Nie ugięłam się

Z PROF. JOANNĄ SENYSZYN, posłanką Lewicy, rozmawia Tomasz Piotrowski

 

Foto: arch. pryw.

 

Kiedy poznała pani pierwszą osobę LGBT+?

Dopiero w III RP, bo w czasach mojej młodości w ogóle się na ten temat nie rozmawiało. PRL była bardzo pruderyjna i dopiero akcja „Hiacynt” uświadomiła przeciętnemu Polakowi, że osoby LGBT+, wtedy inaczej nazywane, są naszymi kolegami, sąsiadami, szefami… Choć w szkole uczyliśmy się o wyspie Lesbos, nieheteronormatywna orientacja seksualna była kojarzona wyłącznie z mężczyznami. Z coming outem, choć trochę nietypowym, zetknęłam się w latach 90. ubiegłego wieku. Po moim wykładzie o dyskryminacji społeczności LGBT+ podeszła do mnie studentka i zapytała, czy możemy porozmawiać. Zaprosiłam ją do gabinetu. Była bardzo skrępowana, rozmowa się nie kleiła, więc nie wytrzymałam i mówię: „Jesteś lesbijką, czy mogę w czymś pomóc?”. Prawie się rozpłakała. Najwyraźniej chciała się komuś zwierzyć, a bała się i nie miała komu. Dziś mam wielu znajomych po coming oucie, część jest w związkach małżeńskich zawartych za granicą, ale najwięcej takich, którzy o tym nie mówią. Może słusznie… Przecież heterycy też werbalnie nie obwieszczają światu swojej orientacji.

Walka o równość, również w sferze orientacji seksualnej, towarzyszy pani właściwie od początku kariery politycznej. Miała pani wtedy świadomość, że to będzie jedno z głównych haseł Lewicy?

Równość jest niejako wdrukowana w lewicowość. W Polsce musimy o nią walczyć, bo od 1989 r. jesteśmy państwem wyznaniowym, przyjaznym jedynie dla młodych, zdrowych, białych, heteroseksualnych, mięsożernych mężczyzn wyznania katolickiego. W konsekwencji dyskryminowana jest większość obywateli: kobiety, środowisko LGBT+, osoby z niepełnosprawnościami, o innym kolorze skóry, ateiści, wegetarianie… Poprawiło się cyklistom (śmiech), więc może to początek mentalnej rewolucji. Rzeczywiście w SLD jestem jedną z jej prekursorek. 20, a nawet jeszcze 10 lat temu, było nie do pomyślenia, żeby szef SLD szedł ze mną na Paradę Równości. Dziś to „oczywista oczywistość”.

To dlaczego nie uchwaliliście równości małżeńskiej czy choćby prawa do zawiązków partnerskich?

Lewica nigdy nie miała większości w Sejmie. SLD dwa razy sprawował rządy koalicyjne, ale zawsze z konserwatywnym PSL, które do dziś nie popiera takich rozwiązań. Niemniej w 2003 r. złożyliśmy w Sejmie projekt ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich, w 2011 r. – o umowie związku partnerskiego, w 2013 r. – o związkach partnerskich, i jeszcze w 2012 r. – 2 projekty wspólnie z Ruchem Palikota. Niestety lewica nie miała większości, by je uchwalić. W 2020 r. też złożyliśmy projekty ustaw o związkach partnerskich i o równości małżeńskiej, ale do tej pory nie doczekały się nawet numeru druku, co jest warunkiem rozpoczęcia procedowania, bo PiS nie chce dopuścić do dyskusji na ten temat.

Jest pani jedną z pionierek głoszenia haseł równości osób LGBT+ w polskiej polityce.

Fakt. Część moich partyjnych kolegów i koleżanek uważała, że to sprawy marginalne. To niesprawiedliwe i fałszywe. W polityce od początku walczyłam o prawa kobiet, dzieci, mniejszości seksualnych, etnicznych i religijnych, ateistów i o świeckie państwo, które to wszystko zapewni. Nie jestem konformistką. Nie mam w sobie wewnętrznego „cenzora”, gdy chodzi o wartości. Nie tylko mam poglądy, ale je otwarcie głoszę. Nie tylko w polityce. Od kilku miesięcy z grupą przyjaciół wydajemy ogólnopolski tygodnik opinii „Fakty po Mitach”. Propagujemy te same wartości co Wasza Redakcja. Polecam.

W roku 2006, na Paradzie Równości w Warszawie, sparafrazowała pani Jana Pawła II: „Niech ta parada zmieni oblicze ziemi. Tej ziemi”. Te słowa spotkały się z oburzeniem wielu polityków. Zaskoczyło to panią?

Katoprawica jest zaczadzona kadzidłem, ma stałe poczucie niedowartościowania i bezwarunkowy, by nie powiedzieć bezmyślny, odruch oburzenia na każdą nową, światłą myśl. Zaskoczył mnie Rysio Kalisz, który za tę moją wypowiedź przepraszał w jakiejś telewizji. W mediach usiłowano wymusić na mnie publiczne pokajanie. Nie ugięłam się. Historia pokazała, że miałam rację. Parady zmieniają Polskę na lepsze. Jak teraz strajki kobiet.

Była też pani jedną z pierwszych osób doświadczających hejtu.

Kiedy w 2004 r. napisałam projekt ustawy liberalizującej prawo aborcyjne i po wypowiedziach na Paradach Równości dostawałam listy, które zaczynały się od słów: „Ty stara kurwo…”. Potem była eskalacja nienawiści. Przysłano mi sznur, żebym się powiesiła, bp Pieronek wysyłał mnie do dojenia krów. Faszystowska międzynarodówka „Krew i Honor” umieściła mnie na liście „wrogów białej rasy, lewicowych popaprańców i osób sprzyjających dewiacjom seksualnym”, które mają zapłacić za swoje zbrodnie. Równocześnie otrzymuję też tysiące wyrazów poparcia, sympatii, miłości, podziwu.

Od 25 lat jest pani profesorką nauk ekonomicznych, przez prawie 50 wykładała na uczelniach, była dziekanem Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Gdańskiego i rektorką Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu w Gdyni. Minister Czarnek zapowiedział teraz „Pakiet wolności akademickiej”, która ma dać uniwersytetom wolność słowa. Bazując na pani doświadczeniu – rzeczywiście tej wolności brakuje?

Nikt nigdy nie ingerował w moją pracę naukową ani dydaktyczną, choć miałam wykłady na tematy uznawane za kontrowersyjne: dyskryminację kobiet i społeczności LGBT+, prawo do aborcji, eutanazji i in vitro, moralne dylematy konsumpcji, prawa zwierząt. Moje zajęcia były wysoko oceniane przez studentów. W uznaniu zasług dostawałam medale i ordery. Od Czarnka dostałabym pewnie karę dyscyplinarną albo odwołanie ze stanowiska profesora zwyczajnego. Dobrze, że już nie jest moim szefem. (śmiech) Minister Czarnek chce edukację zastąpić katolicko- narodową indoktrynacją, a wolność zapewnić tylko poglądom prawicowym, narodowym i katolickim, co jest równoznaczne z dyskryminacją m.in. LGBT+. Tzw. Pakiet Wolności Akademickiej to ściema, która ma uwolnić od odpowiedzialności dyscyplinarnej nauczycieli głoszących poglądy absurdalne, sprzeczne z nauką, homofobiczne, ksenofobiczne, antysemickie. I zarazem umożliwić pociągnięcie do odpowiedzialności za wykłady o gender, prawach człowieka, zbrodniach żołnierzy wyklętych. A może w ogóle ich zabronić.

Przez ostatnie miesiące mieliśmy okazję oglądać ogromne manifestacje Strajku Kobiet, do których przyłączyło się wiele dyskryminowanych grup.

Są one nie do przecenienia, bo otworzyły Polkom i Polakom oczy na skalę dyskryminacji, i pociągnęły młodych, którzy wcześniej stronili od angażowania się w politykę. Polacy zrozumieli, że zakaz aborcji służ y nie ochronie życia, a zniewoleniu kobiet. Zarzewiem buntu stało się skandaliczne, naruszające konstytucję orzeczenie Trybunału Przyłębskiej, wydane na polityczne zamówienie PiS. Czara goryczy się przepełniła i nie ma już powrotu do rzekomego „kompromisu” z 1993 r., w którym na żądanie Kościoła katolickiego prawicowa maszynka do głosowania uznała kobiety za maszynki do rodzenia. Teraz żądamy prawa do usuwania ciąży beż żadnych ograniczeń do 12. tygodnia jej trwania, a po tym terminie z powodu szczególnych wskazań . Jestem w 15-osobowym Społecznym Komitecie Inicjatywy Ustawodawczej „Legalna Aborcja. Bez Kompromisów”. Musimy zebrać przynajmniej 100 tys. podpisów. Pomożecie?

Czyli orzeczenie Trybunału jest niezgodne z konstytucją? A przecież bardzo podobne wydał TK w 1997 r.

Obydwa orzeczenia stanowią niedopuszczalną nadinterpretację konstytucji, która jest najwyższym prawem, a nie podręcznikiem do biologii i dlatego określa moment nabycia praw. Katoprawica dobrze o tym wiedziała i za pierwszego kaczyzmu, w 2007 r., chciała w art. 38 (Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia) dopisać „od momentu poczęcia”. W ostatniej chwili prezes Kaczyński nie poparł projektu; ku oburzeniu ortodoksyjnych obrońców zygot. Orzeczenie TK narusza przynajmniej 6 artykułów konstytucji, w tym prawo do wolności (art.31), niedyskryminacji (art.32) i ochrony zdrowia (art.60), zakaz tortur i nieludzkiego traktowania (art.40). PESEL i np. 500+ przysługują od urodzenia, nie od poczęcia. Ochrona życia jest w konstytucjach cywilizowanych krajów, a prawo do aborcji chroni życie i zdrowie kobiet.

Mimo że protestujący głoszą postulaty lewicowe, sondażowym beneficjentem jest bardziej ruch Hołowni „Polska 2050”, aniżeli Lewica. Dlaczego?

Hołownia powiela schemat Palikota, Kukiza, Petru. Jak oni, zyskuje na udawaniu, że nie jest politykiem, bo to najmniej prestiżowy zawód w Polsce. Dobrze, że profesor cieszy się najwyższym prestiżem, więc zachowuję równowagę psychiczną. (śmiech) Oczywiście Hołownia niczego nie zmieni i nawet nie ma zamiaru. Posłanki, które do niego przeszły już palą Bogu świeczkę i elektoratowi ogarek. Hania Gill-Piątek, kiedyś twarda zwolenniczka prawa do aborcji bez kompromisów, dziś bredzi o referendum. Przestała też mówić o zaprzestaniu finansowania lekcji religii przez państwo i samorządy. U Hołowni byt kształtuje klerykalną świadomość.

Jest nadzieja, że to się kiedyś skończy?

Kościół pracuje na swoją klęskę bezczelnością, pazernością, bizantyjskim bogactwem biskupów, brakiem troski o wiernych, szczuciem na kobiety i LGBT+, ukrywaniem pedofilskich przestępców, mieszaniem się do polityki. Choć wciąż ponad 90 proc. społeczeństwa deklaruje się jako katolicy, nawet przed pandemią tylko 38 proc. chodziło na niedzielne msze. Poglądy też mają w większości antykościelne. 62 proc. Polaków chce świeckiego państwa i likwidacji finansowych przywilejów Kościoła, 52 proc. – wyprowadzenia lekcji religii ze szkoły. Tyle samo – dymisji Episkopatu ze względu na afery pedofilskie, w które jest zamieszanych 38 ze 133 biskupów. Tylko 8 proc. wiernych stosuje się ściśle do nauk Kościoła. Ale jak są wybory do Sejmu i Senatu, głosują – nie wiedzieć dlaczego – na katolickich, biskupobojnych ortodoksów, którzy kobiety uważają za inkubatory, aborcję i in vitro za morderstwo, gender za diabelski wymysł, LGBT za tęczowa zarazę, a do tego dają grube miliardy złotych rocznie na watykańskich okupantów i pod ich dyktando uchwalają prawo.

Znam sporo osób LGBT+, które uważają, że Kościół w Polsce ma tak wielki wpływ na społeczeństwo, że nigdy nie uzyskamy równych praw. Mijają lata, nic się nie zmienia. Pani profesor wciąż wierzy, że będzie inaczej?

Kościół ma większy wpływ na polityków niż na społeczeństwo, więc to tylko kwestia czasu. Wiktor Hugo, pisał, że idea, której czas nadszedł, jest potężniejsza niż wszystkie armie świata. Pan na pewno doczeka prawdziwej równości, pytanie, czy ja? (śmiech) Recepta jest prosta i w dużej mierze zależy od Was. Społeczność LGBT+ liczy w Polsce kilka milionów osób. Nawet jeśli osoby nieheteronormatywne nie chcą się ujawniać, niech po prostu głosują na partie, które w swoich programach zapewniają im pełnię praw człowieka. Trzeba wciąż wyraźnie powtarzać, że nie chodzi o żadne przywileje dla LGBT+, ale wyłącznie o niedyskryminację i równość, która należy się wszystkim.

Od lat bywa pani profesor na paradach równości w Polsce. Nie bawią pani te śmieszne opowieści prawicy, jakie to straszne rzeczy widać na paradach?

Nigdy nie byłam świadkiem obscenicznych sytuacji, które prawica tworzy w swojej chorej wyobraźni. Kiedy patrzę na parady mam wrażenie, że osoby LGBT są na nich w mniejszości! Jest mnóstwo osób heteroseksualnych, są rodziny z dziećmi, z psami. Manifestują umiłowanie równości, wolności, praw człowieka.

Głośny był ostatnio outing homofobicznego posła Jana Kanthaka. Pani zdaniem wolno ujawniać orientację innych bez ich zgody?

Ujawnianie czyjejś orientacji seksualnej wbrew jej woli to jeden z przejawów homofobii, więc zasadniczo jestem temu przeciwna. Jednak nie wykluczam, że byłoby to korzystne w stosunku do osób publicznych – polityków i księży – będących zaprzysiężonymi wrogami osób LGBT+ czy aborcji. Skoro twierdzą, że chcą żyć w prawdzie i jeszcze oczekują tego od innych, może warto wyzwolić ich z tajemnicy zanim wykorzystają ją obce wywiady. Pozytywnym efektem mogłoby też być zaprzestanie nienawistnych wypowiedzi, podjudzania, dyskryminacji. Wyborcom i wiernym należy się wiedza o ich przedstawicielach i duszpasterzach, więc może trzeba otworzyć oczy społeczeństwu… Tak, jak i w stosunku do rzekomych przeciwników aborcji, którzy załatwiają je swoim żonom, córkom i kochankom.

W programie Lewicy jest wiele kwestii, które wybrzmiały w minionym roku m.in. równość małżeńska, prawo do aborcji, edukacja seksualna i antydyskryminacyjna czy obecność psychologa w każdej szkole. Czy to da Lewicy sukces?

Jesteśmy skazani na sukces. (śmiech) 30 proc. młodych Polaków ma lewicowe poglądy, więc za 3 lata będą głosować na Lewicę, bo wiedzą, że tylko my zapewnimy świeckie państwo, którego pochodnymi są prawo do aborcji, równość małżeńska, szkoła bez religii. Ciekawe, jak zagłosują LGBT+. Orientacja seksualna w żaden sposób nie determinuje poglądów politycznych. Gej, lesbijka są nierzadko konserwatywnymi prawicowcami, ale w odróżnieniu od wyrażających takie poglądy zachodnich partii, polskie są homofobiczne. Brytyjscy konserwatyści wprowadzili równość małżeńską i zawsze w PE głosowali za rezolucjami w sprawie równości kobiet i mężczyzn, w tym za dopuszczalnością aborcji, oraz prawami dla LGBT+. Dopóki Wielka Brytania była w Unii, europosłowie PiS zasiadali z nimi w jednej frakcji (ECR) i jakoś się nawzajem nie pozabijali.

