym stroju. To może boleć, więc trzeba robić umiejętnie. Wciska się penisa jak najgłębiej w krok do samego końca, bierze się taśmę od pępka do kości ogonowej plus jeszcze w poprzek, wzdłuż pasa. Są dwie metody: albo na bandaż elastyczny, tylko przy bandażu wszystko się rusza, ale za to przy szpagatach jest idealny, albo na taśmy, tylko jak się przyklei, to możesz nie zrobić szpagatu, bo boli.

A jeśli się akurat podniecisz?

Nie, nie ma mowy. Za to często proponują nam seks w dragu. To jest niewiarygodne, wchodząc do klubu w dragu mogę nawet portfela nie zabierać – to są heteryczni faceci, którzy są przepięknie zbudowani, mają zwykle rodziny, żony, narzeczone… Podchodzą, pytają, czy mogą mi postawić drinka.

Wiedzą, że jesteś chłopakiem?

Oczywiście. I teraz pytanie: czy mają ochotę na seks z facetem, ale nie dopuszczają takiej myśli, więc „usprawiedliwiają” to sobie w ten sposób, że przecież widzą kobietę, więc to „nic złego”?

I idziesz w to?

Nie! Ja mam faceta, a oprócz tego nigdy bym do łóżka nie włożył kiecki, nie poszedłbym jako kobieta. Absolutnie nie.

A na przykład Adore Delano mówi, że bardzo chętnie.

I w Polsce też są takie. Dragi, które przebierają się i idą do łóżka za pieniądze. Z heterykami przede wszystkim. Bo „laska” z „niespodzianką” bardziej podnieca heteryka niż zwykłego geja.

Skończyłeś ekonomię i pracowałeś w korporacji. Jak zaczynałeś jako drag queen?

Dwa lata pracowałem w korpo. Mam 26 lat, a jako drag queen występuję od sześciu. Poszedłem na casting do teatru i zaproponowano mi rolę drag queen – tak się zaczęło. Potem pojechałem do Warszawy na dragqueenowy festiwal Kim Lee. Mój debiut klubowy, pierwsza własnoręcznie zrobiona sukienka – zająłem trzecie miejsce. To mi dało kopa, zakochałem się w dragu.

Papina to tylko rola, nie twoja druga osobowość, tak?

Tak.

A Paweł?

Paweł jest spokojnym człowiekiem. Przeszedł w życiu spore problemy z ojcem, jak chyba wielu gejów. Od czterech lat ma kochającego partnera. To jest cud: drag queen znalazła partnera, który kocha drag. Oskar jest w moim wieku. Napisał, że przeczytał wywiad ze mną w „Gazecie Wyborczej” i chciałby się spotkać. Okazało się, że to mój wymarzony chłopak – wygląd, wzrost, budowa ciała, charakter, pasje, wszystko, po prostu wszystko. Na pierwszą randkę przyniósł piórko. Powiedział, że to jest piórko, które mi odpadło od kreacji kiedyś w Kitchu w Krakowie. Mam je do dzisiaj. Oskar jest na każdym występie, cholernie mnie wspiera. Pracuje w ogromnej korporacji amerykańskiej, co nie ukrywam – pozwala mi się rozwijać artystycznie. Rób to, co kochasz, mówi, o nic się nie musisz martwić. Chciałbym zawrzeć z Oskarem związek partnerski, albo jeszcze lepiej – małżeństwo.

Gdzie się widzisz za 10 lat?

Oprócz tego, że w legalnym związku z Oskarem? Chcę otworzyć teatr dragowy, taki, jaki jest w Londynie.

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Klata Conchity

Najsłynniejsza drag queen w Europie wydaje pierwszą płytę, w klipie pokazuje się topless oraz… planuje występ w Kielcach. Tekst: Przemysław Górecki

 

Conchita Wurst, teledysk „You are Unstoppable”

 

Od połowy maja słuchać już można debiutanckiego albumu Conchity Wurst, austriackiej drag queen, zwyciężczyni ubiegłorocznej Eurowizji. Poza Daną International, transseksualną reprezentantką Izraela, która zwyciężyła w roku 1998, żadna inna finalistka tego konkursu nie wywołała tylu kontrowersji. Conchita, czyli Thomas Neuwirth, pokazała, jak wiele lęków wciąż wywołać może prosta przebieranka, połączona z przesłaniem akceptacji i tolerancji wobec inności (Thomas nie ukrywa, że jest gejem).

27 czerwca Conchita Wurst weźmie udział w corocznym festiwalu „Sabat Czarownic” w Kielcach. Tymczasem słuchamy jej płyty. To dwanaście utworów utrzymanych w świeżej stylistyce i okraszonych, czasem zbyt nachalną, współczesną produkcją. W warstwie tekstowej mamy typowy „empowerment” czyli wzmocnienie poczucia własnej wartości, pewności siebie, wiary w siebie a także dyskusję na temat normalności i natury odmieńca. Jak śpiewa Conchita w „Up For Air”: Show me your scars, I’ll show you mine (Pokaż mi swe blizny, ja pokażę ci moje) – i to zaproszenie to obnażania słabości zyskuje szczególny wymiar jednoczącego gestu. Przełomowy dla kariery Wurst numer eurowizyjny „Rise Like A Phoenix” to tylko jedna strona repertuaru zgromadzonego na albumie. Radiowy sukces można wróżyć też chwytliwej i utrzymanej w modnym ostatnio stylu (patrz: czołówka popularnych ballad z listy Billboardu) piosence „Heroes” czy klubowemu hitowi „Firestorm”, który brzmi jakby był napisany na ostatnią płytę Cher. Conchita zdaje się nawet podrabiać wokalną manierę mistrzyni! Nie brakuje jednak zaskoczeń – do nich można zaliczyć choćby „Where Have All The Good Men Gone”, utrzymany w klimacie retro potencjalny hymn LGBTQ. Jest też oczywiście najnowszy singiel „You Are Unstoppable”, w którym Conchita pokazuje się topless, stylizowana na syrenę.

A co słychać poza Conchitą? „GhostTown” razy dwa! Do tego trzeba było naprawdę dużego zbiegu okoliczności. Najnowsze single Madonny (ktorą stacje radiowe tradycyjnie już chyba zdają się bojkotować) oraz Adama Lamberta mają ten sam tytuł. Wersja Adama zwiastuje jego trzecią płytę „The Original High” (premiera: 12 czerwca br.). Przy okazji jej promocji wyoutowany piosenkarz wyznał, że przemysł muzyczny i fi lmowy jest pełen kryptogejów i z kilkoma z nich spałem. Dlaczego krypto a nie jawnych? Lambert tłumaczy sprawę z perspektywy genderowej: W wytwórniach płytowych i filmowych władzę trzymają mężczyźni (częściej niż kobiety przejawiający homofobiczne poglądy), ale rzeczywiście orientacja nie powinna już mieć takiego znaczenia, zwłaszcza, że wśród publiczności kinowej i klienteli muzycznej większość stanowią kobiety. A swój drugi album, po „La Revolution Sexuelle” z 2011 r., zapowiada Madox. Czekamy.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

POCZET KRÓLOWYCH POLSKICH według Kim Lee

Drag queen KIM LEE wyszukuje wątki dragqueenowe w polskich książkach

 

foto: Beata Matczuk

 

To chyba normalne, że czytając książki, chcemy tam znaleźć także coś o sobie? Ja w każdym razie cieszę się, ilekroć znajduję. Co prawda, nie mam wielu powodów do radości, bo drag queens pojawiają się w polskiej prozie rzadko – są wykluczane za orientację (bo przecież to najczęściej geje) przez homofobów i za sam wizerunek przez część samej społeczności LGBT (bo to „dziwadła”, które „zwykłym gejom robią złą opinię”). Ale coś tam wygrzebałam i wynotowałam.

