Cztery ściany nie wystarczały

Z reżyserką i lektorką języka norweskiego, PATRYCJĄ RYCZKO, która w styczniu zrobiła transpłciowy coming out, o tym, czy filmy fantasy i science fiction szczególnie rezonują wśród osób trans, o trzech dekadach zmagania się ze sobą oraz o tym, jak to jest bać się wyjść na ulicę, rozmawia Adam Kruk

 

Foto: arch. pryw.

 

Regeneratywno-emotywna neuroistota. Kto to jest? Co to znaczy?

To android – główna bohaterka mojego pełnometrażowego debiutu „Jestem REN”. Zawsze interesowałam się science-fiction, sztuczną inteligencją, tym, jak technologia zmienia i zmieni nasze społeczeństwa, bo proces ten pogłębi się w najbliższych latach. Kiedy już poświęca się kilka lat i masę energii na stworzenie filmu, to oczywiście chciałoby się, żeby powstało coś unikatowego – wiedząc, jak trudno o coś nowego w tym gatunku, pomyślałam, że mam szansę tylko wtedy, jeśli będzie to bardzo osobiste. Dlatego REN to także metafora, której szukałam, aby ugryźć temat dużo głębszy i bardziej intymny. Bo ta postać, jednocześnie robot i kobieta, jest także nośnikiem stygmatyzowanego przez społeczeństwo, przez co wstydliwego, problemu choroby psychicznej. Mój android, który ma być po prostu funkcyjny, popsuł się, mimo to dalej ogromnie pragnie być matką. Musi tylko udowodnić światu, że się do tego nadaje.

Film wieńczy napis: „Dla ciebie, o tobie, mamo, gdziekolwiek jesteś.

Moja mama przez wiele lat chorowała psychicznie. Bardzo przeżyłam jej odejście, nie byłabym w stanie zrobić fi lmu o niej bezpośrednio, jeden do jednego. To wciąż, nawet po dwudziestu latach od jej śmierci, zbyt bliskie, zbyt bolesne. Potrzebny był mi do tego filmowy kostium – stąd konwencja science-fiction.

Czy myślisz, że jest jakiś związek między tym gatunkiem a doświadczeniem osób transpłciowych? Wszyscy znają przypadek sióstr Wachowskich, które serię „Matrix” nakręciły jeszcze funkcjonując jako bracia.

Nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi, ale Wachowskie, które przyznawały, że „Matrix” jest i zawsze był dla nich także metaforą transpłciowości, na pewno nie są tutaj wyjątkiem. Miałam styczność z wieloma osobami, kreującymi ten gatunek, które były w trakcie lub już po tranzycji. Może nam łatwiej jest tworzyć światy alternatywne, bo wiele czasu spędzamy, wyobrażając je sobie, bo same i sami mamy wrażenie życia w jakimś matriksie? Może chodzi o pewien rodzaj wrażliwości, który jest inny niż osób cis? Myślę, że często też – przynajmniej tak było w moim przypadku – umiłowanie fantasy i science-fiction bywa wyrazem eskapizmu. Bo doświadczenie bycia uwięzionym w nie swoim ciele jest ogromnie trudne, wymaga umiejętności kierowania umysłu w inne, często dalekie strony. Dla mnie to był jedyny ratunek: móc przenieść się do świata fantazji, do miejsc, które byłyby mniej bolesne niż rzeczywistość.

Ty dokonałaś coming outu 14 stycznia, publikując post na Facebooku z prośbą, by zwracać się do ciebie „Patrycja”. Jak wyglądała twoja droga do tego niełatwego punktu, który – jak piszesz – daje jednak wewnętrzną wolność?

Gdzieś w okresie dojrzewania zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego, nie potrafi – łam jeszcze tego nazwać – zaczęłam zupełnie inaczej patrzeć na świat, pragnąć innych rzeczy niż rówieśnicy. Zrozumienie tego zajęło mi trzy dekady, przez które chwytałam się przeróżnych zachowań. Była we mnie jakaś delikatność, bezradność, kobiecość – coś, co nie pasowało typowemu chłopakowi. Kompletnie nie odnajdywałam się wśród innych chłopców, a z dziewczynami… One też miały swój świat, do którego nie pasowałam. Byłam outsiderką. Dopiero na przestrzeni kolejnych lat stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, kim naprawdę jestem. I im mocniej to wiedziałam, tym bardziej nie dało się żyć w więzieniu własnego ciała. Droga do punktu, w którym nie mogłam już dłużej się okłamywać, była bardzo długa, okupiona ciągłą walką ze sobą. Dwa lata temu – początkowo z wielkim przerażeniem – wreszcie zaczęłam terapię, a w tym roku, robiąc coming out, przestałam okłamywać także innych.

Czy było to jakieś zdarzenie, które przelało czarę?

Nie, raczej czas zrobił swoje. Długo prowadziłam podwójne życie, w ukryciu próbując spełniać się jako kobieta – z partnerką, która to akceptowała. Ale te cztery ściany po prostu nie wystarczały. Najgorszy był strach, który temu towarzyszył: że można zostać odkrytym, że ktoś może przyjść, zadzwonić nagle do drzwi… Potrzeba uzgodnienia płci była coraz większa, sprawiając, że wszystko zaczęło iść w tę stronę, że stawało się to w moim życiu priorytetem. Towarzysząca mi od zawsze dysforia nasilała się z wiekiem i w końcu, już po czterdziestce, zmusiła mnie do działania.

Jak objawia się dysforia płciowa?

Przede wszystkim silnym poczuciem bycia urodzonym w złym ciele. Dysforia to niezgodność tego, co na zewnątrz z tym, co wewnątrz i wielka potrzeba, żeby coś z tym zrobić. Dla niektórych potrafi być bardzo groźna, bo mogą towarzyszyć jej zachowania destruktywne: narkotyki, samookaleczenia, samobójstwa – szczególnie wśród młodych ludzi pozbawionych wsparcia. Mój fi lm „Potwór” opowiada właśnie o tym, jak to jest być outsiderem, odtrąconym zarówno przez społeczeństwo, jak i samego siebie. Przeżyłam to – na szczęście zamiast pójść w autodestrukcję, zaczęłam robić fi lmy.

Problemy z ciałem są widoczne nie tylko w „Potworze”, ale już w twoim debiucie „Mila”, poźniej powracają one w „Poza ciszą, by ostatecznie wybrzmieć w „Jestem REN”.

Być może swoją dysforię sublimowałam w filmach, będących nieuświadomionym wyrazem tego, co się ze mną działo. Ale także tego, jak kształtowała się moja osobowość z powodu innych traumatycznych doświadczeń, szczególnie relacji z moją mamą. Dorastałam w rodzinie, w której nie było miejsca na myślenie o takich rzeczach, jak identyfi kacja płciowa, transpłciowość, tranzycja – brakowało języka. Być może dlatego tak długo to w sobie blokowałam, nie dopuszczałam do siebie tej myśli? Każdy mój fi lm jednak gdzieś tam mógł być sposobem, by jakoś to przepracować, by tego języka poszukać. Wiadomo, że filmy bywają rodzajem autoterapii – niektórzy patrzą na to negatywnie, ale ja uważam, że mogę zaproponować tylko swoje własne, unikatowe spojrzenie, nic więcej.

Widziałem, że na Filmwebie funkcjonujesz już jako Patrycja. Musisz pisać do wszystkich serwisów z prośbą, by uszanowały twoją decyzję, czy redakcje same trzymają rękę na pulsie?