A jak będzie z polskimi konserwatystami?

Częściowo sprawę załatwi biologia. (śmiech) Chociaż dla mnie to nie aż tak miła perspektywa. (śmiech) Jednak nie wolno tylko czekać i krytykować. Wspólnie musimy zmieniać rzeczywistość.

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowe rodziny nie mogą czekać

Czy Czarnka odwoła Sejm, czy może ulica? Czy Tusk i Trzaskowski odbiorą Lewicy tlen? Jak walczyć z wymierzoną w osoby LGBT+ nagonką TVP i czy powinniśmy outować polityków, jeśli są homofobami? Na te i wiele innych pytań odpowiada MAGDALENA BIEJAT, posłanka Lewicy/Razem. Rozmowa Mateusza Witczaka.

 

Foto: Przemek Krysiak

 

Lewica ruszyła ze zbiórką podpisów pod „obywatelskim wotum nieufności” dla Przemysława Czarnka. Czy o dymisję ministra nie lepiej walczyć w Sejmie?

Działania parlamentarne to jedno, ale chcemy pokazać, że nie tylko politycy mają coś do zarzucenia ministrowi Czarnkowi. Przecież on budzi ogromny sprzeciw zarówno ze strony uczniów i uczennic, jak i rodziców i nauczycieli – czyli właściwie wszystkich. Właśnie dlatego porozumieliśmy się ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego i Akcją Demokracja, która zaczęła zbierać podpisy w internecie.

Posłanki i posłowie Lewicy zbierają je z kolei m.in. we Wrocławiu i w Opolu. Czy sprzeciw wobec MEiN to dobry pretekst, by ruszyć z lewicową agendą w Polskę?

Bardzo nam brakowało wyjazdów w teren, bo to esencja pracy politycznej, zwłaszcza dla ludzi Lewicy. Wsłuchujemy się w głos ludzi, chcemy być na bieżąco z tym, co jest dla nich najważniejsze, gdzie są realne problemy. Koronawirus przez wiele miesięcy uniemożliwiał nam kontakt z wyborczyniami i wyborcami, dlatego, rzeczywiście, rozjechaliśmy się po Polsce. Przede wszystkim chcemy opowiedzieć w tych „rozjazdach” o naszym programie i o naszej wizji przyszłości Polski. Jesteśmy przekonani, że poparcie dla lewicowych postulatów jest dużo większe, niż mogłoby to wynikać z sondaży, ale trudno dotrzeć do nowych wyborców.

Skąd właściwie ten rozdźwięk? Polki i Polacy mają coraz bardziej liberalny stosunek do aborcji i praw osób LGBTQIA+, CBOS donosi, że odsetek ludzi o poglądach lewicowych dynamicznie rośnie – natomiast poparcie dla partii lewicowej oscyluje wokół 10%.

W ostatnich latach wmawia się ludziom, że aby pokonać PiS, konieczny jest jeden sztandar. To bzdura; aby pokonać PiS, ludzie muszą zagłosować na kogoś innego. Różnorodność oferty politycznej jest zaś gwarantem tego, aby interesy wszystkich obywateli zostały zabezpieczone, by silniejsi nie zdominowali polityki i gospodarki. Lewica chce być właśnie takim gwarantem. Wakacyjna ofensywa będzie stanowiła przełom w poziomie poparcia. Już teraz udało nam się dotrzeć do młodych, którzy popierają Lewicę i lewicowe postulaty, ale musimy pokazać, że nie zapominamy o innych grupach: wspieramy protesty pracowników budżetówki i sądownictwa, których płace zamrożono, walczymy o seniorów, osoby z niepełnosprawnościami i osoby nieheteronormatywne.

Pomówmy o słoniu w pokoju. Do ofensywy politycznej przystępuje nie tylko Lewica, ale i Donald Tusk. Czy widzicie w nim zagrożenie? W serii jego wystąpień po powrocie do kraju hasło „LGBT” w ogóle nie padło.

Tusk próbował rzucać aluzje do równościowych postulatów – tych dotyczących praw kobiet i praw mniejszości psychoseksualnych – ale na razie wydaje się, że wciąż brak mu do tego odwagi. Tradycyjnie trzyma się więc niezdecydowanego kursu Platformy Obywatelskiej. Nie widzę i nigdy nie widziałam zagrożenia ze strony PO, bo w przeciwieństwie do niej, Lewica zawsze potrafi ła jasno zadeklarować: tak, jesteśmy za prawami człowieka, tak, prawa osób LGBT+ i prawa reprodukcyjne są prawami człowieka. Niestety na polskiej scenie politycznej taka determinacja i odwaga to rzadkość. Donald Tusk unika tego tematu jak może. Podejrzewam, że dociśnięty do ściany musiałby przyznać, że nie widzi potrzeby zmian w prawie.

Z drugiej strony Rafał Trzaskowski, wiceprezes PO, udzielił Paradzie Równości patronatu i wsparł powstanie hostelu interwencyjnego. To są realne, choć daleko niewystarczające kroki. Może więc Platforma mogłaby być dla Lewicy partnerem w kwestiach równościowych?

Powinna. Tylko doświadczenie uczy nas, że nigdy nie był to dla nich priorytet. Dużo okazji już zmarnowała i kolejne, niestety, też marnuje; w Warszawie wciąż mamy poważne problemy. Miasto nie chce na przykład wystawiać numerów PESEL i dowodów osobistych dzieciom, które urodziły się w rodzinach jednopłciowych za granicą i których rodzice są Polakami. Jeżeli w akcie urodzenia takie dziecko ma wpisane dwie matki lub dwóch ojców – nie da się takiego aktu urodzenia w Polsce przepisać. A jednocześnie mamy uchwałę Naczelnego Sądu Administracyjnego, w myśl której należy w takim wypadku skorzystać z zagranicznego aktu urodzenia i na jej podstawie wystawiać dokumenty. Tymczasem większość takich dzieci wciąż funkcjonuje jako bezpaństwowcy: nie mogą przyjechać do Polski, by odwiedzić rodzinę, nie mają tu dostępu do ochrony zdrowia czy edukacji. Jedynym samorządem, który respektuje wyrok NSA, jest Gdańsk.

Skądinąd tradycyjnie platformerski.

To prawda, ale już warszawski ratusz, choć Rafał Trzaskowski zdawał się kiedyś jednym z ważniejszych sojuszników osób LGBT+ w PO, nadal takiej decyzji nie podjął. Interweniowałam w tej sprawie już kilkakrotnie, nadal czekam na decyzje. Mam nadzieję, że wreszcie zapadną, bo tęczowe rodziny nie mogą czekać. To zresztą kwestia, w której pozytywnie wypowiedział się nawet Rzecznik Praw Dziecka.

Mikołaj Pawlak, który twierdzi, że „LGBT jest sprzeczne z patriotyzmem”?!

Pawlak przystąpił do sprawy przed NSA po stronie dziecka. Również on podnosił, że jego dobro jest najważniejsze i należy mu takie dokumenty wystawić, mało tego: interweniował u konsulów, którzy nie chcieli wydawać dzieciom paszportów. Skoro nawet Pawlak popiera to rozwiązanie, to nie rozumiem, dlaczego Trzaskowski wciąż zwleka.

Poprawa praw tęczowych rodzin w sytuacjach transgranicznych to jeden z elementów unijnej „strategii na rzecz równości osób LGBTQI”. W ciągu pięciu lat UE chce wprowadzić łatwiejsze procedury uzgodnienia płci, prawną ochronę przed przestępstwami z nienawiści, zintensyfikować walkę z dezinformacją i promować różnorodność. Czy Polska się do tej strategii dostosuje?

Pod obecnymi rządami – nie. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, bo obecny rząd buduje swoją popularność na konfliktach. Nie stwarza przestrzeni do poprawy sytuacji prawnej osób LGBT+. Wręcz doprowadza do sytuacji, w której takie osoby są zagrożone. Coraz częściej dochodzi do ataków na społeczność, nie mówiąc już o samobójstwach dzieci, czy młodych ludzi, którzy muszą się mierzyć z psychiczną i fizyczną przemocą.

Niedawno Lewica złożyła projekt uchwały w sprawie ustanowienia Polski „strefą wolności i równości dla społeczności LGBT”. Właściwie dlaczego posłanki i posłowie prawicy się mu sprzeciwili? Wielokrotnie argumentowali przecież, że nie są przeciwko społeczności, a przeciw „neobolszewickiej ideologii”?

Zgłoszona przez Krzysztofa Śmiszka uchwała to tak naprawdę reakcja na skandaliczne „strefy wolne od LGBT”, które przyjęto w gminach, powiatach i województwach. Dlaczego nie przeszła? Według mnie PiS ulega własnej propagandzie, obserwuję wśród części posłów i posłanek irracjonalny strach przed „ideologią”, którą sami stworzyli, czy raczej wymyślili. Rozmowa na temat tęczowych rodzin, ochrony praw mniejszości, czy nawet uznania ich istnienia jest w związku z tym bardzo, bardzo trudna.

Zgłaszając tę uchwałę, Śmiszek przypomniał z mównicy sejmowej, że Komisja Europejska planuje zareagować na „strefy…”. Tuż przed oddaniem tego numeru „Repliki” do druku KE faktycznie wszczęła procedurę prawną „w związku z naruszeniem praw podstawowych osób LGBTIQ” przez Polskę i Węgry. To nie za późna reakcja?

Unia rzeczywiście działa powoli. Długo w ogóle nie chciała wypowiadać się w tematach prawno-człowieczych, ograniczając się do regulowania ruchu granicznego, czy przepływu towarów i usług. Teraz UE zmienia kierunek i zaczyna żądać od państw członkowskich gwarancji równości.

Gdy Borys Budka i Rafał Trzaskowski prezentowali projekt „Koalicji 276” – sondaże dawały opozycji premię za jedność. A że metoda D’Hondta jest dla mniejszych ugrupowań bezlitosna – może warto pójść we wspólnym bloku, tak, jak planują opozycjoniści węgierscy?

Ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały nam, że jedna lista od Sasa do Lasa nie daje szans wygranej, bo przyczynia się do dezaktywizacji części wyborców, którzy chcieliby, dajmy na to, zagłosować na Magdę Biejat, a przypadkiem wybiorą Sławomira Nitrasa. Przewagę nad PiS-em mogą nam dać dwa bloki: lewicowy i centroprawicowy, ale pod warunkiem, że będą one miały spójne programy, o których będą mówić jasno i bez wykrętów. To jedyny sposób, by przełamać dominację PiS, ale także, by przełamać niszczący polską politykę trend „głosowania na mniejsze zło”. Musimy stworzyć Polkom i Polakom przestrzeń do tego, by mogły i mogli głosować za czymś, by mogli dokonać wyboru pozytywnego, a nie negatywnego.

Grozi nam scenariusz węgierski? Budapeszt uchwalił niedawno prawo zakazujące „propagandy LGBT”; jedna z tamtejszych fundacji została już ukarana za wydanie książki dla dzieci, w której występują rodzice tej samej płci.

PiS idzie w tym kierunku, widzimy to po wypowiedziach Czarnka, który postawił sobie za cel wyrugowanie ze szkół organizacji równościowych czy wydarzeń, jak choćby Tęczowy Piątek, które mają propagować tolerancję i równość. W Polsce ustanowienie podobnego prawa byłoby jednak trudniejsze.

Dlaczego?

Bo opór społeczny jest za duży, co pokazały protesty kobiet i protesty na Krakowskim Przedmieściu. Polkom i Polakom niełatwo narzucić tak zamordystyczne rozwiązania, mimo epidemii i ogromnego zmęczenia, cały czas potrafi my się zmobilizować, by wyjść na barykady. Nasza niezgoda ma znaczenie.

A czy potrafi my mobilizować się „za” czymś? Zrywy, o których pani mówi, są podyktowane sprzeciwem, natomiast nie przypominam sobie projektu pozytywnego, który sprowadziłby na ulice setki tysięcy ludzi.

Chciałoby się powiedzieć: „Taki mamy klimat”, że ciągle musimy występować przeciwko czemuś… Ludzie chcą, żeby było lepiej, punktują więc władzę w tych obszarach, w których nie mogą na nią liczyć. To zarówno kwestie praw człowieka, ale też klimatu i praw pracowniczych; przecież ostatnio pod Sejmem protestowały także pielęgniarki, walcząc o płace i lepszą ochronę zdrowia dla wszystkich. W jakimś sensie jest to jednak pozytywny program. Wychodzimy na ulice, bo wiemy, czego chcemy. Na protestach padają konkretne postulaty, podczas Strajku Kobiet – postulat liberalizacji prawa aborcyjnego, na Paradzie Równości: postulat równości małżeńskiej. Idziemy ze sprzeciwem, ale i z pozytywną agendą.

Część z „nas” zostaje w efekcie w domach. Gdy Lempart, Suchanow i Czerederecka ogłosiły deklarację ideową, nieufność do Strajku Kobiet wyraźnie wzrosła.

Działaczki próbowały w ten sposób całościowo opisać swój bunt przeciwko władzy, pokazać niszczenie różnych obszarów życia społecznego i zaprezentować nową wizję Polski: równościowej i otwartej. Mają prawo do kształtowania własnego przekazu.

Zapowiadają kolejną falę strajków. TVP, „Gazeta Polska”, „Sieci” i „Do Rzeczy” odgrzebią zapewne narrację o „paleniu kościołów” i „agresywnych feministkach”, a gdy KE pozwie Polskę – będą mówić o “fake newsach Barta Staszewskiego” i „grillowaniu Polski przez brukselskie elity”. Tymczasem lewicowe media i politycy nie mają wspólnego przekazu, prezentując rożne spojrzenia na Polskę. Jak chcecie dać odpór spójnej, prawicowej propagandzie?

Ta propaganda doprowadziła do sytuacji, w której na hasło „LGBT” wielu ludziom włącza się skojarzenie z „ideologią” i obrazkami wyciąganymi z niszowych Parad w Berlinie. Natomiast nie pojawia się skojarzenie zupełnie oczywiste: rodzina. Owszem, nie dysponujemy tak potężną tubą propagandową. Ale potrafi my mówić o osobach LGBTQIA, o tęczowych rodzinach i dzieciach. O prawdziwych ludziach, a nie o wymyślonych problemach.

Powinniśmy w tej walce korzystać z przemocy? W ubiegłym roku mnóstwo kontrowersji wywołał nie tylko Strajk Kobiet, ale i outing Jana Kanthaka. Czy polityków-homofobów, którzy skrycie są LGBT, należy, jak twierdził na naszych łamach Jacek Dehnel, wypychać z szafy?

Niezależnie od tego, czy Kanthak jest gejem: możemy go piętnować za szczucie, ale na siłę nie powinniśmy nikogo wypychać z szafy. W przeciwnym razie sięgniemy po oręż obosieczny, broń, której używają również politycy prawicy. Z pewnością też ciężej będzie nam rozmawiać, a tylko tak możemy tych, którzy boją się innych, jakoś oswoić i przekonać. Skupmy się na opowieści o realnej krzywdzie realnych ludzi. O samobójstwach dzieciaków i o wyrzucaniu ich przez rodziców z domów, o ludziach atakowanych za to, kim są. Zamiast outować polityków-homofobów, musimy uświadomić ich (oraz ich wyborców), jak krzywdząca jest polityka oparta na nienawiści.

