Egzamin z płci

Co łączy europejskie kraje: Norwegię, Finlandię, Belgię, Francję, Czechy, Szwajcarię, Grecję, Turcję, Czarnogórę, Włochy, Słowację, Ukrainę, Łotwę i Cypr? Wymuszona sterylizacja osób transpłciowych starających się o prawną zmianę płci

 

Kraj przyjazny osobom LGB to zarazem kraj przyjazny osobom T? Niekoniecznie – pisze Wiktor Dynarski*  

– Wyjadę do Czech, naprawdę, tam na pewno będzie lepiej, mają związki partnerskie i w ogóle!

– Związki, związki… – powtarzam ironicznie – Na co ci te związki, jak ty chcesz tam tranzycję zrobić? Wiesz chociaż, jak to wygląda?

– No… nie, ale nie może być gorzej niż tutaj.

– Słyszałeś kiedyś o przymusowej kastracji? – pytam, przeglądając zbiory naszej organizacji w poszukiwaniu niezawodnej angielskojęzycznej mapki.

 – Że niby co? Że nas?

Kiwam głową i nie przestaję szukać.

– Wymyślasz – rozmówca zbywa mnie niecierpliwym spojrzeniem i szykuje się do wyjścia.

– Usiądź – zachęcam, a po chwili rzucam na stół znaleziony materiał edukacyjny – Teraz zobaczysz, że w Polsce wprawdzie nie jest dobrze, ale nie tak tragicznie.

* * *

Wyjaśniam więc, że, aby prawnie zmienić dokumenty w naszym kraju, trzeba mieć transseksualność zdiagnozowaną, być od jakichś trzech miesięcy na hormonach oraz – w przypadku trans mężczyzn – zrobioną rekonstrukcję klatki piersiowej (nie zawsze, to się rożni w zależności od… regionu). Ale kastracja, w odróżnieniu od Czech, nie jest konieczna.

Rozmowy na temat sytuacji osób transpłciowych w innych krajach powracają nie tylko podczas spotkań samopomocowych czy towarzyskich w Trans-Fuzji, lecz także w ramach dyskusji na internetowych forach i blogach. Spotkałem nawet osoby, które z niemożliwości uwierzenia w to, co rzeczywiście działo się lub dzieje w krajach Europy (wschód i zachód nie mają tu większego znaczenia), usilnie próbowały dowieść, że świat aktywistyczny kłamie. Że z jakiegoś powodu zależy nam, działacz(k)om LGBT, na szerzeniu fałszywych informacji na temat wymagań co do procesu tranzycji. Tymczasem jednak drakońskie wymagania, wychodzące daleko poza zwykłą diagnostykę, są codziennością wielu osób transpłciowych nawet w krajach, które uznaje się za otwarte na kwestie LGBT.

Otwartość tę często mierzy się na podstawie zapisów o niedyskryminacji ze względu na orientację seksualną (tylko w niektórych krajach występuje również ochrona tożsamości płciowej), ściganie mowy nienawiści, bądź zbrodni z nienawiści, czy związków partnerskich albo małżeństw. Czy to jednak wystarcza? Co z problemami typowymi dla osób transpłciowych? Co z procesem tranzycji?

W Szwecji wreszcie koniec ze sterylizacją

W 2013 r. Szwecja zaniechała sterylizacji osób transpłciowych, wcześniej wymaganej przed zmianą dokumentów. Szwecja sterylizowała osoby transpłciowe? Kraj równości małżeńskiej, feminizmu, niemal idealnego podejścia do kobiecości i męskości w życiu społecznym dopuszczał się czegoś takiego? Zrozumieliśmy: nasza często pozytywna opinia wynikała ze stosunkowo niezłej sytuacji cispłciowych kobiet i mężczyzn oraz (głownie cis) osób LGB. A umykało nam na przykład to, że oprócz sterylizacji przed zmianą prawną należało w Szwecji zniszczyć, jeśli istniały, zamrożone komórki jajowe, embriony czy spermę. Szwecja stawiała sprawę jasno – jeśli jesteś trans i chcesz ten fakt odnotować prawnie, nie wolno ci się rozmnażać. Jeszcze do 2011 r. podobnie myśleli Niemcy, którzy zmianę imienia zapewniali bez większego problemu, ale jako warunek zmiany oznaczenia płci nadal podtrzymywali sterylizację. Nic do tej pory nie zmieniło się w Norwegii, Finlandii, Belgii, Francji, Czechach, Szwajcarii, Grecji, Turcji, Czarnogórze, we Włoszech, na Słowacji, Ukrainie, Łotwie i Cyprze. Wszystkie te kraje łączy wymuszona sterylizacja, zjawisko praktykowane w pełnym majestacie prawa tylko na jednej grupie społecznej – osobach transpłciowych. W 2014 i 2015 odeszły z tej listy, na szczęście, Malta i Dania.

W Czechach: tymczasowo neutralne imię

Zatrzymajmy się na chwilę przy Danii. Pierwsze państwo w historii świata, które uchwaliło związki partnerskie (w 1989 r.). Celebrowane jako bardzo przyjazne osobom LGBT. Czy na pewno? Być może żyje się tam dobrze osobom LGB – tym, którym korekta i uzgodnienie płci nigdy nie przyszły do głowy i nie musieli stanąć przed dylematem: albo własna tożsamość albo zachowanie integralności cielesnej czy (później) rodzicielstwo. Osoby T przed takim dylematem stawały – przechodziły długotrwałe diagnozy i kolejne operacje, a gdy wreszcie osiągnęły ciało i wygląd, które społeczeństwo powinno uznać na odpowiednie, stawały przed specjalną komisją orzekającą, czy wszystko poszło zgodnie z planem. Następowała ocena i ostateczna decyzja – egzamin z płci. Niektórzy oblewali, otrzymując negatywne opinie od lekarzy. Po co tyle testów i cierpień po drodze, skoro i tak można oblać całość?

Czechy – związki partnerskie, antydyskryminacyjna polityka, jedna z największych Parad Równości w tej części Europy i trwająca właśnie dyskusja o rozszerzenie związków partnerskich o możliwość adopcji. Czy raj dla osób trans? Nie bardzo. Zmiana oznaczenia płci, a tym samym danych osobowych, może odbyć się dopiero po operacji genitalnej, która następuje po pozytywnym zaopiniowaniu dotychczas przeprowadzonych zmian w ciele przez specjalną komisję, w skład której wchodzi siedem osób. Rada siedmiu decyduje o przynależności do danej płci. System ma jednak nagrodę – podczas tranzycji można zmienić imię i nazwisko na neutralne płciowo. Taki „przerywnik” w drodze do bycia sobą.

W Wielkiej Brytanii: małżeńskie veto

Komisje rozpowszechnione są w wielu krajach Europy, być może dzięki brytyjskiej ustawie o uzgodnieniu płci (Gender Recognition Act), która jako pierwsza wyobraziła sobie osobę trans zdającą egzamin z płci. Egzamin w zasadzie połączony z przyrzeczeniem – zanim otrzyma się pozytywną decyzję, należy potwierdzić, że poczucie bycia osobą transpłciową jest stałe i nigdy przenigdy nie wróci się do „starej” płci. W pewnym sensie aż żałuję, że nie istnieje komisja weryfikująca osoby cispłciowe, które musiałyby przyrzekać: „Nigdy w życiu nie zrobię tranzycji!” Brytyjską ustawę uchwalono jednak dawno temu – w 2007 r., a postęp w tym kraju, jeśli chodzi o prawa LGB gna do przodu. Niedawno przecież wprowadzono równość małżeńską dla wszystkich… o ile są cis. W duchu „równości” i „niedzielenia” obywateli/ek na kategorie postanowiono wprowadzić małżeńskie weto (spousal veto), które wstrzymuje proces tranzycji, jeśli małżonek nie zgadza się na tranzycję drugiego/ drugiej. Tranzycja może zostać rozpoczęta dopiero po rozwodzie, a prawo tym samym namaszcza jedną osobę do podejmowania decyzji dotyczącej reszty życia drugiej. Tak przecież powinny wyglądać zdrowie związki, prawda?

W Irlandii: prawna pustka

W sąsiedniej Irlandii jest gorzej, dużo gorzej. Irlandia pozostaje jednym z ostatnich europejskich krajów, które nie tylko nie posiadają żadnego prawa regulującego uzgodnienie płci, ale też najzwyczajniej tranzycja jest tam niemożliwa. Oznacza to, że wiele osób, pomimo zmiany ciała, stosowania hormonów i przechodzenia operacji zwyczajnie nie ma możliwości zmiany swoich danych osobowych. Dr Lydia Foy, znana w tym kraju postać, od ponad 20 lat walczy o uznanie swojej tożsamości płciowej przed sądem. Dopiero w 2013 r. irlandzki parlament zobowiązał się do wprowadzenia stosownego aktu prawnego do końca br. Podczas kampanii parlamentarnej w Polsce obiecywano nam drugą Irlandię. W przypadku osób transpłciowych byłoby to urzeczywistnienie najczarniejszego scenariusza. Wprawdzie w Polsce też nie ma ustawy regulującej uzgodnienie płci, władza nie zauważa trans obywateli/ek, ale sądy otworzyły drogę do tranzycji, są procedury. Proces tranzycji więc, choć pełen dziwacznych prawnych zawiłości, jest możliwy i się odbywa.

Malta! Malta!

Na szczęście coraz więcej krajów wychodzi osobom transpłciowym naprzeciw. Po Szwecji i Danii przykładem, i to nie byle jakim, świecić może Malta. To konserwatywne, bardzo religijne postkolonialne państewko (tylko 400 tys. mieszkańców) do niedawna nie miało nawet rozwodów, a pierwsze (różnopłciowe) małżeństwo transkobiety (po tranzycji) miało miejsce w 2011 r. Od zeszłego roku Malta ma związki partnerskie, a kilka tygodni temu tamtejszy parlament zdecydował o wprowadzeniu jednej z najbardziej progresywnych ustaw dla osób trans. Nie tylko pozwala ona na szybkie, jasne uzgodnienie płci na żądanie zamiast konieczności diagnostyki transseksualności czy interwencji medycznych, lecz także otwarcie chroni interpłciowe dzieci przed niechcianymi zabiegami chirurgicznymi. Ochrona ta jest nie tylko kompleksowa, ale praktyczna – oznaczenie płci dziecka następuje dopiero po samookreśleniu tożsamości. Na Malcie ustawodawca rzeczywiście wsłuchał się w realne potrzeby zainteresowanych osób.

*Wiktor Dynarski jest osobą prezesującą Fundacji Trans-Fuzja, działającej na rzecz osób transpłciowych Wymuszona sterylizacja osób transpłciowych starających się o prawną zmianę płci.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Transseksualność. Bardzo krótkie wprowadzenie

Tekst: dr Katarzyna Bojarska, Dominik Piotrowski

Temat transseksualności w polskiej debacie publicznej nie istnieje w ogóle. Świadomość społeczeństwa na ten temat jest znikoma, znacznie mniejsza niż na temat homoseksualności

 

Foto: Oiko Petersen

 

Bardzo niepokojące jest to, że tę samą tendencję obserwujemy również wśród osób LGB (les, gay, bi). Temat ten jest notorycznie pomijany, a „T“ traktowane jak marginalna część środowiska, wręcz jak zbędny bagaż, utrudniający proces emancypacyjny. Niektóre z zagranicznych organizacji, aby opisać swój zakres działania, używają już skrótu LGBTQIA (les, gay, bi, trans, queer, intersexual, asexual). My, choć dumnie  nazywamy się środowiskiem LGBT, wciąż zapominamy o osobach trans i często mylimy podstawowe pojęcia z tego zakresu.

Kim są osoby transseksualne, i co to znaczy transgender

Transgender jest pojęciem szerszym niż transseksualność. Obejmuje wszystkie osoby, których ekspresja płci, tożsamość płciowa lub płeć biologiczna wyłamuje się poza społeczne założenia na temat dwoistości i rozdzielności płci lub jedności między płcią biologiczną, tożsamością  i pełnioną w społeczeństwie rolą płciową. Pojęcie to obejmuje między innymi transseksualność, cross-dressing, zwany wcześniej  transwestytyzmem, androgynię, interseksualność oraz wielką ilość innych tożsamości, nawet takich, które nie mają swojej nazwy.

Początkowo (w latach ‘70 XX w.) termin „transgenderyzm“ używany był stricte w opozycji do terminu „transseksualnośc“. Obejmował wtedy wyłącznie osoby trans, które czują niechęć, aby poddać się chirurgicznemu zabiegowi zmiany płci, lub te, które nie identyfikują się z żadną z istniejących już nazw płci (z łaciny ‘trans’ = poza, z tamtej strony, z ang. ‘gender’ = płeć kulturowa). Współcześnie rolę tę przejął termin “genderqueer“ i obejmuje on właśnie wszystkie te osoby, które nie chcą, aby ich płeć była w żaden sposób określana.