„Drug” queen

Pierwszy raz (w sumie nie jestem pewna, może znacie wcześniejszy przypadek?) z pojęciem drag queen w polskiej prozie zetknęliśmy się w książce „Mój świat jest kobietą. Dziennik lesbijki” Magdaleny Okoniewskiej (2004). Pozycja ta narobiła sporo szumu, ale chyba bardziej ze względu na temat niż poziom literacki. To raczej banalny dziennik dokumentujący zwykły świat, w tym świat lesbijek: portale internetowe, listy dyskusyjne, jakieś knajpki. Wspominając klubową zabawę i erotyczny taniec z partnerką, narratorka zauważa z przekąsem, iż większe zainteresowanie wzbudzili geje poprzebierani za kobiety, zwłaszcza jeden zrobiony na Marylin Monroe. Recenzując kultowy dragqueenowy film „Priscilla, królowa pustyni”, pisze, że obraz w mistrzowski sposób ukazuje pogranicze płci, transseksualistów, transwestytów itd. Gdy w końcu nazywa drag queen po imieniu, robi błąd, pisząc drug queen (czyżby miała je za osoby uzależnione od środków psychoaktywnych?) Wspominając warszawską Paradę 2002, drag queens widzi jako element raczej szkodliwy: Przyjechały też szpanerskim kabrioletem bajecznie kolorowe drug queen – na ten element parady zresztą były głównie skierowane obiektywy aparatów i kamery. Po Paradzie kupiłyśmy rano „Wyborczą”, w stołecznym dodatku (…) wzmianka o naszej paradzie. (…) na zdjęciu oczywiście drug queen, chociaż oni byli jedynie kolorowym dodatkiem, a nie najistotniejszą częścią imprezy.

Śmieją się po męsku

Dwa lata później ukazała się znakomita „Śmierć w darkroomie” Edwarda Pasewicza, kryminał z autentycznymi wydarzeniami w tle. W listopadzie 2005 r. w Poznaniu policja rozpędza Marsz Równości. Jego uczestnik Igor zostaje przewieziony na przesłuchanie, a kilka godzin później jego ciało zostaje znalezione w darkroomie jednego z gejowskich klubów. Brat Igora, komisarz policji Marcin Zielony, zamierza na własną rękę ustalić, co się stało. Pasewicz kreśli nietuzinkowy obraz środowiska, mamy tu nawet homoseksualnego księdza.

Już w trzecim zdaniu policjant przesłuchujący zatrzymanych spodziewa się, że będą mu tutaj przyprowadzać facetów z piórami w dupach, później zaś mamy rozbudowany wątek z drag queens. Część akcji dzieje się w klubie Grzechu Warte (autentyczny lokal, obecnie Come Back), gdzie poznajemy drag queens: Marlen, Gretę, Milady, Nadobną Pasqualinę, Beatrix. Widzimy je oczami wspomnianego księdza – Eminencji: nie znosił facetów przebierających się za kobiety. O, to dopiero była ohyda przez Panem, ale jego obserwacje i strach wywołują głównie efekt komiczny: kto wie, czy Sodomy nie zniszczył Pan z powodu diabelskich występów ówczesnych Drag Queens…, niech przybędzie, myślał, i przeprowadzi mnie przez ciemną dolinę, a wtedy podrabianych kobiet się nie ulęknę. Drag queens w pięknych strojach występują na scenie, „śpiewając” np. „Gdzie ci mężczyźni” Danuty Rinn. Poza tym nie chodzą lecz paradują, nie rozmawiają lecz ćwierkają, wyginają się, gestykulują, palą długie papierosy w pretensjonalnych lufkach, puszczając gościom w nos kółeczka dymu, przy barze podrywają chłopaków (Wyglądasz, kochanie, na niezłego ogiera – zatrzepotała rzęsami Milady) i opowiadają sobie o seksualnych podbojach (anegdota Milady o „jaszczurkowatym z dużym instrumentem przebija Patty Diphusę Almodovara!). Są po prostu fascynujące: rozmawiały o przemocy w rodzinie, związkach na odległość, o tym, gdzie zdobyć nowe buty. Piszczały, oblizywały wargi i śmiały się głośno, po męsku. Specjalnie dla Marcina Zielonego jedna z nich „śpiewa” „I’m not a girl”, w trakcie występu ściąga perukę, wyjmuje piersi, zrzuca buty – i przeobraża się z powrotem w chłopaka.

Chociaż niektóre rzeczy w powieści świadczą o nadmiernej wyobraźni autora (przebieralnia drag queens w saunie? Przecież cały makijaż spłynąłby w dekolt!), to i tak zachęcam do lektury „Śmierci…” – zwłaszcza, że właśnie ukazało się drugie rozszerzone wydanie.

Prawdziwe artystki

„Tęczowy koliber na tyłku” (2007) to autobiografia Szymona Niemca, działacza LGBT. Odwiedzamy wraz z nim m.in. warszawskie branżowe kluby sprzed lat – Kozły, Mykonos, Paradise, Amigo, Rudawkę… Są też drag queens: Lady Desdemona czy Lady Vicky, wspaniała, nieżyjąca już (podarowała mi parę sukienek, w których do dziś występuję), która pomagała w organizacji pierwszych parad. Widzimy też drag queens na scenie Ground Zero, Sixty-Nine, a przede wszystkim – w klubie Paradise. Sam Niemiec wyjaśnia: Drag queen to dziedzina aktorstwa parodystycznego, jedna z najtrudniejszych w zawodzie aktora. (…) Wielu młodych gejów sądzi, że wystarczy założyć sukienkę, wypchany skarpetkami stanik, perukę i buty na szpilkach. Wielu z nich widzimy później na scenach w klubach. Gdzie usiłują rozśmieszyć publiczność (…) Jednak prawdziwych artystów łatwo rozpoznać. Ich kostiumy są zawsze idealnie dopracowane, makijaż jest robiony za pomocą profesjonalnych kosmetyków scenicznych, zaś choreografia nie budzi najmniejszej wątpliwości, że poświęcono na nią wiele godzić ćwiczeń. Podobnie rzecz ma się z doborem repertuaru. Praca artysty parodysty to ciężki kawałek chleba i tylko najlepsi w tym zawodzie zostają na scenie na dłużej.

Lola

„Bądź moim Bogiem” (2007), barwnej powieści z kluczem Remigiusza Grzeli, w której splatają się ze sobą różne pozornie odległe historie młody dziennikarz, poszukując zaginionej Eriki, odkrywa prawdę o własnej rodzinie, a potem przyjmuje zlecenie na wywiad z gwiazdą przedwojennej piosenki, Verą (czyli słynną Wierą Gran), zamieszkałą w Paryżu. Sąsiadkami piosenkarki są…ostatnia sekretarka Marleny Dietrich oraz… wulgarna drag queen Lola, która „robi” m.in. hity Glorii Gaynor, Tiny Turner, Madonny. Grzela skrupulatnie opisuje show Loli.

Lale

„Poczet królowych polskich” Marcina Szczygielskiego (2011) to wspaniała saga o trzech silnych i samotnych kobietach (babka, matka i wnuczka) z mocnymi wątkami LGBT na drugim planie. Fabuła rozgrywa się m.in. w Wilnie okresu międzywojnia. Pojęcie drag queen wówczas u nas nie istniało, Szczygielski pisze o „lalach” – chłopakach przebierających się za kobiety, trudnych do zaklasyfikowania według dzisiejszej nomenklatury (trans czy drag queens?). Lale są wyzywające, wyzwolone i umieją docenić piękno kobiecego stroju: Miałam na sobie kremową sukienkę uszytą przez Franię. Strój wydawał mi się niezwykle szykowny, tak był oceniany w Wilnie, gdzie podziwiały go wszystkie bez wyjątku lale. Szczegółowo poznajemy m. in. kuzyna (autentycznej aktorki) Iny Benity – Alka, który po nałożeniu makijażu zamienia się w Dorę. Choć w tym przypadku mamy do czynienia z dziewczyną trans –Alek/Dora po wojnie przejdzie tranzycję.

„Poczet królowych polskich” poleciłabym szczególnie – polskie dzieje narodowe według Szczygielskiego to nie tylko żołnierze- bohaterowie i męczeństwo, ale również właśnie drag queens, które nie spadły z nieba w końcu XX wieku!