Udaje się uświadomić Dobromira Sośnierza z Konfederacji, z którym zasiada pani w zespole parlamentarnym ds. równouprawnienia osób LGBT+?

Dobromir Sośnierz przychodzi na posiedzenia naszego zespołu, ale z jego wypowiedzi wynika, że nie słucha ze zrozumieniem. Może coś mu w pamięć zapadnie, ale na razie nie widzę, żeby ta edukacja miała na niego wielki wpływ. Nie wiem, na ile mamy do czynienia z rzeczywistym impregnowaniem na wiedzę, a na ile z polityczną kalkulacją. Być może bycie walczącym homofobem dobrze sprzedaje się na YouTubie?

Jaki jest bilans pracy zespołu na dwa lata od powołania?

Pracujemy z organizacjami pozarządowymi i aktywistami, spotykamy się z parlamentarzystami, rozmawiamy o „strefach…”, konsultujemy się ws. równości małżeńskiej czy wspomnianego już wyroku NSA. Na tle innych zespołów, z których część nie spotkała się ani razu, działamy prężnie, jesteśmy forum wymiany doświadczeń i planowania wspólnych działań. Część z tych działań daje skutki, choć głównie na poziomie samorządowym. PiS wciąż nie zaszczyca nas swoją obecnością. 

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ile kosztuje aktywizm LGBT?

SŁAWEK WODZYŃSKI twierdzi, że aby zmienić Polskę, potrzeba więcej Bartów Staszewskich. BART STASZEWSKI potrzebuje natomiast jednego Sławka Wodzyńskiego. Aktywistami są obaj, ale tym razem opowiadają o swoim życiu po zejściu z barykady i odwieszeniu na kołek tęczowych flag. Rozmowa Mateusza Witczaka

 

Bart (z przodu) i Sławek, foto: Paweł Spychalski

 

Barcie, dzieciństwo spędziłeś w Szwecji, a nastoletnie lata – w Lublinie. Do stolicy wyjechałeś już z dowodem osobistym, by – jak powiedziałeś w jednym z wywiadów – „szukać miłości”. Udało się?

Bart Staszewski: Tak. Ale to była pierwsza, młodzieńcza miłość, potrwała ze dwa lata i znikła. Potem tułałem się, tułałem… aż dotułałem się do Stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza, którego billboardy zobaczyłem w Warszawie. I tam poznałem Sławka.

 Sławek Wodzyński: Źle pamiętasz, to były billboardy Kampanii Przeciw Homofobii!

Zakładam, że Sławek wie, o czym mówi, bo już wtedy był czynnym aktywistą.

SW: Jakoś koło 2010 r. zacząłem obserwować Miłość Nie Wyklucza na Facebooku, podobnie jak Wojtka Szota, który na swoim blogu „Abiekt” bardzo ostro i bezkompromisowo pisał o tym, co się dzieje w środowisku aktywistycznym. Czy słusznie – to inna sprawa. Na pewno interesująco. Miłość Nie Wyklucza zorganizowała wtedy otwarte spotkanie w kawiarni Leniviec w Śródmieściu. Przyszło ze 20 osób. Wiele z nich włączyło się później w aktywizm, a wręcz zostało ważnymi działaczami – chociażby Hubert Sobecki czy Oktawiusz Chrzanowski, którzy też się wtedy w Lenivcu pojawili.

Bart dołączył później?

SW: Trzy lata później. Akurat debatowaliśmy o tym, żeby się wreszcie sformalizować.

Od razu wpadliście sobie w oko?

BS: Jak pierwszy raz przyszedłem, to Sławek udawał, że mnie nie widzi. Nienawidzę takich sytuacji, od razu pomyślałem: dobra, dobra, możesz sobie udawać, ale będziesz mój. Poprzeczka była jednak zawieszona wysoko, więc trzeba było zacząć taniec godowy.

Na czym polega taniec godowy Barta Staszewskiego?!

BS: Zaczęło się od puszczania oka na imprezach… Ale ciągle miałem wrażenie, że Sławek mnie nie zauważa. Dopiero potem dowiedziałem się, że ten typ tak ma, on po prostu nie pokazuje za bardzo emocji. Natomiast wtedy totalnie czułem się ignorowany, co strasznie mnie irytowało. Strasznie.

Sławku, tak szczerze: ignorowałeś Barta?

SW: Nie szukałem wtedy związku. Byłem sam i było mi z tym dobrze.

BS: Jak tylko próbowałem go przyciągnąć wzrokiem, od razu patrzył w drugą stronę! W pewnym momencie, pamiętasz, podszedłem do ciebie, niby o coś tam zapytałem… i zacząłem wprost podrywać. Wtedy już Sławek musiał ulec moim zalotom, nie było wyboru. Nie żeby z początku pisał się na jakąś długoterminową relację, ale ja już się przyssałem jak huba do drzewa.

SW: Zaraz potem wyjechałem do Birmy. Jakoś dwa-trzy miesiące po moim powrocie Bartek musiał opuścić mieszkanie, które wynajmował na Pradze… No i stanęło na tym, że wprowadza się do mnie.

Nie za szybko?

BS: Ja z natury jestem stateczny, naprawdę. Byłem przeciwnikiem tak szybkiego „formalizowania” związku, zawsze wydawało mi się, że po DŁUGIM czasie BYĆ MOŻE dałoby się razem zamieszkać, no bo przecież to duże ryzyko… A u nas to było: pyk, wprowadzam się! No bo ile myśmy się widywali?

SW: Z pół roku w sumie. A jako związek – nawet mniej.

BS: Sławek lepiej zna daty i godziny, ja zawsze mylę chronologię, bo mi się wszystko w życiu dłuży. Zapomniałem nawet o jego czterdziestych urodzinach. (śmiech) Niby nie obchodzi, ale był foch.

SW: Kiedy ja naprawdę nie przywiązuję do nich wagi.

BS: Ja przywiązywałem, ale już się z tobą trochę oduczyłem.

To jak spędzacie takie urodziny-nieurodziny?

BS: Wstajemy z łóżka, co nam długo zajmuje, po czym… w sumie nic się nie dzieje.

SW: To dzień jak każdy inny.

BS: Znacznie bardziej jestem przywiązany do Świąt Bożego Narodzenia. Potrzebuję choinki, gestów, ozdób, tradycji…

SW: …prezentów, prawda?

BS: Też. Najgorsze, że ty się buntujesz, kiedy ktoś ci próbuje zrobić niespodziankę. Jakby ci ją zrobić – pewnie byś się oburzył i wyszedł.

SW: Bo nie lubię się bawić na zawołanie, nie przepadam za przymusem. Dlaczego niby „muszę” się bawić w jakiś konkretny dzień?

Nawet podczas parady?

SW: Parady są dla nas raczej formą aktywistycznego obowiązku niż samą zabawą; albo robimy live’y czy zdjęcia – choćby w Warszawie – albo sami je organizujemy – jak Marsze Równości w Lublinie. Nawet jak byliśmy na pierwszym Marszu Równości w Kaliszu, teoretycznie „dla siebie”, to też oprowadzaliśmy zagranicznego dziennikarza.

BS: Czujemy wielką potrzebę, żeby pójść z Marszem, ale traktujemy to w kategoriach powinności. To dla nas obowiązek, nie fun. Oczywiście są ludzie, którzy uwielbiają chodzić na Marsze, machać tęczową flagą, tańczyć, spocić się pod sceną… ale to nie nasz klimat. My z natury jesteśmy introwertykami, czego nie widać, bo takie sobie wybraliśmy życia, że musimy być na pierwszej linii frontu: spotkać się z dziennikarzem, załatwić coś z politykiem albo wystąpić razem z organizacjami pozarządowymi.

SW: No, „musi” to robić Bartek. Ja raczej za tym nie przepadam.

BS: Ale też często w tych inicjatywach uczestniczysz, choć w cieniu. Nawet jeśli nie występujesz przed dziennikarzem, to często jesteś przy mnie. Pomagasz mi, choćby w Białymstoku.

SW: Pojechaliśmy tam razem, ale założenie było takie, że Bart tylko dokumentuje wydarzenie, nie uczestniczy w Marszu jako takim. Ja natomiast miałem wziąć udział.

Bałeś się?

SW: Cały czas. Ale o siebie, nie było czasu bać się o Barta. Zresztą już się trochę przyzwyczaiłem: Bartek lubi na przykład Marsze Niepodległości, na których robi zdjęcia, uchylając się przed racami, kamieniami i butelkami.

A ty, Barcie? Kiedy ostatnio rozmawialiśmy prywatnie, pisałeś, że obawiasz się o swoje bezpieczeństwo. W mediach społecznościowych krążyło wtedy twoje zdjęcie z dopiskiem „pedofil”, a komentatorzy prawicowych portali byli wręcz oburzeni, żżaden sąd nie skazał cię za zbrodnie przeciwko narodowi.

BS: Na Marszu Niepodległości czy Marszu Równości w Białymstoku nie ma czasu myśleć o strachu. Adrenalina daje takiego kopa, jakbyś skakał na bungee, tyle że przez parę godzin. Co innego, gdy padam ofiarą kilkumiesięcznej nagonki, tak jak było na jesieni ubiegłego roku, gdy Telewizja Polska emitowała dzień po dniu moją twarz, opisując mnie jako anty-Polaka i sugerując, że finansuje mnie zagranica. Potem poszły viralowe kampanie na Facebooku i Twitterze. Wtedy strach, rzeczywiście, był. Całe szczęście, że musieliśmy wtedy zakładać maseczki, bo bez bałbym się wyjść na ulicę.

SW: W Białymstoku baliśmy się wszyscy. Sam zapobiegawczo pozdejmowałem tęczowe przypinki i nie wziąłem fl agi. Dlatego jak spotkałem Julię Maciochę (organizatorkę warszawskiej Parady Równości – przyp. red.), która szła ulicą w tiulowym kostiumie, pomyślałem: „Ja pierdolę, zaraz się na nią rzucą”. Policji było bardzo mało. Cały czas leciały w nas petardy i kamienie, zapłakana Renata Kim (dziennikarka „Newsweeka” – przyp. red.) robiła relację, starając się przekrzyczeć kilkuset kiboli. Gdyby na nas ruszyli – to tych trzech mundurowych na krzyż nawet by nie zdążyło wyciągnąć pistoletu czy pałki. Obawiałem się, że będą ofiary śmiertelne, że nas zatłuką. Fakt, że skończyło się „jedynie” na złamaniach i pobiciach, to jest cud.

Na aftera, rozumiem, nie dotarliście?

BS: Tam chyba nawet nie było żadnego aftera, a poza tym my naprawdę jesteśmy introwertykami. Napędzają nas adrenalina, siła, wkurw, chęć zmiany społecznej, ale „zabawowi” nigdy nie byliśmy.

SW: Jak byłem młodszy, w czasach studenckich, to się po klubach chodziło, ale chyba trochę z tego wyrosłem. Czasem po Paradzie złapiemy znajomych z innych miast, pójdziemy coś wspólnie zjeść – ale to tyle.

BS: Nasz sposób bycia, fakt, że ciągle jesteśmy na barykadach, sprawia, że jesteśmy dosyć samotni. Trudno znaleźć z kimś spoza aktywizmu wspólny temat do rozmowy. Mam wręcz wrażenie, że czasem zanudzamy naszych znajomych rozmowami o aktywizmie. Tymczasem my tymi tematami żyjemy. Często nie mamy nawet wakacji, bo – dajmy na to – moje sprawy sądowe sprawiają, że nie mogę się ruszyć z Polski.

Strofujesz Dudę, debatujesz z Bodnarem, spotykasz się z Obamą, trafiasz na listę liderów „Timesa” – przecież to są towarzysko superciekawe tematy!

SW: Dla nas – tak. Ale większość osób nie żyje polityką. Nawet przedstawiciele naszej społeczności nie chcą non stop gadać o „strefach wolnych od LGBT+” i Czarnku. Oni chcą wieczorem iść do klubu, potańczyć, poszaleć.

BS: A nie gadać o Dudzie. Duda jaki jest – każdy widzi, przy piwie to niezbyt atrakcyjny temat. Dlatego dużo czasu spędzamy w domu, który bardzo sobie cenimy. Najbardziej obawiałem się zresztą, że policja wymyśli sobie – w związku ze „strefami” – żeby nam ten dom przeszukać. Przykład Eli Podleśnej dał nam wszystkim do zrozumienia, że aktywiści nie mogą czuć się bezpiecznie. Mundurowi mogą do nas zapukać o szóstej nad ranem i pod byle pretekstem wywrócić mieszkanie do góry nogami. Nie zniósłbym tego. Dom to nasz bezpieczny azyl. Tu planujemy, knujemy, działamy, wymyślamy.

I się relaksujecie?

SW: Tak, oglądamy seriale, bo dla Bartka nieobejrzenie wieczorem serialu to jest najgorsza obraza. Jeśli z jakichś względów uznam, że jest już za późno, bo rano muszę wstać do pracy, jest na mnie autentycznie zły.

BS: Wściekły! To jest nasz rytuał, codziennie oglądamy na Netfliksie czy HBO minimum jeden odcinek. Uwielbiam kryminały, science fiction, horrory, no i wszelkiej maści filmy dokumentalne. Te ostatnie bywają pożywką dla mojej pracy, często mnie inspirują albo stają się pretekstem do dyskusji ze Sławkiem.

SW: Tymczasem ja cierpię, bo Bart nie chce oglądać poważnych filmów: klasyki czy kina festiwalowego. Trudno jest go namówić, bo zazwyczaj wieczorem jest zmęczony i chce się odmóżdżyć.

To co ostatnio oglądaliście?

SW: Męczymy „Lupina”, ale jest straszny; Bart oglądał „Katlę”. Beze mnie, bo się pokłóciliśmy.

BS: My tak często mamy. (śmiech) Sławek idzie do drugiego pokoju, a ja kontynuuję oglądanie. Bardzo lubię dokumenty kryminalne. Próbowaliśmy skończyć „Synów Sama”, ale serial okazał się przegadany. Zaciekawił mnie natomiast „The Staircase”, który otwiera oczy na problemy ludzi niesłusznie oskarżonych, przyznających się do winy w wyniku nacisków. Chciałbym, żeby w Polsce też takie dokumenty powstawały i żeby oddziaływały na społeczeństwo. Wyjaśniały, dlaczego areszty wydobywcze są złe i dlaczego nie mogą pełnić funkcji środka zastępczego. Jak słyszę, że ktoś siedzi w takim areszcie od dwóch lat, a proces się jeszcze nie rozpoczął, to – niezależnie od ciężaru oskarżeń – taka sytuacja budzi we mnie gniew.

Sam masz z „niesłusznymi oskarżeniami” do czynienia na co dzień. Ostatnio uniewinniły cię sądy rejonowe w Tarnowie, Nowym Sączu i Mielcu, natomiast – jak przyznałeś w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” – dochodzeń związanych z twoim happeningiem toczy się w całej Polsce przynajmniej 20. A do tego przecież dochodzą debaty, akcje i działalność artystyczna. Macie ze Sławkiem związek na odległość?