Transseksualnymi nazywa się te spośród osób transgenderowych, które mają poczucie, że cechy ich płci biologicznej oraz zdeterminowana przez nią rola płciowa, której pełnienia społeczeństwo od nich oczekuje, są nie do pogodzenia z ich głęboko odczuwaną tożsamością płciową. Innymi słowy, społeczeństwo, kierując się biologicznymi cechami płciowymi, widzi kobietę w osobie, która czuje się mężczyzną, lub mężczyznę w osobie, która czuje się kobietą. Poczucie wewnętrznego konfliktu między własną tożsamością a tą narzucaną przez społeczeństwo częstokroć skłania osoby transseksualne do podjęcia takich kroków prawnych i medycznych, jak zmiana płci metrykalnej i poddanie się tzw. chirurgicznej zmianie płci oraz terapii hormonalnej, które doprowadzą do upragnionego poczucia zgodności pomiędzy tożsamością a cielesnością. Często pojęcia transseksualności i homoseksualności są ze sobą mylone. Zakłada się, że osoby homoseksualne są jednocześnie transseksualne. Tymczasem jest to od siebie niezależne. Wśród osób trans znajdziemy zarówno te, które mają pociąg do kobiet, jak i te, które mają pociąg do  mężczyzn, do obojga płci albo do innych osób trans.

Foto: Oiko Petersen

 

Czy potrzebujemy płci

Transfobia (uprzedzenie wobec osób trans) jest tak samo silna jak homofobia, również wśród ludzi LGB, którzy często obwiniają osoby trans za negatywny wizerunek gejów i lesbijek w społeczeństwie. W rzeczywistości osoby trans niekoniecznie chcą być utożsamiane ze środowiskiem LGB. Ideałem byłaby sytuacja, w której społeczeństwo akceptowałoby pewną niedefiniowalność płci. Teoria queer mówi (co potwierdzają badania historyczne i międzykulturowe), że transseksualność jest efektem ubocznym społecznej konstrukcji płci. W naszej kulturze każda
osoba, która nie jest mężczyzną, uznawana jest za kobietę i odwrotnie. Przy takim założeniu jest możliwe, że to społeczeństwo zmusiło osoby transseksualne do takiej dualistycznej identyfikacji płciowej, która często zmusza ich do funkcjonowania w stricte określonej, rozpoznawalnej społecznie tożsamości płciowej.

Zdarza się, że osoba transgender bardzo pragnie funkcjonować w odmiennej roli płciowej, niż jej narzucono, i określać się inną nazwą, niż mówi jej akt urodzenia. Nie potrzebuje do tego chirurgicznej zmiany swoich narządów płciowych, z których funkcjonowania jest zadowolona. Niestety, społeczeństwo i jego produkty – system prawny i założenia medycyny – żądają w tym względzie absolutnej zgodności między biologią a psychiką i pełnioną rolą, i warunkowo tolerują osoby trans, lecz tylko jeżeli dążą do osiągnięcia tej zgodności. W ten sposób faworyzuje osoby transseksualne, inne odmiany transgenderu uznając za gorsze, nieprawdziwe, niepełne, bardziej zaburzone. Gdybyśmy jako
społeczeństwo akceptowali różnorodność ekspresji płci, ludzie nie musieliby postrzegać siebie w zawężonych kategoriach płci. Są przecież kraje, w których osoby transgenderowe funkcjonują w społeczeństwie, a ich płeć ma swoją odrębną nazwę. Wśród Arabów funkcjonują xanith, rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej mają swoje berdache, na Madagaskarze żyją sekrata, a w Indiach – hijry. Są też kultury, które wyróżniają nie dwie, nie trzy, ale aż siedem płci!

Osoby transseksualne żyją wokół nas, a pomimo to są w Polsce całkowicie niewidoczne. Większość prawdopodobnie nigdy nie ujawnia się przed otoczeniem i całe życie boryka się z brzemieniem wewnętrznej niezgodności. Wewnętrzny konflikt najczęściej jest źródłem cierpienia, którego efekty mogą przybrać postać kliniczną. Tzn. patrząc z zewnątrz, możemy dostrzec, że dana osoba bardzo cierpi, np. na depresję, lub ma innego rodzaju problemy psychologiczne, których źródła nie potrafimy zrozumieć. Wskaźnik samobójstw wśród osób transseksualnych jest bardzo wysoki, a głównym ich powodem jest uwewnętrzniona opresja społeczna. Ewentualna decyzja o zmianie płci to długi i bolesny proces,
a efekt jest często niesatysfakcjonujący społecznie. Nawet po operacji, często publicznie, osobom trans przypomina się o ich pierwotnej, biologicznej płci, czego rezultatem są dalsze istotne problemy emocjonalne. Na szczęście przemianom ulega myśl akademicka oraz całe społeczeństwa. Włączenie się do dyskursu emancypacyjnego w krajach zachodnich samych osób transgender prowadzi do tego, że z coraz większą troską podchodzi się tam do tej kwestii.

W Stanach Zjednoczonych 65% społeczeństwa uważa, że osobom transgender należą się pracownicze prawa antydyskryminacyjne, a 90% słyszało o takich osobach.

 

Tekst z nr 4 / 9-10 2006

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

„MĘSKA NARZECZONA” Z WROCŁAWIA

Sobota, 8 grudnia 1906 r. W leżącym na peryferiach państwa niemieckiego mieście Breslau, jak wówczas nazywano Wrocław, wybucha obyczajowy skandal, o którym będą pisać gazety. Pewna zamożna kobieta pada martwa w obecności lekarza. Nie tylko okazuje się, że przyczyną śmierci była trucizna, ale również, że pod wytworną suknią kryło się ciało mężczyzny.

Tekst: Mathias Foit

 

 

Trwającej kilka miesięcy medialnej sensacji zawdzięczamy niezwykłą historię prawdopodobnie jednej z pierwszych znanych z imienia osób transpłciowych w Europie Środkowo- -Wschodniej, której życie swój tragiczny finał znalazło właśnie we Wrocławiu. Mowa o hrabinie Dinie Almie de Paradedzie, która poznawszy w Paryżu Edgara Töpfera, nauczyciela z Wrocławia, zaręczyła się z nim i przeprowadziła do jego rodzinnego miasta. Urodzona w 1871 r. jako Alfred (bądź Alfredo) H., Dina była jednym z co najmniej dwójki dzieci (miała brata) pewnej Brazylijki i prawdopodobnie pewnego hrabiego i hiszpańskiego konsula z Rio de Janeiro. O biologicznym ojcu Diny wiadomo niewiele – jest pewne natomiast, że, najwyraźniej po jego śmierci, jej matka wyszła ponownie za mąż za niemieckiego lekarza spod Berlina, który przebywał wówczas w Brazylii. Być może to właśnie za sprawą wpływowego ojczyma Alfred opuszcza rodzinny kontynent, by jako samozwańcza hrabina bądź markiza Dina Alma de Paradeda podbić europejskie salony.

Koronki, halki, wachlarze

Podobno już na przełomie 1899 i 1900 r. Dina była gwiazdą berlińskich bali „urningów”, czyli – w ówczesnym języku naukowo-medycznym i slangu środowiskowym – po prostu osób homoseksualnych. W rzeczywistości były to bale, na których wielu mężczyzn przebierało się za kobiety, a kobiety za mężczyzn, bez względu na identyfikację płciową czy zachowania seksualne. Cieszyły się ogromną popularnością, a berlińska policja nie tylko je tolerowała (mimo licznych obowiązujących ograniczeń i paragrafów, dotyczących m.in. obrazy moralności), ale pozwoliła uczynić z nich swoistą atrakcję, wyjątkową dla miasta i zaliczaną przez wielu przyjezdnych. To właśnie na jednym z takich bali w 1903 r. poznał Dinę Magnus Hirszfeld – pionier nowoczesnych badań nad seksualnością i jeden z liderów niemieckiego ruchu emancypacyjnego na rzecz mniejszości psychoseksualnych. Spotkanie musiało na nim zrobić ogromne wrażenie, bo w swoich pismach wspomina je kilkakrotnie, ze szczegółami opisując prezencję swojej rozmówczyni. I tak, tego wieczoru Dina miała mieć na sobie wytworną paryską suknię wieczorową z czerwonego jedwabiu, z kosztownymi koronkami, której wartość wartość miała przekraczać dwa tysiące franków. Co ciekawe, to właśnie Hirszfeld miał zainicjować rozmowę z hrabiną, która wzbudzała wtedy duże zainteresowanie w miejscowych kręgach towarzyskich, zaś lokal, w którym znalazła się z niemieckim uczonym, miał być przez nią regularnie odwiedzany.

W innych źródłach odnajdujemy dalsze informacje na temat wyglądu, osobowości, a nawet (a może zwłaszcza) garderoby Diny. Jej szafa miała być wypełniona najkosztowniejszymi przyborami toaletowymi takimi jak srebrne szczotki do włosów opatrzone inicjałami „A.P.” (prawdopodobnie od Alfred(o) Paradeda) czy okazały wachlarz z kości słoniowej. Oprócz tego w jej posiadaniu była na przykład „jasna, lekka suknia wieczorowa” z Irlandii, w całości haftowana ręcznie, której wartość miała przekraczać trzy tysiące franków; bluzka z białego jedwabiu z „wytworną, ręcznie wykonaną koronką”; „wykwintna” koronkowa chusteczka, która „w swej doskonałości może być uznana za drobne dzieło sztuki hafciarskiej”; różowa, jedwabna halka, „również zdobna w kosztowne koronki”; cała kolekcja eleganckich butów, składająca się m.in. ze złocistych półbutów, czarnych lakierków i jedwabnych pantofli; a także „wiele innych rzeczy, które nosić ma zwyczaj tylko dama o pewnej dystynkcji i smaku”. W wielu źródłach pojawiają się odwołania do wysokiej, szczupłej figury, a przede wszystkim niespotykanie wąskiej talii Diny, która miała mierzyć 152 cm, oraz jej rzekomo bardzo drobnych stóp. Co więcej, okazuje się, że Dina była kobietą wielu talentów; miała odznaczać się „stosunkowo dobrą grą na fortepianie”, „zdumiewającą” znajomością „spraw kuchennych” oraz dużą zdolnością do robótek ręcznych takich jak przygotowywanie sztucznych kwiatów czy przystrajanie damskich kapeluszy. Miała być osobą lubianą, wzbudzającą sympatię; oprócz „innych społecznych talentów” miała posiadać „wyśmienity dar opowiadania”, a początkowa nieufność i wątpliwości, które wzbudzała u nowo poznanych (przede wszystkim ze względu na swoją postawność i niski głos, którymi miała się odznaczać), miały ustępować w momencie, gdy „otwierała usta i opowiadała brazylijskie historie lub epizody z życia paryskich kręgów”. Jak pisze Hirszfeld, powołując się na opinie innych osób, „można ją było słuchać godzinami”, a każde z nią spotkanie miało być „rozkoszne”. Jednocześnie miała być osobą porywczą, łatwo popadającą w złość i bardzo zazdrosną – to właśnie tymi cechami miała się odznaczyć w stosunku do swojego przyszłego narzeczonego.

Talent i pieniądze

Z dostępnych źródeł wyłania się więc obraz markizy de Paradedy jako kobiety wytwornej, eleganckiej, świadomej swojego stylu, nierzadko rozrzutnej, wszechstronnie uzdolnionej i posiadającej znaczny majątek, mogącej pozwolić sobie na zakup drogich strojów, sukni i akcesoriów. Nie wiadomo jednak, skąd Dina miała pieniądze. Jeśli jej biologicznym ojcem faktycznie był konsul i hrabia z Rio de Janeiro, mogła odziedziczyć po nim część jego spadku. Niewykluczone również, że była na utrzymaniu swojego ojczyma. Jeśli wziąć pod uwagę rozpoznawalność i lokalną sławę Diny w Berlinie, gdyby chociaż część jej majątku pochodziła z działalności artystyczno-scenicznej w charakterze bardzo popularnego wówczas Damen-Imitator, czyli „kobiecego naśladowcy”, zwykle mężczyzny występującego na scenie w przebraniu kobiety, prototypu dzisiejszych drag queens. Damen-Imitator, w zależności od kreacji scenicznej, łączył/a w przedstawieniach elementy śpiewu, tańca i kabaretu; jednym z popularniejszych kobiecych naśladowców tamtego okresu był Berlińczyk Willi Pape, znany też jako „Voo-Doo”, który zasłynął wykonywaniem zmysłowych tańców inspirowanych Bliskim Wschodem i Bengalem, co najmniej dwukrotnie wystąpił też na deskach wrocławskiego teatru Liebicha (w listopadzie 1918 r. i trzy lata później).

Dina spędzała większość czasu w Berlinie, ale dużo też podróżowała. Jedno z zachowanych zdjęć hrabiny miało zostać zrobione w Neapolu, swą wielką miłość i ostateczny powód jej zguby poznała w Paryżu. Do stolicy Francji miała się udać krótko po spotkaniu z Hirszfeldem, a więc nie później niż w 1903-1904 r. Przyjęła tam przydomek Comtesse (hrabina) de Paradeda, miała też otoczyć się służbą i dobrami materialnymi, a jej „wytworne” mieszkanie miało gościć wiele osób, które ani przez chwilę nie domyślały się sekretu gospodyni. Nie wiadomo, gdzie i kiedy poznała narzeczonego, Edgara Töpfera, którego Hirszfeld opisuje jako „skromnego, niemieckiego nauczyciela”, przybyłego do Paryża w celu nauki języka francuskiego, ani jak długo trwała ich znajomość zanim przerodziła się w narzeczeństwo.