Heteryków nie ma

„Siedmiu szklankach” (2011) Magdalena Zych opowiada historię rodzącej się miłości zwyczajnego Kuby i ekscentrycznego Emila. Kuba, uprzedzony, że Emil czasem ubiera się w sukienki, wyobraża sobie pokracznego drag queena z niedogoloną kwadratową szczęką i wystającymi łokciami, kiwającego się niezgrabnie na wysokich obcasach, całego w kolorowych piórach, jednak gdy widzi Emila, ulega iluzji – bierze go za kobietę. Emil „śpiewa” „I Will Surivive” wspomnianej Glorii Gaynor, tańcząc na stole. Jest i sympatyczny, i irytujący, rzuca efektowne teksty typu: Na świecie nie ma heteryków. Są tylko źle podrywani biseksualiści. Emil nie mieści się w szufladkach: LGBT, myślałby kto (…) Ta ich żałosna branża! (…) żenujące anonse, te obślizgłe darkroomy (…) Biseksualiści są traktowani jak zdrajcy, wyrzutki i tchórze, transseksualiści to wybryki natury, o transwestytach lepiej nie wspominać. Recenzenci mieli problem z Emilem – pisali o transdivie, artyście o bliżej nieokreślonej płci”, a nawet „jakowymś transowodragqueenowatym biseksie.

Nie miałam przyjemności poznać Magdaleny Zych osobiście, choć widziałam ją nieraz na moich występach. Moja znajoma krytyczka literacka Kinga Dunin stwierdziła, że Emil mógł być wzorowany na mnie. No nie wiem, ale nie będę się wypierać.

Kochani, to ja!

Takich wątpliwości nie mam natomiast przy opowiadaniu „Buttefly” Kai Malanowskiej ze zbioru „Imigracje” (2011). Autorka jest moją przyjaciółką, a postać azjatycko-polskiej drag queen Butterfly (poza sceną – Max), którą opisuje, to ja. Chodzę tam z bohaterką po sklepach i knajpach, pomagam jej w przeprowadzce, a ona w piątki zachwyca się moimi występami. W tle są inne drag queens: Domina (autentyczna), Pusi Cat (autentyczna), Luiza (wzorowana na Żaklinie). I jest dokładny opis mojego show: Delikatna, śliczna Azjatka przebrana za Violettę Villas, dopracowana w najdrobniejszych szczegółach: w długiej, atłasowej sukni, futrzanej etoli, rękawiczkach z miękkiej białej skórki. Na wskazującym palcu miała pierścionek z kolorowym kamieniem, na głowie ma jasną perukę i przybrany kwiatami kapelusz. Butterfly nie poszła na łatwiznę, żadnych znanych gejowskich przebojów. Załamała drobne dłonie na środku sceny i zaśpiewała „Do ciebie, mamo”. Jest idealna, pomyślałam, idealnie kobieca, nawet zbyt kobieca, zbyt delikatna jak na drag queen. Patrzyłam zafascynowana, jak ściąga beżową sukienkę, żeby odkryć następną, granatową, błyszczącą kreację, a potem jeszcze jedną, tym razem śnieżnobiałą, z trenem panny młodej. Takiego popisu się nie spodziewałam. Kaja opisuje też garderobę Buttefly: od podłogi do sufi tu kolorowe suknie, błękitne, zielone, krwistoczerwone, różowe i czarne. Na specjalnych stojakach kapelusze, strusie pióra, rękawiczki, woalki, podwiązki do pończoch, w niezliczonych rzędach, rozwieszone nad toaletką. Setki kolczyków, bransoletek, korali. Ojej – jęknęłam.

W recenzjach dragqueenowskiego opowiadania dominowało zdziwienie, iż zza makijażu i strojów wyłania się nie żadne dziwadło, tylko odpowiedzialny mężczyzna. No, przepraszam… A dlaczego miałoby być inaczej? Drag to tylko część mojej tożsamości.

Szafa reżysera

Drag queens zawitały również do dydaktycznej (i mocno stereotypowej) powieść dla nastolatków Anny Onichimowskiej „Koniec Gry” (2012). To bardzo „grzeczna” powieść. 17-letni Alek odkrywa, że pociągają go nie tylko kobiety. W sypialni jego starszego przyjaciela, reżysera Wądołowskiego wisi duża fotografia drag queen, jej twarz prześladuje Alka. Któregoś razu chłopak otwiera – zamkniętą wcześniej na klucz – szafę Wądołowskiego – a w niej: „pióra, aksamity, koronki…”

Kochani, znowu ja!

„Ości” Ignacego Karpowicza (2013) były nominowane do Nike, otrzymały też nagrodę czytelników. To perypetie grupy ludzi połączonych skomplikowanymi zależnościami. Wśród bohaterów wzorowanych na prawdziwych postaciach znajduje się Wietnamczyk Kuan, biseksualny poliamoryczny biznesmen, mąż, ojciec, partner, jednocześnie występujący nocami jako drag queen Kim Lee. Oczywiście chodzi o piszącego te słowa. Nie mam dystansu do „Ości”, więc oceny się nie podejmę, dodam jednak, że recenzje były raczej entuzjastyczne. Doczekaliśmy się zresztą przeniesienia powieści na deski Teatru Soho. We mnie wciela się Hiroaki Murakami, który występuje w wypożyczonych ode mnie sukniach, perukach i biżuterii. Jeszcze dam cytacik: Ludzie bili brawo, Kim Lee łaskawie rozdawała ukłony i ekspediowała w powietrze pocałunki. Norbert rzucił okiem na stół jurorów, oni również klaskali. Norbert nie rozumiał. Przecież ten występ powinien zakończyć się spektakularną klapą, tymczasem obserwował coś przeciwnego. Nie rozumiał, gdy Ninel Czeczot ogłosiła werdykt (…) Najlepszą polską drag queen jest… Kim Lee!

Tym akcentem powinnam zakończyć, ale dodam jeszcze, że o najstarszej polskiej drag queen – Lulli, zresztą mojej przyjaciółce, pisze (co prawda na drugim planie, ale zawsze) Remigiusz Ryziński w obu swych reportażowych książkach: „Foucault w Warszawie” (2017) i „Dziwniejsza historia” (2018). Lulla, pozdrawiam cię i całuję. I was, moi drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, również – mmmmm cmok!  

Lulla widziała już wszystko

Z drag queen LULLĄ, czyli ANDRZEJEM SZWANEM, o tym, jak się żyło gejom w PRL-u, o magii kreacji „z niczego”, o paradach, o miłości i o Grindrze, rozmawia REMIGIUSZ RYZIŃSKI

 

foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Lulla ma 79 lat. Mieszka w Warszawie, w niewielkim mieszkaniu, którego dużą część stanowi garderoba na kreacje. Przeżył powstanie warszawskie, komunizm oraz Solidarność. W międzyczasie stworzył postać, którą nazywa Lullą – Lulla opowiada o zaginionym świecie gejów, jak nikt.

 

Wiem, że jesteś wielkim fanem berlińskiej Gay Pride, czyli tamtejszej Parady Równości. Byłeś także w tym roku. Jak wrażenia?

Do Berlina jeżdżę od dziewięciu lat. Jadąc na pierwszą paradę, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Doznałem szoku. Berlin jest miastem, w którym kipi życie kulturalne, towarzyskie i turystyczne. Parada gejowska, która jest naszym świętem, ma tam takie rozmiary, że praktycznie cały Berlin w tej paradzie bierze udział. Ludzie w dniu tego święta wylegają tłumnie na ulice i bawią się jak na wielkim, rodzinnym pikniku. Nie ma podziałów. Spotykasz młodych, starszych, kalekich, uśmiechniętych, dzieci, całe rodziny, spacerujących turystów, którzy się zatrzymują, są życzliwi, przyjaźni. Miasto cieszy się, że parada się tam odbywa. Dopóki będę mógł i dopóki pozwoli mi zdrowie, to każdą berlińską paradę będę chciał w życiu zaliczyć.

A na paradach w Polsce też bywasz?

Bywam. Pamiętam dobrze EuroPride w Warszawie w 2010 r. Miała swój specyficzny charakter, ale porównując z Berlinem, to jakbyśmy znaleźli się w jakimś prowincjonalnym miasteczku i przyglądali się wszystkiemu z bocznej ulicy. Niby się wszyscy radowali, szli uśmiechnięci, a jednak to wszystko jest inne. Otoczone kordonem policji, tak jakby za chwilę miało wybuchnąć jakieś zamieszanie. W tym roku parada warszawska ruszyła inną trasą niż dotychczas – między innymi szliśmy Nowogrodzką, obok siedziby prezesa Kaczyńskiego. Zdumiony byłem barykadami policji przed tym centrum „nuklearnym”, jakimś centrum wszechświata – niedobrze, niedobrze jest… Ale Parada osiągnęła swój cel. Cieszę się, że bierze w niej udział coraz więcej ludzi. Chciałbym, żeby nasze parady miały formę barwnej, tęczowej zabawy, żebyśmy mogli cieszyć się tym, że nie stanowimy marginesu społeczności, ale jesteśmy w nią wtopieni, że tworzymy całość, którą cieszyć możemy się wspólnie. Taką mam nadzieję.