Zwracałam się z prośbą o uaktualnienie. Nikt nie stwarzał problemu, to było bardzo proste. Filmweb zmienił, Internet Movie Data Base też. W innych miejscach przyjdzie to, mam nadzieję, z czasem. Proces ten przebiega miło i kulturalnie; z portalu Film- Polski przyszła jednak informacja zwrotna, bardzo uprzejma i pełna szacunku, że – tak jak w przypadku Anny Grodzkiej, która też figuruje tam z imieniem i nazwiskiem sprzed tranzycji – nie da się zmienić przeszłości. Dzieła, które stworzyłam jako „Piotr”, funkcjonują tam pod imieniem Piotr, ale kolejne, nad którymi pracuję, będą już podpisane przez Patrycję. Czasem zazdroszczę anonimowości tym transpłciowym osobom, które całkowicie wymazują przeszłość i wchodzą w nową tożsamość bez obawy, że otoczenie może się dowiedzieć, kim byli. Pogodziłam się jednak z myślą, że ja nie będę mogła całkowicie pogrzebać „Piotra”.

Jak wspominasz łódzką filmówkę? Czy to było miejsce dla niebieskich ptaków, gdzie każdy mógł być sobą, czy zdarzały się przypadki homofobii albo transfobii?

Raczej nie. Ja zawsze, jeszcze jako „Piotr”, ubierałam się inaczej, uniseksowo, gdzieś na pograniczu. Pchałam to do granic, przesadzałam – i to było akceptowane. Najczęściej myślano, że nie chodzi o tożsamość płciową, a o orientację homoseksualną, ale nikt nie stwarzał problemu. Oczywiście i w tym środowisku, jak w każdym innym, bywa różnie, ale powiedziałabym, że świat filmu należy do tych otwartych i akceptujących. Potwierdziło się to, kiedy zrobiłam coming out i dostałam ogromny pozytywny feedback od branży. Jestem za niego ogromnie wdzięczna.

A jak w społeczności trans – więcej jest pomocy czy podziałów?

Kroczenie tą bardzo trudną drogą uczy empatii i wspierania siebie nawzajem. Społeczność osób trans jest w Polsce niewielka, ale zupełnie niezwykła. Oczywiście podczas pandemii, a także po prostu ze względu na odległości, kontaktujemy się głównie online, ale i to dodaje mnóstwo siły – nawet tak zwyczajne rzeczy, jak życzliwe komentarze, gdy ktoś umieści swoje zdjęcia na Facebooku. Oczywiście bywają sprzeczki, jak to w każdej grupie, ale generalnie internet odgrywa wspaniałą rolę w integracji środowiska transpłciowych Polek. Dzięki niemu miałam szansę poznać jakieś sto wspaniałych osób – pozostajemy w kontakcie, wspieramy się.

Urodziłaś się w Szczecinie, ale wychowałaś w Oslo. Jak wpłynęła na ciebie emigracja?

Moi rodzice uciekli z Polski w okresie stanu wojennego, miałam wtedy kilka lat, to nie była moja decyzja. Nie wiedziałam nawet, co się dzieje, myślałam, że wyjeżdżamy na wakacje, nagle znaleźliśmy się w Holandii, potem w Norwegii i tam dostałam wiadomość, że tu zostaniemy. To był dla dziecka, którym wtedy byłam, szok. Z dzisiejszej perspektywy bardzo się z tego cieszę, bo Norwegia mnie otworzyła i pewnie dzięki temu, że wychowałam się tam, łatwiej było mi zaakceptować moją transpłciowość. To jest kraj o zupełnie innym poziomie świadomości i tolerancji, jeśli chodzi o ludzką tożsamość czy seksualność – nie tylko osób transpłciowych, ale i całej społeczności LGBT+. Przede wszystkim religia nie odgrywa tak wielkiej roli, a gdy jest obecna – nie jest przeciwko nam. Władza też nie szerzy kłamstw i propagandy, więc ludzie rozumieją, że małżeństwa jednopłciowe czy zmiana tożsamości płciowej to nie jest coś, co im zagraża, tylko ułatwia sprawy tym, których to dotyczy. W Norwegii to są banalnie proste rzeczy, doskonale rozumiane przez społeczeństwo, tymczasem w Polsce małżeństwa jednopłciowe są nielegalne, a by przejść tranzycję, dokonać korekty płci, trzeba dać sprawę do sądu i pozwać własnych rodziców o błędny wpis płci w akcie urodzenia. To strasznie upokarzające.

Też musiałaś to zrobić?

To jeszcze przede mną. Mam dwa obywatelstwa, za chwilę dostanę norweski paszport jako Patrycja, bo tam proces ten jest prosty – każda osoba, która ma poczucie przynależności do innej płci, może złożyć wniosek o zmianę danych i nikt nie stwarza problemu. Ale tranzycję przechodzę w Polsce, bo tu przeprowadziłam się, idąc na studia, tutaj pracuję nad następnym filmem i jako lektorka języka norweskiego, tu mam bliskich. Tęsknię za Norwegią, za rodzicami w Oslo – mówię „rodzicami”, bo tata ożenił się ponownie. Wiem, że pod pewnymi względami tam byłoby mi łatwiej, ale moje życie jest w Polsce, razem z osobą mi najbliższą.

Kiedy można powiedzieć, że tranzycji już się dokonało?

To bardzo indywidualna kwestia. Ludzie potrzebują różnego rodzaju atrybutów, by poczuć się w swoim ciele. Mówimy o uczuciach, o dysforii, która jest w nas, o akceptacji samych siebie. To proces, ale ma on też kamienie milowe – terapia hormonalna, zmiana dokumentów i oczywiście operacje, które ten proces potwierdzają. Nie wszyscy ich potrzebują i to także trzeba zrozumieć. Uszanować różnorodność – również wśród osób transpłciowych. Nie wymagać, by każdy działał wedle jednego wzorca. Ja akurat bardzo pragnę szybko zakończyć moją tranzycję operacją. Chciałabym zrobić ją w Norwegii, jeśli obostrzenia pandemiczne umożliwią podróżowanie. Bo tam bardzo szanuje się ten proces i operacje są darmowe.

Inaczej niż w Polsce.

Tak, w Polsce tylko leki hormonalne są refundowane przez państwo, w związku z czym nie są to jakieś tragiczne ceny. Gorzej z innymi rzeczami: wizyty lekarskie, badania, testy psychologiczne. Operacja jest bardzo droga i nie podlega refundacji. Ale jest to bezpieczny i profesjonalny proces, także u nas. Polska nie jest tu złą alternatywą, choć nie ma dużo miejsc, które to robią. Ostatnio czytałam o jednej klinice, gdzie operacje SRS, dotyczące narządów płciowych, wykonują trzy różne zespoły specjalistów. Trwa to osiem godzin, więc to niezwykle trudny proces, ale też znajdują się na szczęście u nas specjaliści. W ogóle jestem bardzo wdzięczna polskiej służbie zdrowia, która jest bardzo kompetentna i empatyczna. Mogę o niej mówić tylko dobrze.

Środowisko filmowe – ok, służba zdrowia – ok, kto zatem w Polsce ma największy problem ze zrozumieniem traspłciowości?

Najczęściej przypadkowi ludzie z różnych warstw społecznych, których spotykam na ulicach w Łodzi. Miałam przykre sytuacje, które ocierały się o przemoc fizyczną, a na pewno przekraczały granice tej psychicznej. To budzi strach, który w Polsce towarzyszy nam nieustannie. Chciałabym w końcu pozbyć się lęku, że ktoś obcy może mnie „zdemaskować”. Nie zrozum mnie źle, jestem dumna z tego, że przechodzę ten proces i z każdym dniem coraz bardziej czuję się transpłciową kobietą, ale nie wszyscy, szczególnie w Polsce, sobie z tym radzą. Według statystyk, transpłciowe kobiety są grupą najbardziej narażoną na przemoc fizyczną. Tego właśnie obawiam się najbardziej.

