ODWAGI!

O równości małżeńskiej, tańcach na platformie i tej drugiej Platformie, o Polsce nowoczesnej i o Nowoczesnej z wiceprezydentem Warszawy PAWŁEM RABIEJEM i jego partnerem, dziennikarzem MICHAŁEM CESSANISEM, rozmawia HUBERT SOBECKI z Miłość Nie Wyklucza  

 

foto: Agata Kubis/kolektyw

 

Gratuluję wygranej. Obaj wyglądacie na zadowolonych.

Michał Cessanis: (śmiech) Jestem zachwycony!

Baliście się o wynik?

Paweł Rabiej: Jasne. Przeciwnik był trudny, a myśmy się rozkręcali powoli. Przez ostatnie dwa tygodnie kampanii sondaże wskazywały, że wynik będzie dobry, ale nie spodziewałem się wygranej w pierwszej turze. Gdy dostałem telefon i usłyszałem „55 procent”, myślałem, że chodzi o frekwencję, a nie wynik Rafała Trzaskowskiego w Warszawie. Było dużo nerwów, a teraz jest radość i poczucie, że przed nami duża odpowiedzialność.

MC: Jestem dziennikarzem podróżniczym i ostatnie dwa tygodnie kampanii, gdy Pawła prawie nie było w domu, spędziłem w Kolumbii, gdzie zbierałem materiał do kolejnego reportażu, byłem pochłonięty pracą, więc nie odczułem jego braku. Jestem dumny z tego, jak poprowadził swoją kampanię. Codziennie wrzucał minutowy fi lm do sieci.

PR: Michał był pierwszym recenzentem i wielkim wsparciem dla mnie właściwie już od listopada ubiegłego roku, gdy zapadła decyzja o wspólnym starcie Koalicji Obywatelskiej.

MC: Polityka to nie jest moja bajka, bo skupiam się na swojej pracy. Co nie znaczy, że się nią nie interesuję. No, i interesuję się Pawłem, bardzo mu we wszystkim kibicuję. Obaj jesteśmy bardzo zajęci, ale potrafi my się wspierać nawet jednym telefonem w ciągu dnia.

PR: Kampania była pod tym względem ciężka. Mało czasu, musieliśmy zrezygnować ze spotkań z przyjaciółmi i skupić się na priorytetach.

Program samorządowy dla warszawskiej społeczności LGBT+, który konsultowaliśmy z wami przez kilka miesięcy, a którego Rafał Trzaskowski pomimo obietnic przed wyborami nie podpisał, był jednym z tych priorytetów?

PR: Dla mnie tak. Dla Rafała również, ale w praktyce wygląda to tak, że kandydat jest trochę zakładnikiem planów układanych przez sztab. Rano dostaje się rozpiskę, gdzie trzeba tego dnia być. Źle się stało, że nie podpisaliśmy programu dla LGBT+ na początku października. Potem atmosfera się zmieniła z powodu marszu w Lublinie (Krzysztof Żuk, prezydent miasta i kandydat Koalicji Obywatelskiej, zakazał Marszu Równości. Decyzję unieważnił Sąd Apelacyjny – red.). Nie chcieliśmy sprawiać wrażenia, że podpisujemy się pod programem, żeby ratować wizerunek Koalicji. Wiem że planowane jest spotkanie prezydenta-elekta z organizacjami LGBT. Zadeklarował, że program chce podpisać.

Podpisać i zrealizować.

PR: Tak. Deklaracje to za mało. Liczą się działania.

Jakie będą priorytety wiceprezydenta Rabieja?

PR: To w dużej mierze zależy od prezydenta, który zadecyduje o tym, jak podzielić zadania i zrealizować plany ogłoszone w kampanii. Rafał Trzaskowski jest bardzo odpowiedzialnym i poważnym człowiekiem, więc nie składaliśmy obietnic wyborczych bez pokrycia. Moje obszary to dialog społeczny, kultura i edukacja oraz rozwój gospodarki i innowacje. Tu mam kompetencje i warto z nich skorzystać.

Czyli nie będziesz panem od równości, który zdejmie ten ciężar z barków prezydenta?

PR: Nie muszę. Rafał jest otwartym, tolerancyjnym człowiekiem.

Należącym do bardzo mało otwartej i kunktatorskiej partii.

PR: My, jako Nowoczesna, staramy się ją zmieniać. Wnosimy do koalicji liberalny światopogląd, którego często brakuje politykom właśnie z powodu kunktatorstwa i przekonania, że Polska jest konserwatywna. Rafał jest przedstawicielem młodszego pokolenia i patrzy na świat inaczej niż Grzegorz Schetyna. Zresztą wynik wyborów w miastach wyraźnie pokazał, że otwartość, tolerancja, szacunek dla wielokulturowości i różnorodności oraz prawa społeczności LGBT to jest cywilizacyjny standard. Będziemy to mówić w kampanii przed wyborami parlamentarnymi.

Macie jako Nowoczesna jakiś wpływ na liderów Platformy?

PR: Sama rozmowa już dużo zmienia. Przywódcy są z natury ostrożni i boją się postulatów LGBT+, ale się z nimi oswajają.

Strasznie długo się oswajają. Może powinniście wprosić się na obiad do Grzegorza Schetyny i powiedzieć, że tu chodzi o wasze życie? Może nie wie, że osoby LGBT+ żyją tuż obok niego?

PR: Politycy czasem żyją w bańce. Z drugiej strony społeczeństwo się zmienia i nie sądzę, żeby tego nie obserwowali.

Jesteście widoczni jako para w środowisku politycznym, w życiu publicznym?

MC: Jesteśmy parą i nie wstydzimy się naszych uczuć. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej i wszystko jedno, czy chodzi o polityków czy środowisko dziennikarskie.

Po ogłoszeniu wyników Rafał Trzaskowski podziękował swojej żonie Małgorzacie. Strasznie się afiszuje ze swoją heteroseksualnością?

MC: (śmiech) No co ty! To chyba naturalne. To tak jak premier Irlandii, który pojawia się publicznie z partnerem.

PR: Gdyby Michał był wtedy w sztabie, a nie w samolocie, bylibyśmy tam razem. Na pewno będziemy pojawiać się jako para na różnych oficjalnych wydarzeniach.

Czyli druga para Warszawy będzie funkcjonować na salonach jeszcze nie jako małżonkowie, ale jako związek?

PR: Nie będziemy tego ukrywać.

MC: Czekamy na zmianę prawa w Polsce, gdy będziemy mogli wziąć ślub albo sformalizować związek.

PR: Nie chcemy wyjeżdżać za granicę i korzystać z prawnych protez. Chcemy wziąć ślub albo zawrzeć związek w Polsce.

A wolicie ślub czy związek partnerski? To dwie różne rzeczy.

MC: Powinniśmy mieć te same prawa co małżeństwa.

PR: Równość małżeńska to standard, do którego powinniśmy dążyć. Być może zaczniemy w Polsce od związków partnerskich, a może przeskoczymy od razu do małżeństw, jeśli będzie taka możliwość. W polityce jest tak, że pojawiają się okna możliwości i albo się z nich korzysta, albo nie. W tym sensie mamy słuszne pretensje do PO i SLD, że z takiej szansy nie skorzystały, gdy nastrój społeczny był odpowiedni. Ale kontrreformacja PiS się skończy. Wahadło się wychyli w inną stronę. W tym roku mieliśmy rekordową liczbę Marszów Równości. Musimy wszyscy walczyć o swoje prawa, o coś, co jest cywilizacyjnym standardem.

Wygrasz zakład z Agnieszką Gozdyrą (w programie Gozdyry Paweł Rabiej założył się z dziennikarką o to, że Nowoczesna razem z PO wprowadzi w Polsce związki partnerskie – red.)?

PR: Dołożę starań. Może to naiwne, ale wierzę, że politycy się zmieniają i otwierają na racjonalne argumenty. Nawet do Platformy, która tak podpadła społeczności LGBT+, dociera, że świat się zmienia. Na tym polega zadanie Nowoczesnej czy takich osób jak Barbara Nowacka – przekonywać naszych kolegów, że prawa osób LGBT+ czy legalna aborcja nie są zagrożeniem.

Czyli po wyborach parlamentarnych złożycie w Sejmie ustawę, którą z wami konsultowaliśmy? To projekt bardzo bliski równości małżeńskiej, a do tej pory Platforma wspominała co najwyżej o umowach notarialnych dla par tej samej płci. Zamiast prawie małżeństwem, bylibyście raczej firmą.

MC: Nie jesteśmy spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, tylko rodziną.

 

foto: Agata Kubis/kolektyw

 

Chcecie mieć dzieci?

PR: Wychowywanie dziecka to często szansa na konfrontację z samym sobą, gdy trzeba odpowiadać na pytania o to, jak działa świat. To fantastyczna sprawa – ale nie chciałbym.

MC: Obaj jesteśmy po czterdziestce i ten etap już chyba minął. Spełniam się jako wujek gromady chrześniaków. Natomiast świetnie rozumiem pary, które chciałyby być rodzicami i bardzo im kibicuję. Sam przez lata byłem instruktorem harcerskim, mam świetny kontakt z dzieciakami, które uwielbiam. Gdyby prawo pozwalało na adopcję dzieci przez pary jednopłciowe, to pewnie zostałbym ojcem.

A co, jeśli Paweł przyjdzie któregoś dnia do domu i powie: „Słuchaj, Schetyna mówi, że na nic więcej się nie zgodzi. Możesz być ewentualnie moim partnerem biznesowym”.

MC: No, przecież zupełnie nie o to chodzi! Patrzmy na kraje, w których wprowadzono równość i nie udawajmy, że nas nie ma. Chcemy być pełnoprawnymi Polakami.

PR: To też kwestia nowoczesnego rzecznictwa i głośnego domagania się swoich praw. Przypominam o sprawach społeczności LGBT+ w Nowoczesnej i w polityce. Jako para mówimy, że to ważne dla milionów osób. Niech każdy z nas czuje się częścią społeczności LGBT+ i robi, co może. Przedstawiajmy ludziom spokojnie nasze argumenty. Politycy muszą mieć poczucie, że jest presja.

Dlatego w Miłość Nie Wyklucza przygotowaliśmy ustawę o równości małżeńskiej. Z waszą pomocą chcemy ją składać w Sejmie, by przypominać, że celem jest równość. Rozumiem, że mamy w was sojuszników, a ty, Michał, gdy PO znów będzie kręcić, powiesz Pawłowi, że umowy notarialne to nie jest równość?

MC: Tak powiem!

Odejdźmy na chwilę od polityki. Paweł, w naszej poprzedniej rozmowie („Replika” nr 64) opowiadałeś, że przed coming outem próbowałeś żyć podwójnym życiem. Skończyłeś z tym, bo było to zbyt wyczerpujące. Michał, a jak to wyglądało u ciebie?

MC: Skłamałbym, gdybym powiedział, że wszystko było łatwe, chociaż na pewno pomogła moja rodzina. Rodzice zawsze byli bardzo otwarci, ale i tak powiedzenie im, że jestem gejem, było dla mnie trudne i zrobiłem to dopiero po studiach, gdy przeniosłem się do Warszawy. Stres był ogromny i przymierzałem się do tego trzykrotnie. Jest coś takiego, co sprawia, że nawet w takich warunkach dojście do ładu z innymi i ze sobą trwa. W końcu zrobiłem to na chrzcinach mojego siostrzeńca. Wiesz, rodzina w komplecie, na stole wódeczka. Mój ojciec był zły, ale tylko dlatego, że powiedziałem mu tak późno. Stwierdził, że powinienem był to zrobić w liceum, bo już dawno ułożyłbym sobie życie. Mama odpowiedziała, że wiedzieli od lat, ale nie chcieli ze mnie nic wyciągać i czekali aż sam z nimi porozmawiam. Natomiast nigdy nie miałem dziewczyny i nie prowadziłem podwójnego życia.

A komu powiedziałeś najpierw?

MC: Mojej siostrze. Zawsze mieliśmy dobry kontakt i powiedziałem jej już w szkole podstawowej. Moją pierwszą platoniczną miłością był nauczyciel wuefu. Był rzeczywiście szalenie przystojny, a dziś jest prawicowym działaczem (śmiech). To były takie pierwsze fascynacje, ale nigdy nie miałem z nimi problemu. Nie walczyłem z nimi.

PR: Pewnie można przejść przez życie, zamykając część swojej osobowości w szafie, ale moim zdaniem to, kto jaki jest i z kim jest, interesuje ludzi w sposób wręcz pierwotny. Ludzie nie tylko zadają sobie takie pytania, ale też sami sobie udzielają odpowiedzi. Dlatego lepiej stawiać sprawę jasno. Zwłaszcza w zawodach eksponowanych publicznie.

MC: Tym bardziej, że w ten sposób możesz zrobić coś dobrego. Nigdy nie miałem oporów, żeby dać Pawłowi buzi na dzień dobry albo żeby chwycić się za ręce czy przytulić na ulicy. Te momenty są ważne nie tylko dla nas, ale też dla osób, które na nas patrzą i widzą, że to normalne ludzkie uczucia.

PR: Chociaż wciąż mam „rady”, że nasz związek z Michałem i opowiadanie o nim przyklei mi łatkę polityka-geja. Słyszałem takie komentarze w trakcie kampanii. Ale wiemy, jak nasze otwarte mówienie o uczuciach jest ważne dla akceptacji osób LGBT+.

Zwłaszcza młodych osób, które żyją w nieprzyjaznym środowisku. Może im być łatwiej wyobrazić sobie lepszą przyszłość, jeśli więcej osób publicznych będzie otwarcie mówić o sobie. Zobaczą, że można żyć w zgodzie ze sobą.

MC: To jest ważne. Dostaję dużo wiadomości na Instagramie od zahukanych osób. Również z moich rodzinnych Pabianic. Cieszę się, że przynajmniej przez chwilę mogę z nimi popisać i jakoś wesprzeć, gdy przeżywają trudniejsze chwile.

PR: Jeśli nas widać, to możemy też odkłamywać stereotypy. Na przykład mit o ludziach na Paradach „z piórkiem w dupie”. Zresztą Michał długo nie chodził na Parady właśnie z tego powodu.

MC: Kojarzyły mi się z maskaradą, która w ogóle nie służy społeczności. Mój obraz był wypaczony przez to, co pokazują media: chłopaków w makijażu, z gołymi pośladami i wszędzie seks. Poza tym nigdy nie miałem z kim pójść na Paradę i po prostu się bałem, że dostanę kamieniem w łeb. W tym roku na Paradę Równości w Warszawie poszedłem z Pawłem i wróciłem zachwycony. Było mnóstwo świetnych ludzi, rodziny sojuszników i fantastyczni rodzice osób LGBT+. Z kolei w Rzeszowie, choć na początku trochę bałem się kontrmanifestacji, potem tańczyłem do disco i bawiłem się świetnie. Zresztą, kto ma w tych Marszach i Paradach chodzić, jeśli nie my?

PR: Niestety, jest ten negatywny stereotyp. Zwłaszcza w mniejszych miejscowościach wciąż są mocne skojarzenia z pedofilią, księża straszą genderem i piekłem. Można sobie wyobrazić w jakim matriksie żyje młoda osoba, która odkrywa, że jest homoseksualna w takim środowisku. Tym bardziej, że nasz system edukacji w ogóle nie przygotowuje nas do odkrywania siebie, rozmowy o naszej tożsamości. To wszystko bardzo powoli się przełamuje na przykład w kulturze masowej, w której widok dwóch dziewczyn czy dwóch chłopaków trzymających się za ręce dopiero zaczyna być czymś normalnym.

Rozumiem, że w przyszłym roku widzimy się na Paradzie Równości, która przejdzie pod patronatem prezydenta Trzaskowskiego.

PR: Tak, już to zadeklarował.

Pomożecie nam nieść baner albo pojedziecie z nami na platformie?

MC: Ja będę tańczył na platformie!

Powiedzcie na koniec, czego sobie życzycie.

MC: Żeby kościół w Polsce był taki, jak na Malcie. To bardzo katolicki kraj, w którym wprowadzono małżeństwa osób tej samej płci. Tego sobie życzę.

PR: Najważniejsze, żebyś my głośno, konsekwentnie i jasno mówili, że oczekujemy szacunku i równości. Presja ma sens.

Na tym polega też praca organizacji LGBT+, żeby patrzeć politykom na ręce i wywierać presję, gdy mają nas w nosie. Żeby wam o tym przypominać, mam dla was prezent. Nasze niebieskie przypinki z hasłem „Małżeństwa dla wszystkich”, które możecie założyć do zdjęcia dla „Repliki”.

MC: Założymy na pewno!

Macie jakieś przesłanie dla Czytelników i Czytelniczek „Repliki”?

MC: Walczmy, żeby było u nas normalnie.

PR: Odwagi i stanowczości!

 

Tekst z nr 76/11-12 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wybory… wstydu?

Wtłaczają w nas wstyd z powodu tego, kim jesteśmy, odmawiają nam praw. „Pedały, lesby, homosie, zaraza, zboczeńcy” – słyszymy. Czy ten wstyd zadecyduje za nas w wyborach prezydenckich? Czy może dumnie wrzucimy do urn kartkę z naszymi postulatami?  

Tekst: Piotr Mikulski

 

Robert Biedroń – pierwszy jawny gej startujący w wyborach prezydenckich w Polsce, a jednocześnie jedyny kandydat, który popiera wszystkie postulaty LGBTIA

 

Każda osoba LGBTIA wyrasta we wstydzie – rodzina i społeczeństwo, nawet w przypadku bardziej akceptujących społeczeństw Europy Zachodniej, wtłaczają w nas wstyd z powodu tego, kim jesteśmy. Ten wstyd rzutuje na nasze wybory – karierę, związki, na to, że masowo siedzimy w szafach i na to, że będąc liczną grupą wyborców nic tak naprawdę nie osiągnęliśmy po 1989 r. w aspekcie równych praw.

Przed nami wybory prezydenckie, które mają szansę zatrzymać świetnie naoliwioną maszynkę PiS-u zdolną do przepychania skandalicznych ustaw, w tym wymierzonych w nas samych. Jak w tych wyborach zachowamy się my – wyborcy LGBTIA? Dysponujemy siłą półtora miliona głosów, to potencjał zadecydowania o 8-9 pp w wyborach. Skorzystamy z niego?

Nie ma głosów „zmarnowanych”, czyli fakty i mity o ordynacji

Ordynacja w wyborach prezydenckich znacząco różni się od tej w wyborach parlamentarnych, europejskich czy samorządowych. Po pierwsze wybory prezydenckie odbywają się w dwóch turach (chyba że w pierwszej jeden kandydat zdobędzie ponad 50% głosów, co jednak w polskiej polityce po 1989 zdarzyło się tylko raz – druga kadencja Kwaśniewskiego). Do drugiej tury przechodzą ci, którzy zdobyli dwa najwyższe wyniki w pierwszej turze. Po drugie, nie obowiązuje próg wyborczy, co oznacza, że nie ma głosów „zmarnowanych”, ani związanej z tym premii dla najsilniejszego, która z kolei jest w wyborach do Sejmu i przekłada się na dodatkowe mandaty dla zwycięzcy. W pierwszej turze nie ma więc sensu głosować „taktycznie” na osobę, ktorej sondażowe wyniki dają największe szanse na przejście do drugiej tury. W pierwszej turze warto głosować na tę osobę, do której programu jest nam najbliżej.

Warto tak głosować również po to, by nasz światopogląd był możliwie najmocniej reprezentowany w drugiej turze. Najprościej oczywiście byłoby, gdyby nasz kandydat do drugiej tury przeszedł. Jeśli się to nie uda, ale nasz kandydat zdobędzie dużo głosów w turze pierwszej – tematy, które są dla tego kandydata ważne i charakterystyczne, nie będą mogły być zignorowane w turze drugiej, szczególnie przez kandydata/tkę „challengera”. Często bowiem kandydaci z pierwszej tury z dobrym, lecz niewystarczającym wynikiem, rekomendują swoim wyborcom, na kogo oddać głos w drugiej turze. Zdarza się, że zanim to zrobią, uzyskują deklarację poparcia konkretnych ważnych dla siebie postulatów od wskazanego kandydata.

„Duda i tak wygra”?

W uśrednionych wynikach pięciu lutowych sondaży prezydenckich poparcie dla Dudy oscylowało wokół 42% i miało tendencję spadkową. Druga w rankingu jest Kidawa-Błońska z wynikiem ok. 25%, za nią Hołownia (8,4%), Biedroń (8,3%) oraz Kosiniak- Kamysz (7,2%). Stawkę zamyka Bosak z ok. 4%.

Kluczowa do zrozumienia arytmetyki wyborczej będzie frekwencja. W ostatnich trzech wyborach – europejskich, samorządowych i parlamentarnych nastąpił znaczący wzrost mobilizacji wyborców. Do urn poszło odpowiednio o 92% (europejskie), 16% (samorządowe) i 21% (parlamentarne) więcej wyborców niż w analogicznych poprzednich wyborach.

Najwyższy wynik PiS-u w ostatnich głosowaniach to 8,6 mln głosów (druga tura wyborów prezydenckich 2015). W parlamentarnych było to 8 mln, w europejskich „tylko” 6,2 mln, w samorządowych 5,3 mln.