Czy kiedyś w ogóle było to do pomyślenia: parady, małżeństwa, adopcje, całkowita emancypacja?

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że dożyję czasu, kiedy takie parady się odbywają. Pierwsza parada warszawska to było coś takiego, na co czekałem tak, jakbym spodziewał się co najmniej przyjazdu koronowanej głowy. Myślałem, że całe miasto wybuchnie z radości i spontanicznie przywita ludzi o innej orientacji, którzy mają prawo żyć w tym kraju i których nie powinno się brać poza nawias, czy wytykać palcem. To, że mogłem uczestniczyć w paradzie, było dla mnie czymś takim, jakby mnie ktoś posadził na wulkan albo jakbym poleciał w kosmos. To był marsz, który miał pokazać, że jesteśmy, że istniejemy, że nie jesteśmy zwyrodnialcami. I to, jak patrzono na nas, gejów, lesbijki, nas „innych”, jak w nas rzucano jajkami, kamieniami, było dla mnie przerażające. Pomyślałem: gdzie ja żyję?! Skąd taka reakcja społeczeństwa, którego częścią ja też jestem? Cieszę się, że z każdym rokiem ta warszawska parada dojrzewa, staje się bardziej radosna. I może doczekam jeszcze, że będę mógł ją porównać do parady berlińskiej.

Jakie byłżycie gejów w PRL-u?

Życie młodego chłopaka, geja, w PRL-u wyglądało różnie, ale na pewno było ciekawe. Musieliśmy się z tym kryć, nie mieliśmy możliwości otwartych spotkań, nie było żadnych klubów, możliwości porozumiewania się, własnych mediów. Nie było oczywiście internetu. Nawiązywało się kontakty w bardzo różny sposób, na przykład przez kontakt wzrokowy. Jechałem tramwajem i w pewnym momencie poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Nie wiedziałem, o co chodzi. Wysiadłem, a on za mną. Na wysokości Alhambry, która wtedy była centralnym punktem spotkań gejów, znów nasz wzrok się przeciął i trafi liśmy do środka tej kawiarni. To było moje pierwsze spotkanie z mężczyzną, innym gejem. Wypiliśmy kawę, porozmawialiśmy i rozeszliśmy się. Nigdy już później go nie spotkałem. Dla siedemnastoletniego chłopaka to był wstrząs. Myślałem, że to się rozwinie, że nauczę się siebie. Ja wtedy nic nie wiedziałem, byłem zupełnie surowy. Czułem jednak, że wkraczam w ten świat i już się z niego nie wycofam. Że w swoim życiu będę już zawsze spoglądał na mężczyzn w sposób specjalny. Podobało mi się to.

Czego oczekiwałeś?

Że ktoś stanie się dla mnie idolem, że weźmie mnie jako młodego chłopaka pod swoje opiekuńcze skrzydła. W domu rodzinnym z mamą bywało różnie, natomiast ojciec bardzo mi sprzyjał i miałem z nim cudowny kontakt. To pewnie też świadczy o tym, że jakoś ukształtował się mój genetyczny materiał, że czułem się w ramionach ojca, który mnie przytulał, bezpiecznie.

Czy oprócz Alhambry były inne kluby tego typu? Jak wyglądało nocne życie gejów w PRL-u?

Kluby to za duże słowo, nie było tzw. podziemnego życia. Wymienić jednak należy miejsca, które upodobali sobie geje „na szlaku”, czyli: Nowy Świat, Plac Trzech Krzyży, Krakowskie Przedmieście. Był więc na Placu słynny Lajkonik i „grzybek”. Idąc dalej, była Melodia, nocny klub, chociaż tak naprawdę zwyczajna restauracja z barem czynnym do 3 nad ranem. Potem na Nowym Świecie mieliśmy Amatorską. I na Foksal, ulicy kipiącej życiem, była Kameralna. A tak naprawdę trzy Kameralne: Dzienna, która była otwarta od 11 przed południem, Nocna, otwierana dopiero o 22, z dancingiem i występami artystycznymi i Dorożkarska. Szedłeś ulicą Kopernika, chciałeś się napić wódki pod zakąskę, wchodziłeś do baru, za którym stał pan Jan czy pan Rysio. Tam kwitło towarzyskie życie gejowskie. Można było spotkać ciekawych ludzi, aktorów. Poznałem tam Czesława Wołłejko, Andrzeja Łapickiego, Wieńczysława Glińskiego, którzy w przerwie spektaklu wpadali na wódkę i mimo, że nie tworzyli gejowskiej społeczności, to jednocześnie potrafi li w barze zagadać geja, porozmawiać z nim, wypić a potem lecieć na resztę sztuki, w której grali.

A w Nocnej Kameralnej?

Za barem stał pan Józef, który doskonale się orientował. Urzędowały tam też panienki tak zwanej „lekkiej konduity”, które wypatrywały sobie towarzystwa. Nie wiedząc przy tym, czy ona spotka heteryka i pójdzie z nim do łóżka, czy spotka geja i pójdzie z nim na parkiet. W każdym razie wrzało. Bardzo dobrze się tam czułem. Mój kolega z Teatru Syrena dorabiał sobie tam śpiewając: „A ja mam słońce w kapeluszu”. A potem, jak skończył, to szliśmy bawić się dalej.

 

foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Niedaleko, na Chmielnej była sauna Diana.

No! Bardzo ciekawa sauna, z prawdziwego zdarzenia. Była też druga, elegancka, na Krakowskim Przedmieściu, ale Diana miała szczególny charakter. Wchodziło się tam tajemniczo, od Rutkowskiego, w oficynę, przez klatkę schodową. W Dianie był prawdziwy piec, w którym palono drewnem. Polewało się wodą, tłukło rozgrzane ciało witkami. Czasami ktoś śmielszy proponował, żeby tą witką go na tej ławce troszkę pobiczować. W ten sposób się nawiązywało kontakt, który mógł się przerodzić w spotkanie prywatne. Z obsługi był pan Tadzio i pan Józio. Obydwaj doskonale zdawali sobie sprawę, kto przychodzi do Diany i po co. Wystarczyło spojrzeć na pana Tadzia, żeby wyskoczył po flaszeczkę i dla relaksu można było sobie walnąć setę. Pan Józio był bardziej z rezerwą. W czasie remontu Diany trafiłem do łaźni Pod Messalką. Poszedłem tam z kolegą z pracy. Doznałem oszołomienia. W porównaniu z Dianą, Messalka była luksusowa. Oprócz sauny suchej i mokrej, był basen, dwa kamienne stoły do masażu, panowie łazienni masowali, każdy dostawał piękne, białe prześcieradło, żeby się nim owinąć. Czułem się zupełnie jak w rzymskich termach, za przeproszeniem. Pan Tadzio, który trafi ł tu z Diany i oczywiście już zupełnie się we wszystkim orientował, wiedział, kto i o której godzinie ma przyjść. Oczekiwał, że hrabia Rostworowski się zjawi o 13, a inni przyjdą między 15 a 17. Była tak zwana sala ogólna, gdzie się rozbierano, owijano się ręcznikiem, albo szło nago na dół, gdzie można było zażywać rozkoszy. Było kilka kabin, a w środku leżanka, krzesełko, stolik i można się było zrelaksować. Pan Tadzio zamykał kabinę i można było się z kimś przytulić, pocałować, zaproponować drinka. A jeżeli ktoś miał warunki, można było zaproponować pójście do domu.

Warunki lokalowe były problemem?

To był najważniejszy problem tamtego czasu. Żaden z nas, moich rówieśników, a skończyłem 3 wieku już parę lat temu, nie mógł zabrać nikogo do domu. Ja mieszkałem w 37 metrach z matką, ojcem i babcią. O tym, żeby kogokolwiek przyprowadzić do domu i z nim odbyć jakiś seks, czy nawet wypić drinka przed północą, nie było mowy. W związku z tym, takie sauny były punktem odniesienia do obecnych klubów.