Jak próbujecie się przed tym chronić?

Wiele transpłciowych kobiet dokonuje mocnych ingerencji chirurgicznych w rejonie twarzy – tzw. Facial Feminization Surgery (FFS). Osoby cis mogą krzywo patrzyć na operacje plastyczne, ale mało kto rozumie, jak to w naszej sytuacji jest chociażby wyjść na ulicę. Lęk, że zostanie się „nakrytą” i zaatakowaną, towarzyszy nam nieustannie. Więc zarówno operacje plastyczne, jak i leczenie hormonalne, są ogromnym krokiem ku temu, aby poczuć się bezpieczniej i bardziej komfortowo w mało przyjaznym nam społeczeństwie. To, że jest ono nam tak wrogie, to też wina polityków, którzy nie mając doświadczenia ani wiedzy medycznej, kompletnie od czapy wypowiadają się na tematy, o których nie mają pojęcia. I trują tym jadem nowe pokolenia, podsycając w nich strach i pogardę. To szalenie niebezpieczne.

Jak z tym walczyć?

Edukacją. Nie można zostawić jej fanatykom z Ordo Iuris. To bardzo ważne, bo osoby otwarte i akceptujące też odczuwają strach przed nieznanym – potrafi ę go wyczuć, kiedy się spotykamy. Nawet osoby transpłciowe ciągle biorą niekiedy swą tożsamość za dewiację albo chorobę psychiczną. A przecież medycyna ma ten temat już całkiem nieźle rozeznany, trzeba tylko o tym informować, a nie szerzyć uprzedzenia. Mówić głośno, że leczenie związane z uzgodnieniem płci jest uwalniające i naprawdę zdrowe dla psychiki. Daje spokój i otwiera serce. Mało kto rozumie, że to jest niesamowicie piękny proces – budowanie tej świadomości, to chyba najlepsze, co możemy zrobić. Ja, po rozpoczęciu leczenia, bardzo szybko zauważyłam konkretne rezultaty. Ktoś może powiedzieć, że terapia hormonalna to są małe zmiany, nie – to są zmiany fenomenalne. Zewnętrzne i wewnętrzne – niesamowita przeróbka.

Wewnętrzne? Opowiesz o tym?

Tak, o tym mówi się za mało. Dziś w ogóle nie wyobrażam już sobie powrotu do poprzedniego stanu, w którym przeważającym hormonem był testosteron, powodując u mnie stan rozedrgania, odcięcia od siebie, ogromny niepokój. Poczucie, że są ludzie wokół, ale między nami jest szyba, że jestem od wszystkiego odseparowana. Nagle, kiedy zaczęłam zażywać hormony, ta szyba zaczęła się unosić, znikać – niespodziewanie zyskałam kontakt nie tylko ze sobą, ale i z ludźmi, ze światem… To jest niebywałe. Kompletnie inna uczuciowość, która w moim przypadku objawia się wzruszeniem i wdzięcznością za to, co mam w życiu, czasami też wylewnym płaczem nad drobiazgami, które nie mają żadnego znaczenia – jak prawdziwa drama queen. Ostatecznie jednak leczenie daje spokój. Dlatego strach przed osobami trans wydaje mi się tak absurdalny – jak można bać się czegoś takiego delikatnego, co się dzieje z osobami przechodzącymi tranzycję?

Brzmisz bardzo optymistycznie, dodajesz nadziei.

Bo to ważne, by – jeśli jest się pewnym – nie bać się tego procesu. Nie warto marnować czasu na życie w strachu. Ja sama właśnie ze strachu przed tym, jak zostanę odebrana przez ludzi wokół, że stracę bliskich, zostanę wyobcowana – czekałam zbyt długo. Niepotrzebnie. Mam wielkie wsparcie mojej ukochanej. Także rodzice mnie zaakceptowali – to nie było łatwe, bo pochodzą z innego pokolenia, innego wychowania, ale z czasem się udało. Pracujemy jeszcze nad odpowiednim momentem, by porozmawiać o tym z moją córeczką – ma osiem lat, może jest na to za wcześnie. Były też oczywiście pojedyncze osoby, które tuż po coming oucie kompletnie się ode mnie odcięły, ale byłam na to przygotowana, wiedziałam, że niektórzy sobie z tym nie radzą, boją się, nie tolerują. Ale to była garstka. Najważniejsze, by znaleźć prawdę o sobie, bo ona otwiera bardzo dużo drzwi, nawet jeśli niektóre zostaną zamknięte. Nagle jest się sobą, nareszcie czuje się spójność pomiędzy wnętrzem, a tym, co na zewnątrz. To jest niezwykle cenne – u mnie to naprawdę poukładało wiele rzeczy. Wiem, że niektórym może być trudno sobie wyobrazić, jak ogromną radość i wzruszenie można czerpać z takich drobiazgów, jak założenie na siebie ładnej sukienki i wyjście w niej do ludzi. Ale dla mnie to oznacza wolność i naprawdę warto o nią zawalczyć. 

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zawisnąć między płciami

O koszmarze dorastania, o wstręcie do seksu i o dysforii, o zgłębianiu niebinarności i transpłciowości oraz o odkrywaniu społeczności LGBT+ i dragu opowiada queerowy artysta SORRY ELVIS. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: arch. pryw.

 

Czy Sorry Elvis przybył do nas z cyrku?

Na pewno ma w sobie dużo z klaunady. Do cyrku mógł przybyć z kosmosu, bo właśnie w kosmicznych i klauniarskich stylizacjach czuję się najbardziej sobą. Wtedy noszę potargane, krótkie włosy, pstrokate koszule, surrealistyczny makijaż. Czasami chciałbym być jak David Bowie. Utożsamiam się z jego Pierrotem.

Pierrot kojarzy się ze smutną postacią. Co cię smuci?

To, że na co dzień nie mogę wyglądać tak, jak chcę. Kiedy robię drag make-up, nie czuję, jakbym się malował, tylko wręcz przeciwnie, jakbym zmywał mój kamuflaż, a ten makijaż był moją prawdziwą twarzą. Sorry Elvis jest mną najbardziej jak się da. W dragu nie wchodzę w żadne role, robię to, kiedy go nie mam na sobie, kiedy muszę wyjść do świata.

Co jest takiego na zewnątrz, że napawa cię przerażeniem?

Czuję się zastraszony, na każdym kroku fatshamingowany i wytykany palcem za to, jak wyglądam. Mam wrażenie, że słyszę wyzwiska. Czasami wystarczy oceniający wzrok. Zdarzało mi się ze łzami w oczach zawrócić w połowie drogi, bo byłem przekonany, że wszyscy dookoła myślą o mnie złe rzeczy. Moja samoocena jest tak niska, że w zwykłym świecie nie czuję się mną. Odżywam dopiero po nałożeniu Sorry Elvisa, wśród mojej dragowej rodziny, w znajomych czterech ścianach.

Kto wchodzi w skład twojego queerowego domu?

Należą do niego Algebra, Cosmia, Henrishia, Kraksa, z którymi robimy drag, ale też spotykamy się bez niego, żeby po prostu spędzić ze sobą czas. To dzięki tym osobom odnalazłem się w Toruniu. Przez wspólną znajomą z pracy poznałem osobę, która wciela się w role – drag queen Shaysę. Pewnego razu wybrałem się na jej występ do toruńskiego klubu Koniec Świata. Kiedy pojawiłem się w klubie, wśród osób ze społeczności LGBT+ poczułem, jakbym przez całe życie jeździł pociągiem, wysiadał na złych przystankach i w końcu znalazł ten odpowiedni.