Zakładając, że frekwencja w wyborach prezydenckich wzrośnie o 18,5% (uśredniony wzrost z wyborów samorządowych i parlamentarnych) – z 49% do 58%, w maju zagłosuje 17,6 mln wyborców. Jak łatwo policzyć, Duda by wygrać, potrzebuje 8,8 mln.

Przywołane wyżej uśrednione wyniki 5 ostatnich sondaży dają Dudzie 42%, a więc 7,4 mln. Do wygrania w pierwszej turze zabrakłoby mu wobec tego ok. 1,4 mln głosów. Niemniej wynik Dudy z drugiej tury 2015 (8,6 mln) oraz przysłaniająca kampanię innych kandydatów epidemia koronawirusa sprawiają, że ryzyko reelekcji Dudy jest realne. Jak je można zminimalizować? Odpowiedź jest prosta – zwiększając frekwencję, a więc mobilizując wyborców o odmiennych poglądach niż PiS.

Policzmy się

Polek i Polaków LGBTIA jest niespełna 1,9 mln, czyli 4,9% społeczeństwa (wg instytutu Dalia Research 2016), uprawnionych do głosowania osób LGBTIA – ok. 1,5 mln. Co z tymi głosami zrobimy? Ile/ilu z nas stawi się przy urnach 10 maja?

Z pomocą w szacunkach przychodzi raport Kampanii Przeciw Homofobii „Sytuacja społeczna osób LGBTIA w Polsce (2015- 2016)”, z którego wynika, że udział w wyborach deklaruje 80% z nas. To dużo, choć oznacza też, że 20%, czyli ok. 300 tys., zostanie w domach. Obrazek jest jednak mniej optymistyczny, gdy porównamy te deklaracje z deklaracjami wyborców nie-LGBTIA. W tym samym raporcie czytamy, że udział w wyborach deklarowało 76,3% z nich, a zatem jesteśmy aktywniejsi w wyborach… jedynie o 5%. Gdyby przełożyć to na prognozowaną frekwencję (58%), to wśród wyborców LGBTIA wyniesie ona ok. 61%. Oznacza to, że zagłosuje ok. 900 tys. z nas, a prawie 600 tys. gejów, lesbijek, osób bi i trans zostanie w domach. Pójście na wybory to zatem pierwsze, co każdy i każda z nas powinien/powinna zrobić. Drugie – to zmobilizować swych bliskich.

Nie czujesz dyskryminacji?

Czy postulaty LGBTIA takie jak równość małżeńska, uzgodnienie płci (dla osób trans) powinny w ogóle być brane pod uwagę, gdy wybieramy prezydenta? Są przecież tematy bardziej „prezydenckie”, jak obrona narodowa, polityka zagraniczna, czy „ważniejsze” dla całego społeczeństwa, jak gospodarka lub służba zdrowia. Wiele i wielu z nas utrzymuje, że w sumie nie dzieje się nam się na co dzień nic złego, nie czujemy się aż tak dyskryminowani, szczególnie gdy się nie „wychylamy”, nie chodzimy na Marsze i nie „obnosimy się”. Nikt nas w końcu na ulicach na co dzień nie okłada, nie ma kar chłosty czy więzienia. Może więc zignorować to, jak kandydaci/kandydatka traktują postulaty LGBTIA i skupić się np. na służbie zdrowia? Może, ale najpierw przyjrzyjmy się innym statystykom. Ze wspomnianego raportu KPH wyziera następujący obraz:

  • ponad 6 razy częściej niż ogół populacji cierpimy na depresję
  • 69% (!) młodzieży LGBTIA ma myśli samobójcze
  • 69% (!) z nas doświadczyło przemocy z powodu orientacji seksualnej/tożsamości płciowej lub ekspresji płciowej. Tylko 4% zgłosiło to na policję
  • 50% z nas ukrywa orientację przed sąsiadami, ponad 70% w pracy, szkole lub na uczelni
  • 87% z nas chciałoby zawrzeć związek partnerski, 62% – małżeństwo
  • polscy rodzice masowo oblewają egzamin z akceptacji własnych dzieci LGBTIA – jedynie ok. 40% lesbijek i gejów deklaruje, że czują pełną akceptację matek, a ok. 28% – ojców
  • sytuacja osób trans jest jeszcze trudniejsza – ponad 40% ocenia swe dotychczasowe życie negatywnie, pełną akceptację matek czuje jedynie 25% osób trans, w przypadku ojców zaledwie 15%. Tylko 1/4 osób transpłciowych nigdy nie myślała o odebraniu sobie życia (!).

Może rzeczywiście nie jesteśmy codziennie okładani na ulicach, może rzeczywiście państwo polskie nie chłoszcze nas za to, kim jesteśmy, ale systemowa homofobia odciska na nas ogromne piętno. Wyrastając we wstydzie i poczuciu niższości, stajemy się ofi arami systemowej dyskryminacji, czasem tak straumatyzowanymi, że tej dyskryminacji sami nie zauważamy. Zdarza się nawet, że sami apelujemy do tych osób LGBTIA, które o równość walczą z otwartą przyłbicą, by się nie wychylały, nie krzyczały za głośno, nie organizowały Marszów, sądząc, że siedząc cicho, przypodobamy się naszym oprawcom – homofobom i transfobom.

Nic bardziej mylnego. To nie jest czas, by siedzieć cicho. To nie jest czas dla nas – masowo cierpiących na depresję, masowo rozważających samobójstwa, masowo padających ofiarami przemocy – na debaty o przemyśle, inflacji czy podatkach. Nawet jeśli duża część z nas jest w ciężkiej sytuacji finansowej (i chciałaby debaty np. o wynagrodzeniach), to w dużej mierze wynika to z faktu, że zamiast rozwijać się, zdobywać lepszą edukację i piąć się po szczeblach kariery, tak wiele i wielu z nas musiało zamiast tego zmagać się z np. z depresją lub odrzuceniem rodziny. Dobrostan psychiczny to podstawa piramidy potrzeb, dobrobyt materialny jest jej zwieńczeniem.

To nie jest czas, by siedzieć cicho także dlatego, że widzimy niespotykaną mobilizację wyborców partii homofobicznych (Konfederacja, która weszła do Sejmu, swoje poglądy streszcza w postulacie: „Nie chcemy Żydów, gejów, aborcji, podatków i UE”) oraz niespotykaną do tej pory nagonkę na ludzi LGBTIA:

  • Jesteśmy kopani przez nazioli na naszych Marszach Równości
  • Hierarchowie Kościoła katolickiego bezkarnie dehumanizują nas, oskarżając o bycie zarazą
  • Jawnie homoseksualny kandydat w wyborach nazywany jest przez przeciwników z PiS „homosiem”, którego należałoby wywieźć do lasu i tam zrobić z nim porządek
  • Musimy wysłuchiwać przerażających obietnic ze strony brunatnej młodzieży skandującej do nas z rozochoceniem „zrobimy z wami co Hitler z Żydami”
  • Już 1/3 Polaków żyje w „strefach wolnych od LGBTIA”
  • Grupa osób chcąca uczcić pamięć transpłciowej Milo, która nie mogąc wytrzymać transfobii, rzuciła się z mostu do Wisły, została zaatakowana przez homo- i transfobów. Zaatakowana dwukrotnie.
  • Transpłciowy Wiktor z głośnego reportażu Onet.pl „Miłość w czasach zarazy” rzucił się pod metro, nie mogąc poradzić sobie z systemową dyskryminacją osób trans w służbie zdrowia, w szkole i ze strony rówieśników.

 Daliśmy sobie wmówić, że jesteśmy gorsi, że mamy potulnie znosić dyskryminację, nie „obnosząc się”. Przez to nie zdajemy sobie nawet sprawy, jaką siłą dysponujemy, nie domagamy się poprawy naszej sytuacji, nie żądamy, nie strajkujemy. Jak pisaliśmy w „Replice” nr 81, jesteśmy grupą interesów liczniejszą niż rolnicy. Jest nas dwa i pół raza więcej niż nauczycieli, trzy razy więcej niż lekarzy i pielęgniarek razem wziętych, osiem razy więcej niż służb mundurowych i – uwaga – osiemnaście (!) razy więcej niż górników! Każda z tych grup wywalczyła sobie za rządów PiS oraz za wszystkich niemal rządów po 1989 r. poprawę sytuacji. Jedyną grupą ze wspomnianych powyżej, która od 30 lat walczy bez skutków, jest społeczność LGBTIA – półtora miliona konsekwentnie ignorowanych wyborców.

Ta zintensyfikowana nagonka na nas z ostatnich lat ma swoją przyczynę. Otóż wreszcie przestajemy masowo wierzyć, że mamy siedzieć cicho. Zaczynamy się z naszym wstydem mierzyć i go pokonywać. A to doprowadza homo- i transfobów do wściekłości. W ubiegłym roku przez Polskę przeszło ponad 30 Parad i Marszów Równości – od miejscowości takich jak Radomsko, po rekordową Paradę w Warszawie, w której szło 80 tys. ludzi! Coraz lepiej idzie nam finansowanie organizacji i inicjatyw, i choć nadal jest wiele do zrobienia, to fakt, że zebraliśmy 125 tys. zł na wsparcie Tęczowego Białegostoku, 100 tys. zł na Marsze w całej Polsce (zbiórka KPH) mówią same za siebie. To dlatego temat związków partnerskich i równości małżeńskiej wreszcie jest obecny w kampanii wyborczej, podczas gdy jeszcze w poprzednich wyborach prezydenckich był ignorowany nie tylko przez Dudę, ale też przez Komorowskiego.

Jak więc w tych wyborach zagłosować?

W pierwszej turze tak, by postulaty LGBTIA zdobyły jak najwięcej głosów. Wynik pierwszej tury będzie testem dla nas samych – ludzi LGBTIA, naszej mobilizacji, naszej mocy, a także… mocy naszego wstydu. Sami zdecydujemy, czy politycy i polityczki będą mogli nas dalej ignorować i dyskryminować. 1,5 miliona głosów to, przypomnijmy, ok. 8-9 pp poparcia. Komu je damy?

Przyjrzyjmy się sytuacji głównych postulatów LGBTIA:

  1. Uzgodnienie płci – postulat uregulowania prawnej zmiany oznaczenia płci w dokumentach bez konieczności, jak obecnie, przechodzenia przez absurdalne, upokarzające procesy sądowe. Ustawa przygotowana przez transpłciową posłankę Annę Grodzką i uchwalona przez Sejm w 2015 r. została zawetowana przez prezydenta Dudę, którego weta Sejm nie zdołał odrzucić (skandaliczny przebieg prac nad wetem w komisji sejmowej unaocznił niemoc i opieszałość rządzącej wtedy koalicji PO-PSL).
  2. Związki partnerskie – postulat ważny dla 87% z nas i popierany przez 56% społeczeństwa (w tym przez 53% wyborców PSL i aż 82% wyborców PO). Projekty ustaw trafiały pod obrady Sejmu wielokrotnie – m.in. pięć razy w latach 2013-2015 (zgłaszane przez Ruch Palikota, SLD oraz PO).
  3. Równość małżeńska – postulat ważny dla 62% z nas i popierany przez 41% społeczeństwa (w tym przez 32% wyborców PSL oraz aż 62% wyborców PO), będący prawdziwym testem dla kandydatów, bo związki partnerskie, choć ważne, są jedynie namiastką równości. To sposób, w jaki kandydaci i kandydatka odnoszą się do małżeństw jednopłciowych pokazuje, czy uważają nas za równych sobie, czy spychają nas do pozycji ludzi drugiej kategorii, niegodnych pełnej równości wobec prawa.
  4. Ochrona kodeksowa przed dyskryminacją, czyli poszerzenie zawartego w kodeksie karnym katalogu cech chronionych przed dyskryminacją m.in. o orientację seksualną oraz tożsamość płciową (projekt nowelizacji kodeksu karnego utknął w pracach komisji jeszcze za rządów PO-PSL).
  5. Rozdział Kościoła od państwa – ponieważ Kościół katolicki programowo nas dyskryminuje, a jego wpływ na polityków i życie społeczne jest znaczący, w interesie społeczności LGBTIA leży zmniejszenie tego wpływu, co można osiągnąć poprzez wprowadzenie rzeczywistego rozdziału w formie m.in. opodatkowania Kościoła oraz zakończenia prowadzenia i finansowania religii w szkołach publicznych.
  6. Prawa kobiet, w tym: do przerywania ciąż– obecnie w dyskursie ścierają się 3 opcje – zaostrzenie obecnych przepisów, utrzymanie status quo lub przyznanie kobietom prawa do decydowania o przerwaniu ciąży.

Przyjrzyjmy się poglądom kandydatów/tki na nasze postulaty.

Przeanalizowaliśmy programy wyborcze kandydatów/kandydatki, ich wypowiedzi, historyczne głosowania oraz stanowiska ich partii. Przyznaliśmy punktację w każdym z powyższych postulatów: +1 punkt w przypadku wyraźnego poparcia, -1 punkt w przypadku sprzeciwu oraz 0 punktów w przypadkach niewiążących deklaracji lub braku wyraźnie wyartykułowanego stanowiska. Z uzasadniania punktacji wyłączamy Dudę i Bosaka – nie ma wątpliwości, że w żadnym z powyższych postulatów nie opowiadają się po stronie LGBTIA. Podobnie nie analizujemy w szczegółach poglądów Roberta Biedronia, który jako jedyny z kandydatów otwarcie deklaruje poparcie dla wszystkich ww. postulatów, a historia jego głosowań w Sejmie, Parlamencie Europejskim, a także jego decyzje z czasów sprawowania funkcji Prezydenta Miasta Słupska nie pozostawiają w tym zakresie wątpliwości.

Pozostaje więc przeanalizować poglądy „kandydatóśrodka” – Kidawy-Błońskiej z PO (najbardziej prawdopodobnej przeciwniczki Dudy w drugiej turze), Hołowni (kandydata niezależnego) oraz Kosiniaka-Kamysza (PSL).

  1. Uzgodnienie płci. Kandydatka PO głosowała za jej wprowadzeniem (+1 punkt). Poglądy Hołowni na ten temat nie są znane (zero punktów). W przypadku Kosiniaka-Kamysza, który w trakcie głosowania nie był jeszcze posłem, posiłkujemy się historią głosowania jego partii (50% za, 22% przeciw, 28% wstrzymało się), za co przyznajemy 0 punktów.
  2. Związki partnerskie. Kidawa-Błońska w pięciu głosowaniach w latach 2013-2015 trzy razy głosowała za, raz przeciwko, a raz nie wzięła udziału. W swoim programie zapowiada jednak poparcie dla związków partnerskich, podobnie jak w ostatnich wyborach parlamentarnych obiecywał je program Koalicji Obywatelskiej. Historia głosowań pozostawia znaki zapytania, niemniej ostatnie deklaracje polityczki bierzemy za dobrą monetę i przyznajemy +1 punkt. Podobnie jeden punkt przyznajemy Hołowni, choć z jeszcze większą rezerwą. W jego programie brak wzmianki o związkach partnerskich, a sam Hołownia jeszcze jako felietonista w zeszłym roku zapowiadał: Gdybym był prezydentem, (…) wetowałbym wszystkie ustawy choćby o centymetr zmieniające status quo (w jedną albo w drugą stronę) w tematach jak aborcja czy LGBTIA. W obecnych wypowiedziach deklaruje poparcie dla związków partnerskich: Jeżeli będę prezydentem, a wy przegłosujecie związki partnerskie dla osób tej samej płci, to nie miałbym problemu z podpisaniem tej ustawy. Jeszcze większy znak zapytania jest przy kandydacie PSL, który w mediach zapowiada w sprawie związków partnerskich referendum, uciekając od odpowiedzialności za decyzję, na którą nie tylko gotowa jest większość Polaków, ale także większość wyborców PSL. Jak kwituje portal OKO.press: Zapewne nie wypada mu jako jednemu z potencjalnych kandydatów na prezydenta po stronie opozycji powiedzieć „nie”, nie wypada też – ze względu na własne ugrupowanie – powiedzieć jedno- znacznie „tak”. Za takie stanie w rozkroku – 0 punktów.
  3. Równość małżeńska – jedynie Biedroń popiera ten postulat. Pozostali kandydaci „środka” otwarcie deklarują sprzeciw. Kidawa- Błońska zasłania się Konstytucją (niesłusznie, bo jej słynny art. 18 małżeństw jednopłciowych nie wyklucza), Hołownia mówi wprost: W moim światopoglądzie nie mieści się pojęcie „małżeństwo jednopłciowe”.
  4. Ochrona przed dyskryminacją. Kidawa- Błońska głosowała „za” (+1 punkt), Hołownia w programie dużo mówi o potrzebie zakończenia dyskryminacji osób LGBTIA i ideologicznej nagonki na nas (co swoją drogą stoi w sprzeczności z wyrażanym przez niego sprzeciwem wobec równości małżeńskiej), więc z poczuciem dyskomfortu, ale jednak przyznajemy +1 punkt. W przypadku Kosiniaka- Kamysza sprawa nie jest jasna, ponieważ on sam… nie wziął udziału w głosowaniu (choć był już posłem), a w klubie PSL 60% było „za”, a 40% „przeciw”. A więc 0 punktów.
  5. Rozdział Kościoła od państwa. Kidawa- Błońska opowiada się za utrzymaniem status quo (czyli egzekwowaniem zapisania w Konstytucji neutralności państwa i Kościoła). Hołownia w swoim programie dość ogólnikowo zapowiada wsparcie długotrwałego i pokojowego procesu rozdziału Kościoła od państwa, za to w praktyce zapowiada, że o „pomyślność Rzeczpospolitej” będzie modlił się wraz z przedstawicielami innych wyznań. Jak zauważa Agnieszka Wiśniewska z Krytyki Politycznej, stawia to Hołownię w roli świetnego kandydata na… prymasa Polski, niekoniecznie jednak na prezydenta. Podobną postawę deklaruje Kosiniak-Kamysz: My jako Ludowcy będziemy zawsze bronić wartości chrześcijańskich w Polsce i w Europie, ale nie zgadzamy się na politykę w Kościele i nie zgadzamy się na przenoszenie Stolicy Apostolskiej z Rzymu do Torunia. Trzy razy zero punktów.
  6. Prawa kobiet, w tym liberalizacja prawa aborcyjnego. Cała trójka jest za utrzymaniem status quo, a więc 0 punktów.

Ranking kandydatów/kandydatki tworzy się więc sam. Warto jednocześnie pamiętać o kalendarzu kolejnych wyborów. Nowo wybrany prezydent/ka będzie sprawować urząd przez 3,5 roku rządów PiS oraz przez 1,5 roku kolejnej kadencji Sejmu, w której PiS może większości nie mieć i który, załóżmy optymistycznie, może przyjąć ustawę o uzgodnieniu płci, związkach partnerskich czy nawet równości małżeńskiej. Jak wtedy zachowa się przyszły prezydent/ka, o ile nie będzie nim Duda? Wszyscy poza Kosiniakiem-Kamyszem podpiszą ustawę o związkach partnerskich, ale wszyscy poza Biedroniem zawetują ustawę o równości małżeńskiej. Tylko Kidawa-Błońska i Biedroń podpiszą ustawę o uzgodnieniu płci, Hołownia i Kosiniak-Kamysz – nie wiadomo. Kto zdyscyplinuje katolickich fanatyków za nagonkę przeciwko ludziom LGBTIA? Silnie podkreślający własne wyznanie katolickie Kidawa-Błońska, Hołownia i Kosiniak- Kamysz raczej nie. Biedroń – prędzej tak.

W dwóch lutowych sondażach przeprowadzonych po słynnym „geście Lichockiej” Duda wygrywa w drugiej rundzie z Kidawą- Błońską, Hołownią lub Kosiniakiem-Kamyszem o włos (jego przewaga to jedynie 50-150 tys. głosów wg OBDO oraz 350 tys. wg IPSOS), nad Biedroniem już z większą przewagą 1,3-1,7 mln głosów (w zależności od sondażowni). My mamy tych głosów, przypomnijmy, 1,5 mln. Skorzystamy z nich i wybierzemy sobie wreszcie prezydenta? Czy zdecyduje za nas nasz wstyd?

 

Tekst z nr 84/3-4 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Cała Polska strefą wolną od LGBT

Unia Europejska przeprowadziła największe na świecie badanie społeczności LGBTIA. Jego rezultaty dotyczące Polski są przerażające. Tekst: Piotr Mikulski

 

W maju 2020 Agencja Praw Podstawowych UE (APP) opublikowała wyniki największego na świecie badania społeczności LGBTIA – 140 tys. respondentów z całej UE, w tym prawie 14 tys. Polek i Polaków LGBTI. Badanie przeszło w Polsce bez echa – byliśmy zajęci perturbacjami wokół wyborów prezydenckich oraz opublikowanym w tym samym miesiącu rankingiem ILGA, w którym Polska została oficjalnie uznana najbardziej homofobicznym krajem UE.

W Polsce brakuje ilościowych badań społeczności LGBTI. Cyklicznie funkcjonuje u nas jedynie opracowywany co 5 lat przez KPH, Lambdę i Trans-Fuzję raport „Sytuacja społeczna osób LGBTA w Polsce”. Ostatnia jego edycja obejmuje lata 2015-2016, a zatem sam początek rządów PiS. Nie uwzględnia więc ostatniej fali homofobii, która musiała odcisnąć swoje piętno na Polkach i Polakach LGBTIA. Badanie APP jest więc szczególnie potrzebne właśnie teraz, tym bardziej, że możemy porównać jego wyniki do unijnej średniej oraz wybranych krajów. A obraz wyłania się z niego… przerażający.