Jest natomiast pewne, że 28 października 1906 r. Dina opuszcza Paryż i przeprowadza się do Wrocławia, gdzie będzie mieszkała przez ponad miesiąc. W tym czasie urządza się w nowym mieszkaniu, planuje wesele oraz poznaje rodzinę i znajomych Töpfera. Wygląda też na to, że żyła w przyjaznych stosunkach z właścicielką zamieszkiwanego przez nią we Wrocławiu lokalu; wspomniana wcześniej wiedza kulinarna Diny miała być jej pomocną w kuchni, z kolei jej córka miała wynajmującą nazywać pieszczotliwie „ciocią Didi”. Ta sama gospodyni pozwoliła jej nawet przemalować i przemeblować wynajmowany przez nią pokój wedle uznania, co Dina zresztą zrobiła; zielone pokrycia mebli i tapetę zmieniła na różowe, te pierwsze dodatkowo obijając satyną, gdyż ten „ton kolorów miał jej bardziej odpowiadać”. Pomimo tego, że ukochany składa jej codzienne wizyty, Dina jest o niego bardzo zazdrosna. Nie zdobywa zaufania jego przyjaciół. Wygląda na to, że nie przypada im do gustu i od początku podają w wątpliwość jej osobowość. Podburzają Töpfera przeciwko niej. Przeprowadzają prywatne śledztwo na temat przeszłości Diny i odnajdują jej ojczyma, który niedawno wrócił z Brazylii do Niemiec. Dowiadują się od niego, że co prawda ma pasierba o imieniu Alfred, ale pasierbicy o imieniu Alma już nie.

Rozebrać się? Nigdy!

Miłość Diny do Töpfera, zagrożona przez intrygi jego znajomych, przybiera coraz to intensywniejsze i bardziej drastyczne formy; hrabina nie spuszcza go z oczu i grozi mu śmiercią, jeśli miałby zerwać zaręczyny. Gdy Töpfer ostatecznie odwołuje narzeczeństwo i składa donos na swą niedoszłą ukochaną, Dina popada w rozpacz. Według jednej z wersji, Töpfer zawiadamia policję dopiero po tym, gdy Dina próbuje włamać się do jego mieszkania, już po zerwaniu zaręczyn. Niebawem do mieszkania Diny puka komisarz policji kryminalnej, ale hrabina zachowuje spokój i powagę, co przynosi efekty – policjant nie znajduje powodów, by podjąć interwencję. Niemniej, wizyta urzędnika tak bardzo nadszarpuje jej nerwy, że wzywa do siebie swego zaufanego lekarza – ten jednak jest niedysponowany i wysyła do niej asystenta. Młody lekarz znajduje Dinę w głębokiej rozpaczy, opuszczoną przez ukochanego. Hrabina odmawia wykonania jego polecenia, by się rozebrać i poddać badaniu. Gdy jednak lekarz na to nalega, ta prosi o chwilę dla siebie i znika na moment w sąsiednim pokoju. Po kilku minutach wraca, siada przed lekarzem i, zdążywszy jeszcze oznajmić gotowość do bycia przebadaną, pada nagle na ziemię i w ciągu minuty kona w gwałtownych konwulsjach. Nieruchome ciało i zupełnie zdezorientowanego lekarza odnajduje ten sam komisarz, który wcześniej odwiedził Dinę, tym razem z nakazem aresztowania.

Historia ta musiała wstrząsnąć opinią publiczną, bo oprócz prasy wrocławskiej pojawiła się jeszcze co najmniej w gazetach w Berlinie. O „męskiej narzeczonej z Wrocławia”, jak ją powszechnie nazywano z braku znajomości odpowiedniej terminologii, pisano nawet na pierwszej stronie w niemieckojęzycznej „Trybunie Indiany” (Indiana Tribüne) w USA i w nowozelandzkiej Poverty Bay Herald. Na fali zainteresowania historią hrabiny de Paradedy powstały nawet dwie książki – Tagebuch einer männlichen Braut („Pamiętnik męskiej narzeczonej”) Waltera Homanna i Mein Zimmerherr Marie Röhmer, rzekomej właścicielki wynajmowanego przez Dinę mieszkania. O ile wersja Homanna, mimo zapewnień autora o prawdziwości opisywanych wydarzeń, jest fikcyjna i przedstawia zupełnie inną postać, jedynie inspirowaną Diną, o tyle wersja Röhmer wygląda na autentyczną. Z drugiej strony, wiele jej fragmentów przypomina treść artykułów z niemieckich gazet opublikowanych krótko po tragedii, możliwym jest więc, że swą opowieść Röhmer skonstruowała na podstawie relacji dziennikarskich. W każdym razie, fakt opublikowania dwóch książek odwołujących się do historii „męskiej narzeczonej” potwierdza jej medialną nośność i zainteresowanie, jakim cieszyła się jeszcze wiele miesięcy po fakcie.

Po raz ostatni gazety wspomniały o Dinie w lutym 1907 r., kiedy ogłoszono we Wrocławiu wyprzedaż pozostawionych przez nią przedmiotów. Kilka dni po tragedii, o komentarz na temat przypadku „męskiej narzeczonej” berlińska prasa poprosiła Hirszfelda, którego przedstawiono jako eksperta w dziedzinie studiów nad seksualnością. Oprócz wspomnienia okoliczności poznania hrabiny de Paradedy i wrażenia, jakie na nim zrobiła, niemiecki uczony pozwala sobie na bardziej naukową refl eksję i wyróżnia dwa typy mężczyzn, którzy przebierają się za kobiety: jedni mieliby to czynić z przyczyn fetyszystycznych, okazjonalnie, nie czując przy tym z reguły pożądania w stosunku do innych mężczyzn, zaś drudzy – do których zalicza Dinę – czują większą potrzebę identyfikacji z tradycyjnym kobiecym ubiorem, wyglądem i zachowaniem, a przy tym często odczuwają pociąg do mężczyzn.

Niezwykła historia życia i nieszczęśliwej miłości Diny, strach przed odkryciem cielesności i tragiczna decyzja o odebraniu sobie życia w obronie tajemnicy pozwalają przypuszczać, że identyfi kowała się z płcią kobiecą. Jeśli dodamy do tego kwestię jej etniczności i pochodzenia, otrzymujemy skomplikowany, złożony i fascynujący portret latynoskiej trans kobiety, migrantki, a także kosmopolitki, dla której ani Ocean Atlantycki ani granice europejskie nie stanowiły przeszkód w poszukiwaniu szczęścia, miłości i spełnienia.    

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Była sobie dziewczyna

Z reżyserem LUKASEM DHONTEM, którego głośny debiutancki film „Girl” o transpłciowej nastolatce właśnie wchodzi do polskich kin, rozmawia ADAM KRUK

 

Foto: ®Johan Jacobs 4

 

Od 22 marca oglądamy w polskich kinach twój debiutancki film „Girl”, nominowany do Złotego Globu, nagrodzony m.in. Queerową Palmą na ostatnim festiwalu w Cannes. Wiem, że pracowałeś nad nim bardzo długo – kiedy zaczęła się ta historia?

Prawie dekadę temu, miałem wówczas 18 lat i przygotowywałem się do rozpoczęcia studiów w szkole filmowej. Natknąłem się na artykuł prasowy o Norze Monsequer – młodej transpłciowej dziewczynie, której marzeniem było zostać tancerką klasyczną. Gdy przeczytałem jej historię, coś ukłuło mnie głęboko, długo przechowywałem to uczucie w sobie. W końcu udało mi się z nią skontaktować. Jako młody, nieopierzony filmowiec bardzo chciałem zrobić dokument o niej i o świecie tańca, w którym się obracała. Nora nie chciała jednak wystąpić przed kamerą. Zgodziła się natomiast być po jej drugiej stronie. Wspólnie zaczęliśmy więc pracować nad scenariuszem filmu fabularnego.

Dlaczego odmówiła? Przecież zawód tancerza przyzwyczaja do występowania przed publicznością, do tworzenia spektaklu z własnego ciała.

Mnie także to zastanawiało. Paradoks ten wydał mi się ogromnie interesujący wizualnie i emocjonalnie, stał się w końcu jednym z ważniejszych motywów w filmie. Dlaczego młoda transpłciowa osoba, która ma bardzo trudną relację z własną fizycznością – odrzuca ją i okalecza, niecierpliwe czeka na tranzycję – wybiera środowisko, gdzie musi swe ciało eksponować, pracować z nim, gdzie jest ono poddawane nieustannej ocenie? W tym właśnie znalazłem napięcie, z którym chciałem pracować, które chciałem zrozumieć. Zależało mi, by ta partykularna opowieść dała szerszy obraz naszej rzeczywistości, bo świat baletu jest dla mnie także metaforą społeczeństwa, które posługuje się bardzo binarnymi kategoriami, gdzie jedne role przypisane są kobietom, inne mężczyznom. Chciałem przyjrzeć się, co takie społeczeństwa robią osobom, które się w tych kategoriach nie mieszczą, dla których są one trochę bardziej skomplikowane.

Pokazujesz to w najzwyczajniejszych sytuacjach życiowych. Nawet takie miejsca jak toalety czy szatnie, dla osób z jednoznaczną identyfikacją przezroczyste, dla innych stanowią problem i wyzwanie.

Podziały te obecne są właściwie we wszystkich dziedzinach życia – spójrz na świat filmu i to, jak różnią się gaże aktorów i aktorek. Albo wyróżnienia im przyznawane, zawsze zróżnicowane na role męskie i żeńskie – nie wystarczyłaby nagroda po prostu za najlepszą rolę? Lara z „Girl” jest ofiarą tych kategoryzacji: rówieśnicy, nauczyciele, a nawet jej własny brat, nie wiedzą, jak do niej podchodzić, jak ją zakwalifikować. Ale czy problemem jest naprawdę tożsamość jednostki czy raczej konstrukcja społeczna, która wymusza tego rodzaju sztywne opozycje? Dla wielu moich widzów, a film pokazuję bardzo różnej publiczności, w tym gender-queer, gender-non-binary, drag, tak mocny podział na męskie/żeńskie jest fikcją. Zwyczajnie się w nim nie mieszczą, ale dlaczego właściwie zmuszani są, by się mieścić? Może raczej to społeczeństwo powinno wreszcie odrobić lekcję z różnorodności.

Do głównej roli zorganizowałeś casting neutralny genderowo. Mogli wziąć w nim udział i chłopcy, i dziewczyny, zarówno cis, jak i trans. Dlaczego?

Ogromnie istotne było dla mnie, by film, który miał stanąć w kontrze do tych binarnych podziałów, nie powielał ich w procesie powstawania. Casting był jedną z najważniejszych i najtrudniejszych jego części, bo tytułowa rola była bardzo wymagająca jak na piętnastoletnią osobę. Nie tylko emocjonalnie, ale i czysto fizycznie, bo wymuszała opanowanie tańca klasycznego. Poza tym, będąc w tym wieku, czasem sam jeszcze nie wiesz, jak się określić. Nie chciałem narzucać, że ma to być chłopak albo dziewczyna, homo czy hetero, brunet lub blond. Byłem otwarty na wszystko, co może się zdarzyć. Najważniejszym kryterium była wola wystąpienia w filmie i pewne emocjonalne pokrewieństwo z Norą, którego poszukiwałem. Mając w głowie jej wizerunek, chciałem znaleźć osobę podobnie wrażliwą i mocną oraz na tyle charyzmatyczną, by zdołała rozbłysnąć na ekranie i porwać widzów.

Zaangażowałeś cispłciowego chłopaka. Niektórzy, również w społeczności trans, tę decyzje obsadową krytykują. Trwa debata o marginalizowaniu aktorów/ek trans, wysuwane są postulaty, że postacie trans powinny być grane przez aktorów/ki trans. Przesłuchiwałeś nastolatków trans?

Tak, parę ich pojawiło się na castingu. Współpracowaliśmy blisko ze szpitalem w Gandawie, będącym w europejskiej czołówce pomocy osobom trans oraz z punktami informacyjnymi dla nich, które mają szeroką bazę kontaktów. Dzięki nim poznaliśmy wiele dzieciaków i wiele z ich doświadczeń, którymi się dzieliły, okazało się pomocne w budowaniu wiarygodności filmu. Jednak większość z tych młodych ludzi – trochę jak sama Nora, gdy ją poznałem – miało problem z odkryciem się przed kamerą, nie czuło się przed nią komfortowo. Bo to bardzo trudny okres w ich życiu, nie zawsze czas na to, by w pełni się odsłonić. Czuliśmy dużą odpowiedzialność, bo fi lm zostanie przecież na lata. Nie chcieliśmy skrzywdzić nikogo, kto nie byłby gotowy, by utrwalić siebie samego w tym momencie życia.

Viktor Polster jako Lara; kadr z filmu

 

Kiedy pojawił się Victor Polster?

Przesłuchaliśmy chyba z pięćset młodych osób, kilkoro bardzo interesujących. Kiedy jednak stanął przede mną Victor, od razu się w nim zakochałem. Zrozumiałem, że poznałem osobę, która ma w sobie całe spektrum emocji, których poszukiwałem. Osobę, która będzie potrafiła wcielić się w tę postać w najbardziej elegancki i pełen szacunku dla tematu sposób. Jak dowodzą nagrody dla jego występu, nie pomyliłem się.

Jak Norze patrzyło się na Victora?