Kiedy zaczyna się twoja podroż?

Trzydzieści lat temu w małym miasteczku w lubuskim. Byłem socjalizowany, przez siebie i otoczenie, jako heteroseksualna cis dziewczyna. Wiesz, w szkole dwadzieścia lat temu, z brakiem internetu i jakichkolwiek wzorców, nie przyszło mi do głowy, że istnieją inne orientacje czy tożsamości płciowe. Zresztą pewnie, gdyby mi ktoś o nich wtedy powiedział, włożyłbym je między bajki. Mimo wszystko ciągnęło mnie do męskich ciuchów. Namawiałem rodziców na kupienie krawata. Pamiętam ulgę, którą czułem, kiedy ciotka mówiła do mnie Sylwek albo Sylwester. Jednak nie zadawałem pytań, bo nie znałem takiego języka.

Czy w dzieciństwie uważano cię za tomboya, chłopczycę?

Cały czas! W rodzinie mówiono na mnie też „dziewucha”. Z jednej strony było to raniące, bo nie rozumiałem, skąd ich potrzeba określania mnie w jakiś konkretny sposób, ale z drugiej, gdy słyszałem słowo „chłopczyca”, czułem się trochę lepiej, bo ktoś zobaczył we mnie tę „chłopacką” część. Najtrudniej było w szkole. Nie umiałem odnaleźć się wśród dziewczyn. Najbardziej ten problem wychodził na wuefie. W damskiej szatni płakałem ze strachu. Chodziłem przebierać się do toalety.

Jak reagowali rówieśnicy/czki?

Wyśmiewali/ły mnie. Codziennie byłem fatshamingowany, zdarzało się, że ktoś zepchnął mnie ze schodów albo zrzucił z krzesła. Prócz wiązanek na temat mojej wagi, dostawałem za całokształt, bo, jakby tego było mało, miałem problemy z alergią, moja twarz była cała czerwona, schodziła mi skóra. Sam sobie dowalałem, bo część mnie chciała być jak najbardziej szara, by wtopić się w tło, ale druga strona lubiła ekspresję. Potrafiłem chodzić w męskich ciuchach, potarganych włosach, byłem pierwszym i jedynym emo w szkole. Moja mama starała się ubrać mnie w sukienkę i zawiązać warkoczyki, ale robiłem jej na przekór, na przykład przed komunią, kiedy dziewczynki zapuszczają włosy, ja swoje kazałem ściąć do ramion. Chęć bycia prawdziwym mną cały czas się przebijała, ale moje przyzwyczajenie do tego, że jestem dziewczynką, skutkowało tym, że po prostu stwierdziłem: „No dobra, to nią będę. Tak musi być” i nie wnikałem głębiej. Jednak mimo wszystkich wyzwisk, shamingu, znalazłem w sobie na tyle siły, by to przetrwać.

Zgłaszałeś problem przemocy u nauczycieli/ ek, rodziców?

Nauczyciele siedzieli z zamkniętymi oczami. Jeśli ktoś mnie szturchnął, zwyzywał albo zepchnął ze schodów i to zgłosiłem, ich jedyną reakcją było: „Podajcie sobie ręce”. Później na korytarzu zostawałem podwójnie zwyzywany za podkablowanie. Byłem na tyle zastraszony, że przestałem interweniować u nauczycieli. A o rodzicach nie chciałbym rozmawiać.

Jak wyglądało odkrywanie twojej tożsamości na przestrzeni kolejnych lat?

Podejmowałem ryzyko na moją własną odpowiedzialność, bo uznałem, że jeżeli i tak będę gnojony, to wolę chociaż czuć się lepiej we własnej skórze. Dlatego ubierałem się jeszcze bardziej odmiennie od nich, nosiłem różne kolory włosów, makijaż. Jeżeli bym tego nie robił, czułbym się źle na wszystkich frontach. A wyglądając, jak chcę, mogłem choć trochę poprawić sobie humor.

 Do liceum poszedłem do tej samej miejscowości. To czas, kiedy zacząłem wchodzić w hetero związki z facetami. Wtedy moja prawdziwa tożsamość najbardziej się uwypuklała. Każdy romantyczny gest sprawiał, że miałem wrażenie, jakby coś mnie oblazło, a jedyne, czego chciałem, to się z tego otrzepać. Panikowałem przy każdej bliskości, a tematu seksu unikałem jak ognia.

Po liceum trafiłeś na studia do Wrocławia.

Tak, wiele się tam nie zmieniło. Cały czas traktowałem się jako osobę kobiecą, nosiłem nawet sukienki, klasycznie kobiecy make-up, ale problemy z niską samooceną znikły. Jednak cały koszmar powracał, kiedy ponownie próbowałem wejść w związek. Płakałem, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Do tego koleżanki krytykowały mnie, bo uważały za osobę wyniosłą i niewdzięczną; nie rozumiały, dlaczego chcę zerwać z „takim fajnym chłopakiem, który świetnie mnie traktuje i jest we mnie zakochany”. Sam nie potrafi łem sobie tego wytłumaczyć, a co dopiero im. Wiedziałem tylko, że najbardziej samotny czułem się, będąc właśnie w związkach. Po pewnym czasie, przez obrzydzenie seksem, zacząłem identyfikować się jako osoba aseksualna.

Zgłębiłeś temat?

Nie, było to dla mnie za ciężkie psychicznie. Po przeprowadzce do Wrocławia bardzo szybko chciałem zamknąć poprzedni etap mojego życia, odciąć się od rodzinnego miasta. Ostatnie, na co miałem ochotę, to rozgrzebywanie traum z przeszłości. Uznałem, że nie mam obowiązku zgadzać się na żadną bliskość, jeśli nie mam na nią ochoty. Aseksualność stała się ścianą, która miała mnie chronić, ale tak naprawdę blokowała mnie przed dokopaniem się do głębszego sensu.

Czy był jakiś element twojej tożsamości, który pozostał niezmienny przez te wszystkie lata?

Niezmiennie eksperymentuję z wyglądem. Całe życie ubierałem się jak klaun. Gdyby ktoś świadomy na mnie wtedy spojrzał, stwierdziłby, że robię drag, chociaż sam wtedy nie znałem tego terminu. Przez moją głowę przeszła cała paleta barw, miałem wszystkie możliwe długości włosów, lubiłem łączyć pstrokate wzorki z jeszcze bardziej pstrokatymi wzorkami. Przechodziłem etap malowania jednego oka jednym kolorem, drugiego innym. Bardziej nie mogłem zwracać na siebie uwagi, ale po prostu przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie się na mnie gapią. Tak samo, jak przyzwyczaiłem się do tego, że na pewno jestem hetero. Dzięki makijażowi czułem się bardziej widoczny jako ja, nie jako osoba, która chowa się pod nim. Podobnie, jak teraz z drag make-upem.

Powiedziałeś, że aseksualność byłścianą, która odgradzała się od przeszłości, ale też sprawiała, że nie analizowałeś siebie. Kiedy ta ściana zaczęła pękać?

Tak naprawdę doszedłem do siebie dwa lata temu, po przeprowadzce do Torunia. Wyobrażasz sobie? Tyle czasu zmarnowałem!

Każdy ma indywidualną drogę do przejścia.