Homofobia w polskim DNA

Polska – jak twierdzi premier Morawiecki – jest krajem historycznie szalenie tolerancyjnym, więc o żadnej dyskryminacji osób LGBTIA w zasadzie nie może być u nas, jego zdaniem, mowy. Tolerancja należy do polskiego DNA, mówi Morawiecki. Jego partyjni koledzy utrzymują, że w Polsce nie ma stref wolnych od LGBT, a o wymyślenie tej frazy oskarżają… aktywistę Barta Staszewskiego. To tzw. kłamstwo o kłamstwie – ekwilibrystyka typowa dla PiS, szczególnie potrzebna wobec rosnącej presji międzynarodowej wywołanej homo- i transfobią pisowskich rządów.

Prawda jest niestety zupełnie inna. Polska jest krajem szalenie nietolerancyjnym, do polskiego DNA należy nie tolerancja, a nienawiść wobec ludzi LGBTIA, a strefy wolne od nas obejmują 1/3 Polski i są świetnie udokumentowane. Nawet gdyby jednak nie było licznych uchwał polskich samorządów o strefach wolnych od LGBT, to Polska byłaby i tak w dużej mierze wolna od LGBT, czego smutną ilustracją jest właśnie badanie APP.

Na pytanie, na ile otwarcie żyjesz jako osoba LGBTI, respondenci z UE odpowiadali następująco: raczej otwarcie i bardzo otwarcie: 47% vs rzadko lub nigdy otwarcie – 53%. Takiej równowagi nie ma jednak w Polsce. Raczej otwarcie i bardzo otwarcie żyje u nas tylko 26% społeczności, a 73% na otwarte życie pozwala sobie rzadko lub nigdy(!).

58% z nas (vs 30% w UE) nigdy nie trzyma partnera/partnerki za rękę w miejscach publicznych i jesteśmy w tym wskaźniku niestety unijnym liderem. Podobnie jak w unikaniu konkretnych miejsc w obawie przed agresją, atakiem lub zastraszaniem – często lub zawsze robi to u nas 51% społeczności (vs 33% w UE).

47% z nas w ciągu ostatnich 12 miesięcy padło ofiarą dyskryminacji, a 15% zostało zaatakowanych fizycznie lub seksualnie, co czyni nas najbardziej niebezpiecznym krajem dla ludzi LGBTI w UE. 84% ofiar nie zgłosiło jednak ataku policji ani innym instytucjom. Dlaczego? Główne powody to brak zaufania do policji i strach przed homofobią policjantów.

Smutny jest także katalog miejsc, w których nie możemy być sobą w obawie przed agresją lub dyskryminacją. 73% z nas przyznaje, że unika bycia sobą w transporcie publicznym, 72% na ulicy, 62% w budynkach użyteczności publicznej.

Gorzki wynik osiągają także nasze własne rodziny – 41% z nas nie jest sobą także przy najbliższych. Nie ma się co dziwić – głębsza eksploracja (dostępna we wspomnianym badaniu „Sytuacja społeczna…”) akceptacji wobec osób LGBTA w polskich rodzinach przyprawia o dreszcze. Około 60% matek i 70% ojców nie akceptuje homoseksualnej orientacji swoich dzieci, a 75% matek i 85% ojców ich transpłciowości. Oto rzeczywistość nastolatków LGBTIA w Polsce, obecnie zamkniętych z homo- i transfobicznymi rodzicami w domach z powodu pandemii COVID.

Dobrostan?

Życie w kraju strukturalnie homofobicznym, w uchwalonej lub nieuchwalonej strefie wolnej od nas samych musi odciskać piętno na naszym samopoczuciu. I odciska.

Jesteśmy najmniej zadowoloną z życia społecznością LGBTI w UE. Polska osiągnęła wynik 5,1, podczas gdy średnia unijna wynosi 6,4 (w skali 1-10). Co więcej spadek satysfakcji z życia w społeczności LGBTI w porównaniu z resztą populacji jest u nas także największy w całej UE (LGBTI w Polsce 5,1 vs reszta polskiego społeczeństwa 7,2).

40% z nas w ciągu ostatnich 2 tygodni czuło przygnębienie lub depresję przez więcej niż połowę czasu! Uzupełnieniem tych danych jest wspomniana „Sytuacja społeczna…” z lat 2015-2016, w której czytamy, że 44% z nas miało w ostatnich miesiącach myśli samobójcze, a 74% (!) z nas ma objawy depresji.

Koszmar polskich szkół

Jedną z instytucji, w których odczuwamy największą dyskryminację są polskie szkoły. Te same, z których homofoby próbują wypędzić edukatorów seksualnych (goszczących tam i tak rzadko) i zakazać przeprowadzania akcji tj. „Tęczowego piątku”, która ma na celu podnieść poziom akceptacji wobec uczniów LGBTIA. O skali homo- i transfobii w polskich szkołach świadczy fakt, że 59% uczniów ukrywa swoją tożsamość LGBTI w szkole, a zaledwie 4% z nich decyduje się na pełną otwartość. 39% uczniów LGBTI padło ofi arą prześladowań w szkole ze względu na swoją orientację lub tożsamość płciową.

Prawie 60% wskazało, że w ich szkołach kwestie LGBT nie są w ogóle poruszane na lekcjach edukacji seksualnej, 20% wskazało, że są – ale w sposób negatywny. Jedynie 3% ankietowanych doświadczyło pozytywnej/wspierającej edukacji seksualnej w zakresie tematyki LGBT, a kolejne 9% – neutralnej.

A to właśnie czas edukacji szkolnej jest kluczowy dla nas w definiowaniu swojej tożsamości. 78% z nas ma mniej niż 18 lat, gdy uświadamia sobie własną nieheteroseksualną orientację, a 96% mniej niż 18 lat, gdy uświadamia sobie swoją transpłciowość. W obydwu przypadkach największy odsetek samouświadomień notuje się na lata 10-14, a więc wśród uczniów IV-VIII klasy szkoły podstawowej.

Jacy jesteśmy – fakty i mity

Połowa z nas żyje w stałych związkach, a połowa to single. Dane te są tożsame z „Sytuacją społeczną…”, która jednak idzie dalej, bo eksploruje staż związków osób LGBT. Jest to o tyle znamienne, że jednym z klasycznych homofobicznych argumentów wobec ludzi LGBT jest zarzut o nieumiejętności formowania trwałych relacji. Tymczasem w zdecydowanej większości (59%) tworzymy związki ze stażem powyżej 2 lat. „Sytuacja społeczna…” wskazuje także, że 87% z nas chciałoby zawrzeć związek partnerski, a ok. 62% – małżeński. Jednak nie możemy.

10% ankietowanych w Polsce wskazało, że wychowuje dziecko razem z partnerem – głównie osoby biseksualne (ok. 20%), transpłciowe (16%) oraz lesbijki (11%). Odpowiedzi twierdzącej udzieliło natomiast jedynie 1% gejów i 5% osób interpłciowych.

Jesteśmy, w odróżnieniu od ogółu społeczeństwa, masowo wręcz niewierzący, co z pewnością jest odzwierciedleniem programowej nienawiści Kościoła katolickiego do ludzi LGBT. 60% z nas wskazało, że nie jest wyznawcami żadnej religii (vs 2% ogółu społeczeństwa), 31% wskazało religię rzymskokatolicką (vs 88% ogółu społeczeństwa), a 9% inne religie (vs 10% ogółu społeczeństwa).

Oskarżamy polityków

Polska społeczność LGBTI nie ma wątpliwości, kto ponosi winę za jej tragiczną sytuację. Jako główne powody wzrostu dyskryminacji i przemocy wskazujemy działania polityków (88% – numer 1 w UE) oraz negatywne zmiany w prawie (51%), a więc pokłosie działania homofobicznej władzy. Mało tego, w ciągu ostatnich 5 lat 68% badanych zauważyło wzrost dyskryminacji, a 66% wzrost przemocy wobec osób LGBT – w obydwu wskaźnikach znowu przodujemy w UE. Ponad 80% z nas zdecydowanie uważa, że rząd nie zwalcza dyskryminacji osób LGBTI, ani nie poprawia naszego bezpieczeństwa, co znowu stawia Polskę na ostatnim miejscu w UE.

Strukturalna homofobia polskiego państwa nie jest jednak wyłączną zasługą ostatnich rządów PiS. „Sytuacja społeczna…” z lat 2015-2016 wskazuje, że co do zasady nie ufamy władzy. Ponad 95% z nas nie ufa rządowi, ani parlamentowi (w całej populacji wskaźnik nieufności do rządu to 57%, a do parlamentu 64%).

Na tym tle zaskakują wyniki ostatnich wyborów prezydenckich. Jak wielokrotnie pisaliśmy w „Replice”, dysponujemy 1,5 mln głosów, co przekłada się na ok. 8 punktów procentowych poparcia w wyborach. Tymczasem Robert Biedroń, kandydat stojący bezkompromisowo za postulatami LGBTIA w ostatnich wyborach prezydenckich, dostał 430 tys. głosów. Reszta kandydatów odmawiała nam równości, lecz nasze głosy dostała. Najwyraźniej obudzenie politycznej świadomości dopiero przed nami.

Co daje nadzieję?

Polscy ankietowani wskazują trzy czynniki, które wpływają na poprawę sytuacji osób LGBTI w Polsce i zmniejszenie uprzedzeń społeczeństwa. Są nimi zwiększenie widoczności osób LGBTI w codziennym życiu (72%), wsparcie ze strony społeczeństwa obywatelskiego (60%) oraz wsparcie znanych osób (58%).

Inaczej mówiąc tak długo, jak pozostajemy zdehumanizowaną „ideologią LGBT”, anonimowym „gejem chcącym uczyć 4-latki masturbacji” (jak czytamy na pogromobusach), łatwo jest i będzie nas prześladować. Ale gdy stajemy się sąsiadką, otwarcie żyjącą ze swoją partnerką (a nie np. „kuzynką”), parą gejów, robiącą zakupy w lokalnym sklepie, współpracownikiem, wykładowczynią, nauczycielem, lekarką, kierowcą autobusu, hydraulikiem lub hydrauliczką – ciężko nas tak po prostu nienawidzić. Ciężko bowiem nienawidzić z bliska.

Doskonale wiedzą o tym homofoby – że jedno, czego nie mogą nam zakazać, to nasza decyzja o coming oucie i otwartym życiu. To tego panicznie się boją, bo gdy 2 miliony osób LGBTIA w Polsce zacznie żyć z podniesioną głową, ich homo- i transfobiczna ideologia okaże się zwykłą bzdurą. Zakazać nie mogą, ale zniechęcić – jak najbardziej. To dlatego próbują zepchnąć nas z powrotem do szaf, to dlatego wzywają, żebyśmy się nie obnosili, to dlatego dehumanizują nas, kłamią na nasz temat, straszą nami społeczeństwo i zbierają w kościołach podpisy pod zakazem Marszów Równości.

Odpowiedź na to była, jest i będzie zawsze jedna. Więcej coming outów, więcej Marszów, więcej obnoszenia się i afiszowania się. Tylko to bowiem może przynieść spadek agresji, prześladowań, depresji i odsetka samobójstw. Każdy coming out jest na wagę złota. Każdy coming out to aktywizm.

Harvey Milk mówił też do Polek i Polaków

W 1978 Harvey Milk, ikona emancypacji ludzi LGBT, wygłosił płomienną mowę, która wyjątkowo pasuje do polskiej sytuacji. W przemowie wielokrotnie odwoływał się do działań dwojga amerykańskich homofobów, którzy z walki z emancypującą się społecznością LGBT uczynili życiową misję. Byli to Anita Bryant i senator John Briggs.

Zróbmy mały eksperyment i przytoczmy mowę Milka sprzed ponad 40 lat, spolszczając ją i podmieniając Anitę Bryant na Kaję Godek, a Johna Briggsa na nowego pisowskiego ministra edukacji Przemysława Czarnka.

Nazywam się Harvey Milk i jestem tu po to, by was zrekrutować. Chcę was zrekrutować do walki o ochronę demokracji przed Kają Godek i Przemysławem Czarnkiem, którzy starają się uprawomocnić fanatyzm religijny. My – ludzie LGBT – nigdy nie uzyskamy żadnych praw, jeśli będziemy siedzieć cicho w naszych szafach. Musimy z nich wyjść. Musimy wyjść z szaf, by walczyć z kłamstwami, mitami i zniekształceniami. Musimy wyjść z szaf, by mówić prawdę o ludziach LGBT. Jestem zmęczony zmową milczenia. Jestem zmęczony słuchaniem, jak Kaja Godek zniekształca zapisy Biblii tak, by pasowały do jej skrzywionej ideologii. Ale jeszcze bardziej jestem zmęczony milczeniem dziennikarzy, którzy doskonale wiedzą, że Kaja Godek bawi się prawdziwym przesłaniem Biblii. Jestem zmęczony ich milczeniem bardziej, niż biblijną ekwilibrystyką Kai Godek. Jestem zmęczony Przemysławem Czarnkiem i jego słowami o ideologii LGBT. Czarnek kłamie jak z nut i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ale bardziej męczy mnie milczenie kolegów Czarnka po fachu – naukowców, wykładowców, specjalistów nauk prawnych, którzy wiedzą, że Czarnek kłamie, ale nie reagują. Jestem zmęczony ich milczeniem bardziej niż kłamstwami Czarnka. Jestem zmęczony milczeniem, więc teraz to ja będę o jego kłamstwach mówił głośno. I chcę zrekrutować was do tego samego – żebyście od teraz także i wy mówili głośno o kłamstwach fundamentalistów.

Bracia i siostry LGBT, aby rozprawić się z tymi kłamstwami, musicie wyjść z szaf. Powiedzcie o sobie swoim rodzicom – wiem, że to trudne i że pewnie wasz coming out ich zrani. Ale pomyślcie, jak oni zranią was przy urnach wyborczych. Powiedzcie o sobie dalszej rodzinie – wiem, że to trudne i że pewnie wasz coming out ich zawiedzie. Ale pomyślcie, jak oni zawiodą was przy urnach wyborczych. Powiedzcie o sobie przyjaciołom, sąsiadom, kolegom i koleżankom w pracy, personelowi kawiarni i sklepów, z których korzystacie. Raz na zawsze zniszczcie kłamstwa i rozprawcie się z mitami. Zróbcie to dla dobra własnego i dla dobra młodych ludzi LGBTIA z Podlasia czy Podkarpacia, zastraszanych prześladowaniami.

Jeśli Godek lub Czarnek wygrają, już się nie zatrzymają. Nie będzie już nawet bezpiecznych szaf, w których będziecie mogli się schować. Więc już dziś wyjdźcie ze swoich i zniszczcie je raz na zawsze.

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem z miasta progresywnego

Z SZYMONEM CHOJNOWSKIM, wiceprezydentem Świdnicy, rozmawia MARIUSZ KURC

 

foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Panie Prezydencie, ten wywiad uczyni z pana najwyższego rangą samorządowca, który jest jawnym gejem – po Robercie Biedroniu.

Robert Biedroń nie jest jedynym gejem w samorządzie, tylko z tymi coming outami ciężko… Na pewno są inni.

Tak, mamy trzech sołtysów i jedną sołtyskę po coming outach.

Wśród radnych czy burmistrzów – oficjalnie nikogo, tak?

Zgadza się. W parlamencie też nikogo.

A przecież wśród polityków, samorządowców musi być dużo więcej osób LGBT. Coś więc jest na rzeczy, skoro o swej orientacji wolą nie mówić.

W moim przypadku fakt jest powszechnie znany w Świdnicy. Nawet chyba trudno tu mówić o wielkim „ujawnieniu”, bo ujawnić to można jakąś tajemnicę, a u mnie współpracownicy wiedzą, że jestem gejem,  przyjaciele i znajomi – wiedzą, rodzina – też wie. Tego wywiadu udzielam nie z przyczyn osobistych, tylko społecznych. Chciałbym, by homoseksualność była traktowana jak coś zwyczajnego. Po prostu cecha. Większość ludzi jest heteroseksualna, niektórzy są homo czy biseksualni i tak dalej. Żadna sensacja, ani tym bardziej nic negatywnego, raczej coś neutralnego. W mojej pracy homoseksualność ani nie pomaga, ani nie przeszkadza. Nie ma potrzeby nad nią się rozwodzić, ale też nie chcę robić z niej tematu tabu. Nie ukrywam jej, ani się jej nie wstydzę. Na niektóre imprezy miejskie, jeśli jest przewidziany udział osób towarzyszących, przychodzę czasem z moim partnerem i nie przedstawiam go jako kuzyna czy kolegi (śmiech). Przedstawiam go jako mojego partnera – i na nikim nie robi to chyba większego wrażenia.

Serio? Żadnych głosów na „nie”?

Przynajmniej do mnie nie docierają bezpośrednio. Raz mi ktoś powtórzył kąśliwe uwagi trzeciej osoby, ale zignorowałem. I raz ktoś na internetowym forum robił aluzje do tego, że jestem gejem – jakby to był sekret. Też zignorowałem. To wszystko.

Pani Prezydent Świdnicy, Beata Moskal-Słaniewska, też już wie, czy dowie się z tego wywiadu?

Wie od dawna. Zresztą poparła pomysł coming outu, gdy jej o tym powiedziałem.

A Robert Biedroń miał tu wpływ?

Miał, bo przetarł ścieżkę. Zmienił polską politykę. Obserwuję jego przemianę na scenie politycznej oraz ewolucję tej sceny, której on dokonał i cały czas dokonuje. Imponuje mi jako polityk. Z zainteresowaniem śledziłem też, jak umiejętnie radzi sobie z tą „wrażliwą” kwestią, czyli homoseksualną orientacją. Gdy wchodził do polityki, był postrzegany jako „ten gej”, przyjął to na klatę i w ciągu kilku lat sprawił, że ludzie zobaczyli w nim człowieka, profesjonalnego polityka. Zaczęli go oceniać po tym, co robi – homoseksualność zeszła na drugi plan, a jednocześnie przestała być „hakiem” na niego.

Osobiście poznałem Roberta Biedronia niecałe 3 lata temu.

Tuż po tym, jak został pan wiceprezydentem Świdnicy, tak?

Zgadza się. Świdnica uczestniczy w grupie Miast Progresywnych, podobnie jak Słupsk, i to właśnie na tym forum miałem okazję poznać Roberta Biedronia. Muszę nawet przyznać, że rozmawialiśmy o coming oucie, chciałem poznać jego zdanie.

I?

Zwrócił uwagę właśnie na ten społeczny aspekt. Jeśli chcemy, by ludzie homoseksualność traktowali jak normalną sprawę, to sami musimy tak ją traktować. Ludzie boją się tego, czego nie znają. W Świdnicy mieszkańcy widują mnie na imprezie miejskiej z partnerem i… ziemia się nie trzęsie. Widzą też przy okazji, że homoseksualna orientacja nie musi zamykać drogi do kariery. A poza tym, jak mówię, chciałbym zachęcić innych, pełniących podobne funkcje, do otwartości.

Został pan wiceprezydentem w wyniku mianowania.

Tak. Pani Prezydent zaproponowała mi stanowisko. Wiceprezydenci nie są wybierani w wyborach. To zresztą sprawia, że czuję się bardziej urzędnikiem niż politykiem.

A myśli pan o karierze politycznej?

Na razie Świdnica pochłania mnie bez reszty.

Krajowa polityka mocno wdziera się do miejskiej?

W codziennej pracy raczej tej wielkiej polityki nie odczuwam. Robimy swoje. Ale gdy był w Świdnicy „czarny protest”, to poszedłem, zresztą razem z Panią Prezydent.

Pani Prezydent jest lewicowa, z SLD. W Radzie Miasta większość ma koalicja SLD-PO-PSL oraz kilka lokalnych stowarzyszeń. PiS-u w Świdnicy formalnie nie ma, działa natomiast stowarzyszenie, które z PiS-em sympatyzuje, jest z nim kojarzone. To nasza opozycja.

Jest pan świdniczaninem z urodzenia?

Tak. Do matury mieszkałem w Świdnicy, potem wyjechałem na studia do Warszawy i zostałem w stolicy. Dostałem pracę w Ministerstwie Finansów, w którym spędziłem siedem lat. „Na dobre” nigdy jednak Świdnicy nie opuściłem – angażowałem się tu w ruchy miejskie, często wpadałem na weekendy.

Czym się pan zajmuje jako wiceprezydent?

Odpowiadam za sport, kulturę, organizacje pozarządowe, sprawy społeczne, promocję miasta, turystykę i rozwój gospodarczy.

Mnie Świdnica kojarzy się z okazałym rynkiem, zwartą ładną zabudową oraz z Kościołem Pokoju, wpisanym na listę UNESCO. Jaki jest największy problem takiego 60-tysięcznego miasta na Dolnym Śląsku?

Z mojego punktu widzenia – między innymi migracja ludzi młodych, którzy więcej perspektyw widzą w dużym mieście i za granicą. Uruchomiliśmy nowatorski program „Zostańcie z nami”, by próbować ich zatrzymać. Organizujemy dodatkowe doradztwo zawodowe dla młodych, wizyty zapoznawcze w świdnickich firmach, prezentacje przedsiębiorców. Również lekcje z edukacji obywatelskiej.

Problemem jest też wciąż niewystarczająca podaż mieszkań.