BS: Nie, zresztą przez epidemię spędziliśmy razem bardzo, bardzo, bardzo dużo czasu. Aż ZA dużo czasu.

SW: Co zrobić, pracuję z domu.

BS: Mamy 38-metrową kawalerkę, a obaj potrzebujemy czasu dla siebie, nierzadko: chwili samotności. W dodatku zaczyna nam brakować przestrzeni życiowej, bo obaj jesteśmy zbieraczami. Ja mam po całym mieszkaniu pochowane mnóstwo sprzętu filmowego, Sławek – masę książek.

SW: Bart często wyjeżdża na dzień lub dwa. W weekendy często zabieram się z nim, a w tygodniu zdarza mi się brać wolne. Pewnie sytuacja trochę się zmieni, gdy pod sąd trafi ą sprawy cywilne, bo te wykroczeniowe to są najczęściej „jednodniówki”, ot: rozprawa i po robocie.

BS: Czasem dłużej, bo niektóre procesy są bardzo obciążające psychicznie. Ostatnio byłem w Lublinie przez trzy dni, bo po wszystkim musiałem odtajać. Najbardziej przeżywałem proces z radnym Pituchą, bo musieliśmy się tłumaczyć w sądzie, że nie jesteśmy pedofilami i degeneratami. Prawicowcy zawsze próbują skleić pedofilię z osobami LGBT. Obrzydliwe.

Z czasem robi się łatwiej?

BS: Trochę. Na pewno lepiej orientujemy się w prawie. Sławek zajmuje się prawem zawodowo, ale wielu rzeczy uczyliśmy się w praniu. Wiem już, z czym to się je; jak wyglądają procesy, czym jest wykroczenie, a czym przestępstwo, odróżniam prywatne oskarżenie od pozwu cywilnego, znam procedury. Właśnie wiedza sprawia, że w konfrontacji z sądem człowiek jest mniej przerażony.

SW: Ogromnie dużo daje nam wsparcie z zewnątrz. Mamy dostęp do najlepszych prawników, czy to darmowych, czy takich, których jesteśmy w stanie opłacić dzięki naszej społeczności. Jesteśmy więc w znacznie lepszej pozycji niż ktoś, kto musi się zmierzyć z całą tą machiną samotnie, nie mając kontaktów czy dostępu do mediów.

BS: Nie dałbym rady opłacić obrony z pieniędzy zarobionych na działalności filmowej i z własnych oszczędności. Dlatego jestem bardzo wdzięczny, że nasza społeczność uważa to, co robię, za istotne i dorzuca się do spraw sądowych. Dzięki temu czujemy, że nie jesteśmy sami. Ponieważ mamy już kontakty do mediów i potrafi my się przebić, teraz staramy się otwierać tę przestrzeń dla innych, zrobić miejsce dla kolejnych aktywistów i aktywistek, w tym przede wszystkim – kobiet. Właśnie dlatego moją nagrodę od Fundacji POLCUL przeznaczyłem na działalność Alicji Sienkiewicz, która stara się działać w Lublinie i robi tam świetną robotę. To kolejna rzecz, której się nauczyliśmy: aktywizm kosztuje.

Jasne, zdobyliście ogólnopolską rozpoznawalność, ale to trochę miecz obosieczny. Takie wPolityce.pl tytułuje Barta „znanym prowokatorem”, który „znów postanowił napluć na Polskę. Całkiem niedawno jego zdjęcie stało się częścią instalacji artystycznej „Jak zabijam Jezusa” w Kościele św. Apostołów Piotra i Pawła. Wcale mnie nie dziwi, że – jak przyznałeś w poprzednim wywiadzie dla „Repliki” – obawiacie się ze Sławkiem chodzenia za rękę.

BS: Mamy w sobie wewnętrzną obawę, której nie potrafi my się wyzbyć. Od kiedy pamiętam, żyję w strachu, boję się na przykład – głupia sprawa – założyć tęczowe ubrania. Trudno się na to zdecydować, gdy skrzynkę na Messengerze zapychają groźby, a media donoszą, że ktoś dostał nożem w plecy tylko za to, że szedł za rękę ze swoim chłopakiem. To straszne, że – jako społeczność – boimy się eksponować naszą zwykłość, normalność, miłość, godność. Przecież wiemy, że absolutnie nie mamy się czego wstydzić! Ale i tak drżymy o własne bezpieczeństwo.

SW: Ja jestem z trochę innego pokolenia, pewne blokady są we mnie głęboko zakorzenione. Spora część starszych gejów i lesbijek wychowywała się i żyła w innej atmosferze. Od zawsze wiedzieliśmy, że – dajmy na to – śluby nie są dla nas. Smutno mi natomiast patrzeć, jak to starsze pokolenie czasem występuje dziś przeciw równości małżeńskiej.

Jest na to nazwa. Zinternalizowana homofobia.

SW: Osoby hetero są od maleńkości socjalizowane do ślubu, właściwie wszyscy tego od nich oczekują. Poddają się tej presji, a nawet jeśli jej nie ulegają – ślub jest dla nich czymś zupełnie zwyczajnym. Dla naszej społeczności – nie. Jestem starszy od Barta o 10 lat, byłem wychowywany w innych czasach. Naszemu pokoleniu trudniej się przestawić, nie mieliśmy Netfliksa, wsparcia celebrytów czy choćby części polityków.

Przypuśćmy, że za dwa lata w Sejmie będziemy mieć zupełnie inną konstelację partyjną, która opowie się za równością małżeńską. Zdecydujecie się na ślub?

BS: Chciałbym. Nie wiem, co myśli na ten temat Sławek.

SW: Pewnie tak. Ale raczej z przyczyn formalnych.

BS: Ja mniej myślę o romantycznej części tego przedsięwzięcia. Po prostu chciałbym zrobić huczną imprezę.

SW: To nie dla mnie.

BS: Bo ty w ogóle nie lubisz hucznych imprez!

SW: To swoją drogą. Natomiast myślę, że dotknęliśmy tutaj szerszego problemu, który dotyczy również osób starszych, kobiet czy np. osób czarnoskórych w Stanach. Oni często osiągają gorsze wyniki, bo nie wierzą w siebie. Nie pchają się do mediów i do polityki, nie aplikują na uniwersytety i nie walczą o swoje prawa, bo większość mówi im: to nie jest dla was. Jesteśmy strukturalnie spychani na margines. Dlatego przed nami jeszcze sporo do zrobienia, a widoczność osób LGBT jest tu kluczowa. Potrzebujemy więcej publicznych osób LGBT, więcej zawodowych aktywistek i aktywistów, którzy będą naszym głosem w debacie publicznej. Jest z tym coraz lepiej, ale tych kilka osób to wciąż za mało. Trzeba nam więcej odważnych ludzi, którzy, gdy usłyszą słowo „pedał”, odpowiedzą: „Tak, jestem pedałem. Dlaczego masz z tym problem?”. Ludziom się wydaje, że aktywizm to okładki i uściski dłoni, a tymczasem to jest naprawdę ciężka, wyczerpująca praca, w której dzielisz się swoim życiem, swoimi doświadczeniami. I to jest duży koszt, więc niewiele osób ma na to ochotę. Ale innej drogi nie ma. To właśnie aktywiści reprezentują naszą społeczność przed politykami, dziennikarzami czy liderami opinii. Bez nich nasz głos po prostu nie będzie słyszalny. Kiedyś Mariusz Kurc powiedział na jakiejś debacie, w której pojawił się wątek „celebrytów LGBT”, że w Polsce nadal zbyt wiele osób LGBT ma większe parcie na szafę niż na szkło. A bez tego parcia na szkło, bez zabiegania o uwagę opinii publicznej, bez rozpychania się w tym heteromatriksie nikt nas słuchać nie będzie. Teraz robi to nie tylko Bart, ale też Magda Dropek, Maja Heban czy coraz więcej tęczowych rodzin, które pokazują swoje życie w social mediach. I to jest super. Im tego więcej, tym lepiej!  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Karabiny z tęczą

Z IGOREM ISAJEWEM, dziennikarzem, autorem bloga „Ukrainiec w Polsce”, rozmawia Mateusz Witczak

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Po co ten wywiad? Nie jestem żadnym celebrytą.

Możesz zaprezentować perspektywę Ukraińców i Ukrainek, którzy należą do naszej społeczności.

A nie lepszy byłby Slava Melnyk (Ukrainiec, dyrektor Kampanii Przeciw Homofobii od lat mieszkający w Polsce – przyp. red.)? Naprawdę, bardzo się zdziwiłem propozycją tej rozmowy. Chodzi o to, że wypłynąłem w internecie?

Twoje posty docierają do dziesiątek tysięcy ludzi. Nasza polska perspektywa jest ułomna, obserwujemy wojnę z trzeciej ręki. Ty masz w Ukrainie przyjaciół i rodzinę, znasz język i historię polityczną regionu.

Amerykańskie i francuskie media ciągle proszą mnie o rozmowę czy pomoc w tłumaczeniu – chcą jechać do Przemyśla, by nagrać tam tysięczny wywiad z płaczącą matką. Stanowczo im odmawiam, mam na głowie mnóstwo innych spraw; osoby znające ukraiński oraz angielski są teraz na wagę złota. Transmitujcie sobie naszą wojnę na żywo, tak samo, jak transmitowaliście białoruską rewolucję. Obie stały się dla wielu serialami.

To nie sitcomy. To dramaty.

Gdyby to były „dramaty”, to Zachód zareagowałby na to, co się dzieje w Kijowie, w sposób bardziej stanowczy. Łukaszenka nie łamałby swoich obywateli, a moja ojczyzna nie byłaby dziś atakowana z Białorusi. Ale problem leży głębiej. Gdy w połowie XIX w. w Ukrainie rozwijał się przemysł, zwłaszcza w Donbasie, najczęściej były to inwestycje belgijskie, holenderskie i angielskie. Wiesz, jak nas wtedy nazywali Belgowie?

Jak?

„Białe Kongo”.

Jest sens przykładać XIX-wieczną mentalność do czasów dzisiejszych? TVP uwielbia wypominać Belgom „ludzkie zoo” za Leopolda II, tymczasem minęło ponad sto lat.

Ale „informacyjne” Białe Kongo trwa do dzisiaj, czego dowodem jest właśnie Białoruś. Ci ludzie odegrali swoją rolę w „Faktach” i „Wiadomościach”, serial się skończył – nie happy endem, ale przecież nie każdy serial musi się nim skończyć… i nic. W Mińsku nie ma teraz człowieka, którego bliski nie przeszedłby przez katownię KGB. To się działo na naszych oczach, oglądaliśmy to na żywo w telewizji, na portalach i w mediach społecznościowych.

Media dokumentują zbrodnie reżimu Łukaszenki, dokumentują zbrodnie Putina. Budujemy w społeczeństwie świadomość.

I co to daje? Rok temu z Bliskiego Wschodu przyszli do nas uchodźcy.

Bomby wybuchają tak samo w Kijowie, jak wybuchały w Aleppo, a krew ukraińska nie różni się od syryjskiej… Władza, pogranicznicy i żołnierze okazali się wówczas rasistami.

Oni podeptali fundamenty, na których powstawała Unia Europejska. Mówisz, że „budujecie świadomość”… ale jaką „świadomość”? Na czym? Czego? Im dłużej o tym myślę, tym bardziej łapię się za głowę, wiedząc, co stało się z Syrią, od której uchodźców oddzieliliśmy się nie jedną barierką, jaką budujemy teraz na granicy. My jesteśmy odcięci od tego świata wieloma mentalnymi ścianami.

Rządzący uniemożliwili mediom pracę na granicy polsko-białoruskiej, byśmy nie mogli jeździć i nagrywać – niech już będzie – tych „płaczących matek”. Dziennikarze nie mogli uwrażliwiać na krzywdę.

Nie mogli zrobić Netflixa.

Raczej budować solidarności, którą teraz budują z Ukrainkami i Ukraińcami.

W pierwszym dniu wojny Adam Michnik pisał na łamach „Gazety Wyborczej”, że Ukraińcy są „zapewne najbardziej nieszczęśliwym narodem Europy”. Ja dodam: ten jeden raz mieliśmy szczęście, bo zwrócono na nas uwagę. Wywalczyliśmy sobie medialny przyczółek, mamy większą legitymację do uwagi Polek i Polaków niż „zwykły” serial. Dlatego to my, Ukraińcy, mamy psi obowiązek, by mówić o cierpiących Syryjczykach czy Białorusinach.

W Unii karygodnie zapomnieliśmy nie tylko o uchodźcach, ale i o praworządności czy prawach osób LGBT+. Udowadniamy, że czas – jak u Márqueza – może utkwić w jednym mieszkaniu, pokoju, człowieku.

A „plemiona skazane na sto lat samotności nie mają drugiej szansy na ziemi”?

Magiczny realizm nie działa w ten sposób – tu raczej parafrazuję Tołstoja – że każde państwo jest nieszczęśliwe na swój sposób. Zachód bardzo długo odwracał wzrok od uchodźców, przecież barierki budowano za nasze pieniądze na całym świecie. Jeszcze niedawno posłowie opozycji klaskali Straży Granicznej w uznaniu „obrony granic”. Pojawiały się pojedyncze osoby, które, wbrew tej „ponadnarodowej zgodzie”, jeździły na tereny przygraniczne, by pomagać. Trzeba by im chyba pomnik postawić. Mówię to już jako syn uchodźczyni.

Ukraina nie miała szansy w latach 1917– –1920, ale minęło ponad stulecie. Oczywiście teraz generuje ona w mediach wiele szumu, „pyłu”. Tyle że on w niedługim czasie, być może już wtedy, gdy ukaże się ten wywiad, zacznie osiadać. Jestem niesamowicie wdzięczny zrywowi Polek i Polaków, dziękuję za niego. Muszę jednak postawić przecinek: przed ukraińskim 2022 były też białoruski 2021, wojna domowa w Syrii i tragedia w Afganistanie.

Putin usprawiedliwiał inwazję nie tylko „groźbą” poszerzania wpływów NATO czy rzekomym „ludobójstwem” w Donbasie. Wojna ma wymiar aksjologiczny: w swoim orędziu do Rosjan prezydent wprost wyrażał obawę, że Zachód dąży do zniszczenia tradycyjnych, rosyjskich wartości, próbując – między innymi – forsować tolerancję dla osób nieheteronormatywnych. Chwilę wcześniej USA ostrzegło ONZ, że aktywiści LGBT+ znaleźli się na celowniku rosyjskiej armii.

Na liście śmierci.

Stanowimy dla Kremla zagrożenie, które trzeba wyeliminować?

Odpowiem okrężnie. Swego czasu pracowałem w Rosji i miałem do czynienia z tamtejszymi ludźmi. Moskwa była wtedy – mówię o czasie po protestach na placu Błotnym, z których też, jako Zachód, nie wyciągnęliśmy wniosków – piękna. To było burżuazyjne miasto, jednocześnie bardzo europejskie i bardzo postsowieckie. Funkcjonowały w nim „kwartirniki” – spotkania w prywatnych mieszkaniach, podczas których doświadczyłem eksplozji progresywnej myśli. Przypominały one zebrania dysydentów z okresu sowieckiego; dyskusje o tematyce LGBT+ były na nich nawet dalej posunięte niż w Warszawie.

W „Drodze do niewolności” Timothy Snyder twierdzi, że właśnie po protestach na placu Błotnym i sfałszowanych wyborach w rosyjskiej propagandzie pojawiła się figura zachodniego homoseksualisty, który chce zadać gwałt rosyjskiej dziewicy.