Tak, pewnie masz rację. Pamiętam pierwszy wrocławski Marsz Równości w 2009 roku, na który popatrzyłem, wzruszyłem ramionami i sobie poszedłem. Tak byłem przesiąknięty tymi heteroseksualnymi toksynami, że ledwie zwróciłem uwagę na tęczę. Miałem zupełnie inne pojęcie o świecie. Mnie ten pochód nie dotyczył. Ale z drugiej strony, jeszcze tego samego dnia byłem ze znajomymi w lumpeksie, gdzie zobaczyłem kilka osób, najprawdopodobniej z Marszu Równości, bo byli kolorowo ubrani. Zachwycił mnie sposób, w jaki się poruszali, jak się zachowywali. Kiedy chłopak z tej grupki przymierzał wielkie różowe futro, pomyślałem: „Bądźcie moimi przyjaciółmi”. Chciałem być taki jak on. Po tym wydarzeniu mój styl ubierania się trochę uległ zmianie – przestałem nosić „kobiece” ciuchy i zacząłem łączyć ze sobą bardziej niepasujące do siebie elementy. Zdarzyło mi się nawet pójść w różowym sweterku na koncert metalowy. Wiele lat później wielokrotnie zastanawiałem się, co byłoby, gdybym wtedy poszedł w tym Marszu Równości? Czy odkryłbym siebie wcześniej?

Jak wspomniałeś, odkrywasz siebie w Toruniu. Jak do niego trafiłeś?

Miałem dosyć Wrocławia. Stał się dla mnie za dużym i za głośnym miastem. Popadłem tam w rutynę praca-dom i podświadomie zaczynałem czuć, że potrzebuję zmiany w życiu, zmiany miejsca. Przeprowadziłem się w poszukiwaniu siebie, ale też ze względów praktycznych – uznałem, że mniejsze miasto będzie tańsze do życia.

Spotkałeś tutaj osoby ze społeczności LGBT+…

Tak, wtedy po dragowym show w Końcu Świata, zaprzyjaźniliśmy się z Shaysą, która na swoje kolejne występy zaczęła szykować się u mnie. Podobał mi się ten rozgardiasz, walające się wszędzie ciuchy, kosmetyki, peruki… Z czasem zacząłem przymierzać włosy, kombinować z make-upem, poszukiwać nowego stylu. Niewiele później odbył się toruński Marsz Równości. Był to tym razem marsz, na który bardzo chciałem iść i jednocześnie mój pierwszy raz, kiedy świadomie wziąłem w takiej imprezie udział. Wszyscy byli uśmiechnięci, chcieli się dobrze bawić, niektórzy ludzie machali z okien, to wszystko sprawiło, że ze wzruszenia miałem łzy w oczach. W trakcie przemarszu wyrósł mi przed oczami baner z hasłem o niebinarności. Nie wiedziałem, co to znaczy, więc w domu zacząłem googlować. Tego wieczoru ściana, którą przez te lata dookoła siebie zbudowałem, runęła.

Co znalazłeś w internecie?

Przeczytałem, że osoby niebinarne mogą mieć potrzebę utożsamiania się z płcią męską, żeńską, mogą być pomiędzy jedną i drugą i być w stosunku do nich elastyczne, ale mogą też nie czuć się żadną z nich. To ostatnie wyjaśnienie uderzyło mnie najbardziej. Oczywiście łatwo czyta się regułki, ale w praktyce jest to o wiele bardziej skomplikowany proces. Dlatego do niedawna rozważałem możliwość pełnej tranzycji. Po prostu dysforia często nie pozwala mi o sobie zapomnieć. Jednak im głębiej o tym wszystkim myślę, tym bardziej rozumiem, że najbardziej chciałbym zawisnąć pomiędzy kobiecością a męskością. Nie potrafi ę być żadną z tych płci.

Czyli z wiedzy o niebinarności „rodzi sięwiedza o transpłciowości?

Tak, najpierw zacząłem utożsamiać się z niebinarną stroną, a następnie zgłębiałem temat transpłciowości. Przypomniałem sobie te wszystkie sytuacje z dzieciństwa i czasów dojrzewania, o których wspominałem. Moja przeszłość była totalnie dysforyczna. Dlatego też przyjąłem męskie zaimki, przestałem używać mojego deadname’u (imienia nadanego osobie, która okazała się transpłciowa lub niebinarna, po jej narodzinach, a którego ta osoba przestała używać – przyp. J.W.) i o to samo poprosiłem przyjaciół. Zacząłem zauważać moją irytację, kiedy ktoś w sklepie mówi do mnie per pani, ale z drugiej strony wyglądam jak wyglądam, więc jak ta osoba miałaby się do mnie zwracać? Używanie w stosunku do mnie poprawnych końcówek daje mi ogromne poczucie wolności, czuję się jeszcze bardziej sobą, stąd też ta myśl o tranzycji. Podobnie, gdy widzę osobę po mastektomii, która pokazuje blizny, utożsamiam się z nią i rozumiem szczęście wynikające z posiadania płaskiej klatki piersiowej. Dlatego, prędzej czy później, zdecyduję się na taką operację.

Czy drag jest pomocny w uporządkowaniu tożsamości?

Na początku na pewno był. Podczas moich pierwszych poczynań w dragowym makijażu bazowałem na „kobiecym” make-upie, nosiłem długie włosy. Do toruńskiego klubu Kosmos włożyłem sukienkę i buty na obcasie. Zrozumiałem wtedy, że te rzeczy nie są dla mnie. Dlatego z czasem przeszedłem na wspomniane kosmiczno-klauniarskie looki. Lubię czerpać inspiracje z nieprzypadkowych miejsc. Kiedyś zrobiłem stylizację na doniczkę w kształcie mojej twarzy, z komputerowo doklejonymi liśćmi. Przeglądam też abstrakcyjne obrazy i zastanawiam się, którą paletę kolorystyczną chciałbym mieć na twarzy.

Wspominałeś, że inspirujesz się Davidem Bowie. Czy twoje dragowe imię też ma związek z muzyką?

Wręcz przeciwnie! Imię powstało przypadkowo, wtedy, kiedy uznałem, że jestem usatysfakcjonowany z dragowego make- -upu. Akurat czytałem książkę „Sklepik z marzeniami” Stephena Kinga. Postanowiłem, że wylosuję z niej dwa przypadkowe słowa. (śmiech)

Strzał w dziesiątkę! W takim razie, co dzisiaj daje ci Sorry Elvis?

Sprawia, że mam siłę i motywację do tego, aby zacząć nad sobą pracować. Trafiłem na terapię, aby przepracować moje traumy z dzieciństwa. Chcę walczyć o moje zdrowie psychiczne, ale też fizyczne, dlatego postanowiłem zrzucić zbędne kilogramy. Dzięki dragowi coraz lepiej na siebie patrzę. Sorry Elvis sprawia mi tyle radości, że odważyłem się wystąpić w dwóch edycjach onilne’owego show.

Mówisz o słynnym „Młynie” Babki i Vrony, dragowych person z Poznania?

Zgadza się. Jeszcze do niedawna prędzej popłakałbym się i uciekł niż stworzył teledyski. Sama świadomość, że zostanę nagrany, a ludzie będą mnie oglądać, byłaby paraliżująca. Do tej pory robiłem sobie tylko zdjęcia, nad którymi miałem pełną kontrolę. Jednak okazało się, że strach ma wielkie oczy. Jeden z performansów stworzyłem do piosenki „Close to Me” zespołu Th e Cure. Noszę zieloną perukę i klauni makijaż, gram na zabawkowych cymbałkach. Występ opowiada o postaci, która nie może usnąć. Jednak, kiedy sen wreszcie się pojawia, wciąga ją coraz bardziej i bardziej, a granice rzeczywistości się zacierają.