Na tym polegał czar grzybków, czyli specyficznych publicznych toalet?

Uważam, że dzisiejszy Grindr to jest trochę taki grzybek, tylko że grzybek jednak fałszywy. Miałem Grindr. Trudno, żebym ja miał ileś tam ofert, bo to by było nawet śmieszne, ja nigdy bym tego nie oczekiwał, ale zdarzało się, że były. Z tych wszystkich „randek”, to muszę powiedzieć, że rzetelnych spotkań, takich, które rzeczywiści miały sens, trzy były sympatyczne. Dlatego, że to wszystko jest na zasadzie bajkopisarstwa, niby już jesteś zajęty moją postacią lub odwrotnie, po czym jak ma się to wszystko sfinalizować, to albo mnie wyłączasz, albo ja ciebie wyłączam. Kończymy temat, wszystko się urywa i idziemy dalej, szukamy dalej. Natomiast grzybki były zupełnie inną rzeczą. Na grzybki się szło, i rany boskie, nie wiedziałeś, kto koło ciebie stanie, kto się zatrzyma, spojrzy, zawiesi wzrok, oceni. I jeżeli już, to czy poczeka na zewnątrz. Albo bezpośrednio cię złapie, że tak powiem, za narząd i powie: „Idziemy w krzaki”. I to był ten rajc, to był ten smaczek.

A miłość? Jesteś teraz singlem.

Tak. Singlem jestem zdecydowanym. Miłości było kilka, ale taki prawdziwych, to chyba były dwie w moim całym życiu.

Chciałbyś się jeszcze zakochać?

Odpowiedzieć muszę szczerze, że tak. Gdybym trafi ł na kogoś przyzwoitego, uczciwego, potrafi łbym to jeszcze odwzajemnić i obdarzyć go miłością i uczuciem.

Jesteś znany jako Lulla. Jak powstaje twój drag?

Ja bym tego nie nazwał konkretnie dragiem. To nie jest to samo, co Kim Lee, Charlotte czy Papina. Ja siebie nie widzę w występach, w rewiach. Mnie rajcuje to, że ja mogę przeobrazić się, że ja mogę spojrzeć na faceta ubranego w fajną kreację, upodabniającego się do jakiejś postaci. Mieć możliwości fajnego przebrania się, mieć jakiś fajny kostium, wymyśleć go dla siebie lub skopiować, wyszukać, znaleźć, kupić, mieć pomysł. A nie było kiedyś tak łatwo jak dziś. Teraz ci, którzy chcą się przebrać, mają ogromne możliwości, rozległy wachlarz, żeby to wszystko kupić, zebrać w jakąś fajną całość, zrobić z tego ciekawy kostium, kreację, która będzie niepowtarzalna, na której ludzie zatrzymają wzrok. Teraz to ma inny wymiar. Wtedy cieszyło człowieka, że się spotkamy. Że na stole będzie kawałek białej kiełbasy, kawałek śledzia, szklanka wódki, coś do popicia. Będzie muzyka, zatańczymy, zaśpiewamy. Nie wiem, przebierzemy się, potem rozbierzemy się. Nawet teraz z perspektywy 45 lat, to tamto wydaje mi się bardziej wesołe niż to, co się dzieje w tej chwili.

Mocno żyjesz tamtym światem, ale jednocześnie dziś wciąż jesteś aktywny.

Chce mi się to robić, bo w jakiś sposób w tym się odradzam. Wydaje mi się, że jak skomponowałem sobie kreację, otwieram szafę, coś widzimy, coś się dzieje, coś złotego, coś czarnego, koronkowego. Myślę sobie: „Rany boskie, w tym jeszcze nie byłem!” I towarzystwo się jakoś poruszy, powiedzą: Lulla jest na nowo, coś znowuż wykombinowała, coś nowego stworzyła. To mnie nakręca. Zdaję sobie sprawę, że jestem w grupie ludzi, którzy robią tego typu show, najstarszy. Ale ciągle mi się jeszcze chce i jako Lulla czuje się o 40 lat młodszy, jakbym wszedł w nową skórę. Myślę, jakie wezmę buty, co włożę na głowę, jaki zrobię makijaż. Czuję, że wstępuję w nową skórę, jak wąż, który zrzuca z siebie, i na nowo zaczyna pełzać, na nowo zaczyna żyć. I to mnie może trzyma przy życiu tak długo. Mimo, że potem muszę z tego wszystkiego wyjść, zmyć z siebie i wrócić do normalnej Lulli. Do postaci, która stąpa po ziemi, która musi jutro włączyć pralkę, iść po pomidory, zakwasić ogórki, zaprosić gości do domu, zrobić śledzika, podać wódkę. To jest chyba ta radość, jakbym odkrył góry, wskoczył do wulkanu, który zaraz wybuchnie, może ja też wylecę w powietrze, razem z tą lawą rozleję się.

Masz artystyczną duszę.

Grałem w „Dulskiej”. Pomysł powstał w 1986 r. w głowie Maćka, który już nie żyje. Mieszkanie, w którym to się działo, miało piece kaflowe, co ułatwiało scenografię, bo przecież Hanka ma w piecu napalić, ma przynieść drwa. I Dulska krzyczy: „Jak palisz stary tłumoku, do krów, nie do pańskich pieców”. I tamten spektakl został zarejestrowany na taśmie VHS. Powtórka była w listopadzie 2012 r., profesjonalnie z reżyserem, z obsadą. Próby trwały pełne dwa miesiące. Na premierze było 74 osoby w prywatnym mieszkaniu na Powiślu. Płyta z tego powstała i jest do dziś. Marzeniem moim było dostać się do szkoły teatralnej na Miodową. Tak się złożyło, że to się nie udało. Musiałem iść do pracy, żeby pomóc rodzicom. Ale gdzieś ta nuta artystyczna została, żeby się gdzieś pokazać, zagrać, coś zrobić.

Nie zostałeś więc aktorem tylko ekonomistą, tak?

Tak. Pracowałem w kilku przedsiębiorstwach, a następnie zaproponowano mi wyjazd do Libii w 1977 r., gdzie mieszkałem dwa lata. Tam byłem specjalistą do spraw zatrudnienia i płac. Kilka lat później był Irak, na tej samej funkcji.

Libia i Irak? Było tam jakieś życie gejowskie?

Z Libijczykami czy Irakijczykami – zero. Zresztą, byliśmy tam w wielkich polskich grupach i z mieszkańcami mieliśmy rzadko styczność, to były budowy na wiejskich terenach – budynki, autostrady. Okazje zdarzały się na libijskim czy irackim suku, wśród sprzedawców, ale bałem się zrobić pierwszy krok, bo doniesienie o takiej sprawie do dyrekcji kontraktu groziło wydaleniem do kraju. Ale z naszymi budowlańcami, Polakami, jak najbardziej miałem romanse. Gdy wróciłem z Iraku, to skończył się PRL. Pracowałem potem 19 lat w prywatnej kancelarii na stanowisku sekretarza. Obecnie jestem już na zasłużonej emeryturze.

A teraz powstaje też o tobie film.

No właśnie! Reżyserką jest Bogna Kowalczyk. Materiał cały czas powstaje. Cała ekipa była nawet z nami w Berlinie. Będą kręcone dalsze sceny. Teraz mają pomysł, żebym ja w Ciechocinku pojawił się w tak zwanym Bristolu, czyli lokalu dansingowym, gdzie się odbywają fajfokloki, i nawiązał kontakty z tamtejszymi gośćmi.

Czyli warszawska Maria Antonina na wywczasach w prowincji.

Dokładnie tak! Maria Antonina, która ma tam jeszcze poderwać kogoś i z tym kimś, nie wiem, porozmawiać czy zatańczyć, czy pokazać się w numerze.

Książka, film, wywiady – robisz karierę!