Mocno angażuję się również w promocję wydarzeń sportowych. Biegam w świdnickich półmaratonach, uczestniczę w imprezach rowerowych. W tym roku byliśmy współgospodarzem Th e World Games (Igrzyska Sportów Nieolimpijskich – przyp. „Replika”). Wyremontowaliśmy lodowisko, bierzemy się za modernizację stadionu i basenu odkrytego, poniemieckiego.

Innym ważnym dla mnie tematem jest aktywizacja społeczna ludzi starszych i różne działania do nich skierowane. Na osiedlach organizujemy np. kluby seniora. Jest satysfakcja, gdy podchodzi starsza pani i dziękuje, bo wreszcie ma miejsce, gdzie może pójść i spotkać rówieśników – i to jest coś innego, niż kościół czy przychodnia lekarska.

No, i kultura, to kolejny mój konik. Zapraszam do Świdnicy m.in. na Festiwal Bachowski, Festiwal Filmowy Spektrum, czy festiwal teatralny „Czas na teatr”.

Ostatnio więcej mówi się o szkolnej homofobii – to pokłosie samobójstwa 14-letniego Kacpra z Gorczyna. Ma pan też doświadczenia dyskryminacji?

Jako nastolatek biłem się z różnymi myślami, ale nie miałem traumy. Niemniej wiem, że można łatwo zaszczuć młodego człowieka – szczególnie w tym najbardziej delikatnym wieku dojrzewania, wieku gimnazjalnym. Powodem może być najdrobniejsza rzecz, która czyni z ciebie odmieńca w oczach grupy. To mogą być odstające uszy, albo fakt, że rodziców nie stać na wysłanie cię na szkolną wycieczkę, albo kolorowe buty czy spodnie, które według grupy są „pedalskie”. Albo to, że interesujesz się trochę operą i muzyką klasyczną, jak ja.

Ważne, by w takich sytuacjach mieć przyjaciół – gdy się jest samemu przeciw reszcie, jest dużo ciężej. A wszyscy inni powinni mieć świadomość, że nie można wobec takich sytuacji przechodzić obojętnie. Na wszelkie przejawy agresji i dyskryminacji powinniśmy reagować – zwłaszcza rodzice i nauczyciele. Nawet samo wyrażenie opinii, że się jest przeciw takiemu szczuciu, może ofierze pomóc, a gnębicielom dać do myślenia.

Jak u pana wyglądał proces samoakceptacji?

To nie było oczywiście tak gładkie, jak u osób hetero, które raczej nad swoją orientacją się nie zastanawiają, ale też szczęśliwie uniknąłem dramatów. Moja orientacja stanowiła dla mnie problem jakoś tak na etapie podstawówki. W liceum ostatecznie zaakceptowałem, że „ten typ tak ma”. Przełomem był – to może zabawne, ale taka jest prawda – francuski fi lm „Amelia”. Obejrzałem go z klasą podczas wycieczki do Krakowa. Urzekło mnie wtedy proste przesłanie filmu, zdałem sobie sprawę, że trzeba być sobą, innego życia przecież nie mam.

Odkrył pan wtedy kulturę LGBT?

Wtedy jeszcze nie miałem takiej świadomości. W liceum czytałem Witolda Gombrowicza i Virginię Wolf, słuchałem Freddie’ego Mercury’ego, ale dopiero potem się zorientowałem, że to są postacie z kręgu LGBT.

Powiedziałby pan, że dla młodej osoby LGBT dorastanie w małym mieście jest trudniejsze niż w dużym?

Chyba tak. W mniejszym mieście trudniej poznać podobnych sobie, silniejszy jest katolicki model rodziny, wspólnota tworzy się często wokół kościoła…

Rodzice w każdym razie chyba po prostu wyciągnęli wnioski z mojego zachowania, bo na studiach nie opowiadałem o żadnych dziewczynach. Gdy byłem na drugim roku, zapytali wprost, czy interesują mnie dziewczyny, a ja odpowiedziałem krótko: „Nie”. Tego się w sumie chyba spodziewali, ale jednak jasna deklaracja spowodowała najpierw lekki wstrząs. Trwało to miesiąc, a potem wróciliśmy do normalności.

A rodzeństwo?

Mam trzech braci i siostrę. Zero problemu. Nawet nie pamiętam dokładnie ich reakcji, nie mam tu żadnych anegdot. Po prostu luz. To jest zresztą ciekawe – z jednej strony wydaje mi się, że młode pokolenie naprawdę nie ma już problemów z czymś takim, jak homoseksualność, a z drugiej – są takie przypadki, jak tragedia Kacpra. Z jednej strony moja orientacja w mieście nie budzi chyba sensacji, a z drugiej – tak niewielu polityków robi coming outy. Takie paradoksy.

A wracając do rodzeństwa, jestem najstarszy i zawsze byłem w naszej piątce takim trochę szefem (śmiech). Nie, to źle brzmi. Liderem byłem! (śmiech)

Z braćmi kilka lat temu wystąpił pan w reklamie piwa. Mówi pan o pewnej swojej Joli

No, tak, czyli zagrałem heteryka (śmiech). Skoro heteryk może zagrać geja, to w drugą stronę też się da, nie? Sean Penn był fantastyczny w „Obywatelu Milku”…

Gdy został pan wiceprezydentem, lokalne gazety pisały o pana młodym wieku, 31 lat wtedy, i imponującym CV.

Zawsze byłem aktywny w szkole i poza szkołą – grałem na gitarze, należałem do kółka teatralnego i pisałem do lokalnej gazety. Udzielałem się, gdzie mogłem, wszystko mnie interesowało. Jeśli chodzi o studia, skończyłem stosunki międzynarodowe, a studia doktoranckie z ekonomii w SGH pogodziłem z pracą.

Aż dziwne, że miał pan czas na znalezienie partnera.

(śmiech) Poznaliśmy się właśnie w Warszawie w dyskotece. On jest żywym dowodem na to, że i w takich okolicznościach można poznać kogoś sensownego. Jesteśmy razem pięć lat.

Partner przyjechał za panem do Świdnicy?

Tak.

Rzucił pracężycie w stolicy dla faceta? To musi być miłość!

(śmiech) Mam szczęście. Dzielimy zainteresowania sportowe – biegamy, jeździmy na rowerze. Wprawdzie wciąż niestety nieformalnie, ale żyjemy jak wiele innych par. Można nas często zobaczyć na spacerze z psem.

 

arch. pryw. 

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

KRZYSZTOF ŚMISZEK

Jedyny jawny gej i jedna z trzech jawnych osób LGBTI w nowym Sejmie

 

Mandaty posła/posłanki zdobyły trzy wyoutowane osoby LGBTI: Hanna Gill-Piątek i Anna Maria Żukowska, z którymi wywiady publikujemy na kolejnych stronach, oraz Krzysztof Śmiszek, z którym wywiady opublikowaliśmy dwukrotnie: w 2014 r. („Replika” nr 49) oraz w tegorocznym, marcowo-kwietniowym numerze 78. „R”. Wszyscy troje startowali z Lewicy.

Śmiszek ma 40 lat, jest doktorem prawa. Aktywistą LGBTI został tuż po studiach – w 2002 r. zgłosił się do Kampanii Przeciw Homofobii. Był założycielem nadal działającej Grupy Prawnej KPH. W tym samym czasie zakochał się z wzajemnością w ówczesnym prezesie organizacji – Robercie Biedroniu. Są razem do dziś. Śmiszek był również m.in. współzałożycielem i wieloletnim prezesem Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego. Od lat jest również mecenasem „Repliki” (patrz: strona 63).

W lutym br. dołączył do tworzonej przez swego partnera partii Wiosna. W wyborach zdobył prawie 44 tys. głosów, uzyskując drugi wynik Lewicy w kraju (po Adrianie Zandbergu). Jest drugim jawnym gejem w historii polskiego parlamentaryzmu – po Robercie Biedroniu (mandat w l. 2011-4).

14 listopada powołał Zespół Parlamentarny ds. Równouprawnienia Społeczności LGBT+. „Replice” powiedział: To niesamowite, że w Sejmie działają dziesiątki zespołów – choćby ds. tenisa stołowego, albo myśliwych – a do tej pory nie było zespołu ds. LGBT. Chciałbym, by zebrali się w nim wszyscy posłowie i posłanki pragnący pracować nad projektami ustaw związanymi z LGBT – a więc dotyczącymi m.in. związków partnerskich, równości małżeńskiej (z adopcją dzieci), zakazu tzw. terapii konwersyjnych („leczenie” homoseksualności), mowy nienawiści i przestępstw z nienawiści motywowanych homo- i transfobią (nowelizacja kodeksu karnego), a także nowelizacją ustawy antydyskryminacyjnej, która w obecnym kształcie w wielu dziedzinach pomija kwestie związane z orientacją seksualną/ tożsamością płciową. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że przy obecnym układzie sejmowym uchwalenie któregoś z tych projektów będzie trudne, widzę swoją rolę jako kogoś, kto wzbudza i podtrzymuje debatę sejmową, i szerzej, społeczną w kwestiach najważniejszych dla społeczności LGBTI. Gdy zaczynałem działać, poparcie społeczne dla związków partnerskich oscylowało wokół 15%, dziś wynosi ponad 50% i jest to zasługa wszystkich tych, którzy nie „odpuszczali” tematu mimo niesprzyjających warunków.

Krzysztofowi Śmiszkowi, Hannie Gill-Piątek i Annie Marii Żukowskiej gratulujemy zdobycia mandatów poselskich! Mamy też nadzieję, że choć kadencja nowego Sejmu zaczęła się z trzema jawnymi osobami LGBT, to na trojgu się nie zakończy. Czekamy na parlamentarne coming outy! (Redakcja)  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

NIECH NAS USŁYSZĄ

Posłanka ANNA MARIA ŻUKOWSKA opowiada o tym, jak rozmawia ze swą nastoletnią córką o seksualności, o własnym biseksualnym coming oucie, o Paradach i Marszach Równości, a także o premierze Millerze i ewolucji SLD. Wywiad Mariusza Kurca

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

W Białymstoku, na wiecu Polska Przeciw Przemocy w zeszłym roku, powiedziała pani o swej biseksualności.

Tak, ale publiczny coming out zrobiłam wcześniej – w wywiadzie dla portalu queer.pl. Sprowokowała mnie wypowiedź premiera Leszka Millera, który niefortunnie skomentował biseksualny coming out swej wnuczki.

Premier powiedział: „Moja wnuczka nie miała dziewczyn w znaczeniu seksualnym. Monika jest normalną, heteroseksualną kobietą.

Nawet jeśli premier realnie nie miał niczego złego na myśli, to od wypowiedzi publicznych powinniśmy wymagać wyższych standardów, odpowiedzialności za słowa. Widziałam, jakie oburzenie te słowa wywołały, a premier chyba nie do końca rozumiał, o co chodzi. Jego słowa dotknęły mnie również osobiście i nawet nie myślałam w kategoriach coming outu. Uznałam… Nie, nic nie uznałam – po prostu moim obowiązkiem było odezwać się. Premier stwierdził, że nie upoważnił mnie do komentowania jego wypowiedzi, ale jest członkiem partii, której ja jestem rzeczniczką. Niewątpliwie, zabrakło mu pewnej wrażliwości. Potem w Białymstoku tylko powtórzyłam, że jestem częścią społeczności LGBTI pod literką „B”.

Odkrywanie biseksualności było krętą drogą czy prostą?

Czasy liceum. Po prostu zakochałam się w dziewczynie. Z wzajemnością – byłyśmy razem jakiś czas. To była szalona, mocna, burzliwa miłość! A potem zakochałam się w chłopaku. Zdałam sobie sprawę, że uczucie jest takie samo. Nie mam w głowie jakiejś, nie wiem, „przegródki”, która by dzieliła płcie. U mnie zdarza się iskra w stosunku do człowieka– niezależnie, czy to jest kobieta, czy mężczyzna. W ten sam sposób działa na mnie intelekt i wygląd zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Stawiam znak równości.

Przyjęłam to bez dramatów – miałam szczęście, dorastałam w Warszawie w przyjaznym otoczeniu. Dość szybko wyoutowałam się mamie, która… nie przyjęła tego do wiadomości. Jakby mentalnie to wyparła.

Takie wyparcie rodziców może dać w kość. Chłopak mówi, że zakochał się w chłopaku, albo dziewczyna – w dziewczynie, a rodzice uparcie uważają te miłości za przyjaźnie.

Zdaję sobie sprawę. Moja mama już wie, o co chodzi.

Ma pani nastoletnią córkę. Rozmawiała pani z nią o swym coming oucie?

Tak, właśnie przy okazji wywiadu dla queer.pl – zwłaszcza, że nie mam obecnie partnera ani partnerki, wychowuję ją sama.

Już gdy była mała, mówiłam jej zawsze: „Jak będziesz miała chłopaka lub dziewczynę…” – bo przecież nie wiadomo było, jaką będzie miała orientację, nie można zakładać z góry, że hetero. Niektórzy ponoć wiedzieli już w wieku 6 czy 7 lat, ale to jednak rzadko się zdarza – najczęściej się nie wie. Mówiłam więc mojemu dziecku o różnorodności ludzi, oswajanie stwarza bezpieczną przestrzeń na czas dojrzewania – jeśli by odkryła, że jest homoseksualna, nie spadłoby to na nią jak grom z jasnego nieba, o którym nigdy nie słyszała. Myślę, że to jest właściwy kierunek wychowania.

Pewnie nie dla tworców projektu ustawy „Stop pedofilii”.

Dla nich to ja kwalifikuję się do ciupy nawet za obecne rozmowy z córką, gdy ona ma 14 lat, bo nadal jest małoletnia. Przestępstwo popełniam jak nic. O bocianach czy o pszczółkach bym może mogła jej powiedzieć, ale o ludziach?

Do tego to uparte sklejanie pedofilii z homoseksualnością – kosmos! Ale to pokazuje dobrze, w jakim kraju obecnie żyjemy. Ten projekt jest… brak słów. Cel jest jasny: oni chcą, by ludzie nic nie wiedzieli – wtedy łatwiej będzie ich zmanipulować religijnym fundamentalistom. To jest lobbowanie za przywróceniem wieków ciemnych. Kobiety mają siedzieć w domach i wychowywać dzieci. Nawet słyszałam wypowiedź polityka Konfederacji, który pytał dramatycznie: „Jeśli kobieta rodzi pierwsze dziecko w wieku 30 lat, to ile ona tych dzieci zdąży urodzić?” Bo powinnyśmy zaczynać pewnie od 15. roku życia i potem rodzić jak maszynki. Geje w tej wizji świata są źli, bo nie płodzą dzieci, marnując rozrodczy potencjał na „zboczenia” (śmiech). Gejów trzeba tępić, natomiast lesbijkom trzeba tylko znaleźć odpowiednich facetów, którzy je zapłodnią. Nie są takie złe, bo przynajmniej mogą rodzić. Ach!… Można się zagotować! Potem będę autoryzować ten wywiad, prawda?

Jasne.

Niemniej, naprawdę na fundamentalistycznej prawicy takie myśli siedzą mimo że oni zupełnie inaczej je ubierają w słowa. Organizacja Ordo Iuris to jest katolicka ośmiornica, działająca w wielu krajach Europy, z powiązaniami w wielu środowiskach, wcale nie tylko PiS czy Konfederacji.

Pani Anno, jak przyszło zainteresowanie polityką?

Miałam tę żyłkę już w liceum. Jako nastolatka byłam na pierwszej Manifie, byłam na pierwszej Paradzie Równości. Potem skończyłam prawo. Do wstąpienia w szeregi SLD skłoniło mnie to, co działo się w Polsce po katastrofie smoleńskiej. 2010 rok. Nie mogłam znieść tego naparzania się dwóch konserwatywnych ugrupowań: PO i PiS-u. Chciałam krzyczeć, że jest trzecie wyjście. SLD było dla mnie naturalnym wyborem, to parta najbliższa moim poglądom, na którą zawsze głosowałam. Zaczęłam od młodzieżówki.

W 2016 r. została pani rzeczniczką partii, a teraz po raz pierwszy – posłanką.

To był w ogóle mój pierwszy start w wyborach. Od 7 lat jestem też w Komitecie Doradczym (przedtem Organizacyjnym) Parady Równości, gdzie poznałam fantastycznych ludzi. Świetnie mi się współpracuje z obecną szefową Parady Julią Maciochą, wcześniej z Łukaszem Pałuckim. Strasznie się cieszę, że udało się zrobić z Parady największą imprezę w mieście. A poza tym jest tyle Marszów! Teraz już prawie nie sposób być na wszystkich Marszach/Paradach w roku – jest ich kilkadziesiąt.

Czuję, że rozmowa o postulatach LGBTI nie będzie z panią trudna, podobnie jak nie była trudna z Hanną Gill-Piątek.

(śmiech) Tak, nie będzie kontrowersji. Przed zeszłorocznymi wyborami samorządowymi podpisaliśmy jako SLD Kartę LGBT+, mój podpis też na niej widnieje obok podpisu naszego kandydata na prezydenta stolicy Andrzeja Rozenka, który teraz też został posłem.

Jestem i za związkami partnerskimi, i za równością małżeńską. Małżeństwa trzeba otworzyć na pary jednopłciowe, a obok powinny być związki partnerskie dla zarówno par tej samej, jak i rożnej płci. Te projekty ustaw na pewno złożymy, podobnie jak uzgodnienie płci dla osób transpłciowych – to jest skandal, że wciąż nie mamy ustawy, która regulowałaby prawno-medyczne aspekty korekty płci. Nie jestem w stanie zrozumieć, co w tych przepisach miałoby być kontrowersyjnego dla prawicy.

Zwłaszcza, że ludzie trans w Polsce i tak mogą przecież dokonać tranzycji, tylko przez brak jasnych przepisów jest to dużo trudniejsze.

Natomiast najpilniejszą sprawą wydaje mi się zapewnienie podstawowego bezpieczeństwa osób LGBT+. Podświetlenie Pałacu Kultury i Nauki na tęczowo w dniu Parady jest bardzo ważne symbolicznie, daje nam widoczność, ale realna poprawa bezpieczeństwa jest jeszcze ważniejsza. Byłam w tym roku na Marszu Równości w Lublinie. Przyjechałam akurat od strony kontrmanifestantów, przedzierałam się niemal między nimi i miałam poczucie, że panuje atmosfera pogromowa. To wisiało w powietrzu, a właściwie nie w powietrzu, tylko w mózgach tych ludzi. Oni autentycznie chcieli robić nam krzywdę. Tymczasem samo pokazywanie, że przemoc wobec ludzi LGBT+ istnieje, jest nazywane „ideologizacją”! Przecież chodzi najpierw o samo zbadanie zjawiska. Ile osób „obrywa” za to, że ma nieheteroseksualną orientację? Ile jest zdarzeń rocznie? Nie wiemy.

Policja nie ma obowiązku prowadzenia statystyk, które w innych krajach UE są standardem. Wiele osób LGBT+, gdy spotyka się z przemocą, nie dzwoni na policję. Ma blokadę. Ja tę blokadę rozumiem – bo ten młody pobity gej może jeszcze usłyszeć od policjanta „ty pedale”, albo jakieś ironiczne teksty, że „dał się” pobić – ale mimo to stanowczo namawiam wszystkich, by wzywali policję albo straż miejską. Wiele dobrego w zmianie wizerunku policji zrobiłby głośny coming out jakiegoś policjanta czy policjantki.

W nowym Sejmie chciałabym znaleźć się w komisji sprawiedliwości i praw człowieka, bo to w niej trzeba będzie walczyć o projekty ustaw z naszymi postulatami. Większości parlamentarnej nie mamy, więc nie łudzę się, że zostaną uchwalone, ale chodzi o to, by te tematy pojawiały się w debacie publicznej. Niech nas usłyszą! Trzeba budować świadomość – i może w następnej kadencji ta większość już będzie. Nie dam się sfrustrować tym, którzy mówią: „Przecież i tak to nie przejdzie”. Trzeba próbować. Nawet w Czechach projekt ustawy o związkach partnerskich był głosowany kilka razy, zanim został uchwalony.

Jest pani w SLD od 9 lat. Widzi pani ewolucję swej partii, jeśli chodzi o stosunek do kwestii LGBT+? Z jednej strony, już w 1999 r. w statucie SLD zapisano zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, była to zasługa dwóch działaczy – nieżyjącej już Joanny Sosnowskiej oraz Roberta Biedronia. Pierwszy projekt ustawy o związkach partnerskich składała w 2003 r. senatorka związana z SLD – Maria Szyszkowska. Ale z drugiej strony w 2005 r. wojewoda wielkopolski Andrzej Nowakowski, członek SLD, podtrzymał zakaz Marszu Równości wydany przez prezydenta Poznania (za podtrzymanie zakazu dostał partyjną karę w 2006 r.). W tym roku związany z SLD prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc wydał zakaz Marszu (szybko przez sąd obalony).

Prezydent Ferenc stracił zaufanie partii. Został „zachęcony” do odejścia m.in. przeze mnie – i odszedł. Zdaje się, że prezydent wpadł pod wpływ biskupa. Nie jest możliwe, by członek SLD zakazywał Marszów Równości.