Jak granice twojej tożsamości?

Tak, w tej bezpłciowej formie kryje się moje prawdziwe ja, Sorry Elvis – queerowy artysta.

 

Jakub Wojtaszczyk – pisarz, dziennikarz portalu www.kulturaupodstaw.pl, współprowadzący podcast o serialach i pop-kulturze „Nie spać, słuchać”.  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wymodlić heteroseksualność?

Z KRISTINE STOLAKIS, reżyserką dokumentu „Pray Away” o terapiach konwersyjnych w USA (od 3 sierpnia na Netfliksie), rozmawia Michał Kaczoń

 

mat. pras.

 

Dlaczego w swoim debiutanckim pełnometrażowym dokumencie zdecydowałaś się podjąć temat terapii konwersyjnych, czyli „leczenia” homoseksualności?

Ten film zrodził się z bardzo osobistych pobudek. Mój wujek był poddany terapii konwersyjnej jako dziecko. To wydarzenie rzuciło się cieniem na całe jego życie. Kiedy ujawnił się jako osoba trans, został zabrany do terapeuty. To było na przełomie lat 50. i 60., i to, co mu wtedy zrobiono, uznawane było za humanitarne działanie. Dostał leki, w tym antydepresanty. Przyjmowanie ich w tak młodym wieku przyczyniło się do tego, że w późniejszym życiu zmagał się z nałogiem, atakami paniki, zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi czy objawami depresji. Poznałam go już jako człowieka dorosłego. Wiedziałam, że miał problemy natury zdrowotnej, ale nie zdawałam sobie sprawy, skąd one się wywodzą. Dopiero, gdy byłam starsza, dowiedziałam się o doświadczeniach z terapią konwersyjną. Najbardziej zaszkodziło mu, że terapia konwersyjna opiera się na pewnym systemie przekonań, wedle którego zmiana jest możliwa i kryje się tuż za rogiem. Jest to bardzo zwodnicze myślenie, które rodzi sztuczną nadzieję na to, że można „przezwyciężyć” naturę, co powoduje później ogromne straty moralne, gdy zmiana nie nadchodzi. Dotarło do mnie, jak przerażające i dewastujące są to praktyki. Przez lata mój wujek dogłębnie wierzył, że może się zmienić i żył tą uporczywą nadzieją. To było niezwykle smutne i bolesne.

Gdy szłam do szkoły filmowej, byłam przekonana, że terapia konwersyjna to temat przeszłości, sprawa zamknięta i rzecz, która jest jedynie ciemną kartą historii. Byłam przerażona, orientując się, że tego rodzaju praktyki są nadal obecne i że ponad 700 tys. ludzi w Stanach Zjednoczonych przeszło przez różne rodzaje tego typu terapii. Gdy usłyszałam historie byłych liderów tego ruchu, którzy wyznali, że sami są członkami społeczności LGBTQ+, zdecydowałam, że to temat, który warto zgłębić.

W filmie widzimy zarówno tych byłych liderów, jak i ich ofiary – osoby, które przeszły przez „terapię.

Zależało mi na pokazaniu jak najszerszej perspektywy, aby zobrazować, jak mocno zakorzeniony potrafi być sposób myślenia o tym, że bycie niehetero „można uleczyć”. Rozmawiamy też z mężczyzną, który uważa się za osobę „ex- -trans” i który dzisiaj nadal praktykuje działania, związane z takim rodzajem terapii. Byli liderzy – Josh Paulk i Randy Thomas – opowiadają o początkach ruchu i sposobie myślenia, który doprowadził do jego powstania. Równocześnie uczą się wzięcia odpowiedzialności za to, co stworzyli, za to, że zranili tak wiele osób. Dla nich udział w filmie to także sposób na pokazanie, jak błędny był ich sposób myślenia i dlaczego należy jak najszybciej zaprzestać dalszych „terapii”. Jeffrey McCall jest przedstawicielem dzisiejszego ruchu „pray the gay away”. Wiele osób praktykuje terapię konwersyjną po cichu, Jeffrey zgodził się mówić o swoich działaniach przed kamerą. Chciałam pokazać jego mentalność, by zrozumieć, dlaczego robi, to co robi. Zgadzając się na udział w filmie, wiedział, że będzie on zawierać także głosy krytyczne. Ważną bohaterką jest Julie Rodgers, która przeszła „terapię”. Jej historia jest emblematyczna dla ruchu jako całości. Julie przez lata była silnie związana z organizacją ruchu „pray the gay away” i wielokrotnie wypowiadała się publicznie na jego temat. Nie posiadała jednak żadnej realnej pozycji władzy, stała się po prostu samozwańczą adwokatką zmiany, o której mówili liderzy. Szefowie ruchu zachęcają bowiem, by osoby, które czują, że dokonała się w nich zmiana, dzieliły się swoimi doświadczeniami z innymi, stanowiąc „żywe świadectwo” sukcesu ich praktyk.

Pokazując losy tych ludzi, nasz film ma unaocznić, co dzieje się, gdy zinternalizowana homofobia i transfobia dochodzą do głosu. Z tego powodu ważne było też użycie tak dużej liczby materiałów archiwalnych i wypowiedzi sprzed lat. Celowo „mieszam” przeszłość z teraźniejszością, chciałem skonfrontować ze sobą wypowiedzi tych samych osób dziś i kiedyś.

Jak przebiegał proces doboru materiałów archiwalnych?

Przedstawiamy nie tylko konferencje z udziałem przedstawicieli ruchu, archiwalne wypowiedzi liderów, ale także nawet sesje terapeutyczne za zamkniętymi drzwiami. Zależało mi, by pokazać, że ruch terapii konwersyjnej naprawdę jest ruchem – to właściwie całościowy sposób patrzenia na świat, który potrafi dosłownie otoczyć człowieka z każdej strony – z książkami, sławnymi przywódcami i niekończącymi się opowieściami o potencjalnej przemianie czy nawet własnymi modlitwami. Chciałam, by widz poczuł, jak to jest być osaczonym takim rodzajem myślenia. Pokazuję również, że terapia konwersyjna nie odbywa się tylko w gabinetach psychologicznych, ale przede wszystkim w miejscach kultu. Często prowadzą je osoby, które mogą nawet nie nazywać swoich praktyk w ten sposób. Oczywiście, ich moc sprawczą już dawno obalono i każda szanująca się organizacja psychologiczna i psychiatryczna potępia terapie konwersyjne.

Swoim filmem pokazujesz też skomplikowaną relację osób LGBTQ+ z Kościołem katolickim, bardzo, jak wiemy, homofobicznym. Dlaczego twoim zdaniem ta instytucja wciąż ma tak dużą władzę nad umysłami ludzi?

Wielu ludzi ma potrzebę wiary w jakąś siłę wyższą niż oni sami. Potrzebują też innych, by czuć się dobrze z samymi sobą; kogoś, kto utwierdzi ich we własnej wartości. To nie stricte amerykańskie chrześcijaństwo wpłynęło na powstanie ruchu „ex-gay”. Powodów upatrywałabym w szerszym kontekście kulturowym, w którym istnieją homofobia i transfobia. Dopóki mają one przyzwolenie na istnienie, dopóty będziemy widzieć różnego rodzaju działania ruchów, które próbują „uleczyć” homoseksualność. Warto przy tym podkreślić, że kościół jako instytucja ma jednak wybór. Przedstawiciele kościoła mogą zdecydować, jakiego rodzaju działania prowadzić i mogą, a nawet powinny zdecydować, by być bardziej otwarte, wspierające i inkluzywne – ale tego nie robią. Nie chciałam demonizować religii jako takiej, tylko pokazać jak wielką władzę potrafi posiadać instytucja religijna i jak bardzo należy uważać na słowa, które się głosi.