Już wtedy wiedzieliśmy, że Putin jest ogromnie antyukraiński, dla niego wszystkie narody ZSRR to są „nie-do-państwa” i „nie- -do-społeczeństwa”, które coś tam sobie wygryzły dzięki nacjonalistom i faszystom. Ale straszenie LGBT+ traktowano wówczas jako chruszczowowskie „walenie butem w mównicę”. Wydawało się, że to wyreżyserowane działanie. Jak wiesz, Kreml potrafi robić teatr, także w polityce.

Społeczność LGBT+ nadawała się w tej sztuce na szwarccharakter?

Dla społeczeństwa zakompleksionego, maczystowskiego, odartego z godności i bogactwa, pozbawionego jakichkolwiek demokratycznych mechanizmów rządzenia – nadawała się świetnie. Przed 24 lutego wydawało się jednak, że to teatr, w który mają się wsłuchać Macron czy Scholz. Putin przypominał natarczywego byłego, który zaczyna pisać do ciebie po nocach i dzwonić pod byle pretekstem… Ale nie chcę za dużo o nim gadać. Funkcjonuje u nas gatunek analityki politycznej: „co siedzi w głowie Putina?” – w Polsce zastąpił on rzeczową analitykę Rosji niemal całkowicie. Tymczasem jest to gatunek wulgarny i trywialny; lepiej zająć się chociażby analizą rosyjskich elit, której właściwie nie mamy.

Albo analizą sytuacji osób LGBT+ w Moskwie.

Był w Moskwie czas, że artyści czy dziennikarze byli otwartymi osobami LGBT. W opozycyjnych mediach odbywała się istna „parada coming outów” – do dziś pamiętam słynne rosyjskie pismo „Afisza”, które w 2013 r. opublikowało 27 historii rosyjskich osób LGBT+. Byli wśród nich moi przyjaciele, dziennikarze, był urzędnik z moskiewskiego ratusza, ale też ślusarz żyjący z HIV. Wszyscy pod własnym imieniem i nazwiskiem.

W większych miastach zawsze znajdziesz „wysepki”: w krajach Azji są miejsca dla „białych”, a na obrzeżach funkcjonują slumsy, do których nikt z ich świata nie wchodzi. W Manili czy Bangkoku granice takich „wysepek” wyznacza architektura. W Rosji – relacje. Istniał tam ponadgeograficzny świat, dość zamknięty, przyjazny osobom LGBT+… Ale Petersburga, gdzie mam ciocię, i Moskwy, którą kochałem, już nie ma. Teraz, w czasie wojny, emigrują z nich ostatni moi znajomi, którzy wciąż żywili złudzenia. Wylatują gdzie się da: do Gruzji, Armenii, Dubaju lub do Europy.

A jak odnaleźliby się we Lwowie – mieście wielkości Krakowa – gdzie przed wojną nie było ani jednego lokalu LGBT?

Tam jest też społeczność, ale bardzo zamknięta. Na Zachód od Kijowa i Odessy faktycznie nie ma takich miejsc… przynajmniej oficjalnie. Zauważ, że Parady Równości przeszły przez Odessę, Kijów, Charków, a nawet mniejsze miasta, jak moje rodzinne Zaporoże. Natomiast ominęły wszystkie regiony na zachód od autostrady Kijów–Odessa.

Wschód Ukrainy był zawsze rosyjskojęzyczny i prorosyjski. Petro Poroszenko uzyskał we wschodnich okręgach wyraźnie słabszy wynik, a Wiktor Janukowycz zawdzięcza im wręcz prezydenturę.

Polacy i Rosjanie widzą Ukrainę swoimi oczyma, skupiając się na kwestiach mniej istotnych, a nie dostrzegając tych fundamentalnych. Przykładowo wydaje im się, że na wschodzie wszyscy mówią po rosyjsku, a na zachodzie po ukraińsku. Otóż gówno prawda! Weźmy obwód ługański, gdzie na północy, pod samą granicą z Rosją, są ukraińskojęzyczne wioski i miasteczka – a przecież Ługańsk od Lwowa dzieli 1300 km, bliżej stamtąd do Kazachstanu. Godzinę kolejką podmiejską od zrusyfikowanego Charkowa znajdziesz wioski i miasteczka, w których mówi się tylko po ukraińsku. Wschód jest bardziej otwarty na osoby LGBT+, ale tu wcale nie chodzi o język. To na wschodzie są największe, ponad milionowe miasta i najlepsze uniwersytety, które przyciągają młodzież z całego kraju. Kultura miejska sprzyja otwartości na innego. Zresztą postsowiecka kultura obojętności – też.

Kiedy ty się wyoutowałeś? Jeszcze w Zaporożu? Czy może dopiero na studiach w dużym mieście?

Publicznie – dopiero w tym wydaniu „Repliki”… ale to był proces. Każda osoba LGBT+ musi się outować wiele razy, zwłaszcza jeżeli często zmienia środowisko. W ostatnich klasach szkoły część ludzi o mnie wiedziała i akceptowała. Z klasy matematyczno-fizycznej, w której byli sami chłopcy, trafiłem na filologię ukraińską i polską na Uniwersytecie w Zaporożu, gdzie studiowałem z samymi dziewczynami. Potrzeby outowania się nie miałem. (śmiech) Studia kontynuowałem w Polsce na Uniwersytecie Warszawskim, na kierunku „Studia wschodnie”. Tutaj poszło bardzo szybko. Dziesięć lat temu dowiedziała się matka.

Jak zareagowała?

Trochę tak, jak ja na wojnę teraz.

To znaczy?!

Byliśmy wtedy w Wenecji. Usiedliśmy w kawiarni nad kanałem, postanowiłem z nią o tym porozmawiać. W odpowiedzi burknęła coś, po czym natychmiast zamknęła się w sobie na resztę podróży. Po tygodniu po prostu się rozpłakała, wpadła w histerię. Powiedziała mi, że chce, żebym był szczęśliwy. Odparłem: „Ale mamo, przecież jestem!”.

Potem dowiedziałem się, że już wcześniej coś podejrzewała. Ja też miałem gdzieś tam, z tyłu głowy, że Putin może zaatakować. Gdy najechał na Ukrainę, to, jak mama, nie chciałem w to uwierzyć; też się w sobie zamknąłem. Pomogli mi ludzie. Bardzo dużo rozmawiam teraz z dziennikarzami i uchodźcami, muszę się trzymać w kupie. Współpracuję też z zespołem, którego częścią są Ukrainki – czuję, że powinienem być dla nich opoką, przyjąć na siebie ich gniew, pocieszać. Zaangażowałem się też w pracę Lambdy Warszawa, która organizuje grupy terapeutyczne dla ukraińskich osób LGBT+.

Nim zostałeś aktywistą – zaczynałeś jako dziennikarz.

Po skończeniu UW poszedłem do Polskiego Radia: prowadziłem audycje na żywo, pracowałem w Informacyjnej Agencji Radiowej. W 2016 r. dotknęła mnie „dobra zmiana” i dobrze, bo nie chciałbym gryźć się w język i gotować w reżimowym kotle. Od tego czasu jestem freelancerem, współpracuję z mediami polskimi i ukraińskimi. Gdy PiS zaczął dybać na wolność prasy, zaangażowałem się też w ruch Obywatele RP.

A jak się rodził „Ukrainiec w Polsce”?

Po wyrzuceniu z Polskiego Radia zrozumiałem, że polska debata publiczna utrudnia nam, przedstawicielom mniejszości, zabieranie głosu. Zwłaszcza my, Ukraińcy mamy pracować, siedzieć cicho, „nie krytykować gospodarza” i szybko wracać do domu.

„Ukrainiec w Polsce” powstał, bo chciałem mówić o Polsce, niekoniecznie nadając z centrum. Dziś nie wiem, czy jestem bardziej dziennikarzem, czy blogerem – moje teksty w social mediach czyta więcej osób niż w mediach tradycyjnych. Efektem ubocznym są ataki hejterów i farm trolli – mam zresztą pewność, że po wywiadzie dla „Repliki” też usłyszę, że przecież „Polska to nie mój kraj”.

Czy nieheteronormatywni Ukraińcy i Ukrainki nie doświadczą u nas dodatkowej dyskryminacji?

W Lambdzie tworzymy rejestr przyjaznych mieszkań (z podobnymi inicjatywami ruszyły Kampania Przeciw Homofobii i Grupa Stonewall – przyp. red.), do jednego z nich przyjechała właśnie moja przyjaciółka, wraz ze swoimi psami i kotami. Ale nie wszyscy będą mogli w ogóle przejechać przez granicę, z której w tej chwili cofane są transpłciowe kobiety (które, jeśli są przed zmianą oznaczenia płci w dokumentach, w świetle prawa są mężczyznami – przyp. red.).

Pamiętajmy, że osoby nieheteronormatywne także walczą w tej wojnie. W Ukrainie funkcjonuje stowarzyszenie Wojskowych LGBT na rzecz równych praw, na którego czele stoi Wiktor Pylypenko, jeden z obrońców Kijowa. Docierają do nas informacje o zaręczynach par wojskowych LGBT+. To bardzo ważne symbole. Podczas protestów na Majdanie w ukraińskiej społeczności dyskutowano, czy wnosić na plac Niepodległości tęczowe flagi. Podjęto decyzję, że nie – by nie prowokować Rosjan.

Teraz na Twitterze furorę robi zdjęcie 20-letniego Borysa, który wpiął w kałasznikowa tęczową przypinkę.

Podczas rewolucji godności przyjęliśmy świadomą strategię, która z perspektywy czasu okazała się zakładnictwem wobec propagandy Kremla. Inaczej było w ubiegłym roku podczas protestów przeciw Łukaszence, których symbolem stało się zdjęcie owiniętych białoruską fl agą całujących się kobiet. W Białorusi tęcza była widoczna, a przecież to najbardziej autorytarny kraj regionu, jedyny, który nie jest członkiem Rady Europy i w którym wciąż funkcjonuje kara śmierci.

Jako społeczność LGBT przespaliśmy Majdan, ale kilka lat później wieloma ukraińskimi miastami przeszły Parady Równości – to w krajach Starego Kontynentu, które funkcjonują poza Europejskim Obszarem Gospodarczym, ewenement. Nie przeczę, na początku byliśmy opluwani przez nacjonalistów. Zdarzali się tchórze, którzy przynosili ze sobą petardy albo wozili, przepraszam, gówno. Zbierali je i pakowali do prezerwatyw, żeby obrzucić uczestników Marszu/Parady. Właśnie wtedy ukraińskie środowisko LGBT+ zaczęło żałować, że na Majdanie nie pojawiały się tęczowe fl agi. Doszliśmy do wniosku, że musimy zdobywać kolejne narracyjne przyczółki. Pieprzyć rosyjską propagandę, guzik mnie obchodzi, co myślą o nas Ławrow z Putinem!

Czy zagrożeniem dla Ukraińców i Ukrainek nie stanie się wkrótce polski nacjonalizm?

W Ukrainie wzrost nacjonalizmu jest zjawiskiem usprawiedliwionym inwazją, która trwa nie od kilku tygodni, ale od 8 lat. To jednak trochę inny nacjonalizm – jarmarczny, dziki, różnokolorowy… nic dziwnego, przecież naród ukraiński nie mówi jednym językiem i ma w sobie różną krew. Natomiast w Polsce niczym nie da się wytłumaczyć wzrostu nacjonalizmu, no, może poza „mentalnymi bombami” założonymi w naszych umysłach przez Stalina i Piłsudskiego z Dmowskim. Nadal funkcjonują w Polsce środowiska, które wykorzystują ogromną tragedię narodu polskiego, budując swoje antyukraińskie narracje na kościach zamordowanych w Wołyniu. Są one, zdawałoby się, marginalne, ale ten margines jest w stanie rzucać na nasze relacje „atomówki”. Przykładem była ustawa o IPN, skierowana przede wszystkim nie przeciwko Żydom, ale Ukraińcom. Natomiast ta fala solidarności, którą teraz widzę, to jest coś niesamowitego, jestem dumny z Polek i Polaków! W tle tej strasznej wojny pisze się nowy rozdział stosunków polsko-ukraińskich i nowy rozdział emancypacji osób LGBT+.

Co masz na myśli?

O ile polskie społeczeństwo jest modernistyczne, o tyle Ukraińcy to społeczeństwo postmoderny. Wy jesteście trochę jak Facebook: piszecie petycje i podpisujecie listy otwarte. Podczas Strajku Kobiet można wrzucić w social media zdjęcie munduru z czerwoną błyskawicą, ale policjant nie pokaże twarzy. Ukraina jest TikTokiem: staramy się odwojować przestrzenie symboliczne, publikując krótkie filmiki w mediach społecznościowych i wpinając w karabiny tęcze czy jednorożce, a Wiktor Pylypenko i inni żołnierze wprost mówią o swojej orientacji. Wyobrażasz sobie, że w Polsce, kraju, który od 18 lat jest w Unii Europejskiej, funkcjonariusz policji albo wojskowy nosi tęczowy emblemat?

Nie, raczej mieczyk Chrobrego.

Niepokoi mnie natomiast, że niektórzy z nas zaczynają gnębić Białorusinów i Rosjan. Mamy potrzebę wykrzyczenia w ich stronę poczucia krzywdy, które w nas narasta… ale musimy tę agresję rozładować. Nie obwiniajmy o nasze traumy Bogu ducha winnych ludzi – oni często wycierpieli od Putina nie mniej niż Ukraińcy. Wielu moich znajomych Rosjan i Białorusinów to opozycjoniści, osoby LGBT+, które jeżdżą dziś na granicę i pomagają uchodźcom.

W 2014 r. Swieta, moja przyjaciółka z Moskwy, samotnie protestowała przeciw wojnie. Za każdym razem była brutalnie traktowana przez policję, ale nie poddawała się, wychodziła na ulicę każdego dnia. Kiedy dziś wzmaga się we mnie taka właśnie irracjonalna nienawiść, zamykam oczy i widzę Swietę: malutką, chudziutką, wznoszącą transparent: „Nie dla wojny z Ukrainą”. Nie możemy stracić człowieczeństwa i godności. Jako osoby LGBT+ skupmy się nie na nienawiści, ale na walce o nasze prawa, bo narracyjnie to o nie toczy się wojna. Putin „broni” rosyjskojęzycznej ludności przed „agresją” Zachodu. Kwestionuje porządek, który Unia Europejska przyjęła nie tylko wobec mniejszości narodowych, ale także wobec mniejszości LGBT+.

Inwazja na Ukrainę wywołała eksplozję porządku światowego. Mam nadzieję, że skorzystamy z tej okazji i wywalczymy to, co się nam po prostu należy, a przy okazji wyrugujemy z naszego społeczeństwa homo- i transfobów. Niech Ordo Iuris i inni fundamentaliści spierdalają w podskokach do Rosji, najlepiej: przez Koreę Północną.  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Koślawe rozmowy o tolerancji

Prezydent ALEKSANDER KWAŚNIEWSKI tłumaczy, jak o osobach LGBT+ (nie) myślało się w PRL-u, czemu SLD nie wykorzystał szansy na wprowadzenie związków partnerskich, co łączy Putina z Kaczyńskim i dlaczego ten ostatni powinien obejrzeć „Królową” na Netfliksie. Rozmowa Mateusza Witczaka

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Panie prezydencie, kiedy po raz pierwszy zetknął się pan ze słowem „gej”?

W latach 90., gdy weszło do obiegu. W moim okresie młodzieńczym tego słowa się nie słyszało. Były inne.