Nora brała udział w castingu i dzieliła moje przekonanie, że to on będzie najlepszy do tej roli. Powiedziała wtedy, że odnalazła w nim cząstkę siebie. Był bardzo zdyscyplinowany, czasem wręcz obsesyjny, subtelny, rozmarzony – z wieloma tymi rzeczami czuła osobisty związek. Dla mnie ważne było, że Nora była cały czas obecna, także na planie. Tylko dzięki temu, że opowiadaliśmy tę historię razem, byłem spokojny, że niczego nie przekłamuję, nie dopuszczam się nadużyć i moja wizja artystyczna nie jest oderwana od rzeczywistości. Co więcej, proces powstawania filmu okazał się istotny także dla niej samej, gdyż mogła dzięki temu przerobić ze sobą sprawy, które wydarzyły się w jej dzieciństwie i emocje, które wówczas czuła. Myślę, że jej obecność, porady dawały i Victorowi komfort pracy, poczucie, że – choć był to jego pierwszy przed kamerą – jest wiarygodny i akceptowany w tej roli.

Mimo jej akceptacji, ze strony osób transpłciowych pojawiły się głosy krytyczne, zarzucające ci nazbyt cisseksualną perspektywę. Jak na nie reagujesz?

Nie obrażam się. Myślę, że to dobrze, że fi lm wywołuje dyskusje, że wzbudza różne reakcje. To przecież rola sztuki: stymulować dialog. Jeśli więc ludzie zabierają głos, reagują na mój fi lm, mówią, w jakim stopniu ich reprezentuje, a w jakim nie, to jest to rzecz cenna. W „Girl” opowiedziałem historię jednej transpłciowej dziewczyny, staraliśmy się rzucić światło na to, co dzieje się z nią w trudnym okresie dojrzewania. Nigdy nie było moją intencją, by opowiedzieć o całej społeczności trans, nic dziwnego więc, że nie wszyscy jej przedstawiciele się w niej odnajdują. Czekam na kolejne fi lmy, które ukazałyby inne doświadczenia, problemy i radości środowiska, bo myślę, że każdy kolejny obraz ułatwia powstawanie następnego. „Girl” to mój portret Nory, w której się zakochałem i chciałem się tym uczuciem podzielić – zrozumiałe, że nie wszystkim musi się on podobać. Nie mam z tym problemu.

Nawet kiedy czytasz, że to film obsesyjnie skupiony na ciele, a życie transpłciowej osoby nie ogranicza się wyłącznie do tego aspektu?

Oczywiście, pokazuje dużo fizyczności, ale mając piętnaście lat wszyscy – bez względu na identyfikację płciową czy seksualną – uważnie obserwujemy mocno wówczas zmieniające się ciała: swoje i cudze. To przecież wówczas ogromnie zajmujące. Próbuję ten moment w życiu uchwycić. Poza tym, świat baletu jest zafiksowany na punkcie ciała – jego ćwiczeniu, tresowaniu, na formie, którą zdolne jest przyjąć. Musiało się to pojawić w filmie. To, że Lara jest trans i ma skomplikowaną relację z własnym ciałem także nie było bez znaczenia – takie były też wspomnienia Nory z jej dzieciństwa. Z tych powodów fi lm musiał skupiać się na fizyczności, ale myślę, że nie dzieje się to kosztem życia wewnętrznego bohaterki. Więc owszem, interesuje mnie ciało – zawsze zresztą mnie interesowało, widać to także w moich krótkich filmach – ale nie zgodzę się, że „Girl” jest filmem w jakikolwiek sposób voyerystycznym.

Mierzysz się tu z problemem autoagresji. Dlaczego bohaterka nie szuka wsparcia w internecie, mediach społecznościowych, nie kontaktuje się z innymi transami?

Nie wiem, czy wizualnie byłoby to ciekawe, gdyby Lara siedziała ciągle przed komputerem albo telefonem – na pewno nie byłaby to moja estetyka. Ale na spotkaniach po projekcji ludzie często mnie o to pytają. Odpowiadam na to, dzieląc się wspomnieniem z własnego dzieciństwa, że jako 15-letni homoseksualny nastolatek nie szukałem innych gejów, nie chciałem być z nimi widziany, utożsamiany. Siedziałem głęboko w szafie, musiałem najpierw zaakceptować samego siebie, by móc nawiązać więź z innymi. W tym sensie Lara ma dużo nie tylko z Nory, ale także ze mnie samego. W filmie pojawia się zdanie: „Nie chcę być przykładem, chcę tylko być dziewczyną”. To jest moment w jej życiu, kiedy próbuje nie odstawać od reszty, woli przynależeć, a w jej przypadku wpasowanie się oznacza dostosowanie do dziewczęcej grupy w szkole baletowej. Bycie stuprocentową, zwyczajną dziewczyną.

Podoba mi się w „Girl” ciepły obraz wsparcia ze strony rodziców. Przynajmniej w Polsce wcale nie jest to regułą. Jak sytuacja wygląda w Belgii?

Niestety i w Belgii znajdziesz przypadki – często dość dramatyczne – kiedy tego wsparcia nie ma, gdy brakiem akceptacji rodzice krzywdzą dzieci, których dorastanie i tak jest dużo trudniejsze niż ich rówieśników. Zazwyczaj w kinie oglądamy właśnie tego rodzaju problematyczne relacje. Ja chciałem pokazać wersję optymistyczną: relację ojciec-dziecko pełną miłości, zrozumienia, troski. Taki był właśnie ojciec Nory, taki był i mój ojciec, który wspierał mnie, gdy odkrywałem w sobie homoseksualizm. Myślę, że potrzebujemy więcej tego rodzaju ojców i trzeba ich częściej pokazywać – w kinie, sztuce, literaturze. Bo dają przykład. Bo możemy się od nich wiele nauczyć. Chciałbym, aby mój fi lm zobaczyło jak najwięcej rodziców – obecnych i przyszłych – aby tematy takie jak seksualność czy identyfikacja genderowa nie były tabu, by można spokojnie o nim rozmawiać. By podróż w stronę dorosłości odbyć można było razem.

Najbardziej urzekło mnie to, w jaki sposób tę podroż pokazujesz. Skąpane w żółciach i błękitach kadry pchają opowieść w stronę mitu, baśni.

Jako debiutant miałem ogromne szczęście móc pracować ze wspaniałym, doświadczonym operatorem Frankiem van den Eedenem, prawdziwym wizjonerem. Dużo rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób przekuć scenariusz w obrazy, by to one, a nie dialogi, pchały opowieść do przodu. Zdecydowaliśmy się na użycie dużej ilości światła słonecznego, ciepłego, żółtego koloru. Chodziło o nawiązanie w portrecie Lary do mitu Ikara – kogoś, kto pragnie lecieć wyżej i wyżej, ale w końcu może się sparzyć i upaść. Ojciec zaś jest Dedalem, czyli kimś bardziej rozważnym, kto próbuje uchronić swe dziecko od tragedii. By wydobyć tę metaforę, wiele scen oświetlanych jest naturalnym światłem słonecznym, niebieski zaś pojawia się w scenach wzmożonych konfl iktów, rozczarowań, deziluzji.

Mimo scen drastycznych, „Girl” jest jednak filmem optymistycznym – mógłby być częścią kampanii „It Gets Better”. Jak reaguje na film młoda publiczność?

Od nastolatków zazwyczaj mam wspaniały feedback, wielu z nich odbiera go bardzo osobiście. Wynika to, jak sądzę, z tego, że czy jesteś trans czy cis, homo czy hetero, musisz w tym wieku odpowiadać sobie na pytania o własną tożsamością, konfrontować się ze swoją fizycznością, odnajdywać się w często nieprzychylnym rówieśniczym otoczeniu. Niektórzy reagują bardzo żywo, płaczą, inni buntują się przeciwko filmowi albo oczekują wyjaśnień. Mam poczucie, że w słowniku kina nie było jeszcze takiej postaci jak Lara i skoro jest w jakimś sensie pierwsza, wielu domaga się, by była wzorem. Myślę, że to właśnie wzbudza w filmie największe kontrowersje, że Lara wzorem być nie chce i nie potrafi . Nie jest aktywistką, jest po prostu istotą ludzką.

A czy ty, jako filmowiec, czujesz się aktywistą?

Na pewno chcę opowiadać o postaciach i tematach, które nie są częścią popularnego języka filmowego i mówiąc o nich, docierać do jak najszerszej publiczności. „Girl” to tylko pierwszy etap poszerzania tego języka – pracuję obecnie nad kolejnym filmem, który również oswajać będzie widownię z bohaterem z grupy mniejszościowej. Bo to jest mój cel: rozszerzać pole widzialności, przełamywać strach, budzić empatię. Mam nadzieję, że „Girl” jakoś się do tego przyczynia.  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

MÓJ SŁOIK SZCZĘŚCIA

Mam na imię Tomasz, mam 24 lata. Jestem osobą trans. Od pięciu lat walczę o siebie, od trzech jestem w trakcie terapii hormonalnej

Tekst: Tomasz Janota

 

foto: Patrycja Dobrzyńska

 

Gdy byłem dzieckiem, płeć nie miała znaczenia – ot, dziewczyny nosiły długie włosy, chłopcy krótkie. Zostałem adoptowany w wieku dwóch lat. Zamieszkaliśmy w Zabrzu. Rodzice kochali mnie i troszczyli się o mnie, informację o adopcji przekazali tak umiejętnie, że nawet nie pamiętam kiedy – przyjąłem to naturalnie.

Dopiero, gdy byłem w gimnazjum, zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak – moje ciało się rozwijało i zauważyłem, że wyglądam jak koleżanki. Nie wiem, kiedy pojawiły się pełne piersi i wielkie biodra. Zaczęła się manifestowanie kobiecości przez koleżanki – podkreślanie płci przez kolczyki, delikatne makijaże, odpowiedni ubiór. Ja byłem jakby obserwatorem, gdzieś obok. Patrzyłem na ludzi, którzy zaczynali pierwsze zaloty, chcieli podobać się przeciwnej płci – ja stałem jakby pośrodku. Patrzyłem na świat, którego nie mogłem dotknąć. Czułem, że nie pasuję. Nie mogłem podrywać dziewczyn, nie tak jak inni chłopcy – wydawało mi się to złe.

Gdy miałem 13 lat, zmarł mój tata.

Bądź kobietą? Próbowałem

Mama zmuszała mnie do noszenia bluzek z większymi dekoltami, balerinek i innych kobiecych ubrań. Nie znosiłem tego. Zakazała mi capoeiry – twierdziła, że to nie dla mnie, nie dla dziewczynek, tylko dla chłopaków. Capoeira była moją jedyną odskocznią. To mi złamało serce. Pierwszy raz nad czymś tak płakałem. Próbowałem jakoś żyć; uciekać w lepszy, nieistniejący świat, który znajdował się na kartkach moich zeszytów.

„Bądź kobietą!” Próbowałem. Naprawdę. Nikt się nie orientował, jak bardzo ze sobą walczyłem. Mówili: „No, nareszcie masz oczy pomalowane”, a ja w środku darłem się: „To nie ja!”. W końcu się poddałem. Zacząłem ubierać się na czarno, nie interesowałem się związkami. Byłem nijaki. Nienawidziłem siebie, okaleczałem się, pisałem smutne wiersze, miałem myśli samobójcze. Po tym, jak koleżanka opowiedziała szkolnemu pedagogowi, że w jednym z moich zeszytów z wierszami przeczytała list pożegnalny, szkoła zainterweniowała. Wysłali mnie i mamę do psychologa, później co kilka dni miałem rozmowy z pedagogiem. Dyrekcja również ze mną rozmawiała, proponowała różne aktywności, kółko komputerowe czy plastyczne. Próbowali zadbać o moje zdrowie psychiczne.

Ale znaczenie płci jest tak wielkie, że wpływa na całe życie. W końcu, wymęczony, zrobiłem coming out sam wobec siebie: powiedziałem sobie wprost, że jestem chłopakiem w ciele kobiety. Obciąłem włosy, nosiłem za długie bluzy. Nie zdałem drugiej klasy gimnazjum, powtarzałem. Zrobiło się gorzej. Byłem ciągle zdołowany. Starałem się ubierać uniseksowo (wtedy nawet nie znałem tego terminu) – matka nadal ingerowała w moje ubrania.

Bawiłem się lalkami tylko dla towarzystwa

Miałem 18 lat, gdy wybrałem dla siebie imię – Tomek. W wakacje poprzedzające 19. urodziny poznałem dziewczynę, która od samego początku o mnie wiedziała – poczułem się wspaniale. Zacząłem zbierać pieniądze na wizytę u seksuologa i badania hormonalne oraz prób wątrobowych. Seksuolog zrobił wywiad, wziął wyniki badań, przepisał hormony.

Miałem 19 lat, gdy wyoutowałem się przed mamą. Nie planowałem tego. Wróciłem właśnie z przychodni z pierwszego zastrzyku hormonów. Wyjątkowy to dzień dla takiej osoby. Pierwszy krok na milowym szlaku! Zostawiłem torbę, poszedłem wyprowadzić psa. Gdy wróciłem, mama stała w przedpokoju wściekła, trzymając hormony wyjęte z torby. Ręce zaczęły mi się trząść, nogi zmiękły. Powiedziałem jej prawdę, otworzyłem się. Nie chciała nawet do końca wysłuchać. Pokazałem jej w sieci forum osób trans, a w nim „dział dla rodziców”. Mówiła, że ja „taki” nie jestem, a tamci są „pojebani”. Że „mogę być sobie lesbą, ale resztę mam sobie wybić z głowy”. Mówiła, że to przez komputer, że się naczytałem lub że ktoś mi to wmówił i że wszyscy lekarze są źli (proponowałem, by pojechała ze mną do seksuologa).