Monika Jaruzelska została w zeszłym roku jedyną radną w Radzie Warszawy z rekomendacji SLD. Zaraz potem skrytykowała organizowanie Tęczowego Piątku w szkołach: „Powinno się na zajęciach mówić o rożnych orientacjach seksualnych w taki sposób, żeby nie budziło to agresji i było tolerancyjne. (…) Robienie fiesty ma odwrotny skutek. Teraz pewnie może być mi twarz homofoba przyczepiona”. A więc Jaruzelska zagrożenie widziała w organizatorach Tęczowego Piątku, a nie w homofobii, która panuje praktycznie w każdej szkole.

Rozmawialiśmy z Moniką Jaruzelską przed wyborami samorządowymi i powiem szczerze, że niczego tak niepokojącego nie odkryliśmy. Potem miała jeszcze wypowiedzi de facto przeciw adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, argumentowała, że te dzieci będą szykanowane.

Idąc tym tokiem myślenia, może powinno zabronić się adopcji parom gorzej sytuowanym, bo dzieci z biedniejszych domów też bywają szykanowane. No i przede wszystkim Jaruzelska zapomniała o tych dzieciach, które już są. Gdybym ja się teraz związała z kobietą, to stanowiłybyśmy rodzinę z moją córką. I gdybym umarła? Takie sytuacje się przecież realnie dzieją tu i teraz. W tegorocznych wyborach parlamentarnych Jaruzelska nie miała już rekomendacji SLD.

Jeszcze bym zapytał o Magdalenę Ogórek, kandydatkę SLD na prezydentkę w 2015 r.

(westchnienie) Ona nigdy nie była członkinią SLD, ale oczywiście to nas nie usprawiedliwia. Tę kandydaturę zgłosił Leszek Miller. Ja sama widziałam Magdalenę Ogórek w życiu ledwo kilka razy… Co się stało, że zmieniła poglądy, albo może miała takie od początku – nie wiem.

Wrócę do pytania o ewolucję SLD.

Nie będę ściemniać, że jest zawsze cudownie i tęczowo. Nasza partia ma 20 tysięcy członków/członkiń i nie wszyscy podchodzą do tematyki równościowej tak, jak powinno się podchodzić w partii lewicowej. Z drugiej strony nasza partia jest przyzwyczajona do „latarników”, ludzi, którzy kształtują wzorce. Szeregowi członkowie SLD widzą, że przewodniczący Czarzasty od lat chodzi na Parady Równości. I nie tylko on sam – w tym roku w wielu miastach na Marszach były delegacje SLD. Moja skromna osoba też chyba pewne „zamieszanie” wprowadziła. Znają mnie, wiedzą, że nie jestem „potworem gender”, a niedawno dowiedzieli się, że jestem częścią skrótu LGBT+ – to jest bardzo ważne; przez coming outy przestajemy być dla ludzi „egzotyczni”, trudniej myśleć, że jesteśmy „sprowadzeni z Zachodu”. Gdy się wie, że gej czy lesbijka to twój sąsiad czy kuzynka, trudniej hejtować nas jako grupę.

Co by pani powiedziała młodym ludziom LGBT, którzy mogą czytać ten wywiad?

Że są częścią tego lepszego świata, który nadejdzie i żeby w „międzyczasie” próbowali być sobą. Ja mam ten przywilej, że wielki hejt mnie nie spotkał, ale pamiętam o Dominiku z Bieżunia, o Kacprze z Gorczyna, o Milo Mazurkiewicz – to były realne osoby, których już nie ma – przez homofobię, przez transfobię. Właściwie tego nie chciałabym powiedzieć może akurat młodym ludziom, tylko dorosłym – to brak pomocy ze strony dorosłych zabił te osoby. Młodym powiedziałabym, że wśród dorosłych są jednak też takie osoby jak ja i jest nas coraz więcej.  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

ZIELONO-TĘCZOWA

O lewicy, o Kościele, o postulatach LGBTI, o biseksualności, o synu i o drodze do Sejmu z posłanką HANNĄ GILL-PIĄTEK rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Startowała pani z Lewicy, konkretnie z Wiosny. Rozumiem, że podpisuje się pani pod wszystkimi postulatami LGBTI.

Oczywiście. I równość małżeńska, i związki partnerskie są dla mnie podstawowymi prawami, o które wstyd, że wciąż musimy się „bić”. Politycy często unikają tematu rodzicielstwa par jednopłciowych jako niewygodnego. Ja kwestię dzieci chciałabym specjalnie podkreślić. Według raportu Polskiej Akademii Nauk ok. 50 tysięcy dzieci w Polsce jest wychowywanych przez rodziny jednopłciowe, które są piętnowane, marginalizowane i przez to najczęściej żyją w ukryciu, nie „wychylając się”. Rodzice tych dzieci nie mają pełnych praw i przez to same dzieci też nie mają pełnych praw, bo relacje ich rodziców nie mogą być uregulowane. To jest skandal i katastrofa – tym bardziej, że wprowadzenie małżeństw jednopłciowych i związków partnerskich nie jest dla nikogo zagrożeniem, większości ludzi to po prostu nie dotyczy. W kampanii wyborczej uczestniczyłam raz w debacie radiowej z kandydatem Konfederacji i praktycznie przekonałam go, że popierać równość małżeńską można nie tylko z pozycji lewicowych, ale również konserwatywnych, jak pokazał to premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Tymczasem polscy konserwatyści trzymają się uprzedzeń jak pijany brzytwy. Ileż razy słyszałam, jak po cichu mówią, że nie mają problemu, ale nie chcą tego podnosić publicznie, bo wiedzą, że mogą tym straszyć społeczeństwo – a sami boją się Kościoła.

Pani otwarcie występowała w kampanii przeciw Kościołowi.

Razem z artystą Pawłem Hajnclem podczas kampanii zanieśliśmy kasę fi skalną do kościoła, czym wywołaliśmy oburzenie. Świeckie państwo to jeden z głównych punktów mojego programu. Kościół jest ojcem wielu naszych problemów, a nawet nie tyle Kościół, co ten mały kościółek w głowach polityków, który podpowiada: „Nie zadzieraj, bo cię potępią z ambony i nie dostaniesz głosu”. To czasami niestety działa. W 2014 r. prezydentką Tomaszowa Mazowieckiego omal nie została Agnieszka Łuczak, wyoutowana lesbijka. W drugiej turze zabrakło jej niewiele głosów w okręgu, w którym ksiądz na mszach grzmiał, kogo należy wybrać.

Ale z drugiej strony u nas w Łodzi przez lata biskupem był Marek Jędraszewski, ten, który teraz jest w Krakowie i opowiada o „tęczowej zarazie”. On ten jad sączy ludziom od dawna – ale w Łodzi z takim efektem, że Lewica przekroczyła tu 20%. Ja sama nie jestem walczącą antyklerykałką – ktoś potrzebuje modlić się, chodzić do kościoła, przystępować do sakramentów – proszę bardzo. Ja tylko jestem za oddzieleniem spraw państwa od spraw Kościoła. Bo jak tylko potrząsnąć świeckością państwa, to tam zadzwonią i prawa kobiet, i edukacja seksualna, i LGBTI, całe równe traktowanie.

Jak doszła pani do tej postawy?

Gdy miałam 13 lat, papież przyjechał do Łodzi, byłam wśród dziewczynek śpiewających dla niego pieśni. Gdy miałam 15 lat, nastąpił przełom 1989 r., skończył się PRL – i bardzo szybko zauważyłam, że wraz z nastaniem demokracji Kościół zaczął szaleć. Księża, którzy jeszcze niedawno byli ostoją wolności, przemienili się w czarne wojsko wchodzące nam z butami w życie – masz urodzić dziecko, choćby było z gwałtu! Z symbolu wolności Kościół stał się dla mnie symbolem opresji. To wtedy zaczęły się te absurdalne ceremonie święcenia choćby studzienek kanalizacyjnych, nie było imprezy miejskiej bez proboszcza. Tak jest do dziś, to się nie mieści w głowie.

Gdy w 1995 r. urodziłam syna, wiedziałam, że ani go nie chcę chrzcić, ani posyłać do komunii.

Wiele osób uznałoby takie decyzje za odważne nawet dziś, a 24 lata temu…

Cóż, zrobiłam „eksperyment społeczny” na własnym dziecku. Powiedzmy sobie szczerze: ile dzieci naprawdę daje się przekonać, że komunia to jakieś duchowe przeżycie? Mój syn żyje i ma się bez chrztu oraz komunii bardzo dobrze. Choć mnie swego czasu pewne nieprzyjemności z tych powodów nie ominęły. Mieszkałam wówczas w Warszawie, która, mam wrażenie, jest bardziej konserwatywna niż Łódź.

Inne tęczowe postulaty: uzgodnienie płci, rzetelna edukacja seksualna, walka z mową nienawiści i przestępstwami motywowanymi homofobią czy transfobią.

Pełna zgoda i w tym miejscu apel. Abym mogła lepiej walczyć o realizację tych postulatów, potrzebuję jak najwięcej twardych argumentów. Każdego, kto czyta te słowa i spotka się z dyskryminacją, proszę o kontakt z moim biurem poselskim – pobicia motywowane homo- czy transfobią, złe traktowanie przez policję i wszystkie inne przypadki.

Partii rządzącej wyrosła w tej kadencji konkurencja po prawej stronie, więc jest zagrożenie, że PiS zacznie być postrzegany jako partia umiarkowana, partia „środka”. A jednocześnie właśnie poparli obywatelski projekt zakładający praktycznie zakaz edukacji seksualnej. Tym bardziej te przypadki dyskryminacji trzeba pokazywać.

Pani pierwsza reakcja na zdobycie mandatu?

W wyborczą niedzielę, po ogłoszeniu pierwszych wyników nastroje w naszym sztabie nie były najlepsze, moje miejsce w Sejmie nie było pewne. Natomiast w poniedziałek rano mój partner Robert obudził mnie szarpiąc za rękę: „Ej, wstawaj, jesteś posłanką!” (śmiech)

Jest pani debiutantką w Sejmie, ale nie w polityce.

Przeszłam przez środowiska formacyjne dla polskiej lewicy. Zaczęłam od osiedlowego protestu, gdy na warszawskim Bemowie broniliśmy się przed trasą ekspresową. Doświadczyliśmy całego spektrum przemocy władzy, braku partycypacji. Z tego protestu „wyłapali” mnie działacze dopiero co powstałej partii Zieloni, a naszą sprawą zajął się Adam Bodnar, dziś Rzecznik Praw Obywatelskich, wtedy prawnik Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Poznałam Beatę Maciejewską, która teraz też została posłanką Wiosny. Beata uczyła mnie, że te nasze sprawy na „dole” – jak choćby osiedlowy protest – też są polityczne i mają swe odzwierciedlenie w „wielkiej” polityce.

Każdy coming out ma nie tylko ważny wymiar osobisty, ale również polityczny. Odnoszę wrażenie, że wiele osób LGBTI nie zdaje sobie z tego sprawy. Mówiąc mamie, że jesteś gejem czy lesbijką, załatwiasz nie tylko indywidualną sprawę – na swój sposób „robisz” też politykę, bo wyrażasz swój sprzeciw wobec tych, którzy chcą, byś siedział w szafie i milczał.

Dokładnie. A ponieważ politykę uważa się za „brudną i złą”, to jest tendencja, by się od niej odżegnywać, uciekać. I potem mamy takie zjawisko, że są kobiety, które, korzystając z praw, które wywalczyły feministki, działają na rzecz ich kwestionowania! Przekładając to na LGBTI – przykładowa byłaby para gejów DINKS (double income, no kids – czyli obaj dobrze zarabiają i nie mają dzieci – przyp. „Replika”), która z pobłażaniem patrzy na działaczy, co tam sobie tymi chorągiewkami machają na jakichś Marszach – i przez myśl im nie przejdzie, że sam fakt, że mogą mieszkać razem nieniepokojeni przez sąsiadów i po prostu spokojnie żyć – to zdobycz wywalczona przez tych właśnie aktywistów. Że klubów gejowskich, do których chodzą potańczyć albo i na podryw, nie byłoby, gdyby nie aktywiści. Że gdyby nie aktywiści, to oni już dawno by mieli lusterka stłuczone w swym luksusowym samochodzie przez osiedlowych chuliganów. Nie mówiąc o tym, że w ogóle być może nie odważyliby się razem zamieszkać.

Nie wymagam aktywizmu od każdego, ale solidarności i świadomości, w jakiej jesteśmy sytuacji – tak.

Na Marszu w Łodzi organizatorzy zakazali wypowiadania się politykom. Mimo że są już wśród polityków tacy, którzy popierają postulaty LGBTI.

To jest strach przed polityką, do której „lepiej się nie mieszać”. Przy okazji: boli mnie też, że w wyniku różnych animozji utknął projekt Deklaracji LGBT+ w Łodzi. Ja od początku uważałam, że Warszawa nie może ze swoją Deklaracją zostać sama. W Łodzi też brakuje centrum kryzysowego, czyli miejsca, gdzie osoby LGBTI, które zostały np. wyrzucone z domu, mogłyby znaleźć jakieś choćby tymczasowe schronienie. Zebraliśmy ponad 1000 podpisów pod apelem o łódzką Deklarację LGBT+, ale gdzieś na razie się to rozeszło po kościach.

Dla mnie uświadomienie sobie politycznego aspektu tych wszystkich „prywatnych” spraw było kluczowe. I u mnie poskutkowało aktywizmem. Gdy nastały rządy PiS-u w 2005 r., pojechałam bronić doliny Rospudy, a w 2006 r. po raz pierwszy startowałam w wyborach – do Rady Warszawy. Bezskutecznie. Zaraz potem trafi łam do środowiska Krytyki Politycznej, która praktycznie stworzyła cały nowy lewicowy język. Język, którym dziś się posługujemy. Wtedy każdy, kto sprzeciwiał się balcerowiczowskiej wizji, był nazywany komunistą. Nasz protest przeciw zamknięciu klubu Le Madame był uznawany za aberrację, konserwatyzm szedł pod rękę z neoliberalizmem, atrakcyjny był darwinizm społeczny skojarzony z autorytaryzmem, czyli to, co dziś prezentuje Konfederacja.

Potem przeprowadziłam się do Łodzi i tam rozwijałam świetlicę Krytyki Politycznej. Na środowisko Zielonych, w którym się obracałam, wołano „arbuzy”, że niby jesteśmy zieloni z wierzchu, a w środku – czerwoni. Ale tak naprawdę my w środku jesteśmy tęczowi.

Dostałam pracę w samorządzie przy projekcie rewitalizacji. Tak bardzo krzyczałam, że to ma być rewitalizacja, a nie remont i że tu chodzi o ludzi, a nie o budynki – że w końcu wzięli mnie jako przedstawicielkę „środowisk społecznych”. Potem przyszedł 2015 r., czyli druga wygrana PiS-u. Byłam dwójką na liście Zjednoczonej Lewicy w Łodzi – nie dostałam się, jak cała ZL, która nie przekroczyła progu 8% dla koalicji. Cztery ostatnie lata były ponure, ale mam wrażenie, że nas wzmocniły.

Jest pani jedną z trzech wyoutowanych osob LGBTI w nowym Sejmie. Czy publiczny coming out jako kobiety biseksualnej był jakimś przekroczeniem?

Gdy startowałam w 2016 r., organizacja Miłość Nie Wyklucza zapytała mnie o coming out i przez chwilę zastanawiałam się tylko, czy jestem bardziej fleksi czy bi. Licząc czas spędzony w związkach, to bardziej fleksi (sporo więcej czasu spędziłam w związkach z mężczyznami), a licząc po ilości spotkań, randek, fascynacji – to bi. Miałam też pewne obiekcje, czy będąc bi i w związku z mężczyzną, mogę reprezentować społeczność LGBTI. Stwierdziłam jednak, że nie będę kombinować. Zawisłam więc jako osoba biseksualna na stronie MNW i… nic się nie wydarzyło. Pomyślałam: „OK, to dobry sygnał”. Prawica nie rzuciła się na mnie, powiało normalnością. Zdaję sobie jednak sprawę, że mogłoby być inaczej, gdybym była mężczyzną i zrobiła biseksualny coming out. Kobieta bi jest bardziej do „przełknięcia” przez patriarchat, ba, to się może nawet niejednemu maczo podobać. Okropne, że osąd estetyczny mężczyzn hetero „rządzi”, mierzi mnie to.

Gdy na Marszu Równości w Radomsku wypowiedziałam się, że status dzieci wychowywanych przez pary jednopłciowe należy uregulować i potem wrzuciłam wypowiedź na Twittera, rozpętała się burza. Więc bardziej obrywam za poglądy niż za biseksualną orientację.

Syn jakoś komentował coming out mamy?

On od małego jest wychowywany w otoczeniu, w którym są pary różnopłciowe i jednopłciowe, są ludzie homo, hetero, bi, trans i tak dalej. Dla niego moja biseksualność jest sprawą oczywistą, nawet nie można powiedzieć, czy to akceptuje czy nie – to jest przezroczyste.

Gdy miał 11 lat, zapytał mnie: „Mamo, a co by było, gdybym był gejem?” Z jednej strony chodził ze mną na Parady, więc znał dorosłych gejów, z drugiej coś negatywnego usłyszał o homoseksualności od rówieśników w szkole, a sam swej orientacji jeszcze chyba nie znał. Odpowiedziałam: „Nic by nie było. Po prostu byłbyś gejem i tyle”. To go uspokoiło, ale mnie dało do myślenia, że szkoła i rówieśnicy, bo na pewno nie rodzina, zasiali w nim to ziarno strachu, że bycie gejem mogłoby być jakimś powodem do zmartwienia.

A jak pani wspomina własne dojrzewanie jako osoby biseksualnej?

To był przełom lat 80. i 90. Publicznej debaty o kwestiach LGBTI nie było. Panowało przeświadczenie, że homoseksualność jest zboczeniem, dewiacją. Ale mniej było agresji, mniej nagonki. Ruch LGBTI w Polsce dopiero raczkował. U moich rodziców na półce stała „Kamasutra” i „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej.

Było tak, że na obozach harcerskich całowałam się z chłopakami, a potem z dziewczynami, jedno i drugie było fascynujące; dużo w tym było śmieszkowania nastoletniego, niewinności. Atmosfera eksperymentu i trochę jakby przyzwolenia. Nikt mnie nie zmuszał, bym to analizowała, ale też wiedziałem, że otwarcie lepiej o tym nie mówić. Na pewno nie miałam traumy odkrycia, że jestem inna, o czym opowiada wiele osób LGBTI. Zresztą, właśnie dlatego, że mi było chyba łatwiej, czuję się jeszcze bardziej w obowiązku, by o tym mówić. Zdaję sobie sprawę, że niejeden nastolatek czy nastolatka LGBTI mogą być przerażeni i żyć w ciągłym zagrożeniu – w ekstremalnych przypadkach przecież to kończy się samobójstwami.

Złożycie w Sejmie projekty ustaw o związkach partnerskich i równości małżeńskiej?

Złożymy. Mam nadzieję, że ze strony PO nie będzie już takiego wstydu, jak przy projekcie „Ratujmy Kobiety”, gdy m.in. ich głosami on został odrzucony. Tym bardziej, że PO będzie teraz szczególnie walczyła o swe miejsce na scenie politycznej, widać wyraźnie, że linia ukonserwatywnienia tej partii, linia Schetyny, sukcesu nie odniosła.

Lewica natomiast musi trzymać się razem. Nieważne, czy jesteśmy z Wiosny, Razem, SLD, czy może jak Basia Nowacka, z Koalicji Obywatelskiej – musimy współpracować. I jeszcze raz podkreślę na koniec: proszę wszystkie przypadki dyskryminacji do mnie zgłaszać.  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie boję się

Kielecka radna Koalicji Obywatelskiej KATARZYNA ZAPAŁA opowiada o swym coming oucie, o homofobii w białych rękawiczkach, o „pierwiastku kitrania się”, a także o tym, że lubi być kurą domową. Do rozmowy dołącza jej partnerka, aktywistka LGBTIA, BARBARA BISKUP. Wywiad Marty Konarzewskiej

 

Foto: Aleksandra Kaniewska

 

Gdy Katolicki Uniwersytet Lubelski odciął się od homofobicznych wypowiedzi posła Przemysława Czarnka (PiS), zarazem wykładowcy tej uczelni, poparłaś oświadczenie KUL i na Facebooku 15 czerwca podpisałaś się: „kobieta, lesbijka, 38 lat, matka chrzestna dla 3 dzieciaków, samorządowiec, politolożka, społeczniczka i aktywistka, człowiek”. Jesteś radną PO (teraz KO) w Kielcach od 14 lat, teraz w czwartej kadencji – a teraz też jedną z niewielu wyoutowanych osób LGBTIA wśród radnych, bodajże jedyną wyoutowaną lesbijką wśród radnych.

Katarzyna Zapała: O tym, że jestem lesbijką, albo że należę do społeczności LGBT+, mówiłam już wcześniej kilka razy publicznie, również na sesjach Rady Miasta Kielce, której jestem wiceprzewodniczącą – na przykład gdy protestowałam przeciwko pewnej skandalicznej wystawie w naszym mieście, gdzie na plakatach można było przeczytać, że „pedofilia wiąże się z homoseksualizmem”. Ale jakoś dopiero ten wpis facebookowy został uznany za „właściwy” coming out.

Reakcje?

KZ: Odebrałam sporo miłych wiadomości od przyjaciół, bliższych lub dalszych znajomych, od przedstawicieli kieleckiego środowiska literackiego. To były podziękowania, gratulacje za odwagę, sygnały wsparcia. Ze strony homofobów, moich przeciwników politycznych większych reakcji nie było, bo lokalnie moja homoseksualność jest od lat znana.