W kontekście samej terapii konwersyjnej chciałabym wyraźnie zaznaczyć, że ta działalność powinna być po prostu zakazana. Nie możemy patrzeć na to jako na sprawę polityczną, kwestię prawicy czy lewicy. Ten temat powinien być ponad podziałami politycznymi. Moi rozmówcy mają skomplikowane relacje z kościołem. Wielu z nich nadal wierzy, bo potrzebuje duchowego elementu w swoim życiu. Udało im się jednak znaleźć odpowiednie, inne miejsca, w których mogą praktykować religię, bez umniejszania własnej wartości.

No właśnie. Widzimy w filmie ślub dwóch kobiet w kościele.

Bardzo zależało mi, aby umieścić tę scenę w filmie. Ten konkretny kościół to akurat National Cathedral w Waszyngtonie, ale w Stanach znajdziemy wiele tego rodzaju miejsc – kościołów, które w otwarty sposób wspierają społeczność LGBTQ+ i walczą o ich godność, na każdym kroku podkreślając, że Bóg kocha wszystkich tak samo. Chciałabym zaapelować do włodarzy kościoła katolickiego, by zaczęli właśnie w tak otwarty i głośny sposób pokazywać swoje wsparcie, dawać przykład, że może być inaczej, że religia nie wyklucza osób niehetero. Przeciwstawiajcie się otwarcie homofobii i transfobii, dawajcie dobry przykład!

W polskim kontekście to brzmi jak głos wołającego na puszczy. Terapia konwersyjna jest nielegalna dla osób niepełnoletnich tylko w kilku krajach świata, są to Brazylia, Ekwador, Malta i Niemcy, a także w 20 stanach USA, w niektórych regionach Kanady, Australii i Hiszpanii. Dlaczego proces jej prawnego zakazania postępuje tak powoli?

W Stanach działa kilka organizacji, które przeciwstawiają się terapii konwersyjnej i działają na rzecz zniesienia jej stan po stanie. GLAAD, National Center for Lesbian Rights czy Trevor Project to tylko niektóre z nich. Sytuacja z roku na rok jest coraz lepsza, ale niestety wymaga jeszcze wiele pracy. Sprawa jeszcze bardziej komplikuje się, jeśli chodzi o zakazywanie podobnych praktyk przez instytucje kultu religijnego. Szczerze liczę, że „Pray Away” przyczyni się do tego, że wiele osób otworzy oczy. Jestem wdzięczna Jamesowi Blumowi i jego studiu Blumhouse oraz Ryanowi Murphy’emu, który sprawił, że Netflix pomógł stworzyć tę produkcję. Dzięki ich wsparciu „Pray Away” ma szansę dotrzeć do milionów ludzi.  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak transmężczyzna z transmężczyzną

Z KACPREM POTĘPSKIM, transpłciowym aktywistą, członkiem zarządu krakowskiej Federacji Znaki Równości, o tych aspektach bycia trans, z których ludzie cis rzadko kiedy zdają sobie sprawę, rozmawia Anton Ambroziak

 

Foto: Marcin Ściegliński

 

Transchłopak przepytuje transchłopaka i aż kusi mnie, żeby zupełnie olać tranzycję i pogadać o czymś zupełnie innym. Też czasem męczy cię to, że po coming oucie wszyscy chcą gadać tylko o twojej tożsamości płciowej?

Ja akurat zacząłem tranzycję, gdy przyszła pandemia. Niespecjalnie wychodziłem do ludzi, więc nie musiałem wyjaśniać randomowym osobom, co się dzieje. Nie musiałem też na każdym kroku udowadniać, że jestem mężczyzną. Ale, kurczę, fajnie jest opowiadać o tranzycji, jej różnych aspektach. Lubię patrzeć, jak te rozmowy zmieniają się wraz ze mną. Na początku tłumaczyłem bardzo technicznie, jak to w ogóle wygląda, jaki jest przebieg medycznej tranzycji. Za to teraz z bliższymi znajomymi głównie eksplorujemy tę tożsamość w różnych aspektach życia.

Te rozmowy, często edukacyjne, pozwalają ci poukładać w głowie, kim jest teraz Kacper?

Myślę, że to miks. Czasem tak, jak mówisz, mogę sobie uporządkować coś, co kotłuje się w środeczku. Ale przecież rozmawiam też z ludźmi, którzy nie wiedzą o tranzycji nic, a chcą być sojusznikami i sojuszniczkami. Albo mówię do młodych osób transpłciowych, żeby zwyczajnie pomóc. Staram się dawać im to, czego mi brakowało tych kilka lat temu, gdy zaczynałem odkrywać siebie.

Pamiętasz swoją najważniejszą rozmowę o tranzycji? Taką, po której pomyślałeś: „Wow! Co tu się stało?”

Dużo mam takich rozmów. Pamiętam, jak rozmawiałem ze znajomą – doświadczanie menstruacji czy posiadanie piersi są dla niej ważnym aspektem kobiecości. Gdy mówiła, że musi sobie przepracować świadomość zbliżającej się menopauzy, bo budzi w niej to lęk, pomyślałem: „Kurczę, to bardzo nie moja historia”. Pozbycie się stereotypowych, cielesnych wyróżników kobiecości było uwolnieniem. Tamta rozmowa była dla mnie też potwierdzeniem, że nie popełniłem błędu, przechodząc „jedynkę” (rekonstrukcję klatki piersiowej – przyp. red.). Ważna była też rozmowa z mamą, w której ona przyznała, że zaczyna rozumieć, dlaczego ta operacja nie jest okaleczaniem się, a wręcz przeciwnie – chroni moje zdrowie psychiczne i fizyczne. Ale chyba nie przesadzę, gdy powiem, że szczerze ekscytuje mnie niemal każda rozmowa.

Zazdroszczę tego entuzjazmu. Dla mnie po pierwszym uniesieniu przyszedł chyba moment wypalenia. Czuję się zmęczony tym, że tak wiele w moim życiu jest o tożsamości płciowej. Ile razy mogę opowiadać tę samą historię? Czy chodzi tu o społeczność, czy może egodolary? Kliki, lajki, dowody uznania są fajne, bo generalnie wyrzut dopaminy jest fajny, ale ile można? Równie męcząca jest niekończąca się lista zadań do wypełnienia: diagnostyka, operacje, rozprawy, zmiana dokumentów, biurokracja…

Po zmianie dokumentów poczułem, że to koniec mojej tranzycji. Bo dla mnie tranzycja jest radzeniem sobie z dysforią. Gdy przestało mnie męczyć ciągłe outowanie się, większość dysforii zniknęła.

Zmiana dokumentów to moment, gdy myślisz: „Nareszcie będę niewidoczny”. Nie będę musiał kopać się z kontrolerem na lotnisku, który sprawdzając dowód, patrzy na mnie z zakłopotaniem. Nie będę musiał po raz kolejny tłumaczyć w przychodni, dlaczego jakiś pan próbuje wbić się do gabinetu na dokument żony. Ale to nie załatwia wszystkiego. Wciąż trzeba radzić sobie z natrętnymi myślami. Przychodzą takie dni, gdy chorobliwie szukam nowego włosa na twarzy albo tysiąc razy zmieniam ubrania, bo wydaje mi się, że we wszystkim wyglądam mizernie.