Przepłakałem całą noc. Mój pierwszy zastrzyk, pierwszy dzień do bycia sobą. Poczułem się jak Ikar. Taki nagły koniec. Zabrała mi hormony, wyrzuciła gdzieś, całkowicie odcięła od pieniędzy. Zaczęła kontrolować mnie na każdym kroku, stosowała przemoc psychiczną i fizyczną.

Dwa lata później uciekłem z domu. Mamie zostawiłem list, że nie jestem lesbijką, bo nie jestem dziewczyną, że mam dosyć wyrzucania moich „za mało kobiecych” ubrań i poniżania mnie. Miałem 21 lat, a mama groziła mi policją, szpitalem psychiatrycznym i testami na narkotyki (których nigdy nie tknąłem). Po tygodniu wróciłem, bo odpisała że „jakoś to zniesie”. Dalsza rodzina wtedy się dowiedziała. Nagle zmienili zdanie; kiedyś narzekali: „Ubierasz się jak chłopak”, teraz nagle o tym zapomnieli. Musiałem być silny wobec nich. Nawet, gdy mama w ich obecności nagle podwinęła mi bluzkę, by pokazać jakie „świństwo” noszę – chodziło o mój pierwszy binder.

Zapoznałem się z procedurą prawnej zmiany danych na męskie. Do sądu wszystko robiłem i zbierałem sam. Wypełniłem wzór, dołączyłem badania, opinie seksuologa i psychologa, wniosek o zwolnienie z kosztów, wszystko.

Na pierwszej rozprawie musiała być mama. W drodze do sądu wyzywała mnie od pomyleńców, lesbijek, wariatów; narzekała, że musi jechać. Pytania sądu były całkiem zwyczajne – o dzieciństwo, o ulubione zabawy. Mama mówiła prawdę, jednak nie dopowiadała wielu rzeczy. Np.: „Jakie zabawy dziecko preferowało?” Mama: „Lalki, pełno ich miała, bawiła się, gdy ktoś przychodził”. Byłem rozgoryczony, bo chwilę wcześniej mówiłem o klockach lego. „A gdy koleżanki wychodziły?” Mama: „Wtedy rysowała albo bawiła się klockami”. Bawiłem się lalkami z koleżankami, bo chciałem dopasować się do towarzystwa! Później sąd zapytał mamę, co sądzi na temat korekty płci, czy wyraża zgodę. „No, niechętnie, ale tak” – odpowiedziała.

Zbieram na operacje

Słyszałem nieraz o złym traktowaniu osób trans, ale sam spotkałem się również z pozytywnymi albo neutralnymi reakcjami. Lekarze, którzy nie mieli doświadczenia z takim „przypadkiem”, pytali o szczegóły, byli pod wrażeniem działania hormonów. Mimo że nie miałem wtedy jeszcze dokumentów z męskimi danymi, zwracali się do mnie w preferowanej formie. Świat stawał się dla mnie lepszy.

Wyjechałem wraz z dwójką przyjaciół do Słowacji, by zarobić na operację. Perypetii było mnóstwo, zarobek w sumie prawie żaden. Najbardziej zapamiętałem jedną scenę. Idę z walizką do hotelu, siąpi, but mi się odkleił – i sms od kolegi, też trans. Właśnie dostał termin operacji. Zazdrościłem. Nie, to za lekkie słowo. On miał pomoc, nie musiał harować, miał ciepło rodzinne, możliwość studiowania, a ja? Pogratulowałem mu.

2 sierpnia zeszłego roku zdruzgotany wyszedłem ze szpitala. Dowiedziałem się, że nie mogą przyjąć mnie na NFZ z powodu zbyt wielkiego rozmiaru piersi. Próbowałem tym sposobem dokonać pierwszej operacji, czyli ich usunięcia. Lekarka próbowała mi pomóc, dzwoniła nawet do innej po rady. Zaproponowali najpierw zmniejszanie pojedynczo każdej z piersi, a później wykonanie ginekomastii (po zmianie dokumentów zabieg nie nazywa się już mastektomią, która prawnie jest dla kobiet – a ja jestem mężczyzną, również w oczach prawa), w Polsce refundowanej. Niestety, na termin by zmniejszyć jedną pierś czeka się 3 lata. Przynajmniej tam, gdzie według nich miałbym mieć najszybciej.

Za namową przyjaciółki zorganizowałem zbiórkę na jednym z portali. Odzew wywoływał we mnie łzy wzruszenia. Dzięki zebranym środkom udałem się do Holandii, by tam, pracując, uzbierać potrzebną mi kwotę. Przepracowałem tylko trzy tygodnie. Pojawił się ostry ból w oczach. Nie mogłem tego zignorować; wcześniej już raz wylądowałem na ostrym dyżurze z powodu zbyt wielkiego ciśnienia spowodowanego przez jaskrę barwnikową i zespół rozproszonego barwnika. Musiałem zjechać do szpitala w Polsce. 27 września zeszłego roku miałem laseroterapię selektywną – to zabieg polegający na wykonaniu kilkudziesięciu przypaleń laserem argonowym lub diodowym w kącie przesączania, co ułatwia odpływ cieczy wodnistej z gałki ocznej i w efekcie obniżenie ciśnienia wewnątrzgałkowego. Pomogło.

Pięć lat po coming oucie mama wciąż zwraca się do mnie, używając żeńskich form. Zacząłem uczęszczać na spotkania grupy wsparcia dla osób trans w Katowicach (organizowaną przez Stowarzyszenie Tęczówka). Dzięki nim bardziej się otworzyłem, poznałem podobne mi osoby, zaprzyjaźniłem się. Nie sądziłem, że środowisko, o którym kiedyś nawet nie myślałem, będzie miało dla mnie tak wielkie znaczenie. Stało się wiele pozytywnych rzeczy. Zacząłem się udzielać, otwarcie mówić o swoim transseksualizmie, nie bać się siebie. To chyba najważniejsze – żeby w tym wszystkim siebie zrozumieć.

Zrobiłem sobie „słoik szczęścia”, do którego wrzucam karteczki z zapisem pozytywnych wydarzeń, by je wszystkie pod koniec roku przeczytać. Cieszę się małymi rzeczami.

Wciąż mieszkam z mamą, choć mam serdecznie dosyć słuchania, że mam się odmienić, póki jest jeszcze czas i że to wstyd mówić do mnie w formie męskiej. Planuję się wyprowadzić po operacji usunięcia piersi i znalezieniu stałej pracy. W marcu zacząłem 3-miesięczny staż w ramach funduszy z Unii Europejskiej.

Dziękuję „Replice” za możliwość podzielenia się moją historią. Dziękuję wszystkim dobrym duszom. Świat jest piękniejszy z wami.   

Jeśli chcecie wesprzeć mnie w zbiórce lub zwyczajnie porozmawiać, oto mój email: [email protected]. Na FB jestem jako Tomasz Artur Czerny, a adres zbiórki to pomagam.pl/zyciebezdepresji

Być trans w pracy

Jak to jest ubiegać się o pracę, gdy dokumenty mamy na płeć inną niż odczuwamy? Jak to jest być w pracy i przechodzić tranzycję? Kiedy i jak robić transpłciowe coming outy? TOMASZ JANOTA dzieli się własnymi doświadczeniami 

 

Foto: Jagoda Owczarek

 

Od autora: W „Replice” nr 83 (styczeń/luty 2020) przeczytałem poradnik „Transpłciowe dziecko w szkole”. Był przeznaczony głównie dla nauczycieli/ek i uczniów/uczennic, ale też dla każdego, kto nie miał styczności z osobami transpłciowymi i chciałby się czegoś dowiedzieć. Zainspirowany poradnikiem wpadłem na pomysł, by opisać, jak to jest być osobą trans w pracy – jak to jest ubiegać się o pracę, będąc trans, i jak to jest funkcjonować w pracy, gdy np. przechodzi się tranzycję albo jest się jeszcze przed nią. Mój tekst oczywiście nie wyczerpuje tematu. Został napisany na podstawie moich własnych doświadczeń. Jestem transpłciowym chłopakiem, mam 26 lat i na koncie kilka miejsc zatrudnienia. Nie jest to mój debiut na łamach „Repliki”. 2,5 roku temu napisałem tekst „Mój słoik szczęścia” o mojej tranzycji, o trudnej walce o to, by móc być sobą. Jestem dozgonnie wdzięczny „Replice” za tamtą publikację – dzięki niej poznałem wiele wspaniałych osób, poczułem się pewniej. Tamten artykuł również pomógł mi zebrać pieniądze na mastektomię.

Od redakcji: Tekst Tomka o jego tranzycji, o problemach fi nansowych, zdrowotnych i problemach z nieakceptującą mamą opublikowaliśmy w „Replice” nr 72 (marzec/kwiecień 2018). Tych, którzy go nie znają, zachęcamy do lektury. Jest nam niezmiernie miło czytać, że tekst miał pozytywny wpływ. Po to właśnie jest „Replika”.    

 

Rozmowa o pracę a deadname

Rozmowy kwalifikacyjne są stresujące z samej definicji – martwimy się, czy dobrze wypadniemy, jakimi pytaniami zostaniemy zaskoczeni, czy poradzimy sobie z odpowiedziami i przede wszystkim – czy finalnie zaproponują nam pracę. Ale my, osoby trans, mamy jeszcze dodatkowe powody do stresu. Jeśli jesteśmy przed tranzycją lub w jej trakcie, to zamartwiamy się niezgodnością w naszych dokumentach – w dowodzie osobistym, świadectwach pracy czy ukończenia szkoły znajduje się imię, jakie nadano nam przy urodzeniu – imię, które nie odnosi się do płci, którą odczuwamy. Imię dla nas obce. Deadname.

Próbujemy różnych metod podejścia do tego problemu.

  1. Jedną z nich jest przyjście na rozmowę jako osoba z dokumentów, czyli pozostanie w ukryciu, niemówienie o transpłciowości przyszłemu pracodawcy. Plusem tej metody jest – w teorii – mniej stresu na rozmowie. Wielki minus jest taki, że jeśli zostaniemy zatrudnieni, zaczynamy pracę, ukrywając prawdziwą płeć i nie wiedząc, czy mamy do czynienia z przyjaznym otoczeniem czy nie. Ukrywanie się w pracy to stres na co dzień, nieustanne myśli, czy zaryzykować i zrobić coming out czy lepiej nie, to nieustanne obserwowanie zachowań współpracowników i ich reakcji, próby wyczytania, czy byliby przyjaźnie nastawieni czy nie. Czasem można trochę wybadać teren wcześniej, ale to dość trudne. Pozostałe dwie opcje zakładają, że potencjalny przyszły pracodawca od razu dowie się o naszej transpłciowości, a my dowiemy się, czy atmosfera w firmie jest transfobiczna czy nie.
  2. Wysyłamy CV z danymi, którymi w przyszłości będziemy się posługiwać, czyli takimi, których obecnie nie mamy w dowodzie, a jednocześnie takimi, które są zgodne z tym, jak się czujemy. Warto przy tym pamiętać, że CV to nie dokument tożsamości – to tylko przedstawienie umiejętności i kompetencji dla pracodawcy. Nie łamiemy więc prawa, wysyłając CV z imieniem preferowanym. Na samej rozmowie, gdy dojdzie do okazania świadectwa pracy, czy też ukończenia szkoły, wszystko wyjaśniamy. A więc robimy coming out. Tym samym od razu sprawdzamy, czy rekruter, a więc i firma, jest przyjazny osobom trans. Jeśli nie, to może nie ma co żałować, gdy się pracy nie dostanie, bo i tak byłoby nam w niej ciężko. Innym plusem tej metody jest to, że rekruter będzie nas od początku odbierać poprawnie – przed spotkaniem, czytając nadesłane papiery, nastawi się na spotkanie z osobą z CV – i taką też osobę pozna. To dokumenty będą niezgodne ze stanem faktycznym, a nie odwrotnie. Jeśli rekruter nie jest transfobem, będzie wiedział, że cały „problem” jest tylko formalnością.
  3. Trzecia metoda jest mało polecana, ale warto opowiedzieć, jak wygląda: to wysłanie CV na imię z dokumentów i przyjście na rozmowę, prezentując płeć odczuwaną. Czyli w CV dziewczyna, a na rozmowę przychodzi chłopak albo odwrotnie. Wtedy od samego początku trzeba się wyoutować, bo rekruter będzie na „dzień dobry” zaskoczony – nastawi się na poznanie osoby z dokumentów, a pozna „kogoś innego”. Może poczuć się zmieszany, może być to dla niego niekomfortowa sytuacja. Co gorsza, może uznać, że to osoba się „nie zgadza” – a nie dokumenty. I w momencie, gdy my będziemy przedstawiali swe kompetencje, rekruter będzie skupiał się nie na słuchaniu nas, tylko na „procesowaniu” całego wydarzenia – oto ma osobę transpłciową na rekrutacji. Raczej nie zwiększy to naszych szans na zatrudnienie.