Słowo kariera jest za dużym słowem, natomiast mówią niektórzy, że mam straszne parcie na szkło. Z czym ja się nie zgadzam. Uważam, że chyba za odważnie podjąłem decyzję, żeby w tym wszystkim uczestniczyć, a jednocześnie może warto, żeby taki ślad pozostał, może to się komuś kiedyś przyda, może ktoś kiedyś sięgnie, komuś da jakiś wizerunek czasów, w których żyłem. Bo ten czas był różny, był bardzo smutny, bardzo ciężki, a jednocześnie w tym smutku potrafi ł przynieść jakąś radość, jakiś promyk nadziei, i tej wesołości, której ja teraz nie widzę u młodych ludzi. Co z tego, że oni są dobrze ostrzyżeni, że mają na sobie najka, że mają na sobie adidasa, kiedy to się wszystko kupy nie trzyma. Ci ludzie idą ze sobą i tępo patrzą w telefon. Nie potrafią ze sobą rozmawiać, uśmiechać się do siebie, zaczepić w jakimś słownym, ciekawym temacie.

Jak to robisz, że jest w tobie tyle optymizmu, życia, siły?

Chyba dlatego, że otaczam się również ludźmi, którzy nie są tylko z mojego pokolenia, bo ich jest zresztą coraz mniej wokół mnie. Otoczyłem się gronem młodych i ciekawych ludzi, z którymi mam o czym rozmawiać. To we mnie sprężynuje. Ja się cieszę, jak mogę się z nimi spotkać i cieszę się, jak oni przychodzą do mnie, chcą ze mną napić się, posłuchać muzyki, pojechać na paradę. Chcą ze mną się przebrać, czerpać z mojej garderoby. To mnie trzyma. Żeby im to przekazać.

Co więc jest w życiu najważniejsze, Lulla?

Trudne pytanie, ale w odniesieniu do mojej osoby chyba to, że rzetelne spotkanie z tym, co cię w życiu w ogóle spotkało, gorszego, lepszego, cudownego i zatrzymanie z tych trzech, pięciu, sześciu doznań, które cię albo w dupę kopnęły, albo ci pomogły przetrwać, wyciągnąć wniosek, że jednak trzeba znaleźć drogę do prawdziwych przyjaciół. Trzeba na nich polegać, trzeba wierzyć, że ci ludzie, którym zaufałeś, nigdy się od ciebie nie odwrócą, że podadzą ci rękę w bardzo dobrej i w bardzo złej chwili. I jeżeli nie będziesz czuł, że masz oparcie w takich ludziach, to chyba życie wtedy jest bez sensu. A poza tym kieruję się w życiu słowami Młynarskiego: „Czasem wiosenne listki, a czasem mądre słowa noblistki, to moi profesorowie”. Polecam!  

 

 

Remigiusz Ryziński – wykładowca akademicki, filozof, zajmuje się gender i queer. Dotarł do Lulli podczas prac nad swym książkowym reportażem, wydanym w tym roku pod tytułem „Foucault w Warszawie”. Lulla była jednym z gejów należących do towarzystwa wokół wielkiego filozofa Michela Foucault, gdy przebywał on w stolicy w latach 1958-59. Choć samego mistrza w sumie nie poznała, została jednym z bohaterów książki.  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

JESTEM MATKĄ, JAKIEJ NIE MIELIŚCIE

O queerowej eksplozji, o królowych dragu, o „jego starym”, o tym, skąd wzięła swe dragowe imię i jak trafiła do Pożaru w Burdelu, a także o Wrocławiu i o polityce z drag queen TWOJĄ STARĄ (Piotrem Buśko) rozmawia Filip Tulak

 

Foto: Piotr Książek

 

Studiowałeś filmoznawstwo w Poznaniu, za każdym razem jak oglądam twój występ, mam wrażenie, że twoja postać jest bardzo filmowa, niemalżżywcem wyjęta z filmu. Jak się narodziła Twoja Stara?

Drag jest dla mnie przygodą i pracą, wciąż żywym polem eksploracji. Długo szukałem swojej drag persony. Szukałem imienia, estetyki, tego, co będzie wyrażać mnie w najlepszy sposób. Rozmyślałem, jak mógłby wyglądać mój drag, ale nigdy nie byłem na tyle gotowy, żeby te niezręczne próby zamienić w realną postać. Zacząłem robić drag bardzo późno. To był mój prezent na trzydzieste urodziny. Nie zaczęłam dragować jako radosna 19-latka, ale jako osoba, która tego życia trochę poznała. 30-latek to wciąż osoba młoda, a w moim przypadku też niedoświadczona. I głupia (śmiech). Teraz już wiem o sobie trochę. Drag jest wynikiem poszukiwania ujścia dla mojej energii i ekspresji. Zawsze wiedziałem, że kreatywna praca jest mi bliska. Pracowałem w agencji reklamowej, to było rozwijające, kreatywne, ale niestety to wciąż praca w biurze. Po przeprowadzce z Poznania do Wrocławia zacząłem pracować w korporacji. Znów typowa praca biurowa, zacząłem więc się wiercić. Wkręciłem się w aktywizm, w struktury grupy pracowników LGBTI w mojej korpie. Wciąż jednak czegoś brakowało. Drag mnie zawsze fascynował, a w pewnym momencie stał się osiągalny.

Osiągalny?

Osiągalny dla mnie, w mojej głowie. Zacząłem próbować śmielej, uczyć się malowania twarzy. Myśleć o dragu nie tylko jak o czymś, co mogę oglądać, ale jako czymś, co chciałbym robić. Oglądałem wywiady z amerykańskimi drag queens, słuchałem podcastu „Feast of Fun”, w którym prowadzący często rozmawiali z legendarnymi królowymi. Coco Peru, Peaches Christ, Sherry Vine, Jackie Beat i wiele „dziewczyn” z „RuPaul’s Drag Race” – to one przygotowały mnie najbardziej do tego, żeby pojawić się w dragu po raz pierwszy.

No i jaki był ten pierwszy raz?

Szalony! Występ o 3 w nocy, po miesiącu prób z moją drag siostrą Kaki Katanką. Mieliśmy pełen układ choreograficzny, świetny miks piosenek i totalną frajdę, że robimy to razem po raz pierwszy. To było na Queernavalu w lutym 2017 r., imprezie karnawałowej organizowanej przez Kulturę Równości, w której działam aktywistycznie. Początkowo myślałem, że zrobię jednorazowo cosplay Liz Taylor, postaci z serialu „American Horror Story”, która także jest łysa. Okazało się jednak, że ten look zostanie ze mną na dłużej. To było świeżo po tym, kiedy sam ogoliłem się na zero. Nowy rok, nowy start, zero kompleksów. Byłem gotowy odkrywać swój queerowy potencjał. I odkryłem. Nie wiedziałem jeszcze, że będzie to zabawa na dłużej.

Miałeś już wtedy swoje drag imię?

Tak, chociaż dochodzenie do niego było w moim przypadku długim procesem. Swoją fantazję o dragu snułem od dawna – kiedyś zafascynowany Pedro Almodovarem i jego felietonami, które pisał pod pseudonimem Patty Diphusa, pomyślałem, że to jest fajna droga kreowania platformy do wypowiedzi paraartystycznej czy publicystycznej. Powołałem do życia wówczas Pepę Oralię, okropne imię, która gościnnie pisała recenzje książek i zabawek erotycznych na blogu proseksualna. pl, który wciąż prowadzi moja przyjaciółka. Później, oglądając już „RuPaul’s Drag Race”, jeżdżąc na show z dziewczynami z tego programu, zafascynował mnie ten drag jeszcze mocniej. Zrozumiałem, na czym on polega, jak buduje się tą postać większą od nas samych. Wtedy zaświtało mi w głowie imię Petra von Cunt. Fajne, co? Szkoda, że jednak nikt tego nie zrozumie. To gra z imieniem tytułowej bohaterki filmu „Gorzkie łzy Petry von Kant”, którego chyba nikt nie zna. Drag imię to moim zdaniem jeden z najistotniejszych elementów drag persony. Twoja Stara powstała pod prysznicem. Proste pomysły leżą na ziemi, wystarczy je podnieść. Po selekcji negatywnej imion, zastanowiłem się, jakie drag queens lubię, co fascynuje mnie w ich postaciach i imionach. Wówczas moim osobistym top 3 były RuPaul, Katya i Coco Peru – co mają wspólnego? Są matkami, ich publiczność mówi do nich Mother. Czy to jestem ja? Zdecydowanie tak, jestem spięty, zawsze się martwię, narzekam, mam bardzo suche żarty, spoglądam na wiele spraw z góry… Jestem moją matką, moją starą… I to było BUM! Twoja Stara jest gotową postacią, każdy ma o niej swoje wyobrażenie. Wtedy wchodzę ja cała na biało, wywracając to wyobrażenie. Jestem tą matką, której nie mieliście, ale czy chcecie mieć? I to jest sposób, w jaki myślę o dragu, jest on osobisty, odkrywa to, kim jesteśmy, co myślimy. Jest paradoksem, powagą i smutkiem, pięknem i brzydotą. Drag to współczesny karnawał. Granie ze społecznym postrzeganiem płci, wykręcanie rozumienia gender, clownada, której podłożem jest nie tylko frywolność, ale także powaga i chyba smutek. To jest mój drag.