Krzysztof Tomasik wymienia je w „Gejerelu” – „pedryle”, „parowy”, „ciepli bracia”.

Zawstydzające jest o tym mówić, ale kiedy studiowałem, używało się także wulgarnego słowa „pedał”. W obiegu pozostawał także nieco mniej pejoratywny „pederasta”, ale choć nie jestem, w odróżnieniu od Józefa Stalina, Wielkim Językoznawcą, zaryzykuję stwierdzenie, że u nas nie było to określenie bardzo popularne. Natomiast w języku rosyjskim nazwanie kogoś „piedierastą” było ciężką obelgą.

Tymczasem lesbijki nie istniały w polszczyźnie niemal w ogóle. Jakieś ich ślady znajdziemy w publikacjach przyjaciółki papieża Wandy Połtawskiej, która pisała, że widok zakochanych kobiet jest „wstrętny i smutny zarazem”.

„Lesbijka” się pojawiała, choć raczej w kontekstach literackich czy filmowych. Natomiast wspomniany przeze mnie początek lat 90. stanowi istotną cezurę. Coming outy zapoczątkowały w Polsce rewolucję w myśleniu; otworzenie debaty nastąpiło dzięki otworzeniu szaf. Wymagało to pewnej społecznej dojrzałości – nie tylko zresztą w Polsce, podobny proces zachodził w Ameryce, co dobrze obrazuje „Obywatel Milk” z Seanem Pennem. Jednak mimo społecznych uwarunkowań – myślę tutaj choćby o roli Kościoła – w Polsce, porównując ją z krajami Wschodu, akceptacja zachodzi stosunkowo szybko. Na świeczniku jest teraz Ukraina, która ma do przejścia znacznie dłuższą drogę.

W PRL-u homoseksualność była dyskryminowana nie tylko na płaszczyźnie języka. Zdzisława Marchwickiego, słynnego „wampira z Zagłębia”, za zabójstwo 14 kobiet skazano na karę śmierci. Ten sam wyrok usłyszał jego brat, zdeklarowany gej, choć udało się powiązać go raptem z jedną ofiarą (w dodatku na podstawie niepewnych poszlak). Biegli podnosili natomiast, że homoseksualność jest „pochodną sadyzmu”.

Nieheteronormatywność stanowiła problem nie tylko na sali sądowej; pamiętajmy, że środowiska LGBT+ były w PRL-u inwigilowane, a ich orientację próbowano wykorzystywać do celów politycznych. Pamiętam historię jednego z późniejszych (wybitnych!) profesorów prawa, którego chciała zwerbować Służba Bezpieczeństwa. Był to człowiek niezwykle inteligentny, świetnie mówił po angielsku i francusku, obracał się w kręgach inteligencji. Modelowy kandydat na współpracownika. Kiedy funkcjonariusz zaprosił go na rozmowę w kawiarni, ów odparł, że nie może się podjąć współpracy, bo będzie ona dla SB kłopotliwa. „Ale dlaczego miałaby taka być?”. „Bo jestem pederastą” – odparł… I w tym momencie całą argumentację szlag trafił. Ubek był oczywiście wściekły. Zemścił się na niedoszłym współpracowniku, który dostał zakaz pracy z młodzieżą studencką i całą karierę musiał związać z Polską Akademią Nauk. To pierwszy znany mi przykład coming outu w obronie własnej, ale nie każdego było na to stać. Sporo ludzi dawało się zwerbować, co dobrze pokazuje niedawny „Hiacynt” do obejrzenia na Netfliksie.

Wiedział pan w tamtych czasach o zakładaniu osobom LGBT „różowych teczek”?

Nie, choć byłem w rządzie odpowiedzialny za sprawy młodzieży, więc – na zdrowy rozum – powinienem był wiedzieć. To była akcja typowo ubecka. Tłumaczono ją rzekomym zagrożeniem AIDS, ale moim zdaniem to był jedynie pretekst. Próbowano wykorzystać osoby LGBT+ w charakterze informatorów.

Dziś próbuje się z nas robić straszak. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że atak Rosji na Ukrainę ma również wymiar aksjologiczny. Ogłaszając „specjalną operację wojskową”, Putin grzmiał przecież, że permisywny Zachód próbuje zniszczyć rosyjskie wartości.

On o tym mówi od wielu lat, jest w tym zresztą silnie inspirowany – choć w sumie już nawet nie wiadomo, kto kogo inspiruje – przez Cerkiew prawosławną i patriarchę Cyryla. To jeden z elementów ideologii wielkorosyjskiej. Rosja ma być fortecą, która obroni swoich obywateli przed zepsuciem Zachodu, przejawiającym się właśnie w akceptacji dla zachowań nienormatywnych, a więc – w rozumieniu Putina – niemoralnych.

Niekiedy takie osądy mają wymiar doktrynalny. Często są jednak knajackie. Pamiętam konferencję prasową przed olimpiadą w Soczi. Zapytany przez dziennikarzy o prawo zakazujące „propagandy homoseksualnej”, Putin odparł, że przecież Czajkowski był gejem, choć „oczywiście” nie za to Rosjanie go cenią.

Nasz obecny rząd dystansuje się od Putinowskiej Rosji, gdy jednak porównamy polską i rosyjską propagandę – pojawiają się te same figury i to samo instrumentalne wykorzystywanie Innego. Orientacja to w obu narracjach fanaberia, Unia Europejska i USA promują zaś ideologię gender, przed którą trzeba chronić dzieci.

To ani nic nowego, ani specjalnie paradoksalnego. W sensie geopolitycznym różnice między stanowiskiem rządu PiS a Putinem są zasadnicze. Putin pragnie mieć Ukrainę w swojej strefie wpływów, my chcielibyśmy, żeby była ona suwerennym, demokratycznym państwem. Natomiast w warstwie ideologicznej zasadniczych różnic nie ma: i PiS, i Jedna Rosja budują swoje poparcie na rzekomej obronie chrześcijaństwa oraz walce z płynącymi z Zachodu złem i permisywizmem, które uosabiają właśnie osoby LGBT+.

Gdy w 1995 r. obejmował pan urząd prezydenta, powstawało „Rainbow”, jedno z pierwszych w Polsce stowarzyszeń LGBT+, które później wyewoluowało w działającą do dziś Lambdę Warszawa. Co wówczas wiedział o osobach nieheteronormatywnych Aleksander Kwaśniewski?

Miałem to szczęście, że dorastałem w środowiskach – od rodziny poczynając – bardzo liberalnych i tolerancyjnych. Wiedzieliśmy, że niektórzy z naszych znajomych i przyjaciół są innej orientacji. Nie była to prawda wypowiedziana, ale też nie była to tajemnica. Inność mnie nie dziwiła, a tym bardziej nie była powodem do unikania czy dyskryminacji takich osób.

Zawsze myślałem o was pozytywnie, ale gdy obejmowałem urząd – o czym pan wspomniał – ruchy LGBT+ dopiero zaczynały się w Polsce formować. Skłamałbym, mówiąc, że w moim programie politycznym ta kwestia zajmowała istotne miejsce. Nie byłem jeszcze, jako polityk, na tyle dojrzały, by dostrzec problem dyskryminacji w całej jego złożoności, a już tym bardziej nie byli na to przygotowani moi wyborcy.

Zmiana wymaga czasu… choć kiedy porównam stan polskiego ducha w roku 1995 i dzisiaj, raptem 27 lat później (wiem, że dla młodego człowieka to epoka, ale ja już jestem starszy człowiek), to różnica jest kolosalna. Jestem pod wrażeniem, że w 2022 r. hitem może być w Polsce „Królowa” z Andrzejem Sewerynem.

W tej samej Polsce lider partii rządzącej twierdzi – przy rechocie sali – że „badałby” osoby transpłciowe i niebinarne, a uzgodnienie płci nazywa „modą”.

To są wypowiedzi obskuranckie, głupie, zupełnie pozbawione wrażliwości. Kaczyński nie rozumie złożoności spraw, o których mówi, dramatu, jaki dotyka w Polsce osoby nieheteronormatywne. Wspomniana „Królowa” to zresztą dobry przykład; serial pokazuje przecież trudności, na jakie natrafi a bohater grany przez Seweryna, próbując nawiązać relację z córką i wnuczką. Netflix zderzył progresywną Francję, w której o orientacji można mówić bez kłopotu, z prowincjonalną Polską, gdzie wciąż bywa ona problemem. Oczywiście jest to artystyczna metafora, ale ma w sobie ważny przekaz: do tolerancji można dojrzeć. I to stosunkowo szybko. Warunek jest taki, że musimy zacząć ze sobą rozmawiać, choć na początku będą to rozmowy koślawe. Nawet nam, którzy przecież nie chcemy urazić osób LGBT+, często brakuje języka, jednak to właśnie rozmowa zmienia rzeczywistość. W 1995 r. nie byliśmy na nią jeszcze gotowi.

Na ile katalizatorem tej zmiany są rządy PiS? Patrząc choćby na badania Eurobarometru, akceptacja dla związków partnerskich, równości małżeńskiej i adopcji rośnie w Polsce coraz szybciej.

Gdyby PiS nie rządziło – akceptacja i tak by rosła, choć może nie tak szybko. Polityka ma trochę wspólnego z fizyką: każdej akcji towarzyszy reakcja; opresja wywołuje opór. Mądrzy politycy starają się takich nagłych wahań unikać. Bardzo szybko dojrzewamy do zgody na związki partnerskie. Wolniej do małżeństw jednopłciowych, ale to także proces nieodwracalny. Najtrudniej przyjdzie nam wywalczenie prawa do adopcji przez związki jednopłciowe… choć tu problem leży w języku i sposobie argumentacji. W Polsce źle się o tym temacie rozmawia.

Faktycznie, w niedawnym sondażu Ipsos dla OKO.press tylko 35% badanych twierdziło, że pary jednopłciowe powinny mieć to samo prawo do wychowania dziecka co pary różnopłciowe. Ale gdy w drugiej wersji pytanie poprzedziło zdanie: „W Polsce już obecnie są pary jednopłciowe wychowujące wspólnie dziecko”, akceptacja rosła do 48%. Natomiast na tym haśle wyborów nie da się wygrać. A da się je wygrać hasłem związków partnerskich?

Moim zdaniem tak.

To dlaczego PO powierza projekt ustawy Poncyliuszowi i Kowalowi, konserwatystom z przeszłością w PiS? I dlaczego zaraz po ogłoszeniu prac Donald Tusk dystansuje się od obu, twierdząc, że sam nie jest „tęczowym rewolucjonistą”?

Po pierwsze: wyborów nie da się wygrać jedynie hasłem związków partnerskich. Więcej: to nie może być główne hasło. Klęska kampanii Biedronia wynikała z tego, że wielu wyborców kojarzyło jego agendę wyłącznie z tematyką LGBT+. Było to oczywiście niesprawiedliwe uproszczenie, ale, niestety, z etykietami walczy się najtrudniej.

Po drugie: Platforma jest chyba najbardziej eklektyczną partią na polskiej scenie; ma mocną część konserwatywną – pan wspomniał Poncyliusza i Kowala – ale ma też stronę lewicową, reprezentowaną na przykład przez Barbarę Nowacką. Potrafię zrozumieć pomysł, by na front związków partnerskich posłać prawicowców; w jakiś sposób uwiarygodni to projekt wobec części elektoratu. Podam przykład z innej beczki: umowa między Izraelem a Palestyną była możliwa tylko wtedy, kiedy rozmawiali ze sobą Begin i Arafat. Obaj stali przy ścianach, nikt ich nie mógł obejść ani z jednej, ani z drugiej flanki.

Po trzecie: politycy, i to nie tylko w Polsce, żyją od badania opinii do badania opinii. Nie twierdzę, że jest to dobre, sam tego nie lubię i nigdy tak nie działałem, ale ja zajmowałem się polityką w trochę innych czasach. Być może Tusk dostał wyniki, które pokazały, że ukłon w stronę środowisk lewicowych mógłby się okazać dla Platformy zbyt kosztowny, i właśnie stąd próba gry na kilku fortepianach.

Nie należy atakować Prawa i Sprawiedliwości za agresję wobec mniejszości?

To będzie jeden z tematów kampanii, ale przede wszystkim trzeba atakować władzę za inflację, podziały społeczne czy stosunek do Unii Europejskiej. Dla PiS- -u byłoby bardzo wygodne, gdyby opozycję można było uwikłać w sprawy światopoglądowe. Oczywiście hasła o zagrożeniach „tęczową zarazą” to bzdury, ale mogą to być bzdury na tyle skuteczne, że przy urnach zabraknie tych kilku kluczowych procentów. Dlatego zalecałbym wyborczy pragmatyzm. Po zwycięstwie opozycji procesy, o których mówimy, i tak bardzo przyspieszą.

Ale czy doczekają się konkluzji? Gdy niedawno pod obrady trafił obywatelski projekt w sprawie liberalizacji prawa aborcyjnego, zagłosowały przeciwko niemu nie tylko PiS i Konfederacja, ale także PSL. Jaka jest gwarancja, że po wyborach Kosiniak-Kamysz nie będzie hamulcowym zmian?

Będzie – ale jest różnica pomiędzy PSL-em, który chce stać na straży kompromisu aborcyjnego, a PiS-em, który nas cofa. Dziś już nawet Tusk wie, że tamten kompromis jest nie do utrzymania; w następnym parlamencie pojawi się silny nacisk na liberalizację przepisów.

Zmianę poprzedzają w polityce długotrwałe procesy. Rzadko się zdarza sytuacja, kiedy mamy okazję od początku do końca wprowadzić naszą agendę. Nam się to udało choćby z Konstytucją, kiedy to – w wyniku rozdrobnienia prawicy podczas wyborów w 1993 r. – uchwaliliśmy niezłą ustawę zasadniczą, która funkcjonuje już 25 lat. Być może przyjdzie i taki moment historyczny, że uda się wprowadzić równość małżeńską, zwłaszcza że opinia publiczna staje się na nią coraz bardziej otwarta.

Czy na pewno Konstytucja z 1997 r. to realizacja lewicowej agendy? Owszem, pewne jej artykuły (np. art. 1, art. 30 czy art. 31) pośrednio zakazują dyskryminacji, natomiast nigdzie w ustawie zasadniczej nie pojawiają się odniesienia explicite do osób LGBT+.

Przyjmuję tę krytykę… Pamiętajmy jednak, że była to jedyna polska Konstytucja poddana referendum (co wymagało łagodzenia spornych kwestii) i że myśmy ją pisali między 1993 a 1997 r.

Właśnie w 1997 r. udzielił pan wywiadu „branżowemu”, czyli gejowskiemu, czasopismu „Inaczej”.

Tak, ale wtedy nie było zrozumienia – i w Lewicy, i w centrum, o prawicy nawet nie wspominam – dla postulatów środowiska, a wśród nas samych brakowało wrażliwości, żeby zawrzeć je expressis verbis. Przyznaję, że przyjęliśmy wówczas zbyt konserwatywną koncepcję małżeństwa, bo tak wtedy rozumiała ją parlamentarna większość.

Profesor Ewa Łętowska podnosiła podczas Kongresu Kobiet, że art. 18 bynajmniej nie stanowi, że małżeństwo musi być związkiem wyłącznie kobiety i mężczyzny.