W zeszłym roku stanęłam na czele pierwszego w Kielcach Marszu Równości – to ja zgłosiłam Marsz do Ratusza jako jego organizatorka, zresztą, co może warto podkreślić, razem z drugą radną – Agatą Wojdą, też z KO. A w sądzie, po zakazie Marszu wydanym przez Prezydenta, broniła nas Katarzyna Czech-Kruczek, prawniczka też z KO, wspaniała kobieta i… mama biseksualnej dziewczyny.

Jeśli już się czegoś obawiałam, to bardziej wtedy niż teraz, bo wtedy było naprawdę dużo hejtu. Miałam jednak poczucie, że tak trzeba, Kielce muszą w końcu mieć Marsz.

Barbara Biskup: A pierwszy raz powiedziałaś, że chciałabyś, by w Kielcach był Marsz – wiesz, gdzie? Na spotkaniu „Burza mózgów z Robertem Biedroniem”.

„Jestem bardzo wdzięczna Kielcom, mieszkańcy okazali się cudownymi ludźmi” – mówiłaś po Marszu.

KZ: I moja prywatna codzienność właśnie taka jest. Mieszkam z moją partnerką i trzema kotami, mamy wsparcie naszych rodzin, mamy cudownych sąsiadów. To są moje „liny asekuracyjne” – potrzebne, gdy działa się publicznie i politycznie.

W ciągu ostatniego roku moje życie diametralnie się zmieniło. Stałam się bohaterką rzekomego przekrętu korupcyjnego, sprawa jest w prokuraturze i ciągnie się do dziś. To kuriozum, w moim przekonaniu zaplanowane przez PiS. Całkiem prawdopodobne, że mój udział na czele Marszu odegrał tu rolę. Ale nie boję się.

BB: Na lokalnych stronach prawicy można było przeczytać o „tęczowej Kaśce”, którą powinna spotkać kara za Marsz, najlepiej kara boska. Tak naprawdę, zresztą, wydaje mi się, że kilka lat temu kariera Kasi była blokowana również w PO ze względu na jej orientację. Były takie głosy, że to nie jest dobra wizytówka, że lepiej nie mieć na świeczniku jawnej lesbijki. A jeden lokalny dziennikarz nieraz dawał Kasi do zrozumienia, że jakby co, to on może ujawnić co nieco, bo wie, kto w Radzie Miasta nie jest hetero – ma tego asa w rękawie.

KZ: I tego asa z rękawa sama mu wyjęłam.

BB: To jest homofobia w białych rękawiczkach – bez jawnej agresji czy przemocy, ale jednak cię przyszpilimy, użyjemy twojej orientacji jako straszaka, jeśli będzie okazja.

Kasia, ty do PO zapisałaś się zaraz na początku?

KZ: Jak tylko powstała – w 2001 r. To była ta liberalna siła, która miała zmienić Polskę.

Radną zostałaś 5 lat później.

KZ: I jestem teraz w Radzie najstarsza.

Najstarsza?

KZ: Stażem! (śmiech)

Jak postrzegasz to, w jaki sposób PO na przestrzeni tych wszystkich lat traktowała sprawy LGBT? Z jednej strony Rafał Trzaskowski, który podpisał Deklarację LGBT+ i chodzi na Parady Równości, a z drugiej był w PO poseł Jacek Żalek, który niedawno mówił, że „LGBTIA to nie ludzie”.

KZ: Był też w PO Jarosław Gowin – i to w rządzie. Donalda Tuska poznałam osobiście i wiem, że w jego najbliższym otoczeniu są osoby LGBT. Wiem też, że pewnie inaczej by się wszystko potoczyło, gdyby on nie musiał zawiązywać koalicji z PSL-em. A jednocześnie wtedy, gdy właśnie wziął do rządu Gowina, to – jakkolwiek uwielbiam Tuska jako człowieka – dla mnie trochę skończyła się ta liberalna PO, do której się zapisywałam.

BB: Prawda jest taka, że PO od lat boi się jasnych deklaracji w naszych sprawach, a jednocześnie jest w tej partii wiele wspaniałych osób – szczególnie dziewczyn takich jak Kasia – które od dawna zasługują na większą karierę w partii.

Basia, jesteś członkinią Zarządu Regionalnego Centrum Wolontariatu w Kielcach, działasz w Prowincji Równości, świętokrzyskiej organizacji LGBT+, odpowiedzialnej za organizację Marszu, o którym mówiliśmy.

BB: Centrum Wolontariatu to dla mnie praca, a Prowincja Równości – wolontariat. Będzie już jakieś 5 lat, jak znajomy wpadł na pomysł, by zaanimować społeczność LGBT w Kielcach i udało się. Zgromadziliśmy chętne osoby, zaczęliśmy działać. Akcje pisania tęczowymi kolorami równościowych haseł w parku, spotkania na filmy LGBT, integracyjne rajdy, spływy kajakowe, wieczory gier planszowych, imprezy w wynajętych lokalach… Największym problemem była uwewnętrzniona homofobia, przekonanie, że „nie można się wychylać”, „lepiej się nie pokazywać”, „po spotkaniach nie wolno nam nigdzie publikować zdjęć”. Staraliśmy się dawać innym siłę, by mieli odwagę być sobą, zapraszaliśmy na warsztaty psychologa, godzinami dyskutowaliśmy, czy wolno nam pokazywać twarze i publikować nazwiska. Dopiero po kilku latach wyszliśmy z szafy, a w czasie organizacji Marszu Równości staliśmy się już formalnie grupą reprezentującą społeczność LGBT w Kielcach. W ostatnim roku pozyskaliśmy grant od FemFundu i Lambdy – działamy!

Czytałam, jak mówisz: „Obcy ludzie życzą mi śmierci” – jest niebezpiecznie?

BB: Artykuły w lokalnych mediach i komentarze pod informacjami o Prowincji Równości bywały druzgocące. Jestem postrzegana jako uśmiechnięta liderka, pełna energii, a w okresie przygotowań do Marszu zaczęłam mieć ataki paniki i pełnię objawów depresyjnych. Musiałam skorzystać z pomocy psychiatry.

KZ: To była masakra. Nie było chwili, by żyć normalnie. Wciąż albo doświadczałyśmy hejtu, albo Basia inicjowała rozmowy o świecie, który stoi agresją i nienawiścią. Można było dostać korbki.

BB: Mimo to wikłałam się w kolejne bezsensowne, homofobiczne dyskusje, przekonana, że to mój obowiązek, że muszę wszystkim cierpliwie tłumaczyć podstawową wiedzę naukową itp. W pierwszych minutach Marszu trzęsły mi się nogi i tylko przeświadczenie, że jestem tu w odpowiedzialnej roli pomogło mi wydobyć się z własnych czarnych myśli. Nadal zmagam się z lękami: że nauczyciele nie będą chcieli mnie zapraszać na zajęcia, które do tej pory cieszyły się zainteresowaniem, że będzie mi trudno wykonywać pracę zawodową. Kasia powtarza, że może nie warto płakać po zerwanej współpracy z kimś, kto i tak był uprzedzony. Staram się tak to sobie tłumaczyć.

A poza dyskusjami o polityce i zmianie społecznej?

KZ: Dobra, przyznam się. Jestem kurą domową! Lubię posprzątać, ugotować i ogarnąć ogród na balkonie. A moje hobby to góry, jaskinie i skały, do których uwielbiam się przytulać.

BB: Kasia się śmieje, że ja na obiad, zamiast np. ziemniaków, serwuję „wieści ze świata” i nawijam a to o obozach dla gejów w Czeczenii, a to o Kobietach Wędrownych (super aktywnej grupie uchodźczyń) i oczywiście o kolejnych projektach do zrobienia.

KZ: A ja, z garem gorących ziemniaków jeszcze w wodzie, muszę tak kombinować, by odcedzić, nie poparzyć przy tym kotów i jeszcze mieć zaangażowaną minę, bo Basia mówi najważniejsze rzeczy na świecie przecież.

Taki uroczy epizod znalazłam w prasie: „Zwykle zasadnicza jak komisarz, surowa w ubiorze jak wzorowy urzędnik, kielecka radna Katarzyna Zapała w tanecznym show okazała się pełną wdzięku, zmysłowości i radości życia dziewczyną”.

KZ: Dotknęłaś wrażliwej i sentymentalnej odsłony mojej osobowości. Tańca uczyłam się od 9 roku życia, to jest spora część mojego serca i duszy.

BB: Przez długi czas obowiązkowym elementem imprez w gronie naszych przyjaciół – polityczek i aktywistek – było oglądanie, jak Kasia tańczy. Jako wielbicielka kiczu doceniałam jej wyrafinowane sukienki z falbanami, makijaż po same brwi oraz ogromne szpilki z czerwonymi podeszwami. (śmiech) Ale serio, Kasia tańczyła i tańczy niesamowicie, jej grupa taneczna zdobyła kiedyś mistrzostwo Polski. Razem tańczymy raz do roku, na happeningu „One Billion Rising” (przeciw przemocy wobec kobiet) który organizuję.

KZ: Tak się zresztą poznałyśmy. Przyszłam na próbę „One Billion Rising” i zarwałam ją na taniec!

Jak długo jesteście razem?

BB: Trochę ponad 3 lata, nigdy wcześniej nie mieszkałam z nikim tak długo. Z Kasią zaczęłyśmy od razu chodzić za rękę, teraz trochę przestałyśmy, musimy do tego wrócić. Raz, pamiętam, idziemy – a naprzeciw nas dwóch radnych z PiS. Instynktownie puściłam rękę Kasi, a ona mnie jeszcze mocniej wtedy złapała.

KZ: Jak mamy oczekiwać, że będziemy traktowani jak normalne osoby, jeśli sami nie będziemy się tak traktować? Mnie przy jednej okazji pani urzędniczka w ZUS-ie zapytała, czy mam członka rodziny, który mógłby mnie ubezpieczyć. Zawahałam się przez sekundę i powiedziałam: „Mam, ale to moja partnerka”. Odparła, że szkoda, że wciąż w naszym kraju partnerki nie można uznać za członka rodziny i oby to się w końcu zmieniło. Więc trzeba zdobywać się na odwagę i outować się – czasem spotka nas hejt, jasne, ale mam wrażenie, że życzliwość też – i nawet częściej, niż nam się wydaje.

BB: Ale ja bym też oczekiwała pewnej zachęty ze strony naszych sojuszników. Chciałabym usłyszeć u mnie w pracy przy okazji jakichś imprez integracyjnych: „Baśka, weź ze sobą Kasię, OK?”. Wisiał u nas plakat „Stop homofobii! Amnesty International” – i nie było problemu, ale gdy chciałam powiesić plakat Marszu Równości w Kielcach, to pojawiło się zaraz: „A może komuś to przeszkadza?”, „Tu różni ludzie pracują przecież”, „Wiesz, współpracujemy z Caritasem”.

KZ: W którym też pracują lesbijki i geje… Nie można się tak wszystkim przejmować i wciąż analizować, co inni myślą. W wielu z nas, nawet tych, co porobili już coming outy, tkwi wciąż taki pierwiastek kitrania się. Jak będzie ci się szykowała impreza w pracy, to powiedz od razu: „Super, biorę Kaśkę!”.

Prezydent Duda chciałby wpisać do Konstytucji zakaz adopcji przez osoby w związkach jednopłciowych. Wy myślałyście o dzieciach?

KZ: Basia, mając doktorat z pedagogiki i uwielbiając dzieci, nie umie zdecydować się na dziecko z obawy przed tym, że narazimy je na problemy, że mając dwie mamy, ono będzie miało przerąbane. Nie jest to prawda. Ale to pokazuje, jak bardzo jednopłciowe rodzicielstwo jest jeszcze w Polsce „nieznane” – nawet dla nas samych.

BB: Aktywizm ma swoje koszty. Często po powrocie do domu chcę tylko przytulić się i zapomnieć. Uwielbiam dom, który nam Kasia urządziła. Tę półkę w kształcie szczytów górskich, moje kiczowate figurki upchane między roślinami, które ona uprawia z pasją graniczącą z obsesją. BoJack Horseman, Matka Boska i jeleń na rykowisku doskonale komponują się z książkami o feminizmie, gender i psychoterapii. Kasia ma pasję do ekstremalnych sportów i ucieka w naturę, ja zaś uwielbiam śnić o rewolucji, pić kawę i palić papierosy na naszym balkonie z tęczowymi flagami. Tak, nie wyobrażam sobie wychowywania dziecka przy tym poziomie homofobii, jaki mamy teraz – i wiem, że to jest zachowawcza postawa. Zagłuszyłam w sobie rozważania o macierzyństwie, wszelkie pragnienia. Działania PiS-u przerażają mnie do szpiku kości, zdarza mi się płakać, ale potem i tak działam dalej, nie poddaję się.

Na koniec jeszcze lokalnie o Kielcach powiedzmy. Jak się tu żyje na co dzień? Klub lesbijski jest? Stawiam, że nie.

BB: Nie ma, ale są szeptane legendy miejskie. Jak byłam młoda (ho, ho), to taką przestrzenią była kawiarnia w podziemiach teatru, miała rozkoszną i wdzięczną nazwę „Dziurka” i schodziło się tam towarzystwo „z branży”. Na spotkania umawiałyśmy się też przez portal lesbijka.org i krążyłyśmy po rockowych klubach, zajmując niekiedy całą salę. Przez pewien czas funkcjonowały też dwa miejsca prowadzone przez pary lesbijskie, ale nikt nigdy nie odważył się otworzyć klubu z tęczą na drzwiach. Kielce to miasto z jedną główną ulicą rozpoczynającą się krzyżem, a zwieńczoną pomnikiem z hasłem „Quo vadis”, jest przestrzenią, gdzie organizowane są msze na Rynku, podczas których hostia podawana jest na wysięgniku wozu strażackiego. Ale jednocześnie można wpaść na przegląd teatrów alternatywnych do starych pofabrycznych hal, albo posłuchać zespołów w wymalowanej grafitti sali nazwanej „Przestrzeń Barwienia Nadwyobraźni”. Dość eklektycznie.

KZ: Ja zapraszam na Kadzielnię. To dla mnie symbol przemiany Kielc w zakresie turystyki i pokazywania światu naszych geologicznych perełek. Poznasz kamieniołom zarówno od strony jaskiń jak i z powietrza na tyrolce. Z centrum jest tylko 5 minut i już jesteś zupełnie w innym świecie skał, jeziorka i bujnej roślinności.  

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dość!

ANNA STRZAŁKOWSKA – matka, żona, naukowczyni, lesbijka, katoliczka, aktywistka, uczestniczka Strajku Kobiet. Rozmowa Mariusza Kurca

 

Foto: Renata Dąbrowska

 

Anna Strzałkowska gościła na naszych łamach siedem lat temu wraz z całą swoją tęczową rodziną („Replika” nr 45. wrzesień/październik 2013). Kilka miesięcy wcześniej urodziła syna Mateusza. Żoną Ani jest Marta Abramowicz, była prezeska Kampanii Przeciw Homofobii, obecnie pisarka, reportażystka, autorka głośnych książek „Zakonnice odchodzą po cichu” i „Dzieci księży”. Tatą Mateusza jest Leszek Uliasz, były działacz Kampanii Przeciw Homofobii, od lat związany z samorządem warszawskim. Dziś Mateusz chodzi do drugiej klasy podstawówki. Od kilku miesięcy umawialiśmy się na wywiad z Anią – początkowo miał być o tym, jak polski system edukacji przyjmuje dziecko, które ma dwie mamy. Wściekle homofobiczna kampania prezydencka, potem aresztowanie Margot, a następnie haniebny wyrok pseudotrybunału konstytucyjnego z 22 października sprawiły, że zakres tematów do poruszenia mocno się poszerzył. Ania spóźnia się kilka minut na video-czat i zaczyna od przeprosin.

Przepraszam cię, musiałam Mata odebrać ze szkoły, a to jest na drugim końcu miasta i oczywiście korki, wiesz.

Podstawówka Mata jest na drugim końcu Gdańska?

No, tak.

To jest szkoła, która bez problemu zaakceptowała naszą rodzinę. Długo takiej szukaliśmy. Mateusz nie wie, że coś może być nie tak i jego rodzina nie jest pożądana w Polsce – i niech na razie pozostanie w tej niewiedzy. A że dzieci opowiadają w szkole o swoich rodzinach, to nie chcieliśmy, by Mat miał wychowawczynię, która na wieść o dwóch mamach będzie się wymownie dziwiła. Sporo ludzi już to rozumie, ale sporo jeszcze nie. Niedawno w sądzie prawnik Ordo Iuris miał do Marty tylko jedną kwestię. Zapytał: „Czy pani się nie pomyliła, że chodzi o pani syna Mateusza? Bo wcześniej składała zeznania pani Anna, która mówiła, że to jest jej syn”. Więcej uwag nie miał. Marta odpowiedziała, że nie rozumie, a sąd nie ciągnął tej kwestii dłużej.

W jakiej sprawie w ogóle składałyście zeznania?

O napaść na nas podczas Pikniku Tęczowych Rodzin w Gdańsku w 2017 r. Mogę o tym opowiedzieć i o perypetiach w szkołach też, ale może później? Lepiej zacznijmy od czegoś pozytywnego, co?

Proszę bardzo. Od czego pozytywnego chciałabyś zacząć?

(Ania wznosi obie ręce w geście zwycięstwa) Od tego, co się dzieje na ulicach! U nas w Gdańsku to jest coś niesamowitego. Mnóstwo osób, które w życiu nie protestowały, teraz krzyczą „Jebać PiS!”. Jeździłam w proteście samochodowym, zablokowaliśmy miasto, byłam też na demo pod siedzibą PiS. Gdy rozglądałam się wokół siebie, miałam wrażenie, że jestem tam najstarsza! Studenci na mój widok mówili: „Dzień dobry, pani profesor!”. Wczoraj wróciłam do domu, była 21:47, a oni jeszcze poszli pod kurię, bo było „słowo na niedzielę”. Doszliśmy do sytuacji, w której mówimy po prostu „wypierdalać”. Wulgaryzm, którego nigdy bym nie użyła w normalnych warunkach, teraz stał się adekwatny. Po prostu wypierdalać, dosyć! W tym kontekście niedawne, również wulgarne słowa Margot, której jestem fanką, nie wydają się „niczym takim”, a ludzie tak się na nie oburzali jeszcze dwa miesiące temu.

Na protestach jestem też zachwycona ilością tęczowych flag – i tym, jak są przyjmowane. Że są jak najbardziej na miejscu. Pamiętam te KOD-owskie manifestacje sprzed dosłownie paru lat. Bywało, że tęczowe flagi z nich wypraszano, nie rozumiejąc, że prawa człowieka to jest jeden pakiet, że prawa LGBT to nie jest nic „obok”, że to jest ta sama ścieżka.

Protestujący trafnie zidentyfikowali odpowiedzialnego za to wszystko – Kościół instytucjonalny.

Tak jest! Widziałam w sieci filmik ze Szczecinka, na którym grupa bardzo młodych dziewczyn stoi naprzeciw księdza, a on wobec nich zaczyna robić znak krzyża, egzorcyzmuje, co uważam, że jest religijną przemocą symboliczną. W końcu podchodzi do nich blisko, grozi im palcem – a one zaczynają do niego krzyczeć: „Wypierdalaj!”. Czegoś takiego wcześniej nie było. W iluś przypadkach protestujący weszli do kościołów, co też uważam za bardzo znaczące. Bo to, co było za drzwiami świątyni, było święte – a dziś wierni już wiedzą, że za tymi drzwiami dzieją się bardzo różne rzeczy, wcale nie tylko święte, dzieją się profanacje, dzieje się pedofilia.

W miastach, gdzie są kurie i pałace biskupie – podkreślam: pałace – ludzie nie idą pod swoje parafialne kościoły, tylko właśnie tam. Wiedzą, że „zwykli” katolicy nie mają żadnej władzy w Kościele. A z drugiej strony rozumiem też napięcie między katolikami a osobami niewierzącymi, bo autentycznie rodzi się pytanie: czy etyczne jest w dzisiejszej sytuacji pozostawanie w Kościele? Czy to nie jest tak, jak być w PZPR za czasów komunizmu? Etyczne jest dawanie na tacę? Puszczanie dziecka na religię?

Dlatego jestem tak ciekawy twojej opinii. Jesteś kobietą i matką, jesteś też lesbijką i aktywistką LGBT, a jednocześnie sam pamiętam, jak w jednym z filmów dokumentalnych mówisz z przekonaniem: „Jestem katoliczką, w moich żyłach płynie katolicka krew”.

Należę do klubu „Tygodnika Powszechnego”, biorę udział we wszystkich spotkaniach. Potrafi na nie przyjść po 200 osób. Jestem też na bieżąco w „Więzi”, w „Kontakcie” i oczywiście w Wierze i Tęczy. Nie czuję, by ten dzisiejszy wkurw tylu tysięcy, a nawet milionów ludzi, był wobec mojej katolickiej tożsamości. Ten wkurw jest wobec opresyjnego systemu władzy tych wszystkich śmietankowych panów w sutannach.