Queer jest moją energią, moją właściwością, którą też zrozumiałem stosunkowo późno. Takie dojrzewanie we wstydzie, w świecie, który nie jest tak otwarty queerowo.

We wstydzie?

Wstyd jest jedną z najbardziej podstawowych kategorii, których doświadczałem, zwłaszcza dojrzewając. Byłem pełen kompleksów, wciąż za mało jakiś, za mało męski, za chudy, albo znów za bardzo rozgadany, zbyt emocjonalny i przegięty. Do tego brak licznej reprezentacji osób LGBTI, zwłaszcza w polskiej kulturze popularnej, nie pomaga poczuć się lepiej. Sądzę, że wiele osób dorasta we wstydzie i ta największa walka do stoczenia jest przede wszystkim z samym sobą. Więc kiedy już zaczynamy coś robić, wychodzić z szafy, mówić głośno o sobie, także tworzyć, to mam poczucie, że wciąż mimo emancypacji jesteśmy trochę zawstydzeni, tak jakbyśmy nie czuli, że nasza kultura gejowska, lesbijska, queerowa jest pełnoprawną kulturą. Teraz wiem, że to jest bzdura. Nasza queerowa kultura jest elementem kultury polskiej, jest jej integralną częścią, tak jak osoby LGBTI są częścią tego społeczeństwa. Teraz coraz bardziej czuję, że jestem bezczelny w myśleniu o tym, że jestem twórcą polskiej kultury. I nie można dać się zastraszyć, że polska kultura to jest tylko ta z biało-czerwoną fl agą i tylko katolicka. Dla mnie drag jest środkiem, a nie celem. Używam go, by z niego budować inne wypowiedzi. Być częścią przedstawienia teatralnego.

Manifestacją tej kultury jest na przykład „Queer Explosion”, sztuka autorstwa Tomasza Szczepanka. Jak doszło do waszej współpracy?

„Queer Explosion” to queerowy kabaret, grupa performerów i performerek, której programy pisze i reżyseruje Tomek Szczepanek. To jest szalona energia, w którą wpadłem całkowicie przypadkiem, robiąc zastępstwo za moją drag siostrę Hieemeras. Ona była wtedy poza Polską, potrzebne było zastępstwo do roli imperatora Jego Impotencji i odezwali się do mnie. Będąc małorosłym człowiekiem, mam absolutnie duże ego, więc wszystko, co jest jakimś żartem, karykaturą manii wielkości, pasuje do mnie idealnie. „QE” jest bardzo performatywnym spektaklem, sztuką cielesną opartą na dragu z elementami burleski. Show pokazywane są w paraklubowej przestrzeni. Premiera pierwszego odcinka odbyła się w Pogłosie (Klub w Warszawie, przy ul. Burakowskiej), więc też ma taki trashy vibe. To jest dla mnie kwintesencja queeru, który jest dziki, trudny do okiełznania. „QE” to radykalna opowieść o wyzwoleniu. 11 października miała miejsce premiera drugiego odcinka.

 

Foto: Piotr Książek

 

Czy widzisz możliwość przebicia się takich spektakli poza naszą queerową scenę?

Tak, jest na to szansa i przestrzeń. Pożar w Burdelu też na początku był na Chłodnej w Warszawie, w bardzo małej przestrzeni, a później to wybuchło – Torwar i inne większe sceny. Trzeba robić i nie myśleć, czy to przynosi mi teraz zysk, bo ten zysk może być rozłożony w czasie.

W którym momencie nastąpił dla ciebie przełom?

Mój drag nagle się „zapalił”. Nigdy nie myślałem, że rzucę pracę i zostanę profesjonalnym performerem. Na pewno przełomem było rozpoczęcie współpracy z warszawskim kabaretem teatralnym, czyli właśnie Pożar w Burdelu. Trafiłem do tej grupy polecony przez Betty Q, która pracowała z nimi nad wieloma spektaklami. Michał Walczak, reżyser i autor tekstów Pożaru szukał drag queen do nowego odcinka. Zaprosił mnie, zapytał, czy śpiewam. Zaprzeczyłem. Na pierwszej próbie dostałem tekst, a w nim piosenki dla mnie. Ale to jest tak, jak z teatrem improwizacji, na każdą propozycję odpowiadasz: „Tak, i co dalej”. Zacząłem śpiewać i tak zrobiliśmy mój pierwszy odcinek „Nacjopolis”. Potem Michał zaproponował mi współpracę w kolejnym sezonie i wymagał, żebym brał udział w każdym spektaklu. Powiedziałem: „Tak, i co dalej”. Zrobiliśmy wspólnie 8 programów, telewizyjne show. W spektaklach wcielam się w różne role, najczęściej czarnych charakterów, ale tych z dobrym sercem. Spotkanie z twórcami i aktorami Pożaru było bardzo ważne, mnóstwo się od nich nauczyłem, zwłaszcza pracy na scenie. We wrześniu minęły dwa lata, odkąd próbuję utrzymać się z życia performera, jakoś mi się udaje. Jakoś. W gruncie rzeczy wiodę bardzo skromne życie z dwoma kotami i mężem.

Myślałem, że powiesz z dwoma mężami…

Z dwoma kotami i jednym mężem, ale w sumie czemu nie, myślę, ze już jesteśmy na takim etapie, że powinniśmy być otwarci i otwarte na wszystko i rozumieć, że każdemu jego drag, jego porno, jego mąż, albo więcej, albo mąż i żona. Powinniśmy to rozumieć.

To teraz opowiedz mi o twoim starym.

O moim starym… Nie będzie zachwycony, nie lubi się pokazywać. Pracuje w HR-ach, czyta książki i ma rękę do roślin. Zazielenił nam dom. Najbardziej wzruszająca i zabawna historia była, kiedy zacząłem dragować i wrzuciłem pierwsze zdjęcia – z dumą je opublikował i podpisał „Dla was to jest Twoja Stara, ale dla mnie moja”. Tomek wspiera mnie od początku, widział, co się ze mną dzieje, widział te moje mozolne próby.

Jest dobrym krytykiem?

Jest dobrym krytykiem, ale jest też dowcipnym krytykiem. Kiedy próbowałem przed lustrem, mówił: „No, jak transwestyta”. Mnie to oczywiście bawiło, bo ja bez dystansu, spięty, a on spuszczał z tego balona powietrze. Kiedy wydarzył się mój pierwszy Pożar w Burdelu, nie było mnie w domu trzy tygodnie. Więc wracam, tacham te torby na trzecie piętro i śmieję się do rozpuku, bo na drzwiach wejściowych do mieszkania jest przyklejona tabliczka „Real Actress” i złota gwiazda. Wchodzę do domu, a tam balony. Tomek przywitał mnie słowami: „Wyjechałeś jako transwestyta, a wróciłeś jako prawdziwa aktorka!”.

Jak długo jesteście ze sobą i jak się wam żyje razem we Wrocławiu w 2019 r.?