Bo konstytucja mądrze napisana to konstytucja z wieloma niedopowiedzeniami; z naszej ustawy zasadniczej nie da się wywieść dyskryminacji. Nie przeczę jednak, praktyka jej stosowania może być inna, bo nawet dobra konstytucja w rękach złych ludzi bywa źle wykorzystywana. Gdyby jednak bazować na jej duchu, mieszczą się w niej wszystkie postulaty środowisk nieheteronormatywnych.

Za pana prezydentury było jednak kilka propozycji ustawowego uregulowania związków jednopłciowych – choćby ustawa o konkubinacie zgłoszona przez Joannę Sosnowską. Dlaczego SLD nie wykorzystało tej szansy?

Nigdy nie byłem członkiem SLD, wysiadłem z partyjnego tramwaju na przystanku „prezydentura”. Natomiast choć Sojusz, a wcześniej SdRP, był środowiskiem nowoczesnym, w wielu kwestiach myślącym zgodnie z wartościami nowoczesnej europejskiej lewicy, stopień konserwatyzmu był w nim bardzo wysoki.

Powiem anegdotycznie: kiedyś spotkałem się z prymasem Glempem, który był wobec lewicy niezwykle krytyczny – ze zrozumiałych zresztą względów. Mówię mu, pół żartem, pół serio: „Księże prymasie, ksiądz tak atakuje lewicę, a proszę zwrócić uwagę, że wśród nas prawie nie ma rozwodów”. Bo rzeczywiście wszyscy, poza nieżyjącym już Jerzym Szmajdzińskim, wiernie trwali przy pierwszych żonach i mężach. Po jakimś czasie rozmawiam z abp. Głodziem, który opowiada: „Panie prezydencie, niesamowita rzecz się wydarzyła podczas konferencji episkopatu”. „Ale co się stało?”. „Prymas Glemp oznajmił biskupom, że chyba trzeba trochę zmienić stosunek do lewicy. Zauważcie, że tam prawie w ogóle nie ma rozwodów”. Okazało się, że mój argument zadziałał.

Nasze myślenie zmieniło dopiero nowe pokolenie. Potrzebowaliśmy takich odważnych ludzi jak Robert Biedroń, którzy zrobili dla Sprawy niezwykle dużo. Przede wszystkim – o czym trochę już rozmawialiśmy – nie bali się mówić o sobie. Mogę się tylko domyślać, jak trudny jest coming out, ale wiem, że ma on ogromne znaczenie. Dzisiaj sojusznictwo to na lewicy temat oczywisty, natomiast za czasów Sosnowskiej ciągle taki nie był. Gdybyśmy wtedy zrobili w SLD wewnętrzną ankietę, nie sądzę, by związki partnerskie uzyskały choćby połowę poparcia.

Kiedy Sosnowska promowała tamten projekt, dostawała listownie groźby karalne, a jej kukłę utopili mieszkańcy jednego z polskich miast. Natomiast w 2005 była przecież realna szansa, by przegłosować ustawę o związkach partnerskich senator Marii Szyszkowskiej. Dlaczego Włodzimierz Cimoszewicz schował projekt do zamrażarki? Zaważyły kiepskie notowania Sojuszu po aferze Rywina? Śmierć papieża?

Zabijcie, nie wiem. Wiem natomiast, że Cimoszewicz był i jest osobą progresywną, nigdy nie miał on problemów ze związkami partnerskimi.

2011 r. to kolejna ważna data, do Sejmu wchodzą wówczas Robert Biedroń i Anna Grodzka. Co ich pojawienie się oznaczało dla polskiego parlamentaryzmu?

Wielką zmianę. A dla niektórych środowisk: wielki szok.

Podczas pierwszego swojego wystąpienia w Sejmie Biedroń użył sformułowania „chwyt poniżej pasa”, co natychmiast spotkało się z rechotem sali i cierpkimi komentarzami posłów. Grodzka, choć ma na koncie masę ciekawych inicjatyw, kojarzona była głownie z prawami osób trans.

Było to wszystko nieuchronne. Ale był to zarazem moment historyczny, dzięki któremu zaczęliśmy rozmawiać o osobach LGBT+. Jestem pewien, że gdyby Grodzka nie pojawiła się w Sejmie, dojrzewalibyśmy do dyskusji o osobach transpłciowych jeszcze przez 10 lat, albo nawet więcej. Tymczasem ona swoją osobowością, ciężką pracą i inteligencją przyspieszyła te procesy o dekadę!

Biedroń zapłacił za swoją aktywność wysoką cenę – moim zdaniem zaważyła ona na jego kampanii prezydenckiej. Ale on, gej walczący o prawa gejów, był nam po prostu niezbędny i potrzebny. O obojgu będzie się pisać w książkach historycznych, tego jestem pewien.

W 2020 r. Lewica złożyła pierwszy w historii projekt zakładający równość małżeńską. Kiedy Polska będzie na nią gotowa?

Daty nie podejmuję się przewidzieć. Powiem tak: później, aniżeli byśmy chcieli, wcześniej, niż myślimy.

A pan popiera równość małżeńską?

Tak.

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Stoję po właściwej stronie

DOROTA WELLMAN jest jedną z najbardziej znanych i lubianych dziennikarek. Od wielu lat odważnie staje też w obronie osób LGBT+ w Polsce. Jak nauczyła się tolerancji i akceptacji? W jaki sposób starała się nauczyć jej swojego syna? Dlaczego ludzie sądzili, że jest zakażona wirusem HIV? Dlaczego uważa, że odrzucenie dziecka LGBT jest jak zbrodnia? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: Krzysztof Wellman

 

Już w trakcie rozmowy telefonicznej, gdy umawialiśmy się na wywiad, zastrzegła pani, że koniecznie chce powiedzieć kilka słów o rodzicach osób LGBT+. Przypominamy często te przerażające statystyki: tylko 25% matek i tylko 12% ojców w pełni akceptuje swoje dzieci należące do naszej społeczności. Pani też jest matką. Wyobraża sobie pani taki brak akceptacji?

Żaden prawdziwy rodzic, kochający swoje dziecko, nie odrzuca go z powodu orientacji seksualnej. Nie potrafi ę tego zrozumieć. W pracy spotykam się z historiami, które uświadomiły mi, jak niektórzy rodzice traktują swoje dzieci LGBT+: wyrzucają je z domu, biją, upokarzają, pozbawiają ludzkiej godności. Własne dziecko! Nie wyobrażam sobie, że ktoś podejmuje decyzję, by 16-latkę czy 17-latka wyrzucić z domu na ulicę. Dobry człowiek psa by na ulicę nie wyrzucił, a co mówić o własnym dziecku? Dobry rodzic stara się w swoim życiu robić wszystko, żeby dziecko było szczęśliwe, a jeśli jest szczęśliwe w związku, także tym jednopłciowym, to powinien być szczęśliwy razem ze swoim dzieckiem. Byłam przy mojej bliskiej przyjaciółce, gdy jej córka zrobiła przed nią coming out. Przeszła wszystkie etapy: było zaskoczenie, chociaż nie wierzę do końca, że pełne, bo rodzice podejrzewają, ale odsuwają tę myśl od siebie. Potem było też przerażenie: „Boże, moje dziecko będzie w niebezpieczeństwie”, ale i „O Boże, nie będę miała wnuków!”. I był też etap żałoby po naszych rodzicielskich marzeniach. Kiedy to wszystko przeszła i stanęła wobec prawdy, że taka jest jej córka, powiedziała: „To jest moje dziecko, nigdy w życiu go nie opuszczę”. Myślę, że tak powinien zachować się każdy rodzic. Robiłam reportaże dotyczące bezdomności – to problem, który strasznie leży mi na sercu. Wśród osób dotkniętych bezdomnością było dużo młodych osób LGBT+, które straciły dach nad głową i wsparcie bliskich. Znalazły się na ulicy bez niczego, w ubraniach, w których wyszły z domu, z jednym plecakiem, bez pieniędzy, skazane na żebractwo. Tylko dlatego, że według rodziców są inne. Co to za rodzic, który codziennie nie myśli, czy jego dziecko żyje? Czy jego dziecka ktoś nie pobił, bo mu się nie spodobały jego ubrania czy zachowania? Jak można w ogóle podjąć taką decyzję? Dla takich rodziców najważniejsza staje się jedna rzecz: co powiedzą inni. Jaki rodzic skazuje dziecko na głód, poniewieranie, niebezpieczeństwo…

Są rodzice, którzy tak jak pani potrafi ą bycie LGBT+ zaakceptować, a są osoby – bo może rzeczywiście trudno powiedzieć o nich „rodzice” – które są gotowe postępować tak, jak pani opisała. Co ma wpływ na takie postawy? Kościół?

Kościół zamiast uczyć tolerancji, miłości do bliźniego swego, znajduje wroga i szerzy nienawiść. Ludzie słuchają i zaczynają tak myśleć. Nigdy nie poznali żadnej osoby LGBT+, ale skoro Kościół tak mówi… A politycy wykorzystują grzejący temat, żeby zdobywać kapitał polityczny.

W ciągu ostatnich 2 lat chyba najbardziej znanym rodzicem osoby LGBT+ w Polsce stał się dziennikarz Piotr Jacoń z TVN24.

O tym, że ma transpłciową córkę, dowiedziałam się wtedy, gdy „wszyscy”. Podziwiam go za tę bezgraniczną miłość, odwagę, by powiedzieć o tym publicznie, a potem przystąpić razem z córką do nierównej walki z homofobią, z transfobią – o jej godność. To jest dla mnie wyraz miłości do swojego dziecka, kiedy stajesz z nim ramię w ramię wobec wrogiego świata. Piotr opisuje kolejne nieprzyjemne sytuacje, które jego córka przeżywa w urzędach, a dodatkowo przypomnę – osoby transpłciowe muszą wytoczyć własnym rodzicom proces w sądzie. Co to za prawo, które stawia ludzi w takich sytuacjach? To nieludzkie. W naszych programach wielokrotnie o tym mówiliśmy, ale to kropla, która drąży skałę. Historia Piotra, jego dziecka, a także jego wywiady z innymi ludźmi trans, ludźmi, dla których ich ciała są więzieniem, poruszyły dużą część Polski. Piotr wykonał wielką pracę dla nas wszystkich i uświadomił nam, jak wiele mamy jeszcze do zrobienia. Partia rządząca znalazła sobie wrogów: osoby LGBT+, w tym osoby transpłciowe. Bądźcie silne i silni i nie poddawajcie się, a głosując, pamiętajmy wszyscy, co kto mówi w tej sprawie i jak narusza prawa człowieka, siejąc nienawiść. To jest gra polityczna, nie dajmy się nigdy w nią wciągnąć, bo jest po prostu obrzydliwa.

W szkole cały czas nie ma i pewnie przez jakiś czas jeszcze nie będzie edukacji seksualnej. Jak pani jako matka i nasza sojuszniczka wychowała w tej sytuacji swojego syna? Jak nauczyła go pani tolerancji, akceptacji, jak nauczyła, że osoby LGBT+ w ogóle też są? Myślę, że z tym mierzy się wielu rodziców.

Jeśli w domu rodzice będą mówili: „A widziałeś naszego sąsiada, jaki to pedał?” albo „A Żydka se postaw! Żydka z grosikiem!”, to już jesteśmy straceni. Jeśli dziecko słyszy nienawistny język, będzie go używać. Dziecko jest jak gąbka i nasiąka tym, co i jak się mówi o drugim człowieku, czy się go szanuje, czy nie. Podstawą jest to, by w naszym domu o wszystkich ludziach mówiło się z ciekawością, z życzliwością, bez napiętnowania. Wychowałam się w domu, w którym była wielokulturowość, i moi rodzice zawsze mówili mi: „Zobacz, jaki ciekawy człowiek! To jest ktoś inny, on ma inne wyznanie, dowiedz się, na czym te różnice polegają”. Zachęcali, żebym zainteresowała się innymi, żebym zobaczyła, jak bardzo ludzie się różnią i że to jest piękne. Może dlatego jestem dziennikarką? Ja z mężem robiłam tak samo. W moim otoczeniu zawsze były nie tylko osoby LGBT+, ale też osoby innych ras czy wyznań i mój syn był do tego przyzwyczajony. Odpowiadaliśmy naszemu synowi na wszystkie pytania od najwcześniejszych lat. W zależności od dorastania, wieku i zainteresowania dziecka trzeba prowadzić te rozmowy. Nie unikać ich i nie robić jednej pod tytułem: „Synku, usiądźmy porozmawiamy na poważnie”. No nie. Jedną taką rozmową niczego nie załatwimy. To jest wiele rozmów. Tylko rodzice nie chcą rozmawiać, unikają trudnych tematów, albo całe życie szykują się na rozmowę „na poważnie”, a gdy do niej dochodzi, dziecko chce spieprzać jak najdalej, bo ono już o tym wszystkim słyszało od znajomych lub dowiedziało się z internetu. Podstawą jest rozmowa.

Tylko żeby rozmawiać z dzieckiem, samemu trzeba wiedzieć. Kiedy pani poznała osoby LGBT+, kto nauczył panią otwartości na nas?

Moja mama w środowisku dziennikarskim miała znajome osoby LGBT+. Mówiła mi wprost: „Ten pan jest gejem”. Oczywiście pytałam, co to znaczy, i dostawałam odpowiedź. Nigdy nie usłyszałam: „Jak będziesz dorosła, to ci powiem”. Moi rodzice uczyli mnie szacunku i tolerancji. Gdy byłam w liceum, miałam wielu różnych znajomych i bardzo chciałam wiedzieć, jak wygląda środowisko osób LGBT+, jak wyglądają relacje międzyludzkie w tym środowisku, jak powinnam się zachowywać wobec takich ludzi. Dowiadywałam się. Przed swoim pierwszym programem dotyczącym osób transpłciowych musiałam dowiedzieć się jak najwięcej na ten temat. Przygotowałam się. Spotykam się z przedstawicielami waszego środowiska bardzo często, więc muszę umieć się zachować, muszę wiedzieć, jakiej używać nomenklatury, o co pytać. Ja się po prostu tego uczę, cały czas. Mnie po prostu interesuje drugi człowiek.

Bycie sojuszniczką czasem oznacza, że trzeba stanąć po czyjejś stronie. Wziąć kogoś w obronę. Pamięta pani taki moment?

Kiedy w szkole podstawowej bito najmniejszego w naszej klasie, ja załatwiłam tych, którzy go bili. Nie jestem w stanie patrzeć na przemoc wobec kogokolwiek. Naturalnie stałam się waszą sojuszniczką, bo zawsze jestem po stronie tych, którzy są pozbawiani szacunku, godności i praw. A tego nie jestem w stanie zrozumieć ani zaakceptować w demokratycznym kraju.

Dzisiaj łatwiej czy trudniej być naszą sojuszniczką? W 2008 r. otrzymała pani Hiacynta – nagrodę Fundacji Równości za „zasługi dla tolerancji, równouprawnienia i walki z dyskryminacją. Wtedy temat osób LGBT+ nie był jeszcze popularny, podejrzewam więc, że niektórzy mogli być zdziwieni pani postawą.

Na początku na pewno było zdziwienie i pytanie: „Po co ci to?”. Teraz, przy tej spirali nienawiści, znowu wraca patrzenie z niechęcią. Prywatnych powodów, rodzinnych – nie mam, ale jako człowiek się na to nie zgadzam. I czy będzie trudniej, czy ktoś będzie mnie wytykał palcami, czy ktoś mi to kiedyś wypomni – ja wiem, że stoję po właściwej stronie. Jestem głęboko o tym przekonana.