Niemniej my, katolicy, mamy etyczny problem. Gdybym weszła do restauracji i zorientowała się, że dochodzi tam do dyskryminacji kobiet, to bym po prostu wyszła, proste. Z Kościołem jest trudniej. Jestem jego częścią – a on jest zbudowany również na nierówności kobiet. Jednocześnie ten Kościół jest częścią mnie, ta metafora o „katolickiej krwi” jest trafna. Oddałam Kościołowi wiele lat życia, wiele energii. Nie zliczę, ile razy grałam do mszy. Ile pielgrzymek odbyłam. W mojej najlepszej intencji służyłam przez 14 lat we wspólnocie ruchu Wiara i Światło, jeździłam na obozy katolickie z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną. I teraz się okazało, że ta wspólnota też była zbudowana na przemocy wobec kobiet, bo uważany za świętego Jean Vanier wykorzystywał swój duchowy autorytet do celów seksualnych, ponadto ukrywał przemoc seksualną swojego najbliższego współpracownika o. Thomasa Philippe.

Dla wielu, w tym dla mnie, odpowiedź brzmi: opuścić Kościół. Po co być w instytucji, która sieje nienawiść do ciebie?

A więc dlaczego ja nie wychodzę, prawda? Bardzo jest dla mnie ważne, by zarówno niewierzące osoby LGBT, jak i wierzące, ale nienależące do Kościoła katolickiego, zrozumiały mój punkt widzenia. Nie wychodzę, bo uważam, że jeśli już, to oni powinni wyjść, nie ja – oni, czyli ci wszyscy księża molestujący dzieci i ci, którzy te nadużycia tuszowali, ci wszyscy siewcy nienawiści, tak niezgodnej z samą istotą chrześcijaństwa. Ja mam się usuwać? Dlaczego? To nie ja molestowałam te wszystkie dzieci, to nie ja stosowałam całą tę przemoc – fizyczną i psychiczną. To nie ja wykluczam kobiety z kapłaństwa, to nie ja odbieram parom jednopłciowym dostęp do sakramentu małżeństwa.

Cel mamy podobny – reformę tego Kościoła – tylko strategię inną? To chcesz powiedzieć?

Rozumiem argument: „Przecież oni cię dyskryminują”. Ale gdybym ja miała odchodzić z każdej wspólnoty, w której mnie dyskryminują… Państwo też mnie dyskryminuje – powinnam wyjechać? Wielu tak robi i ja to rozumiem, ale sama podejmuję decyzję, że zostaję i chcę to państwo zmieniać. Społeczeństwo polskie też mnie dyskryminuje, współobywatele mnie zastraszają, moją rodzinę, moje dziecko. W mojej pracy – zostałam zwolniona z projektu, który sama napisałam, za to, że jestem, kim jestem: kobietą nieheteroseksualną. I że tego nie ukrywam, bo gdybym ukrywała, to pewnie byłoby OK.

Jak to zostałaś zwolniona z projektu w pracy? (Ania na Uniwersytecie Gdańskim wykłada psychologię społeczną, komunikację interpersonalną, procesy grupowe, kompetencje społeczne w budowaniu zespołu – przyp. „Replika”)

Rzecz działa się poza Uniwersytetem. Dano mi do zrozumienia, że sponsor projektu przekaże pieniądze na badania, jeśli ja zostanę z niego wykreślona. Moje własne koleżanki argumentowały, że dla dobra sprawy i dla zachowania całego projektu powinnam się wykreślić i „wziąć odpowiedzialność za to, że jestem rozpoznawalna”. Bo przecież powinnam liczyć się z konsekwencjami mojej publicznej działalności. A badania dotyczyły standardów pracy diagnostów laboratoryjnych – nic politycznego.

Nigdy wcześniej nie nosiłam na co dzień tęczowych elementów w stroju – a teraz noszę i namawiam innych, by mieli choć przypinkę.

Teraz jestem podekscytowana, bo na uczelniach powstają stowarzyszenia LGBT+. Dzieje się tak w Poznaniu, Białymstoku, i u nas w Gdańsku – to jest cudowne. Sytuacja z Margot spowodowała ferment na uniwersytetach. Ale wrócę do spraw kościelnych, ok?

Proszę.

Osoby LGBT będące w Kościele mają swoje strategie przetrwania. Jedna z nich, to „nic nie widzę, nic nie słyszę, ja się tutaj tylko modlę”. Teraz – i na tym polega cała zmiana – wszyscy katolicy muszą te strategie aplikować – i nagle widzą, jak jest ciężko. Coraz bardziej sami muszą zamykać oczy i uszy.

W klubie „Tygodnika Powszechnego” dostaję dużo wsparcia. Jest dużo opozycjonistów/ ek z czasów PRL-u i im w ogóle nie trzeba wyjaśniać kwestii z Margot. Margot tnie plandekę pogromobusa z homofobicznymi napisami? Wtyka tęczową flagę w posąg Chrystusa? Wypisuje hasła na murach? Oni to rozumieją, sami pisali kiedyś „Precz z PZPR”. Rozmowa o Margot i jej działaniach otworzyła przestrzeń do dyskusji o sytuacji ludzi LGBT dziś. Nagle odezwali się też inni wykluczeni – a to ludzie po rozwodach, a to kobiety po aborcji – każdy ma coś „na sumieniu”, gdy nasz Kościół tak łatwo wyklucza. Środowisko „Tygodnika Powszechnego” to są ludzie, którzy z otwartymi ramionami przyjęli w 2016 r. akcję Kampanii Przeciw Homofobii „Przekażmy sobie znak pokoju”. Są absolutnie przeciwni dyskryminacji osób LGBT w Kościele. Są świadomi, że Kościół musi się zmienić. Za każdym razem, gdy jakiś Czarnek powie coś homofobicznego, dostaję od moich przyjaciół z klubu SMS-y, że myślą o nas, że otaczają modlitwą.

Tylko, Aniu, jeśli – załóżmy – Kościół się zmieni, jeśli przejdzie te reformy, o których mówimy – kapłaństwo kobiet, zaprzestanie tuszowania nadużyć seksualnych, równe traktowanie osób LGBT, zerwanie aliansu z władzą – to nie będzie to już ten Kościół. Nie sądzisz? Ten Kościół, który znamy, po prostu runie. A tymczasem biskupi są jak monolit – a wśród nich nie ma nikogo z twojego środowiska „Tygodnika Powszechnego”.

Niech runie! My, katolicy, przeszliśmy wielką drogę przez ostatnie lata. Mam wrażenie, że tkwiliśmy w jakimś ciemnym pokoju, w którym nagle ktoś włączył światło. My o tym całym złu wiedzieliśmy, ale ciemności dawały nam alibi, pozwalały udawać, że nie widzimy, udawać, że tego nie ma. Po czym… Weź np. książkę mojej Marty „Zakonnice odchodzą po cichu” – ponad 60 tys. sprzedanych egzemplarzy, nakład jak u Olgi Tokarczuk. Albo weź „Sodomę” Martela. Potem zaraz fi lm „Kler”. Tego się nie da odzobaczyć, choć pewnie są tacy, którzy by chcieli. Wychodziliśmy z kina i musieliśmy powiedzieć: „Tak właśnie jest, tylko nie byliśmy w stanie tego przyznać”. Ja i wiele innych osób już jesteśmy zainfekowani „Klerem” – gdy jest ten ważny moment mszy i padają słowa: „Oto wielka tajemnica wiary”, to choćbym nie wiem, jak chciała, w moim wewnętrznym monologu dopowiadam wtedy słowa z „Kleru”: „Złoto i dolary”. I nic z tym nie zrobisz – pewnie zawsze już je będę dopowiadać. Następnie były dwa filmy Sekielskich. Znałam księdza Jankowskiego, a ksiądz Cybula był przyjacielem naszej rodziny! Poupadały też moje autorytety, instytucjonalny Kościół nam się rozpada jak domek z kart. A jak mają się czuć ci księża, którzy są przyzwoici, a słyszą, że ojciec Adam Żak został powołany do pilnowania, by chronić dzieci i młodzież przed księżmi? Gdy są wydawane dyspozycje, że ksiądz nie może dotykać dzieci, młodzieży, gdy powstają fundacje, których zadaniem jest wyjaśniać przypadki kościelnej pedofilii i pomagać ofiarom. Co to za instytucja jest? A skala tego wszystkiego jest niesamowita. Więc – niech runie, taki Kościół niech runie.

Jestem w Radzie ds. Równego Traktowania, która działa przy prezydentce Gdańska. Znam przypadki dyskryminacji w szkołach, gdy dzieci, które nie są zapisane na religię, są zmuszane do siedzenia na katechezie – oczywiście w ostatniej „oślej” ławce – i jeszcze mają wstawać, by okazywać szacunek modlącym się. Przecież to jest jawna dyskryminacja! A przedstawiciele Kościoła nie chcą wycofać religii ze szkół nawet na czas pandemii, bo wiedzą, że jeśli się na to zgodzą, to ta religia może już nie wrócić. Efekt? Katolicy i katoliczki masowo wypisują swe dzieci z katechezy. My Mateusza na religię nie posłaliśmy. Dlaczego? Bo wiem, co sama – jako osoba LGBT – przechodziłam w Kościele. Siostra, z którą miałam zajęcia, opowiadała o piekle tak sugestywnie, jakby co najmniej tam mieszkała. To gdzieś głęboko we mnie utkwiło – symboliczna przemoc, którą warto sobie uświadomić. Nie chcę tego dla mojego syna.

W Gdańsku wielu katechetów trzeba będzie zwolnić, bo młodzież masowo nie decyduje się na uczestniczenie w lekcjach religii. W szkole u mojego syna jest jeden rocznik, gdzie na religię chodzą… cztery osoby. Nie w jednej klasie, tylko w całym roczniku – cztery! Dzisiejsza młodzież mówi mi: my już nie chcemy być antysemitami, nie chcemy być homofobami, mamy w klasie geja czy lesbijkę – nie uczcie nas homofobii, nie wyświetlajcie nam tego cholernego „Niemego krzyku” o aborcji. Chcemy równości i chcemy troski o planetę, to nas zajmuje. A jak napiszesz do kuratorium, że jest homofobia na religii czy podżeganie do nienawiści, to kuratorium ci odpisze, że należy się zgłosić do wydziału katechetycznego archidiecezji gdańskiej. Rozumiesz to? I pisz sobie. To wszystko stoi na głowie!

Mariusz, a czytałeś niedawne stanowisko Episkopatu wobec ludzi LGBT? Ja przeczytałam i wiesz, co ci mogę powiedzieć? Zaczynają od miłosierdzia, od otwartości Kościoła na dialog, zaproszenia Jezusa do otwarcia na Niego serca, a potem nagle widzisz, że to jest wszystko misterna pasywna agresja i zapowiedź przemocy. ONZ już uznaje terapie reparatywne za tortury, kolejne kraje ich zakazują – a nasz Episkopat je zaleca!

I oczywiście mylą wszystko z wszystkim. Nie zadali sobie trudu, by choćby dać końcowy tekst do przeczytania jakiemukolwiek ekspertowi, bo gdyby dali, to nie byłoby tam „orientacji płciowej”. To są tacy ignoranci, że nie wiedzą nawet, czym jest orientacja seksualna, a czym tożsamość płciowa. Jednocześnie to oni mają władzę, którą my jako społeczeństwo im daliśmy – i będą tworzyć te ośrodki, a my będziemy się rzucać z mostów. Tymczasem słyszę kardynała Dziwisza, który filmu Sekielskich po prostu nie widział! A Leszek Sławoj Głódź rzucił, że „kiepskich filmów nie ogląda”. Bezczelność!

Po wyroku pseudotrybunału Polska masowo wyszła na ulice protestować, ale ledwo 5 miesięcy temu oddaliśmy w głosowaniu władzę prezydentowi, który zgadza się z tym wyrokiem.

(cisza) To jest straszne… Widziałam po naszej stronie totalne przeczulenie w społeczności LGBT na każde słowo, każdy gest, który Robert Biedroń zrobił dobrze albo niedobrze. Pojechał, wyjechał, wrócił, wystąpił, uśmiechnął się, nie uśmiechnął – ciągłe ocenianie i dzielenie włosa na czworo, a gdzie priorytety? Miesiąc po wyborach urządzili na nas łapankę. Standardy państwa prawa są praktycznie zawieszone i mogą na nas nasłać jakieś wojska obrony terytorialnej – i to właśnie oznaczało głosowanie na Dudę. Czy ludzie muszą zacząć ginąć, byśmy zobaczyli, co jest najważniejsze, a co mało istotne?

Jeszcze niedawno co rusz spotykałem ludzi LGBT zapewniających: „Ja nie czuję dyskryminacji”. Dodają jeszcze: „Nikt mnie nie pobił, nikt mnie nie zwyzywał” – tylko nie dodają, że siedzą w szafi e, wyoutowali się tylko ścisłemu gronu osób. I nawet nie czują, że to wynik dyskryminacji, opresji. Nie mówiąc już o tym, że ani ślubu ani związku partnerskiego zawrzeć w Polsce nie mogą. Myślę za to, że ta obecna sytuacja trochę w tych ludziach zasiała niepokoju. Dziś już chyba żadna osoba LGBT nie może powiedzieć: „Nie czuję w Polsce dyskryminacji”. Może to jest ta „zdobycz”? Że do wszystkich dotarło?

My, osoby LGBT, jako grupa społeczna, mamy przemoc znormalizowaną. Dla nas to jest oczywiste, że jesteśmy obrażani, że możemy zostać pobici, jeśli będziemy sobą w miejscu publicznym.

Na tym Pikniku Tęczowych Rodzin w 2017, o którym wspomniałam na początku, puszczano nam w kółko piosenkę „Pochód degeneratów”, w której są słowa „jebie wam się w głowie”, „anarchokomuchy”, „macie mózgi przeżarte dragami”, „zabijacie swoje dzieci”. Taka piosenka. I ja mam uzasadnienie sądu, że to jest piosenka patriotyczna! A gdy do nich wyszłam i powiedziałam, by wyłączyli – a wiedzieli, że w tej naszej grupie jest między innymi mój 4-letni wówczas syn – to krzyczeli do mnie, że jestem pedałem, pedofilem i że robię krzywdę mojemu dziecku i że oni zaraz zawołają policję, by policja zrobiła ze mną porządek. I według prokuratury to nie jest obrażanie?

Na jakim etapie jest ta sprawa?

Pierwotnie prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania ze względu na „brak interesu społecznego”, następnie po odwołaniu została objęta ściganiem z urzędu i umorzona, po czym znów wznowiona po naszym odwołaniu, i znów umorzona. W tej chwili jest ponowne wznowienie, po tym jak nasi prawnicy napisali prywatny akt oskarżenia. To jest sprawa o obrażanie nas, o napaść na nasze dzieci, nie odpuścimy. Ale to jest koszt psychiczny – od trzech lat na kolejnych sprawach staję z naszymi oprawcami twarzą w twarz. Jest z nimi prawnik Ordo Iuris, zachowują się wobec nas okropnie.

Coś tłumaczysz Mateuszowi z tego wszystkiego?

Mariusz, czuję się jak bohater filmu „Życie jest piękne”. Wokół trwa wojna, a ja jak Roberto Benigni, by ocalić moje dziecko, udaję, że nic się nie dzieje. Zapewne wszystkie tęczowe rodziny z małymi dziećmi są dziś w takiej sytuacji. Mówię mu, że to stereotypy i uprzedzenia są złe, nie ludzie. Wiadomości przy nim nie oglądamy. Po tej akcji na Pikniku on przestał spać sam na jakiś czas. Potem jeszcze drugi raz przestał spać – gdy zobaczył, jak zabijany jest prezydent Adamowicz, którego on znał. I który – przypomnę – równość dla osób LGBT wywodził z czysto chrześcijańskich wartości.

Odbywam teraz z Mateuszem edukację obywatelską – tłumaczę, że w wyjątkowych przypadkach, gdy dzieje się przemoc pod auspicjami państwa, trzeba temu państwu wypowiedzieć posłuszeństwo. On wie, że normalnie nie można trąbić, a podczas protestu samochodowego trąbił.

Innym razem przejeżdżał koło nas pogromobus – zapytał, co oni mówią, co reklamują? Jak ja mam to mu wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć dziecku słowa mojego ministra Czarnka – mojego, bo jestem nauczycielką akademicką – o tym, że ludzie LGBT nie są równi normalnym ludziom? Albo słowa prezydenta Dudy, że nie jestem człowiekiem, tylko ideologią?

A jednocześnie – uważaj – prezeska pewnej organizacji, którą wspieram, organizacji zajmującej się dziećmi w pieczy zastępczej – mówi do mnie, bym przekazała „tym moim ludziom”, czyli „elgiebetom”, że to, co teraz robimy, to nie jest dobra droga i że „agresja rodzi agresję”. Powiedz im – wyjaśnia mi życzliwie – że trzeba edukować, trzeba uświadamiać, bo to, co teraz robicie, to jest przeciwskuteczne i tylko na tym stracicie, ludzie się odwrócą od was, ja oczywiście nie, ale inni tak. I co ja mogę powiedzieć? Mam 43 lata, działam, edukuję, buduję polityki równościowe i uświadamiam od kilkunastu lat. I dziś chce mi się krzyczeć razem z Margot: „Polsko, ty chuju!”.

Znam ten typ. Ci ludzie nie mają pojęcia, ile my wysiłku w to edukowanie włożyliśmy przez ostatnie 30 lat. Czasami nie wiem, kto jest gorszy – homofoby czy też ci „umiarkowani”, którzy niby są z nami, ale nas uciszają.

Ale wiesz co? Oni nas już nie uciszą. Przecież my już do szaf nie wrócimy.

Myśmy ruszyli mocno w 2018 r. Rok wcześniej było w Polsce 7 Marszów Równości, a w 2018 r. nagle zrobiło się 15, po czym w 2019 – 31. I wtedy już nasi wrogowie nie zdzierżyli, zaczęły powstawać „strefy wolne od LGBT”, zaczęły jeździć pogromobusy. Tylko teraz ta nasza wielka energia, którą widać obecnie na ulicach, powinna znaleźć jakieś przełożenie na politykę.

W Gdańsku w 2018 r. uchwaliliśmy Model ds. Równego Traktowania, pierwszą w Polsce politykę samorządową, uwzględniającą prawa osób LGBT. W tym samym roku Paweł Adamowicz objął patronatem Marsz Równości i szedł na jego czele. Teraz nie ma już z nami Prezydenta, ale wierzę, że znajdą się osoby, które naszą energię przełożą na politykę, tak jak robił to Paweł Adamowicz.

Wróćmy może do początku. Opowiesz, jak było z szukaniem szkoły dla Mateusza?

Chcieliśmy, by kadra szkoły była przygotowana na to, że Mateusz ma dwie mamy. Szkoła, którą w końcu znaleźliśmy, nie była przygotowana, ale była otwarta na to, nie było uprzedzeń. To już było coś. Przed rozpoczęciem roku szkolnego odbyłam cykl spotkań i szkoleń z kadrą pedagogiczną – jestem za nie bardzo wdzięczna. Nigdy nie ukrywamy ani w przedszkolu, ani teraz w szkole, że wszyscy troje jesteśmy rodzicami Mateusza. Tak więc wszyscy wiedzą. A jeśli chodzi o same dzieci, to w ogóle kwestii nie ma – i nie będzie, jeśli one nie nauczą się uprzedzeń od dorosłych. Dzieciaki gadają, że Mat ma lepiej, bo ma dwie mamy zamiast jednej i jeszcze tatę i też by tak chciały.

Zdarzyło wam się podczas tego szukania, że ktoś wprost wyrażał dezaprobatę?

O, tak, były odmowy. „Lojalnie ostrzegam…” i padały stwierdzenia, że dwie mamy nie będą uznawane. Myślałyśmy o szkole społecznej, wychodząc z założenia, że tam, gdzie bardziej kameralnie, łatwiej o akceptację – ale okazało się, że większość takich szkół w Gdańsku to są szkoły bardzo katolickie. Oczywiście, one tak się nie nazywają, bo do takich w ogóle byśmy nawet nie startowali. Bywały rozmowy zupełnie żenujące. Np. „Ale kim pani jest dla dziecka?” – pytanie do Marty. Albo „Która z pań jest z panem Leszkiem?”. Albo pan dyrektor na spotkaniu poprawiał Mateusza, gdy on o Marcie mówił „mama” – poprawiał go na „ciocia”, a Mateusz nie rozumiał, o co chodzi. Powiedziałam temu dyrektorowi wcześniej wszystko, ale nie chciał przyjąć do wiadomości. „Wie pani, u nas nie ma takiego dziecka”. I jeszcze przekonywał nas, że Mateusz powinien chodzić na religię. Mówię, że nie, a on, że siostra katechetka bardzo ładnie gra na gitarze. A ja, że rozumiem, ale nie. To wszystko było trudne. Gdańsk, duże miasto, XXI wiek.

Ale moc jest z nami. Dziś wszyscy protestujemy nie tylko w sprawie praw kobiet i osób LGBT, ale walczymy o cały kształt naszego państwa, o naszą przyszłość. I namawiam do bezkompromisowości.