Dlatego osobiście polecałbym drugą opcję. Sam stosowałem w przeszłości wszystkie trzy podejścia, a teraz, gdy moja płeć odczuwana zgadza się już z dokumentami, problem w ogóle zniknął, ale i tak zawsze jest inna kwestia – mówić o swej transpłciowości współpracownikom czy nie? Robić coming out? O tym za chwilę.

Przydatne pytania, które możesz zadać podczas rozmowy kwalifikacyjnej:

  1. „Czy pracownicy w waszej firmie posiadają plakietki identyfikujące?” – Jeśli pracodawca potwierdzi, warto zapytać, czy na twojej plakietce pojawi się imię preferowane. To ważne, by pracować w środowisku, w którym nie będziemy się bać czy krępować. Plakietka na nasze przyszłe dane ułatwi nam funkcjonowanie.
  2. „Czy mogę liczyć na nieujawnianie moich danych z dokumentów?” – To pytanie pozwoli nam zobaczyć nie tylko, czy firma ogarnia RODO, ale czy zwyczajnie zdaje sobie sprawę, że w naszym przypadku dane wrażliwe są szczególnie wrażliwe. 3. „Do kogo w fi rmie mam się udać po zakończonej rozprawie w sprawie zmiany dokumentów?” – Pracodawca w odpowiedzi wyjaśnia, jak wygląda u nich ta procedura. W większości przypadków podpisuje się aneks do umowy o pracę – podobny do aneksów w przypadkach, gdy ktoś bierze ślub i zmienia nazwisko.

Używanie deadname’u – obowiązkowe?

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Transkobieta przychodzi do lekarza. W dokumentach ma jeszcze męskie imię. Może być od kilku lat w trakcie korekty, a może być dopiero przed korektą. Lekarz zwraca się do niej w formie męskiej mimo jej próśb o formę żeńską – tłumaczy, że nie może, bo ma prawny obowiązek wynikający z dokumentów. Znam szereg podobnych sytuacji. Otóż nie, nie ma takiego obowiązku. Nie ma przepisu, który mówi, że do kobiety trzeba zwracać się żeńskimi formami, a do mężczyzny męskimi. Mnóstwo osób używa zresztą innych imion niż te w dokumentach – i jakoś nikt nie ma z tym problemu, dopóki te imiona „przynależą” do tej samej płci. Natomiast kodeks etyczny takich zawodów jak psycholog czy psychiatra nakłada wręcz obowiązek traktowania pacjenta z szacunkiem. American Psychological Association, Polskie Towarzystwo Psychologiczne, Polskie Towarzystwo Seksuologiczne, zalecają wprost podążanie za klientem w kwestii jego preferencji językowych. Jedyny „przymus” misgenderowania – czyli stosowania wobec kogoś form przynależnych płci z dokumentów, a nie płci odczuwanej – jest tylko w samych dokumentach. Tak więc nie ma żadnych prawnych przeszkód, by nie tylko u lekarza, ale również na co dzień w pracy współpracownicy używali wobec nas form przynależnych płci przez nas odczuwanej. Nasza płeć należy do nas – nie ma powodu, by współpracownicy mieli na niej temat „własną opinię”.

Moje doświadczenia z pracą w ukryciu i z coming outem w pracy

  1. Gdy nie miałem jeszcze zmienionych dokumentów i nikt w pracy nie wiedział, że jestem chłopakiem, pracowałem, ukrywając transpłciowość. To była praca na magazynie wielkopowierzchniowego sklepu. W moim dowodzie widniały wciąż żeńskie dane, a ponieważ byłem wtedy na początku tranzycji, na początku terapii hormonalnej, to jej efektów (np. zarostu, obniżonego głosu) nie było jeszcze widać. Współpracownicy i klienci odbierali mnie jako kobietę. Początkowo nie bolało mnie to bardzo, w końcu funkcjonowałem tak wcześniej przez szereg lat. Z czasem doskwierało jednak coraz mocniej. Gdy okazało się, że nowi pracownicy, którzy nie znali mojego imienia, odbierali mnie jako mężczyznę, zaczęło mi tym bardziej zależeć, by przestać funkcjonować jako kobieta. To wiązało się z cięższymi pracami na magazynie. Zdarzyło się też jednak, że ktoś zobaczył mnie z większym ciężarem i powiedział jednemu z nowych, że to przecież ciężar powyżej kobiecej normy, i podał przy tym moje imię. Coś jakby wtedy pękło we mnie – to, że jestem zmuszony do życia w ukryciu, stało się nie do zniesienia, przygnębiało mnie. Za każdym razem, gdy słyszałem, jak wołają mnie, używając żeńskiego imienia, czułem ból i rozdrażnienie.
  2. Zwolniłem się i wyjechałem do Holandii, gdzie znalazłem identyczną robotę. Byłem brany do „męskich zadań” – noszenia ciężkich skrzyń. Z niektórymi ledwo sobie radziłem. Gdy ktoś znał moje imię, podchodził i pytał, co robię w męskiej ekipie. Odpowiadałem, że po prostu mnie zawołali. Za każdym razem, gdy zwracano się do mnie nie moim imieniem, tylko bezosobowo, czułem ulgę. Szefowa zauważyła, że moja współlokatorka była moją dziewczyną – uznała więc nas za parę lesbijską i… wyoutowała się przed nami. To była Polka. Powiedziała, że uciekła z kraju, by móc żyć normalnie. Pokrzepiony jej coming outem, powiedziałem jej o mojej transpłciowości. Natychmiast skojarzyła wszystkie dziwne sytuacje. Przykładowo: jeden z liderów na hali zabiera mnie na linię z samymi mężczyznami i daje pracę powierzoną dla nich. Po chwili przychodzi jedna z liderek i zabiera mnie z powrotem, mówiąc, że jestem dziewczyną – wszyscy to słyszą. Albo dziewczyna prosi, bym przenosił cięższe rzeczy, a za chwilę ktoś trzeci mówi o mnie, używając żeńskich zaimków. Albo wpada kilku nowych pracowników i jeden z nich, chłopak, dziwi się, że nie mam siły prowadzić dobrze załadowanego paleciaka. Słyszę: „Co z ciebie za facet?” – po chwili ktoś inny woła mnie po imieniu, ten chłopak przeprasza i pomaga mi. Albo na stołówce słyszę, jak mówią: „To nie facet, tylko kobieta”. Zapamiętałem też kilka milszych sytuacji, np. dziewczyny proszą, bym coś za nie przeniósł. Albo w hotelu, w którym ja i wielu pracowników mieszkaliśmy, słyszeli, że używam męskich końcówek, rozmawiając z moją dziewczyną albo widzieli, że kupuję męskie kosmetyki. Po tym, jak szefowa wyoutowała się przede mną, a ja przed nią – powiedziała, że mogą mi na plakietce dać imię Tomasz. Sama to zaproponowała, gdy ja jakoś na to nie wpadłem. To było bardzo miłe – tylko niestety było za późno, wiele osób używało już mojego żeńskiego imienia. Używanie imienia Tomasz mogło być niebezpieczne, zwłaszcza że kilku z moich współpracowników wydawało się groźnymi transfobami. Dziś, z perspektywy czasu, żałuję, że nie powiedziałem o sobie od razu pierwszego dnia tamtej pracy. Z drugiej strony, być może jako wyoutowana osoba trans przed tranzycją, byłbym dyskryminowany? Już się nie dowiem.
  3. Wracam do Polski, ma miejsce proces sądowy i otrzymuję zmienione dokumenty – już z męskim imieniem. Jestem „oficjalnie” Tomkiem. Dostaję pracę jako tester gier komputerowych. Zaczynam więc na nowo. Nikt nie wie o mojej transpłciowości, bo przecież nie musi. Jestem po prostu chłopakiem. Jestem zadowolony, każdy mówi do mnie Tomek. Ale zbliża się moja operacja usunięcia piersi, bardzo się na nią cieszę, ale nie mogę się tym dzielić. Czasem też jestem smutny, gdy wydaje mi się, że za bardzo piersi widać. O tym też nie mogę z nikim porozmawiać. Z czasem otwieram się i dokonuję coming outu. Reakcja współpracowników kompletnie mnie zaskakuje – wiele osób podchodzi, gratuluje, okazuje wsparcie – kilku z nich nawet konkretne, finansowe – byłem wtedy w trakcie zbiórki pieniędzy na operację na portalu crowdfundingowym. I było jeszcze coś. Jedna osoba z firmy zaproponowała mi wyjście na piwo. Nie znałem jej za bardzo, a brałem za lesbijkę. Porozmawialiśmy – okazało się że to nie lesbijka, lecz też transpłciowy chłopak, tyle że przed tranzycją, wciąż szukający siebie. Mówił, że podziwia mój coming out, że sam się na razie boi, że ciągle słyszy seksistowskie komentarze. Jednocześnie nie zdawał sobie sprawy, że ci, którzy podczas tego typu dyskryminujących „dyskusji” milczą, to nasi potencjalni sojusznicy. Tylko oni nie powinni milczeć, ale też głośno wypowiadać swe opinie. A po moim coming oucie okazało się, że nawet niektórzy z tych, którzy dyskryminowali, zmienili zdanie. Gdyby nie ja, on nigdy by nie pomyślał, że tak może być. Utorowałem mu drogę.
  4. Kolejna firma to było też testowanie gier. Pierwszego dnia stresuję się, a jestem już zdeterminowany, by żyć otwarcie. Stres mija drugiego dnia, gdy widzę jedną z moich nowych współpracowniczek z tęczową torbą na ramieniu. Później okazuje się, że to producentka, z którą będę długo współpracować. Chciałem od razu do niej podbiec i jej powiedzieć, ale to był tylko drugi dzień, stwierdziłem, że poczekam. Niemniej, sama ta tęczowa torba dała mi mnóstwo pozytywnej energii. Odczekałem kilka miesięcy, w trakcie których zauważyłem, że chyba jestem przez współpracowników brany za geja. Wypowiadają się przy mnie poprawnie, mówią „osoby homoseksualne”, „geje” – nigdy „pedały”. Tak dochodzimy do zeszłego roku, gdy po raz drugi szedłem w Marszu Równości w Katowicach. Idę i… dostrzegam moją producentkę! Jest kolorowo ubrana, na twarzy prócz uśmiechu ma namalowaną flagę. Bez zastanowienia podchodzę i ją przytulam. Ona mówi, że na Marszu jest jeszcze inna osoba z naszej firmy. Ogromna radość. Potem kilku współpracowników odnajduje mnie na Facebooku. Dowiadują się, że jestem transpłciowy. Dostaję długie wiadomości o tym, jak podziwiają moją walkę. Czytam je wszystkie po kilka razy. I wtedy robię przełom. W pierwszą rocznicę publikacji w „Replice” udostępniam na Facebooku część tamtego artykułu. Każdy będzie mógł przeczytać – i tego właśnie chcę. Reakcje? Zero hejtu, zero niezrozumienia. Masa pozytywów, otwarte rozmowy. Czułem się wolny i spełniony. A nie musiałem się outować z transpłciowości – jestem chłopakiem, jestem w heteroseksualnym związku, mógłbym się „wtopić”. Ale nie chcę. Dlaczego? Bo jestem dumny z tego, kim jestem i z powodu drogi, którą przeszedłem, by móc być sobą – nie chcę jej wymazywać, przeciwnie, chcę o niej mówić, ona jest częścią mnie. Wszystkim osobom trans i w ogóle LGBTIA, które nieraz usłyszały, że „zawiodły rodzinę” – kochani/e, nie, to rodzina was zawiodła, jeśli nie akceptuje. Ale trochę odbiegam od tematu, bo tekst ma być o pracy. Pamiętajcie więc, że w pracy też spędzacie mnóstwo czasu – w pracy też warto i można być sobą. Trzymam za was kciuki!

W mediach społecznościowych Tomek funkcjonuje jako Tomasz Andrzej Czerny.  