W sierpniu minęło sześć lat, z czego ostatnie dwa i pół trzeba moje ego dzielić na dwa. Śmiejemy się, że mamy rzeczy dla trzech osób: dwóch chłopaków i pół baby. A jak się żyje we Wrocławiu? Wcześniej w Poznaniu nie spotkałem się nigdy z otwartą wrogością, czułem się tam spokojnie i bezpiecznie. Wrocław był dla mnie zderzeniem z czymś, czego nie znałem. Tu zdarzały się sytuacje niebezpieczne. Idę z Tomkiem, ktoś nam zastępuje drogę i mówi: „Pedały tędy nie przejdą”. Nikt mnie wcześniej nie wyzywał na ulicy. Nie są to jakieś wielkie incydenty, ale jednak nie słyszymy o pobiciach z Poznania, a z Wrocławia już tak. Jak choćby to niedawne brutalne pobicie wykładowcy Przemysława Witkowskiego, który „ośmielił się” skrytykować napis na murze „Stop pedofilom z LGBT”. Więc okazuje się, że to „miasto spotkań” bywa takim trochę Dzikim Zachodem, takim bardzo brunatnym zachodem. Nie można pominąć tego, że we Wrocławiu działy się takie haniebne rzeczy, jak spalenie kukły Żyda, antyuchodźcze marsze w 2015 r., ksenofobiczne wiece i pochody, na których zbiera się ponad 4 tysiące osób. Taki marsz w dniu Żołnierzy Wyklętych. To jest duży problem tego miasta. Wrocław jest bardzo ładnym folderem reklamowym, ale bywa też szalony i groźny. Trafiają do nas, czyli do Kultury Równości, różne osoby, opowiadają o swoich często nieprzyjemnych doświadczeniach. W komunikacji miejskiej nieraz czułem się niepewnie. I choć jestem osobą otwartą, praktykowałem „grę w znikanie” – chciałem być przezroczysty. Teraz to wygląda trochę inaczej, czuję jakąś większą energię i odwagę, więc już nie bawię się w znikanie.

Mam wrażenie, że jako osoby „inne”, my normalizujemy te „gry”, ten nasz strach.

Oczywiście! Normalizujemy to, bo to są rzeczy dla nas częste. Przytrafiają się nam od szkoły. Nie ma co generalizować, ale wiele z nas spotkało się z różnego rodzaju formami przemocy. Dla mnie doświadczenie szkoły średniej było trudne, nie mam jakiś dramatycznych zdarzeń, ale wiem, że to były takie „zwykłe rzeczy”. Nie chodziłem do toalety w szkole, bałem się spotkania z tymi chłopakami, którzy obrażali mnie na korytarzu. Przerwy najczęściej spędzałem w bibliotece.

Wyrastamy w takich doświadczeniach, a teraz obserwujemy nasilenie przemocy i negatywnych postaw. Sam przyłapałem się niedawno na tym, że gdy musiałem przewieźć autobusem karton z moimi rzeczami, również tęczowymi, to zastanawiałem się: kamuflować je czy nie?

I nagle jest temat. Gdzie się zaczyna ta manifestacja? Czy ona jest w domu, czy dopiero na miejscu, tam gdzie się zbieramy, gdzie jest nas więcej? Jesteśmy w momencie, kiedy zalewa nas to wszystko, ta cała nienawiść, która była podskórna, ona teraz nagle ma tubę. Teraz z poziomu telewizji publicznej, debaty publicznej, polityki, a także Kościoła daje się przyzwolenie na kanalizowanie tej niechęci i agresji. Kiedyś było tak, że kultura osobista nie pozwalała kogoś obrażać, nieważne kim by on/ona był/była. Teraz ta kultura osobista jakby nie istnieje. Dodatkowo w Polsce nie mamy prawa, które chroni osoby LGBTI przed mową nienawiści, przed przestępstwami z nienawiści. Do tej mowy nienawiści wszyscy są zachęcani. Coś, co było schowane, nagle wrze i wybucha. Dlatego wracamy do tych wszystkich rzeczy z młodości, to się nam przypomina ze zdwojoną siłą, Ale też z drugiej strony, czy my w tym momencie przegrywamy? Zobacz jakie działa są wymierzone w naszą społeczność, zobacz kto i z jakiego poziomu przemawia, a jednak 160, czy więcej osób stanęło w proteście pod „Gazetą Polską” z napisami „LGBT to ja” i to jest budujące. A zaczęło się od dwóch osób. Ludzie mają dość tego wstydu, który każe im chować tęczową fl agę na co dzień. Nie chcemy żyć w takim świecie. Mam nadzieję, że nie jesteśmy ostatnimi bastionami. Chciałbym, mam nadzieję, że nie jest to zaklinanie rzeczywistości, że fala miłości i równości jest większa. Nie można się adaptować do przemocy, wolność nie jest nam dana raz na zawsze. Trzeba zawsze być jej orędownikiem. Nikt z nas nie będzie wolny, dopóki wszyscy nie będziemy wolni i nikt z nas nie będzie równy, dopóki wszyscy nie będziemy równi.

A konsumpcja usypia nas. Dlaczego tak wiele osób nie chodzi na wybory?

To jest ogromny temat, moim zdaniem najbardziej zmarnowany potencjał raczkującej polskiej demokracji – obywatelskość. Jak przypomnę sobie swoją szkołę, to taki przedmiot jak wiedza o społeczeństwie kojarzy mi się z największą nudą świata. Koszmar. A ja przecież byłem harcerzem, byłem zaangażowany w małą społeczność. Dlaczego szkoła nie potrafi wyciągać tego z młodych ludzi? Dlaczego uczyli nas, ile osób zasiada w Sejmie i Senacie, a nie uczyli nas, jak rozmawiać o mechanizmach władzy i demokracji, żebyśmy rozumieli i widzieli więcej? Żebyśmy byli przygotowani do tego, jak partycypować w życiu społecznym, w ogóle w życiu. Jesteśmy nieaktywni na każdym poziomie. I teraz jest ten moment, żeby się aktywizować. Ta aktywność nie musi polegać na tym, żebyśmy wszyscy nagle byli wolontariuszami organizacji pozarządowych. Są też małe pola dla naszych działań. Jeśli nie podobają się nam słowa, które płyną z Kościoła, a jesteśmy osobami wierzącymi i to jest wspólnota, na której nam zależy, wyślijmy raz dziennie list do naszego biskupa. Po prostu nie oddajmy tego pola na nienawiść. To nie jest po to, żeby zagłuszyć sumienie. Nasze drobne akcje mają znaczenie a najważniejsza z „akcji” to wybory – i na nie stawiam się obowiązkowo. Szkoła mnie tego nie nauczyła, moi rodzice urodzili się w latach 60., więc znają czasy nie-wolności i bardzo szanują możliwość oddania głosu w demokratycznych wyborach. Głosuję między innymi dlatego, że to jest postępowanie kogoś, komu zależy. A mnie zależy. Podobno przegrywa ten, komu zależy. Nieprawda, przegrają wszyscy przez bierność tych, którym nie zależy. A do przegrania mamy wiele.

Jednak w tegorocznych wyborach parlamentarnych udało się uzyskać całkiem wysoką frekwencję. Jak skomentujesz wynik?

Przyjmuję wynik wyborów z lekkim strachem, ale też z dużą ulgą, bo wydawało się, że będzie dużo gorzej. Że Prawo i Sprawiedliwość wygra te wybory, to było wiadome, chodziło tylko o to, w jakiej proporcji i z jaką większością. Ogromnym plusem jest wejście Lewicy do Sejmu. Brakowało jej w ostatniej kadencji, teraz wraca i to chyba w bardzo ciekawym wydaniu. Najbardziej niepokoi mnie wynik Konfederacji. Pojawienie się tej partii w Sejmie niestety legitymizuje ich bardzo fałszywe, uprzedzone i po prostu szkodliwe poglądy. Mam jednak nadzieję, że Lewica będzie słyszalnym i mocnym głosem w kontrze do Konfederacji. Nadchodzą czasy ciekawe, trudne, ale chyba bez złowrogiego profetyzmu. Czeka nas mnóstwo pracy, zarówno w NGO-sach jak i takiej prywatnej. Będziemy silni i silne mocą solidarności wewnątrz naszej tęczowej społeczności. Będziemy mocni mocą naszych sojuszników i sojuszniczek. Solidarnie nie oznacza jednomyślnie. Nauczmy się szanować różnorodność osób w naszej społeczności, tylko tak jesteśmy w stanie zaopiekować się sobą. Na dzień dobry wspomniałeś o moich filmoznawczych studiach, to może jakiś cytat na koniec? Taka klamra. Żeby było rzeczywiście jak u Starej – dobra rada od mamy: obejrzyjcie „Genezę planety małp”, gdzie padają słowa: „Małpy osobno – słabe, małpy razem – silne”.  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.