Niedawno przeprowadzono w Polsce eksperymenty Miligrama i okazało się, że jako społeczeństwo jesteśmy dziś równie skłonni do uległości wobec władzy jak w 1978 r., gdy ostatni raz ten eksperyment przeprowadzono – niewiarygodne, ale prawdziwe. A wystarczy czasem jedna osoba, która wypowie posłuszeństwo – i nagle nadaje nowy kierunek całej grupie. Taką osobą jest w naszej społeczności Margot. Jeszcze rok temu rozmawiałam z osobami LGBT, które autentycznie płakały, że nikt w porę nie zareagował na tę słynną „cipkę” na Marszu Równości. Lamentowały, jak mogliśmy tak obrazić… Kogo? – pytałam. Jak mogliśmy tak obrazić… naszych własnych oprawców? W Kościele przez całe lata wybieraliśmy spójność grupy, poświęcając jednostki – poświęcając wykorzystywane, gwałcone dzieci, poświęcając kobiety. W końcu mówimy dosyć. To jest ten moment. Wypierdalać.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rąbanie szafy

Na świecie w środowisku LGBT spór, czy dokonywać outingu, toczy się od dawna, ale coraz powszechniejsze jest przekonanie, że jest to w określonych warunkach dozwolone – pisze specjalnie dla „Repliki” JACEK DEHNEL 

 

I.

Wszystko zaczęło się w maju ubiegłego roku, kiedy „Gazeta Wyborcza” wyoutowała kandydata na komisarza Sądu Najwyższego, Kamila Zaradkiewicza. W tekście1, w którym ujawniała różne bulwersujące szczegóły z jego życia, opisano między innymi, jak swego czasu zjawił się przed bramą Trybunału Konstytucyjnego w środku nocy w papciach i piżamie – i dodano, że „dziwne zachowanie Zaradkiewicza wynikało z załamania po kłótni z partnerem”. Tylko tyle, nic więcej.

Ostrzej było w sierpniu, kiedy Michał Kowalówka zatwittował, że „po wstrętnych atakach” ziobrystowskiego posła Jana Kanthaka na społeczność LGBT postanowił ujawnić, że „przed laty w 2011 r. w krakowskim klubie Kitsch Janek – wtedy mi nieznany – wielokrotnie i obcesowo nagabywał mnie swoją ofertą seksu oralnego”. Kanthak, który wsławił się swoimi opowieściami ze zwiedzania gejowskiej dzielnicy San Francisco, gdzie rzekomo widział gejowskie sklepy mięsne (spuśćmy nawet nie zasłonę, ale szafę miłosierdzia na tę wypowiedź), określił to jako „wulgarne brednie” i oświadczył, że poda Kowalówkę do sądu. Fraza „podejmę stanowcze kroki prawne” w Polsce oznacza przeważnie, że do niczego nie dojdzie, ale tym razem groźba została spełniona: pół roku później, w lutym 2021 roku, sprawa faktycznie do sądu trafi ła. Kowalówka twierdzi, że ma jeszcze kilka asów w rękawie, proces z pewnością będzie zajmujący.

Powiedzmy sobie szczerze: nie jest to żadne outingowe tsunami, jak to, które zmiotło węgierskiego europosła, prawą rękę Orbana i zawodowego obrońcę tradycyjnych wartości, Józsefa Szájera. Owszem, Zaradkiewicz został wprawdzie utrącony, ale nie sposób powiedzieć, czy zadziałała bardziej piżamka w grzybki, czy posiadanie partnera tej samej płci; Kanthak natomiast dalej bryluje w najlepsze opowieściami o „ideologii LGBT”. Zresztą, umówmy się, bycie w związku czy nawet namolne nagabywanie w klubie jest znacznie mniej spektakularne, niż brawurowa próba ucieczki po rynnie z brukselskiej orgii, którą uskutecznił węgierski europoseł, a i ranga Szájera w strukturach partii Orbana była znacznie wyższa niż szeregowego posła czy sędziego. W Polsce outing tej rangi wydarzył się ponad ćwierć wieku temu i był bodaj pierwszy, a zarazem najbardziej pamiętny: w 1993 roku Wałęsa wygłosił swoją frazę o tym, że może się pogodzić z braćmi Kaczyńskimi i zaprosić do Belwederu „Lecha z żoną, a Jarka z mężem”. Acz i w tym przypadku nic mi nie wiadomo, żeby przerwało to karierę Jarosława, ponoć jest dalej w polityce.

A jednak sprawa Zaradkiewicza i Kanthaka wzbudziła duże emocje. Jest oczywiście nader zabawne, że przeciwko wyoutowaniu Zaradkiewicza protestowała gwałtownie patoprawica i to w duchu walki z rzekomą homofobią. Zatroskany dziennikarz z „wPolityce”2 (skądinąd patentowany homofob)3 pisał, że to „»szokujące« informacje rodem z tabloidu, w których (homofobicznie) opisywana jest orientacja seksualna” (podobnie biadał również cytowany przez niego Robert Tekieli, gdzie indziej bełkocący o „pustoszącej świat tęczowej rewolucji”) a także zapytywał wielkim głosem: „Jaki to ma wpływ na jego pracę?”. No cóż, żaden, ale w takim razie czemu budzi to histerię, skoro takiej histerii nie budzi podanie przez gazetę, że sędzia, ministra czy poseł mają żonę albo partnerkę? I, co ważniejsze, co z publikowanymi od lat wynurzeniami ks. Oko, Krystyny Pawłowicz, biskupa Jędraszewskiego i całej reszty mędrców antygenderu, którzy chcieli liczyć gejów w Polsce, usunąć homoseksualnych nauczycieli z oświaty, którzy nazywają nas zarazą, i tak dalej?

Oczywiście przez „wPolityce” z przystawkami przemawiała tu czysta hipokryzja, ale głosy przeciwko outowaniu pojawiały się również ze strony niektórych polityków lewicowych i osób/działaczy LGBT, podnoszących, że każdy ma prawo do prywatności, że każdy outing jest przemocą oraz że outowanie piętnuje nieheteronormatywną orientację.

Przyznam, że mam duży problem z nazywaniem „przemocą” outingu osób publicznych, które zarabiają punkty na głoszeniu homofobii. Jest to z pewnością działanie ingerujące w czyjąś intymność, naruszenie (z uwagi na dobro wyższe) czyjegoś prawa do intymności. Ale w sytuacji, kiedy osoby LGBT realnie i masowo doznają przemocy – werbalnej, emocjonalnej, fizycznej – już samo użycie tego terminu wydaje mi się niewłaściwe. Co najwyżej mogę uznać, że jest to przemocą na takiej zasadzie, jaką jest nią obrona konieczna – jeśli ktoś rzuca się na nas z nożem i ogłuszymy go deską, nie będziemy przecież uznani za szalonych przemocowców. A uważam, że w takich przypadkach mamy do czynienia właśnie z obroną konieczną.

II.

Na świecie w środowisku LGBT spór, czy dokonywać outingu, toczy się od dawna, ale coraz powszechniejsze jest przekonanie, że jest to w określonych warunkach dozwolone. Bo nie chodzi o sam fakt, że ktoś ma nieheteronormatywną orientację seksualną (ba, można wcale nie uważać się za geja, tylko od czasu do czasu uprawiać seks z mężczyznami, a zostać wyoutowanym) – podobnie jak ujawnianie kochanki konserwatywnego moralisty nie jest związane z tym, że ma on jakieś życie seksualne. Outowanie jest usprawiedliwione tylko jeśli ktoś jest postacią publiczną i prywatnie robi coś zupełnie innego, niż głosi publicznie. Piętnowana jest nie orientacja seksualna, a hipokryzja.

Nie oznacza to zatem w żadnym razie pozwolenia na outowanie każdego geja czy lesbijki. Każdy z nas ma prawo do prywatności. Jeśli jednak wprowadza w błąd opinię publiczną, to nie ma znaczenia, czy dany polityk jest zwolennikiem prohibicji, który na boku czerpie kasę ze sprzedaży alkoholu, czy homofobem, prywatnie szukającym seksu w klubie gejowskim, czy wreszcie posłem Zielonych, który chodzi w futrze i posiada kurzą fermę. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, że zasady, które głosi on publicznie (dzięki czemu przecież uzyskał mandat i posłuch) łamie w zaciszu prywatności. Nawet jeśli to łamanie jest zgodne z przepisami prawa.

Przy czym, dodajmy, wkraczanie w sferę seksualną w przypadku heteroseksualistów nie budzi takich wątpliwości. Tak było przecież z posłem Piętą i jego kochanką, Izabelą Pek, którzy nie dopuścili się złamania prawa, bo uprawianie seksu pozamałżeńskiego jest w Polsce (przynajmniej na razie) legalne. Wówczas nie słyszałem oburzonych głosów. Czemu zatem mamy chronić tylko elgiebetów wysługujących się homofobom? Czy to nie podwójne standardy?

Żeby zobaczyć skutki społeczne outingu, warto przyjrzeć się, jak przebiega to choćby w USA, gdzie mamy największy może wachlarz znanych i barwnych przykładów.

Pierwsza grupa to duchowni i działacze religijni.

Pastor Ted Haggard, znany z walki z równością małżeńską, został w 2006 roku wyoutowany przez escorta, Mike’a Jonesa, któremu przez trzy lata płacił za seks i metamfetaminę. Gorąco temu zaprzeczał, potem przyznał, że kupił dragi, ale nigdy ich nie zażył. W końcu stracił stanowisko pastora i przyznał się do zażywania oraz tego, że Jones go masturbował. Później wyszło na jaw, że już wcześniej napastował seksualnie dwudziestoparoletniego członka kongregacji, którego kościół uciszył sześciocyfrową sumą.

Cztery lata później pastor George Alan Rekers, zaangażowany przez lata w walkę z LGBT, doradca obmierzłej organizacji NARTH („terapia reparatywna”), został sfotografowany na lotnisku w Miami z rentboyem. Rekers twierdził, że najął go z powodu operacji kręgosłupa jako „asystenta w podróży”, który miał nosić za nim walizki (na zdjęciu Rekers wszakże niósł własną walizkę). Chłopak potem oświadczył, że został najęty do codziennych nagich sesji masażu. Mimo mętnych tłumaczeń, Rekers został zmuszony do rezygnacji z NARTH.

Znacznie wcześniej, bo już w roku 2000, w waszyngtońskim barze gejowskim przyłapano Johna Paulka. Paulk był liderem Love Won Out i Exodus (konserwatywnych grup religijnych, nawołujących do „leczenia” homoseksualizmu), a także autorem książek o byciu „byłym gejem”, częściowo wspólnie z żoną, „byłą lesbijką”. Po pewnym czasie Paulk przyznał się do bycia gejem, wyrzekł się działalności, przeprosił za nią, rozwiódł się z żoną i jest dziś wrogiem „terapii reparatywnej”. Ostatecznie cała grupa Exodus się rozwiązała, przeprosiła za działania, a dwaj jej działacze wzięli ze sobą ślub. Powstały również grupy „Ex-ex-gay”, zwalczające przesądy o „leczeniu” orientacji seksualnej. Upadek wizerunku Paulka, najbardziej bodaj znanego „eks-geja”, występującego u Oprah Winfrey i na okładce „Newsweeka”, był w tym procesie momentem kluczowym.

Podobnie działo się w polityce. W 1980 roku wyszło na jaw, że republikański kongresmen Jon Hinson cztery lata wcześniej został przyłapany na pikiecie, gdzie obnażył się przed tajniakiem przy pomniku Marines na Arlington Cemetery (żeby było ciekawiej, rok później strażacy uratowali go z pożaru gejowskiego kina porno). Hinson wszystkiego się wyparł, zwalił incydent na problemy z alkoholem i 4 listopada 1980 roku wygrał ponownie wybory, ale równo trzy miesiące później został przyłapany w toalecie na obciąganiu pracownikowi Biblioteki Kongresu (seks między dwoma mężczyznami był wtedy zakazany przez „sodomy laws”, z którymi walczyły organizacje LGBT). Zrezygnował z miejsca w Kongresie i został zastąpiony przez Demokratę, a następnie przyznał, że jest gejem, został aktywistą LGBT i walczył o to, żeby osoby nieheteronormatywne mogły służyć w armii.

W 1994 roku republikańskiego kongresmena Steve’a Gundersona wyoutował homofobiczny kolega z partii, Bob Dornan – był to wrogi outing, kiedy Gunderson akurat zachowywał się przyzwoicie wobec społeczności – to znaczy argumentował, żeby w programie nauczania szkolnego nie przedstawiać osób LGBT w negatywnym świetle. „Mój kolega z partii ma w szafie drzwi obrotowe!”, krzyknął Dornan; słowa takie w Kongresie nie uchodziły, zostały skreślone z protokołu, Gunderson ich nie skomentował. Ale sprawa stała się publiczna. I Gunderson, jako pierwszy ujawniony gej w Kongresie, uzyskał reelekcję, a następnie był jedynym Republikaninem, który głosował przeciwko zakazującej małżeństw jednopłciowych ustawie „O obronie małżeństwa”. W 2015 roku wziął ślub z mężczyzną.

Republikański kongresmen Jim Kolbe poparł wspomnianą ustawę, ale, w obliczu groźby wyoutowania przez aktywistów, sam dokonał coming outu. Został następnie wybrany ponownie i tym samym stał się drugim jawnie homoseksualnym Republikaninem w Kongresie. W 2013 poparł równość małżeńską przed Sądem Najwyższym i występował przed Komisją Prawną Senatu, argumentując – poniekąd we własnej sprawie – za uwzględnieniem par jednopłciowych w polityce imigracyjnej. W 2018 opuścił partię, potem poparł Bidena w wyborach, w tym samym roku poślubił też Panamczyka, z którym był związany od ośmiu lat.

Republikański kongresmen (a później senator) Larry Craig w 1989 roku prowadził szarżę przeciwko Demokracie Barneyowi Frankowi (wyoutowanemu przez kochanka, z którym się rozstał). Frank, powszechnie lubiany, przetrwał skandal i zwyciężał w wyborach w sumie 16 razy, aż zakończył karierę i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Craig natomiast przez lata walczył ze społecznością LGBT, z równością małżeńską, z włączeniem orientacji pod ochronę przed przestępstwami z nienawiści. W 2006 został wyoutowany przez działacza gejowskiego, a w 2007 przyłapano go w toalecie na lotnisku w Minneapolis, kiedy próbował poderwać tajniaka. Skończyło się na grzywnie – Craig zaklinał się, że nigdy nie był i nie jest gejem, ale pojawiły się głosy kolejnych osób przeczące jego zapewnieniom. Podał się do dymisji i zakończyło to jego karierę.

Jak widać na tych przykładach, w przypadku outingu homofobów pozytywne możliwości rozwoju sytuacji są następujące: 1. Homofob przyznaje się i podaje się do dymisji, bo jest spalony; 2. Nie przyznaje się, ale tak czy owak jest spalony, więc wylatuje; 3. Przyznaje się, kończy lub nie kończy kariery, ale przestaje szkodzić społeczności LGBT, a czasem wręcz działa na jej rzecz. Jedyny negatywny dla społeczności skutek jest taki, że zostaje na stanowisku i robi to, co wcześniej, czyli i tak wychodzimy na zero.

Wikipedia podaje, że obecnie w Kongresie (Senacie i Izbie Reprezentantów) zasiada siedemnaście osób LGBT. Wszystkie z Partii Demokratycznej. Nie jest to, rzecz jasna, wyłącznie zasługa outowania, ale było ono ważne w procesie przemian społecznych w USA: pozwoliło skompromitować licznych głośnych homofobów, doprowadziło do tego, że wybranie osoby nieheteronormatywnej stało się możliwe nawet w przypadku elektoratu republikańskiego i sprawiło, że po raz pierwszy w prawyborach prezydenckich pojawił się kandydat nieheteronormatywny, Pete Buttigieg. Mając bowiem do wyboru całkowitą rezygnację z życia seksualnego lub ryzyko skandalu, politycy coraz częściej wybierają trzecią opcję: niebycia homofobicznym złamasem i hipokrytą.

Outowanie przyczynia się więc do budowy otwartej wspólnoty, gdzie orientacja nie jest problemem. Koncepcja, że outowanie piętnuje nie hipokryzję, ale również orientację samą w sobie, jest zwyczajnie nieprawdziwa. Owszem, prawdą jest, że każdy outing odbiera przyrodzone nam prawo do decydowania o momencie i formie coming outu – ale w przypadku outingu usprawiedliwionego okolicznościami, a o takim tu mówię, jest to kara za odmawianie i odbieranie innym praw niepomiernie poważniejszych, co prowadzi do ich realnego cierpienia, a w szczególnych przypadkach nawet śmierci. Owszem, nasza orientacja nie jest wyborem – ale szczucie na osoby LGBT już tak – i to właśnie jest karane, nie orientacja. Społeczność LGBT po prostu działa w obronie koniecznej.

III.

Przypadek Zaradkiewicza jest o tyle ciekawy, że nie głosił on poglądów homofobicznych – swego czasu nawet wsparł ustawę o związkach partnerskich. Ale, po pierwsze, od tego czasu owo poparcie koniunkturalnie wycofał, a po drugie związał się z jawnie homofobiczną partią i został jednym z głównych jej aparatczyków w sądownictwie. Rozumiem więc wątpliwości ludzi o czułych serduszkach, ale chcę przypomnieć garść faktów: żyjemy w kraju, w którym PiS związał się z kościołem i wspólnie wydali wojnę społeczności LGBT, jedni dla słupków, drudzy, żeby pokryć skandal z dekadami gwałcenia dzieci. Działacze tej partii w całym kraju przepychają „strefy wolne od LGBT”. Prezydent z tej partii zapowiedział, że podpisałby ustawę o „zakazie propagandy homoseksualnej”, wzorowaną na regulacjach putinowskiej Rosji, a Kaja Godek przy wsparciu księży już zbiera za nią podpisy. Za namalowanie tęczy na reprodukcji obrazka religijnego policja, na żądanie partyjnej prokuratury, wchodzi na chatę o szóstej rano. Sam Zaradkiewicz wziął udział w PiS-owskim zaorywaniu systemu sprawiedliwości w Polsce, czego osoby LGBT są bardzo konkretnie ofiarami – samo już stanięcie dla korzyści politycznych i awansu po stronie ludzi odmawiających nam tak podstawowych praw, jak prawo do zawarcia związku, jest zdecydowanie wystarczającą przesłanką do outingu. A zatem: zero współczucia dla zaradkiewiczów, bo to nie oni są tu prawdziwymi ofiarami.

Kiedy więc słyszę wątpliwości, że to może „zniżanie się do ich poziomu” i „to zwykła zemsta” i „czemu miałoby to służyć?”, chcę powiedzieć, że służy całej społeczności.

W homofobicznym społeczeństwie (przy czym pomijam tu przykłady państw takich, gdzie za homoseksualizm grozi kara śmierci czy więzienia i skupiam się na krajach takich, jak dzisiejsza Polska czy USA) są różne strategie przetrwania osób nieheteronormatywnych: kompletna abstynencja i ukrywanie się, ukrywanie się w wąskim gronie, pełna jawność, otwarte działanie przeciwko dyskryminacji itd.

Jedną z takich strategii jest bycie gejem-homofobem, który w swojej homofobicznej grupie deklaruje potępienie homoseksualizmu albo przynajmniej wspiera przemoc, a potrzeby realizuje prywatnie, w sekrecie. Im bardziej potępia czy wspiera, tym bardziej jest bezpieczny (lub pozornie bezpieczny). Jest to strategia wielu hierarchów kościelnych, znanych kaznodziejów czy prawicowych polityków. Wspomaga ona osobiste bezpieczeństwo kosztem bezpieczeństwa innych osób ze społeczności, zwłaszcza tych najmniej wpływowych, najbardziej kruchych, najmniej samodzielnych: czyli dzieciaków i młodzieży LGBT. Każdy taki homofobiczny rant republikańskiego kongresmena, każde kazanie o tęczowej zarazie, każdy obrzydliwy artykuł prasowy napisany przez krypciocha idzie dalej, osadza się w społeczeństwie, ma swoje realne ofiary. Mamy zatem do czynienia z egoistycznym przerzucaniem przemocy na najsłabszych (i przy okazji pomnażaniem jej). Jest to dla naszej społeczności szkodliwe.

A ponieważ jest szkodliwe, powinno być nieopłacalne. Żeby każdy zastanowił się, czy naprawdę nie wolałby obrać innej strategii.  

 

1 Wojciech Czuchnowski, Justyna Dobosz-Oracz, Niebezpieczna przeszłość Kamila Zaradkiewicza, „Gazeta Wyborcza” z 4 maja 2020.

2 Wojciech Biedroń, „GW” grzebie w życiorysie Zaradkiewicza. Internauci bronią sędziego: „Ujawnienie orientacji Zaradkiewicza nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem, „wPolityce”, 4 maja 2020.

3 „Środowisko ideologii LGBT, tak niebezpieczne dla naszego społeczeństwa, rodzin i młodzieży, wykorzystało rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego do tego, by podpiąć się pod to wielkie wydarzenie i promować chore i zwyrodniałe idee”– mówił w Polskim Radiu 24 Wojciech Biedroń 1 sierpnia.

 

Jacek Dehnel (1980) – pisarz, poeta, publicysta, laureat Paszportu „Polityki”, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Autor m.in. prozy „Lala”, „Balzakiana”, „Saturn”, „Matka Makryna”, czy najnowszej „Ale z naszymi umarłymi” (2019), w której głównymi bohaterami jest para gejów. Jego mężem jest tłumacz Piotr Tarczyński. Razem, pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa, tworzą serię powieści kryminalnych rozgrywających się w Krakowie ponad 100 lat temu. Ich bohaterką jest samozwańcza detektywka Zofia Szczupaczyńska, najnowszy tom „Złoty róg” ukazał się w 2020 r.  

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.