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lola

Lola vers la mer (Francja/Belgia, 2019), reż. L. Micheli, wyk. M. Bollaers, B. Magimel. Dystr. Tongariro, premiera w Polsce: 26.06.2020

 

 

Lola ma 18 lat, jest transpłciową dziewczyną, właśnie rozpoczyna tranzycję. Została wyrzucona z domu przez ojca, a teraz zmarła jej matka, która Lolę wspierała. Ojciec i córka ruszają razem w podróż do rodzinnego domu zmarłej, by tam rozrzucić jej prochy. Mamy więc schemat kina drogi, na której skonfliktowani bohaterowie zmuszeni są do interakcji. Temat – powikłana relacja transfobicznego mężczyzny w średnim wieku (znany z „Pianistki” Benoit Magimel) z jego transpłciową córką (debiutująca transpłciowa aktorka Mya Bollaers) – jest świetny. Niestety, zawodzi słaby scenariusz pełen drobnych nieprawdopodobieństw, przez które trudniej zrozumieć motywacje bohaterów. (Piotr Klimek)  

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ujawnienie

Disclosure (USA, 2020), reż. S. Feder. Premiera na Netfliksie: czerwiec 2020

 

 

W 1995 r. dostaliśmy dokument „The Celluloid Closet” – elementarne dzieło o reprezentacji osób LGBT na ekranie. Nie poświęca on jednak dużo czasu na literkę T, skupia się na G i L. Trudno się dziwić – w latach 90. transowe tematy w kinie były bardzo okolicznościowe. Po 25 latach w końcu przyszedł czas, by poważnie zająć się tym tematem. To nieprawdopodobna „piguła” – mnóstwo transowych wątków w kinie i TV ostatnich dekad jest tu omówionych, choć z typową dla USA amerykocentrycznością. Ponadto, „Ujawnienie” zostało zrobione praktycznie wyłącznie przez osoby trans – trans jest i reżyser, i osoby wypowiadające się na ekranie – m.in. Laverne Cox (producentka filmu!), MJ Rodriguez („Pose”), Chaz Bono („American Horror Story”) czy słynna reżyserka Lily Wachowski. Przy kompletowaniu ekipy priorytetyzowane były osoby trans, a tam, gdzie to się nie udało, „cisy” miały obowiązek przygarnąć sobie trans czeladnika. Zmienia to fokus filmu, mniej jest nastawienia na historię (choć tej nie brakuje) czy chronologię, więcej na emocje związane z oglądaniem „kogoś takiego jak ja” na ekranie – i w tym właśnie tkwi siła filmu. Zamiast akademickiego wykładu dostajemy lekcję o tym, jak ekranowe stereotypy wpływają na myślenie konkretnych osób, dlaczego reprezentacja jest tak ważna i trzeba o nią głośno walczyć. „Ujawnienie” to film obowiązkowy dla wszystkich zainteresowanych tematyką transpłciowości. (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęcza w logo nie wystarcza

„CD Projekt i inne korporacje dbają raczej o imidż, kreowanie brandu. Duże gesty ładnie wyglądają i stawiają firmę na równi ze światowymi gigantami, ale mnie się wydaje, że żywi ludzie są ważniejsi od symboli”  – mówi JULIA KUROWSKA, transpłciowa twórczyni gier. Rozmowa Mateusza Witczaka

 

Foto: arch. pryw.

 

Zrobię w tym pytaniu błond, bo ponoć parałaś się ich wykrywaniem.

To było dawno i nieprawda. Ale faktycznie, osiem lat temu, jak zaczynałam w gamedevie, zajmowałam się QA, czyli testowaniem. To bardzo popularna droga dla ludzi, którzy nie mieli szansy zdobyć dyplomu i nie mają zaplecza programistycznego czy artystycznego. No i pierwszy krok, żeby zorientować się, co mi w grach wideo tak naprawdę pasuje, a później robić coś innego, choć – oczywiście – są i tacy, dla których jest to krok ostatni, bo ta ścieżka kariery bardzo im się podoba.

Ja jednak wielkiej pasji do tego nie miałam. Parę lat temu przerzuciłam się na inną dziedzinę w tym naszym „giereczkowie”, próbowałam sił z produkcją i zarządzaniem zespołem… ale okazało się to strasznie niesatysfakcjonujące. Mam potrzebę wiedzieć, która z cegiełek w tym „domu” została ulepiona przeze mnie. Zostałam więc UI/UX designerką.

Julia, to jest „Replika”, nie „CD-Action”. Musimy mówić wielkimi literami.

„UI” to skrót od „user interface”, a więc projektowania interfejsu. Zajmujemy się przyciskami – tym, gdzie one są, jak wyglądają, czemu ramki tekstu w grze są takie grube i czemu jest za nimi cień. To kwestie stricte graficzne. „UX” znaczy „user experience”, doświadczenie użytkownika. Staramy się zgłębić, czemu oko gracza poszło najpierw w ten punkt ekranu, dlaczego pewne elementy, które widzi, przykuły jego uwagę.

Mówisz, że lubisz wiedzieć, którą z „cegiełek” dołożyłaś do gry. Za co odpowiadałaś przy „Wiedźminie 3”?

Wtedy zajmowałam się wyłącznie kontrolą jakości. Codziennie sprawdzałam, co się w grze zmieniło i czy po drodze te zmiany czegoś nie zepsuły. Bo na papierze wszystko wygląda fajnie; projektant rozrysuje poziom, zadanie albo potwora i twierdzi, że ten jego pomysł na pewno super będzie pasował do tego, co już mamy… a może się okazać, że wcale nie pasuje. Jako tester dostrzegasz na przykład, że na tym etapie gracz jest jeszcze za słaby, by pokonać podsuniętego przez grę przeciwnika.

Albo że nie aktywował się skrypt. Załóżmy, że Geralt prowadzi śledztwo dla gościa, któremu zginęła córka, a po pewnym czasie okazuje się, że ten „nie pamięta”, by zlecał mu takie zadanie. Moim zadaniem było to wykryć i albo poprawić, albo – jeśli problem wymagał ingerencji większej liczby osób – zgłosić wyżej. Kontrola jakości bywa niedoceniana, ale to szeroka dziedzina, która wymaga zanurzenia w wielu elementach gry. Nie możesz być dobrym testerem, jeśli nie wiesz, jak działa to, co testujesz jak funkcjonują zadania poboczne, jak są zaprojektowane poziomy, jak działają skrypty. Musisz dysponować techniczną wiedzą, mieć pojęcie o projektowaniu, o scenopisarstwie i udźwiękowieniu, a w dodatku trzymać z tyłu głowy całą fabułę. To później fajna furtka do innych specjalizacji, a zarazem świetna okazja, żeby obserwować, jak gra „dojrzewa”.

CD Projekt też dojrzewał? W szczycie kampanii prezydenckiej, gdy Andrzej Duda i Przemysław Czarnek odczłowieczali osoby LGBT+, firma opublikowała tęczowe logo, a jej prezesi udzielili wywiadu, w którym stwierdzili, że „szacunek i tolerancja wpływają pozytywnie na innowacyjność”. Ciekawi mnie, jak było w CD Projekcie za twojej kadencji?

To ładne słowa, miło jest coś takiego usłyszeć. Zwłaszcza że nie mówimy o małym studiu, w którym garstka ludzi pracuje przy gasnących żarówkach nad jakimś niezależnym eksperymentem, ale największej, najbardziej rozpoznawalnej spółce zajmującej się grami w Polsce. Pamiętajmy jednak, że kiedy jesteś wielką, międzynarodową korporacją, grasz według reguł wielkich, międzynarodowych korporacji. A wielkie, międzynarodowe korporacje może i zauważają tych, którzy borykają się z opresją, ale nie idą na całość. To jest tylko i aż tęczowe logo.

Czujesz w takim geście pragmatyzm? Bo ja cały czas mam z tyłu głowy przykład Blizzarda, który swego czasu chciał podnieść zainteresowanie jednym z wewnątrzgrowych wydarzeń w „Overwatchu”. Stworzył więc komiks promocyjny, którym wyoutował Żołnierza 76, jedną z kluczowych postaci gry.

„Wyoutował” to chyba nadużycie w stosunku do fikcyjnego bohatera. Ale tak, zaprezentowali go jako geja, faceta bi lub panseksualnego.

Sęk w tym, że to wydarzenie zapewne nikogo by nie obeszło… natomiast natychmiast po tym, jak sklejono je z wątkiem LGBT+, znalazło się na czołówkach mediów. Rzecz w tym, że w „Overwatchu” co kilka miesięcy pojawiają się różne „świąteczne” zadania i przedmioty. Nigdy natomiast nie widziałem, żeby jego twórcy świętowali w ten sposób Miesiąc Dumy.

Sto procent zgody. Dlaczego nie ma takiego eventu w „Overwatchu”, „Apex Legends” albo w „Fortnicie”? W grach sieciowych świętujemy Wielkanoc, nadejście lata, Święta Bożego Narodzenia, Halloween, Chiński Nowy Rok… a gdzie jest Pride Month? Korporacje ograniczają się do zmiany loga w czerwcu, a kiedy przychodzi czas, żeby zadeklarować faktyczne wsparcie – niewiele się dzieje.

To trochę kazus J.K. Rowling. „Wiecie co, Dumbledore był osobą homoseksualną, ale przez siedem tomów zapomniałam o tym wspomnieć. Trudno, nadrobię na Twitterze”.

Nie wiem, czy zjadłam dzisiaj dostatecznie kaloryczny obiad, żeby mieć siłę na rozmowę o J.K. Rowling. Ta postać to jest drzazga, którą osoby trans i niebinarne czują w ostatnich miesiącach przy każdym kroku.

W tym jednak przypadku korporacja zareagowała całkiem nieźle. Po serii transfobicznych wypowiedzi pisarki Warner Bros., a więc wydawca RPG-a „Hogwarts Legacy”, oficjalnie zapewnił o swoim wsparciu dla różnorodności i przypomniał, że Rowling nie odpowiada za scenariusz nadchodzącej gry.

Czy to oznacza, że pani Rowling nie dostanie pieniędzy ze sprzedaży?

Musi dostać, to ona stworzyła uniwersum „Harry’ego Pottera”.

Może więc można zrobić inną grę? To jest „lip service”; firma niby wyraża poparcie, ale niewiele z tego wynika. Warner mówi: „nie bójcie się, w tej grze nie będzie nic transfobicznego, Rowling nie bierze udziału…”, ale przecież każdy zakupiony egzemplarz napycha jej kieszeń. Jest w tym pewna niekonsekwencja.

Nie chcę używać słowa „tchórzostwo”. Nie. Możemy nie lubić reguł tej gry, ale tak ona właśnie działa, nie ma etycznej konsumpcji w kapitalizmie. Czuję tu jednak problem, bo choć Warner Bros. wydało to oświadczenie w dobrej wierze, chciało wesprzeć ludzi, których wypowiedzi Rowling dotknęły, kupując „Hogwarts Legacy”, przelewałabym pieniądze osobie, która jest transfobiczna, homofobiczna, prowadzi w mediach kampanię, która ma ograniczyć moje prawa i moją godność.

CD Projekt też podejmuje takie „pozorowane” ruchy? To kalkulująca na chłodno korporacja czy firma faktycznie przyjazna osobom trans?

Czy CD Projekt jest korporacją? Nie ma wątpliwości. To druga najwyżej notowana na giełdzie spółka (a do październikowego debiutu Allegro była nawet pierwsza – dop. red.), która zatrudnia ponad tysiąc osób i ma rzeszę fanów na całym świecie. Natomiast czy jest firmą przyjazną osobom LGBT? Byłam tam pięć lat temu. Mam z tego okresu ciepłe wspomnienia, CD Projekt mnóstwo mnie nauczył. To w nim dokonałam coming outu i zaczęłam swoją tranzycję. Dobrze jest mieć w Polsce miejsce pracy, w którym możesz ogłosić coś takiego, rozpocząć ten trudny, żmudny proces i pracować dalej. Swoją drogą: jeśli ktoś przeczyta tę wypowiedź za 25 lat, to będzie zażenowany, że cieszę się, że w Polsce można dokonać coming outu i nie zostać za to zwolnionym, ale takie mamy realia. Jestem za to bardzo wdzięczna.

Ale też po moim coming oucie, choć nawet nie byłam pierwszą osobą trans w firmie, zauważyłam, że nie wszyscy w CD Projekcie wiedzieli, jak zareagować. Zabrakło procedur. Musiałam walczyć o każdą drobnostkę w dokumentacji firmowej. No bo nagle widzę, że we wszystkich plikach figuruję pod starym imieniem. Czy można to zmienić? No tak, mogę to pozmieniać… ale sama. Kiedy jechałam pokazywać „Wiedźmina 3” na Gamescomie (największe targi gier na świecie, które co roku odbywają się w niemieckiej Kolonii – dop. red.), każdy z naszej delegacji dostał 500 zajebistych wizytówek i ja też dostałam. Z deadnamem, czyli bezużytecznych. Zgłosiłam. W odpowiedzi dostałam mikroagresję, wzruszenie ramionami i „Sorry, przecież nie musisz ich używać”.

Czułam dyskomfort. Tymczasem moment po coming oucie to jest moment niesamowitej wrażliwości, wszystko może cię zranić. Boisz się, nie wiesz, czy ludzie są z tobą szczerzy, czy cieszą się z tobą i gratulują odwagi, czy może przybierają pozę, bo alternatywa mogłaby się dla nich wiązać z ostracyzmem.

To chyba dobrze świadczy o zespole, jeśli nietolerancja spotyka się w nim z ostracyzmem?

Tak, tylko to z kolei pozwala na taką… bierną nietolerancję? Osoba po coming oucie jest bardzo wrażliwa, wszystko może naruszać jej komfort czy poczucie bezpieczeństwa, czasem wystarczy, że ktoś użyje niewłaściwego zaimka. Kiedy postronni patrzą, może zawsze powiedzieć: „Sorry, zapomniałem”. Nawet, jeśli ktoś nie powie ci czegoś niemiłego w twarz, możesz poczuć się ignorowana, a to boli.

Wyobraź sobie, że złamałeś nogę i spóźniasz się na spotkanie. Jego uczestnicy zmieniają trochę oczekiwania wobec ciebie, myślą: „no dobra, wszyscy byliśmy na czas, ale ten jeden kolega miał wypadek na nartach, a teraz chodzi o kulach”. Włącza im się pewne zrozumienie. Osoba, która przechodzi tranzycję, też go potrzebuje. Musi przepisać w sobie wszystko: imię, modę, zaimki. W dodatku przyjmuje leki – przechodzi terapię hormonalną, często ma stany depresyjne. Mnóstwo się dzieje.