W rodzinie nie ma pani osób LGBT+, ale w jednym z tekstów wspomniała pani, że ma bardzo bliską parę przyjaciół gejów.

W ogóle wśród znajomych i przyjaciół mam wiele par gejów. Robimy z moim mężem spotkanie w piątek, zastanawiamy się, kogo zapraszamy, no i jasne jest, że będą chłopaki. To mój przyjaciel, cieszę się razem z nim, że się zakochał i ma chłopaka. Wyjeżdżamy razem na wakacje, wspólnie pokonujemy różne trudności, razem spędzamy święta. Moje środowisko, heterycy, to ludzie, którzy są oswojeni z tą sytuacją. Nikt się temu nie dziwi ani to nikomu nie przeszkadza. Są pary mieszane i są pary jednopłciowe. No i co? No i pstro! Ważne, jakie są nasze relacje. A to jest fantastyczny człowiek, który znalazł fantastycznego partnera! Obecność nie tylko tej pary jednopłciowej, ale i innych niezwykle wzbogaciła nasz świat. Dużo dowiedzieliśmy się o nich, o waszym środowisku, o tym, co was w życiu spotyka. Może to dziwna sytuacja, ale to ja byłam osobą, która rodzicom jednego z tych chłopaków tłumaczyła, o co chodzi z tym byciem gejem. Coming out był ogromnie trudny w tej rodzinie, okraszony wielkimi emocjami. Mojemu przyjacielowi bardzo na nich zależało. Kiedy ich tracił, czuł się niechciany i odepchnięty. Obcy człowiek, choć może z gębą znaną z telewizji, był świetnym rozwiązaniem. Na spokojnie opowiedziałam, że się kolegujemy, że przychodzą do nas do domu, że razem wyjeżdżamy. Udało mi się im wytłumaczyć, że to nic nie zmieni w jego życiu, a szczególnie już w ich. Ale jeśli go odrzucą, to on już nigdy do nich nie wróci i to właśnie może być najgorsza rzecz, jaka ich w życiu spotka. Dziś nasz przyjaciel jeździ do rodziców razem z partnerem.

Pewnie miała pani w swojej karierze już dziesiątki rozmów z osobami LGBT+. Pamięta pani którąś szczególnie?

W naszym programie wiele lat temu pojawił się gej z Anglii zakażony wirusem HIV. To była pierwsza tego typu rozmowa – z osobą, która z wirusem żyje, leczy się, funkcjonuje, ma partnera. Pierwszy raz w naszej telewizji otwarcie powiedział on: „Tak się stało. Na mnie trafiło. Zrobiłem te badania, przeżyłem koszmar, ale powiedziałem, że póki mogę – będę żył!”. Pamiętam, że wtedy na antenie podałam mu rękę i ludzie zamarli po drugiej stronie, bo uważali, że się zakaziłam. Taki był poziom wiedzy. Dla mnie to było bardzo ważne spotkanie, bo wydawało mi się, że mówienie o tym to jedno, ale normalny gest – podania ręki człowiekowi – to drugie, i że jest to dużo ważniejsze niż tysiąc słów, które wypowiem. Te reakcje potem, czy ja się nie bałam, nie brzydziłam… Pomyślałam wtedy: „Ile jest jeszcze rzeczy do zrobienia, ilu rzeczy ludzie nie wiedzą”.

A jak w takich tematach dogaduje się pani z Marcinem Prokopem? Razem jesteście dobrze znani i cenieni właśnie za to, że wielokrotnie porozumiewacie się właściwie bez słow. Czy w przypadku tematów związanych z naszą społecznością jest podobnie?

Absolutnie tak. Podziwiam Marcina za jego otwartość, bo z facetami różnie bywa. Niektórzy hetero są nastawieni wrogo. Marcin jest ciekawy ludzi, środowiska i rozmów, które mogą trochę ludziom w głowie porozjaśniać. Lubi i szanuje ludzi. W tej sprawie, jak we wszystkich zresztą, jest wyjątkowy.

To też sprawia, że koleżanki i koledzy z pracy dokonują przed wami coming outów?

Po wywiadach z osobami LGBT+ wiele osób z pracy osobiście mi za to podziękowało, ujawniając, że też należą do społeczności. W TVN-ie mamy ogromną różnorodność. Mamy kobiety i mężczyzn w różnym wieku, różnych wyznań, różnych poglądów politycznych, różnych orientacji seksualnych, osoby z niepełnosprawnościami, ludzi z różnych krajów. Różnorodność jest teraz podstawą każdej nowoczesnej firmy i stanowi ogromną wartość. Ludzie o tym zapominają, ciągle chcą, żebyśmy wszyscy byli tacy sami. Jak myślę „tacy sami”, to mnie szlag jasny trafi a. Nigdy nie będziemy tacy sami i chwała Najwyższemu, że nas zrobił różnymi.

Gdy w 2016 r. dołączyła pani do grona sojuszników_czek LGBT+ w akcji od lat prowadzonej przez KPH, powiedziała pani: „Gówno mnie obchodzi, kto z kim śpi”. Po tym wywiadzie posypały się artykuły, że Dorota Wellman w tak mocnych słowach wspiera środowisko LGBT+. Czy dziś, po tej nagonce na osoby LGBT+, po pogromobusach, zatrzymaniach, mówieniu, że nie jesteśmy ludźmi… te słowa są wystarczające?

Teraz to zdecydowanie zbyt delikatne sformułowanie. Dziś trzeba by użyć mocniejszych słów. Każdemu z nas należą się prawa człowieka, a one są w Polsce łamane. Jestem przerażona tym, że nienawidzimy innych. Szukamy wroga, na którym można się wyżyć. To jest politycznie obrzydliwe i zmierza do rzeczy najgorszych. Ostrzeżenie, które padło z ust Mariana Turskiego, byłego więźnia Oświęcimia: „Nie zgadzajcie się na zło wobec drugiego człowieka”, musi w nas wybrzmieć. To nie dotyczy waszego środowiska, ale nas wszystkich. Ludzie, obudźcie się!

W tworzeniu tego świata pełnego wrogów bardzo pomaga telewizja publiczna. W jednym z wywiadów wspomniała pani, że cały czas ogląda programy TVP. Nasza społeczność już chyba nie ma do tego sił. Jak dziś dziennikarce, która kiedyś dla TVP pracowała, ogląda się to, co tam się dzieje? Czy ludzi, którzy tam pracują, nadal możemy nazwać dziennikarzami?

Telewizja publiczna w Polsce powinna spełniać standardy BBC, być telewizją każdego obywatela, z szacunkiem do każdej z osób mieszkających w tym kraju. Z przerażeniem patrzę na język nienawiści wobec różnych środowisk. To budzi agresję, która kończy się wbiciem noża w serce, tak jak 4 lata temu, gdy został zamordowany prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. Mam nadzieję, że telewizja publiczna będzie kiedyś telewizją wszystkich Polaków, niezależnie od tego, jakie mają poglądy polityczne, jaką wyznają religię, jaką mają orientację seksualną. Jestem stara jak Dąb Bartek, mam 61 lat, ale chciałabym tego dożyć. Mam nadzieję, że będę włączać te kanały bez lęku i obrzydzenia.

TVP w swoich materiałach przeciwko społeczności LGBT+ często wykorzystuje zafałszowane materiały z Marszów Równości. Była pani kiedyś na Marszu czy Paradzie?

Byłam i bardzo mi się podobało. To cudowny korowód fantastycznych ludzi. Będąc tam, chciałam, pewnie tak samo jak wszyscy wokół, powiedzieć, że wszystkim należą się szacunek, prawo do radości i miłości. Maszerowałam dzielnie i było mi super, bo czuję się między wami bezpiecznie. Praw kobiet czy praw osób LGBT+, praw każdego Polaka, trzeba strzec i o nie walczyć. Na Marszach Równości, czarnych marszach, protestach. Nie można być obojętnym.

Ten numer „Repliki” ukaże się na początku lutego, przed walentynkami. Czego życzyłaby pani naszym czytelniczkom i czytelnikom?

Człowiek, niezależnie od tego, jaki jest, ma wielkie prawo do miłości. Do miłości, jaką sobie sam wybierze, a nie takiej, którą mu ktoś narzuci. Życzę wam więc, kochani, żebyście znaleźli miłość swojego życia i byli lub były szczęśliwi i szczęśliwe. Żebyście kochali i żeby was kochano.  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

SPIS TREŚCI #67

„Replika” – dwumiesięcznik społeczno-kulturalny LGBTQ, numer 67 (maj/czerwiec 2017)

Replika 67 - 205x295_2017-05-22_09d Okladka 2000px

 

Na okładce:

Aktor Tomasz Nosiński, który w wywiadzie Krzysztofa Tomasika opowiada o swej roli geja wychowującego syna w serialu „Artyści”, o rolach teatralnych oraz po raz pierwszy o swej homoseksualności.

 

 

Prezent dla prenumeratorów/ek

Dla prenumeratorów/ek kod do obejrzenia za darmo filmu „Paryż 5:59” na outfilm.pl

 

Do przeczytania w numerze 67:

Wywiady:

  • „Chłopak ze Słupska” – wywiad z aktorem Tomaszem Nosińskim (czytaj dalej…)
  • „Ja chcę normalnie żyć” – wywiad z Łukaszem Włodarczykiem, sołtysem Bobrownik (czytaj dalej…)
  • “Do Strasburga” – Wojciech Piątkowski Michał Niepielski walczą o związki partnerskie/równość małżeńską na drodze sądowej. Ich sprawa trafiła właśnie do Trybunału w Strasburgu. Rozmowa Mariusza Kurca (czytaj dalej…)
  • “Męskość, rodzaj żeński” – Katarzyna Para opowiada Marcie Konarzewskiej, jak to jest być butch (czytaj dalej…)
  • „Osoby z kategorii homo”Remigiusz Ryziński o swej książce „Foucault w Warszawie”, o światku gejowskim Warszawy lat 50., a także o współczesnym ruchu LGBT i jego celach. Rozmowa Bartosza Żurawieckiego.
  • Tancerz i performer Maciej „Gąsiu” Gośniowski o swych ukochanych szpilkach, o męskości, o nagości, o hejcie, o odkrywaniu homoseksualności i pasji do ubierania lalek w dzieciństwie. Rozmowa Mariusza Kurca.

Opowiadanie:

  • „Samotnika dzień po dniu” Łukasza Michalika o miłości, po prostu, choć w zakamuflowany sposób.

Felieton:

  • „Normalnie nuda” Bartosza Żurawieckiego

Kultura:

  • Filmy: „Artykuł Osiemnasty”, „Moje jest inne” oraz nowy klip Jakuba i Dawida oraz przyjaciół „Tribute to George Michael”.
  • Książki: „Kamień węgielny. Mój bunt przeciw hipokryzji Kościoła” Krzysztofa Charamsy, „Różnym głosem. Rodziny z wyboru w Polsce” Joanny Mizielińskiej, Justyny Struzik i Agnieszki Król, „Sonata Gustava” Rose Tremain, „George Michael. Biografia” Roba Ivanovica”

A poza tym:

  • Wojciech Kowalik przedstawia historię tęczowych klubów Warszawy (cz. II);
  • Jalna Broderick, aktywistka z Jamajki mówi o najważniejszych problemach społeczności LGBT w swym kraju.
  • Ewa Piechna o niesamowitym życiu najsłynniejszej trans kobiety świata, czyli Caitlyn Jenner – na podstawie jej właśnie wydanej autobiografii „Secrets Of My Life”.
  • Robert Rient o miłosnych listach Józefa CzapskiegoLudwika Heringa, których I tom ukazał się niedawno.
  • Tomasz Golonko, dziennikarz gazeta.pl i jego nowy dział, w którym prezentujemy portrety prenumeratorów/ek naszego magazynu – tym razem Dorota Dobosz.
  • Sojuszniczka LGBT Natalia Przybysz dołącza do akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Ramię w ramię po równość”,
  • Doroczny raport ILGA-Europe o stanie prawodawstwa związanego z LGBT w poszczególnych krajach Europy. Wśród państw UE – Polska na przedostatnim miejscu;
  • Obozy koncentracyjne dla gejów w Czeczenii
  • Chaber, prezes KPH, o rekordowej liczbie uwag ONZ do Polski w kwestii praw człowieka
  • Nasz redakcyjny kolega Przemek Górecki o swym nieoczekiwanym spotkaniu z… Cher.

 

Fot. na okładce: Marcin Niewirowicz (niema.foto)

Wysyłka numeru od 31 maja br.

Ja chcę normalnie żyć

Łukasz_Włodarczyk_arch_pryw„Ja chcę normalnie żyć” – mówi Łukasz Włodarczyk, sołtys Bobrownik, który w Edynburgu wziął ślub ze swoim partnerem, a u siebie na wsi wyprawił wesele i nie spotkał się z dyskryminacją ze strony mieszkańców. Rozmowa Stanisława Kubickiego.

 

„Nie zdawałem sobie sprawy, że będzie takie zainteresowanie. Przestra­szyłem się. Oprócz sołtysowania i firmy ogrodniczej, którą prowadzę z mężem, wtedy akurat pracowałem jeszcze jako nauczyciel na zastępstwo. Wiadomo, że w stosunku do gejów nauczycieli uprze­dzenia są podwójne.

Ciągle dzwonił telefon – TVN, „Newsweek”, „Polityka”. Prosili o wypowiedzi. Jak się ociągałem, to mówili, że materiał i tak pójdzie – z moimi cytatami lub bez. Prze­myślałem to i stwierdziłem: OK, widać teraz jest moja taka trochę misja, która sama mnie odnalazła. Przyszła okazja, by zrobić coś dla społeczeństwa i dla spo­łeczności LGBT i to jest jakby sprawdzian – nie mogę się uchylać.”

 

„Z coming outami w okolicy mam spo­kój. Wszyscy wiedzą, jest jasna sytuacja i cieszę się z tego. Miałem mnóstwo po­zytywnych reakcji. Do pizzerii w Słupsku  wchodzimy – właścicielka nas poznała, wyściskała, gratulowała. Strasznie miłe są takie gesty. Wiadomości na Facebooku od gejów i niegejów nie zliczę. Od niektórych nawet pocztówki papierowe dostaliśmy. A na wiosce nie było sensacji, bo ludzie od dawna wiedzieli. Do mojej mamy, która mieszka kilka kilometrów dalej, już daw­no dotarło, że ludzie zwrócili uwagę, że w Bobrownikach jej syn mieszka z drugim chłopem.

Słyszę czasem jakieś plotki, ale rzadko. Np. jedna pani, która z nami współpracuje, opowiadała, że znajomy ją pytał, czy ona się nie boi „u tych pedałów” pracować. Odpowiedziała, że się nie boi. Ludzie też ponoć gadali, że jesteśmy „kochankami” – średnio nam pasuje to określenie, stąd między innymi decyzja o ślubie – by nas traktowano jak związek, rodzinę, a nie ko­chanków. Szkoda, że na razie nie możemy ślubu wziąć w Polsce, ale i do tego dojdzie­my, mam nadzieję.”

Jak umawialiśmy wynajęcie sali na wese­le, mówiliśmy, że to „impreza rodzinna”, a organizator i tak wszystko wiedział, bo jak zapytał o alkohol, to zaraz sam sobie odpowiedział: „A nie, alkohol to przecież świadek załatwia, jasne”.

 

Fot. archiwum prywatne

Cały wywiad Stanisława Kubickiego z Łukaszem Włodarczykiem – do przeczytania w „Replice” nr 67.

spistresci