Kiedy ktoś potrzebuje pomocy w związku ze złamaną nogą, uruchamia się u nas empatia. Ale gdy ktoś dokonuje coming outu i przechodzi trudności – nasze oczekiwania się nie zmieniają. A u niektórych osób, tych ze zinternalizowaną transfobią czy homofobią – wręcz rosną. No bo przecież ja „akceptuję” osobę, jak ona śmie nie dorastać do moich oczekiwań? Dla osób trans głównym problemem nie jest to, że ktoś im napluje w miejscu pracy do kubka z kawą, ale brak cierpliwości i wyrozumiałości ze strony otoczenia.

Często się zdarza, i nie jest to tylko moje świadectwo, ale wielu osób, które w różnych firmach pracowały, że o taką „cierpliwość i wyrozumiałość” jest trudno. Bo pracodawca może i wprowadzi owocowe środy, ale przecież nie chce na pracownika dmuchać i go przytulać, ale oczekuje od niego rezultatów. I wtedy jest zgrzyt. Bo ty chcesz dać te rezultaty, jesteś dumna, że pracujesz w takim miejscu, ale jednocześnie naprawdę masz dużo na głowie.

W wielkich korporacjach, z ciśnieniem na wypuszczenie produktu, który zmieni świat (a w każdym razie zmieni rynek), chyba nie możesz liczyć na taki „bufor zrozumienia”. A to właśnie tutaj jest to pole, na którym powinny wyrażać zaangażowanie w sprawy osób LGBT, tęcza w logo nie wystarcza. Trzeba zrobić krok wstecz, zastanowić się, czy możemy zrobić coś więcej dla osób LGBT, które u nas pracują? CD Projekt i inne korporacje dbają raczej o imidż, kreowanie brandu. Duże gesty ładnie wyglądają i stawiają firmę na równi ze światowymi gigantami, ale mnie się wydaje, że żywi ludzie są ważniejsi od symboli.

Pytam również dlatego, że choć CD Projekt ma na koncie transfobiczne wpadki, „Cyberpunk 2077” może być rewolucją w prezentowaniu osób trans. W kreatorze postaci nie wybierzemy płci, a głos stereotypowo męski będziemy mogli przypisać do stereotypowo kobiecego ciała. W uniwersum gry płeć jest atawistycznym konstruktem; to świat, w który możemy zastąpić większość organów i części ciała ich technologicznymi odpowiednikami, ba, dzięki implantom możesz wszczepić sobie ogon albo zafundować cętkowaną skórę.

Nadzieja jest, nie zaprzeczam. Nie grałam, ale śledzę newsy, które nastrajają optymistycznie. Trzymam kciuki. Zwłaszcza że dobra reprezentacja osób trans właściwie w głównym nurcie nie występuje, najlepiej portretują nas gry niezależne.

Z czego to wynika?

Mainstream boi się seksualności osób trans. Pary chłopaków czy dziewczyn coraz częściej romansują na ekranie monitora (choć w wersji przefiltrowanej przez heteronormatywną wizję romansu), natomiast perspektywa, że osoba trans może być pociągająca, nadal jest dla mainstreamu straszna. Transpłciowa kobieta bywa niewarta romansu, niewarta uwiedzenia, nieatrakcyjna. Trochę inaczej jest w segmencie indie.

Daj mi jakiś krzepiący przykład.

Jednym z moich ulubionych przykładów queerowego romansu jest visual novelka „Ladykiller in a Bind”, którą napisał zespół osób queerowych, a główną designerką i writerką jest Christine Love, a więc osoba trans. Ta gra wprost opowiada o tym, że osoby LGBT+ są pełne miłości i pożądania, a „miłość” i „pożądanie” mogą być bardzo skomplikowane. Nie upraszcza ona swojej narracji dla potrzeb rynku i oczekiwań heteronormatywnego gracza. Są w niej i osoby trans, i crossdresserzy, i romanse MLM.

Wcielasz się w rolę dziewczyny w typie butch, która trafi a na luksusowy wycieczkowiec. Twist polega tu na tym, że udaje ona swojego brata bliźniaka. Relacje, w które wchodzisz, są z tej perspektywy bardzo ciekawe. Czy przedstawisz się jako brat? Będziesz podawać się za cis albo trans faceta? To dowód, że jest w tym medium miejsce na dojrzałość, pewien poziom skomplikowania, z jakim wiążę się bycie osobą queerową.

Pozytywnym przykładem jest również „The MISSING: J.J. Macfield and the Island of Memories”. To historia dziewczyny, która poszukuje zaginionej przyjaciółki na tajemniczej wyspie. Jak się później dowiadujemy, protagonistka, którą kierowaliśmy przez całą grę, jest transpłciowa. A rozterki, jakie przeżywała, to dysforyczne koszmary i obawa przed tym, że kobieta, w której się zakochała, nie odwzajemni jej uczuć. Dopiero pod koniec, po wielu godzinach kibicowania bohaterce, dowiadujesz się o tym wszystkim. Gra bierze całą sympatię, którą tę osobę obdarzyłeś i stawia ci pytanie: czy rozumiesz, że ktoś taki zasługuje na miłość?

Tożsamość płciowa jest w niej jedynie jednym ze składników bycia człowiekiem.

Świetne podejście, ale – niestety – bardzo rzadkie. To zresztą niewielka gra, a mainstream na tym polu zawodzi. Weźmy „Mass Effect: Andromedę”, wysokobudżetową space operę od BioWare. Przykład smutny, bo przed chwilą mówiliśmy, że osoby trans są przede wszystkim ludźmi, mają swoje problemy i radości, a tu okazuje się, że najciekawsze w osobie trans jest to, jak miała kiedyś na imię.

Kiedy gra jest w stanie mówić o czymkolwiek innym niż tranzycja, jest to krok w dobrą stronę. Tymczasem w „Andromedzie” poznajemy na stacji badawczej pewną inżynierkę, a ona, ni z gruchy, niż pietruchy, już przy trzecim dialogu nagle wypala, że jest trans, kiedyś żyła innym życiem (czy coś podobnie pretensjonalnego) i opowiada ci swój deadname. A ja pytam: czemu? Nikt nigdy tak nie robi, zapytanie o to osoby trans byłoby strasznym faux pas. W dodatku taka postać pojawia się w grze studia, które niemal od zawsze pozwalało w swoich grach na nieheteronormatywne romanse. Trochę smutek.

Nie jest to przykład odosobniony. W „Baldur’s Gate: Siege of Dragonspear” pojawia się kapłanka Mizhena, którą gracz może zapytać o jej nieszablonowe imię. Wówczas już w drugiej (!) wypowiadanej kwestii zwierza się ona ze swojej tranzycji. Autorzy produkcji, studio Beamdog, też jest znane ze społecznej wrażliwości, to ono wplotło do remasterów klasycznego „Baldur’s Gate’a” wątki LGB. Mało tego, zrobiło to bardzo umiejętnie.

Jak wspominam tę dramę z Mizheną, to mam ciarki żenady. Wydaje mi się, że takie błędy biorą się najczęściej z tego, że scenarzyści chcieliby mieć osoby trans w grze, ale nic nie wiedzą o osobach trans, więc nie potrafią ich dobrze zaprojektować. Czują, że modnie jest być inkluzywnym, ale temat nie interesuje ich na tyle, by spędzić czas, pochylając się nad nim. No i kończy się tak, że piszą pięć linijek dialogu, check, zaliczone, idziemy dalej.

To nie są przykłady złej woli, ale zaniechań, od nich bije niechciejstwo. Przecież wystarczyłoby wysłać maila do jakiegoś stowarzyszenia, sięgnąć po profesjonalną poradę albo zamówić sensitivity reading od eksperta z organizacji pozarządowej. Korporacje na to stać. Dla scenarzysty to natomiast wstyd, bo do graczy trafił dowód, że nie wie on, o kim pisze. Pomyśl sobie, że przygotowujesz książkę o botanice i nie masz pojęcia o roślinach. No nie wyobrażam sobie tego po prostu! Tyle że w tym przypadku nie mówimy o roślinach, ale o osobach, w dodatku osobach naprawdę wrażliwych.

Fakt, że ten trudny temat został w taki sposób potraktowany, w dodatku przez sojuszników osób LGBT+, aż uwiera. BioWare zawsze podkreślało, że mniejszościom należy się szacunek, wydawałoby się, że osoby trans zostaną w jego grach potraktowane podobnie, jak geje i lesbijki. Tak się nie stało.

Po premierze BioWare przeprosiło, wprowadziło też do gry patcha, który nieco tamten wątek uładził. No i – nie zapominajmy – zrehabilitowało się przy okazji „Dragon Age’a: Inkwizycji”, w którym pojawia się transpłciowy wojownik Krem. Postać świetnie napisana i – co nie jest bez znaczenia – konsultowana z osobami trans.

Najlepsze, co możemy zrobić, to pozwolić osobom queer mówić o sobie samych. Najgorzej, kiedy twórca chce je przekrzyczeć, zamiast ich wysłuchać.

Z pewnością nie wsłuchiwali się w ich głosy autorzy „Catherine”, w której transpłciowa kelnerka Erica jest traktowana jako pretekst do żartów.

Wyjaśnię czytelnikom, że „Catherine”, to jest trochę przygodówka, a trochę zbiór łamigłówek, w którym musimy przesuwać bloki, by wspiąć się na szczyt wieży. Scenariusz skupia się na mężczyznach, którzy skrzywdzili swoje partnerki, w związku z czym doświadczają nocnych koszmarów. Doświadcza ich również Erica. Mimo, iż wszyscy zwracają się do niej dobrymi zaimkami, mówią po imieniu, czasem nawet ktoś z nią flirtuje, to jednak nie jest ona w uniwersum gry „prawdziwą” kobietą.

Dopowiem, że choć faktycznie „ktoś z nią flirtuje”, to jeśli już pojawia się wątek jej życia seksualnego, koledzy zbywają go z odczuwalnym obrzydzeniem. W dodatku w grze pojawia się jej deadname.

To jest jeden z tych case’ów, w których osoby cis napisały coś, co ma większy sens, niż można by przypuszczać. Pokazanie, jak koledzy odnoszą się do Eriki jest obrzydliwe, ale w jakiś sposób prawdziwe. My, osoby trans, dobrze znamy takie sytuacje, siadamy sobie w barze i nagle słyszymy, że jest o nas jakaś gadka. Okropne, jasne. Ale autentyczne.

W tym roku miało premierę „If Found…”, przepiękna opowieść o odkrywaniu swojej tożsamości płciowej na irlandzkiej prowincji. No i „Tell Me Why”, polityczna przygodówka, której protagonista jest trans mężczyzną oraz „The Last of Us 2”, blockbuster z osobą trans w obsadzie. A w kolejce czeka przecież wspomniany „Cyberpunk 2077”. Może więc zmierza ku dobremu?

Chciałabym w to wierzyć. Wiem, że z naszej dzisiejszej rozmowy czytelnik może się dowiedzieć, że nie dzieje się najlepiej, że wciąż są zaniedbania, ale nie bez powodu pracuję dalej przy grach. Z każdym rokiem jest troszeczkę lepiej, a na X wpadek przypada Y produkcji, które stanęły na wysokości zadania. Używam negatywnych przykładów, bo z nich możemy się uczyć, wcale natomiast nie twierdzę, że są one regułą. Drobnymi kroczkami zmierzamy w dobrą stronę, zwiększa się i reprezentacja osób trans w grach wideo, i ich reprezentacja w gamedevie. A to ważne, potrzebujemy, żeby jak najwięcej osób trans tworzyło gry.

Llaura McGee, autorka „If Found…” podsumowała to kiedyś wyjątkowo dobitnie. „We need more trans people makin’ shit”.

Słuchaj, robię co mogę, ale wszystkiego nie obskoczę.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Transhood

(USA, 2020), reż. S. Liese, dystr. HBO GO, premiera: 13 listopada 2020

 

mat.pras.

 

Po „Ujawnieniu” i „Dziewczynce” (pokazywanej na Docs Against Gravity) dostajemy, tym razem od HBO, kolejny świetny dokument o tematyce transpłciowej. Reżyserka Sharon Liese, wzorując się na słynnym „Boyhoodzie”, podąża przez 5 lat za czwórką dzieci (w wieku 4, 7, 12 i 15 lat), które są na różnym etapie odkrywania swojej płciowości. I tak, możemy obserwować, jak rodzice wspierają swoje pociechy, jak poruszają z nimi trudne tematy (chociaż to oni częściej wyglądają na bardziej zagubionych), ale też po prostu jak funkcjonują w codziennej rodzinnej rutynie. Jay zaczyna brać blokery i przenosi się do nowej szkoły, podczas gdy Leena przechodzi zawód miłosny, stawia pierwsze kroki w modelingu i w końcu ma pierwszą operację. Spędzenie przez reżyserkę tyle czasu z każdym z dzieciaków zaowocowało filmem wypełnionym momentami miłości i czułości. Twórczyni praktycznie nie daje miejsca na ekranie transfobom, jeśli już, to słyszymy o nieprzyjemnych sytuacjach z ust głównych bohaterów czy na rodzinnych obradach. Powagi i ważności dodaje też „fortunne” wstrzelenie się w realia polityczne. Zaczynamy w 2015 r., przedostatni rok rządów Baracka Obamy, aby przejść przez prawie całą prezydenturę Donalda Trumpa. Tak jak 2020 rok obfi tował w edukujące dokumenty trans, tak teraz czas, by ta obfitość objawiła się w końcu w filmach fabularnych. (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.