Albo muszę zmienić koszulkę przy gościach, a szafa stoi w salonie. Automatycznie biegnę do łazienki, żeby ludzie nie widzieli. I wtedy ściągam T-shirt i okazuje się, że jestem po „topce” (inne określenie operacji klatki piersiowej, od ang. top surgery – przyp. red.). Tak samo jest z garbieniem się. Patrzę na tę przykurczoną postać w lustrze i myślę sobie: „Chłopie, co ty robisz?”.

To dysforia? Czy może zapominasz, jak daleko już zaszedłeś?

Zdecydowanie dysforia. Twoja głowa wciąż płata figle i przypomina, z czym masz czuć się niekomfortowo. Już wcześniej starałem się akceptować swoje ciało takim, jakie jest, i kochać je na tyle, na ile potrafiłem. Przede wszystkim nie ukrywałem tego, jak wygląda moja klatka piersiowa. Bardziej przeszkadzał mi binder, który sugerował, że muszę się uciskać, niż chodzenie bez koszulki. To były męskie cycki, bo należały do mnie, do mężczyzny. Teraz, nawet gdy nachodzą mnie trudne myśli, szybko uświadamiam sobie, że już nie muszę się tym przejmować.

Pomaga ci stara, dobra racjonalizacja?

Wolę być w kontakcie z tym, co czuję. Bo mam prawo czuć strach. Ale w takich momentach staram się wzmocnić. Jak? Staję przed lustrem, rozbieram się, patrzę na klatkę piersiową i mówię: „O kurczę, nie masz cycków. Zajebiście”. Albo jest lato, wychodzę na zewnątrz w samej podkoszulce i myślę: „Stary, ale świetnie wyglądasz!”. Tak sobie wynagradzam trudne chwile. Ale też jestem w stu procentach pogodzony z tym, że jestem transpłciowy. Cieszę się, że jestem trans, bo to daje mi inny wgląd w świat. Wychowanie do życia jako kobieta daje niesamowitą perspektywę. Bardziej od dysforii wkurzają mnie momenty, które przypominają, że żyjemy w seksistowskim, patriarchalnym świecie.

Czyli syndrom męskiej szatni? Cischłopaki zaczynają rozpoznawać cię jako kolesia, więc „w nagrodę dostajesz nie tylko zapraszający uścisk dłoni, ale też sporo seksistowskich żartóow i zachowań.

Wkurza mnie, gdy przypominam sobie, że jestem mężczyzną i tylko dlatego nie jestem obiektem sprośnych żartów. Ostatnio dosłownie w ciągu jednego dnia rozlazł mi się samochód. Musieliśmy z moją dziewczyną kupić nowy. I od razu poczułem stres, bo jakiś typ w salonie będzie mi coś z wyższością tłumaczył. Dopiero potem przypomniałem sobie, że mam zmienione dane, więc nie będzie przypału. Ale i tak cały czas czekałem, aż coś niemiłego powie w stronę mojej dziewczyny. Tak zostałem wychowany.

W ciągłej gotowości na atak?

W pewnym sensie tak. Świat wygląda jak wygląda, więc czekasz, aż coś złego cię spotka. Wracasz nocą z imprezy i w głowie słyszysz te wszystkie słowa, które mówiła mama, gdy byłeś mniejszy – że muszę uważać, by uniknąć gwałtu. I wtedy przypominasz sobie: „Teraz to nie ty musisz się bać, że zostaniesz w ten sposób skrzywdzony!”. I powinieneś raczej zadbać o to, by kobiety, czy osoby o stereotypowo damskiej ekspresji, które idą ulicą, nie przestraszyć swoim zachowaniem.

Jak radzisz sobie z nowym przywilejem? Myślę, żłatwo wpaść w pułapkę rycerskości: ratowania kobiet, które są wokół ciebie. Co nie jest zbyt feministyczną postawą.

No właśnie, nie trzeba bronić kobiet, tylko edukować mężczyzn.

Ale jak to robić w praktyce? Wróćmy do mojego przykładu. Jestem w męskiej szatni na siłowni, słyszę seksistowski żart i co? Najczęściej nie mam odwagi zareagować, bo wciąż czuję się jak intruz.

Powtarzam sobie, że nie mam obowiązku tego robić. Bo przede wszystkim mam się czuć bezpiecznie. Ale faktycznie, powodów do dyskomfortu jest wiele. Jak przy podaniu dłoni. Ja zasługuję na uścisk dłoni, a moja dziewczyna już nie? Pamiętam, że gdy w przedszkolu zaczęły się podziały na chłopców i dziewczynki, miałem wrażenie, że żadna z tych grup nie chce się ze mną bawić. I dlatego gdy dziś ta grupa cię rozpoznaje jako „swojego”, z jednej strony czujesz ulgę i euforię…

A z drugiej poczucie niesprawiedliwości, że tak ten świat jest urządzony.

Oczywiście. Nie wiem, czy wciąż masz tak, że starasz się mieć bardziej męską aparycję?

Już dawno przestałem to robić. Nie kontroluję swojej gestykulacji. Ostatnio zacząłem za to nosić paker na siłownię po to, by czuć się bardziej komfortowo przy rozbieraniu. Ale sam nie wiem, czy bardziej nie stresuje mnie obraz wypadającego bokiem nogawki silikonowego penisa…

Ja też próbowałem nosić paker na basenie, ale tak często go poprawiałem, że miałem wrażenie, że ludzie częściej patrzą na moje krocze, gdy on jest, niż gdy go nie mam. Więc po prostu przestałem to robić. Znajomy opowiadał mi, że najbardziej uwalniające było, gdy w łazience w siłowni zdjął gacie i kąpał się nago, tak jak reszta typów. I jakoś to bardzo współgra z tym, co teraz czuję. Pozwalam sobie na odczuwanie bycia sobą, takim jaki naprawdę jestem. Bez udawania.

Jakie miałeś oczekiwania względem procesu tranzycji?

Z początków pamiętam głównie lęk. Pracowałem w miejscu, gdzie musiałem funkcjonować na danych z dowodu, więc codziennie byłem misgenderowany. Pamiętam lęk przy sprawdzaniu biletów czy lęk przed operacją. Do tranzycji, w sensie zmian w ciele, staram się podchodzić jak do zwykłego dojrzewania. Hormony, które przyjmuję, dają mi na razie tyle, ile powinny w wieku 16 lat. Dalej mam czasem problem, gdy widzę chłopaka, który jest młodszy, ale ma bujniejszy zarost. Ale wiem, że będę miał też taki, tylko muszę poczekać.

A jest coś, co chciałbyś wiedzieć przed rozpoczęciem tranzycji?

Może kilku kruczków prawnych i tego, że tranzycję da się zrobić mniejszym kosztem. Bo myślałem, że skończę ten proces z kredytem na kilkadziesiąt tysięcy. Dlatego dziś staram się być aktywny w internecie. I dlatego chyba nie męczy mnie gadanie o tranzycji. Próbuję dawać ludziom to, czego mi brakowało parę lat temu.

Twoja internetowa aktywność jest bardzo niepolska. Nie masz w sobie wstydu, dzielisz się bardzo prywatnymi szczegółami i proponujesz aktywizm, który wyłamuje się ze schematu, do którego przez lata przymuszał nas system, czyli mówienia z pozycji ofiary: Żeby ktoś mnie usłyszał, muszę krzyczeć o krzywdzie. Skąd ta świeżość?

Wziąłem to wszystko od ludzi, którzy mnie otaczają. Szczególnie od mojej osoby przyjacielskiej, którx na wszystko mnie uwrażliwia i dodaje perspektywy. Mój aktywizm jest dość prosty: polega na słuchaniu doświadczeń innych i akceptowaniu siebie. Pracuję w reklamie, więc rozumiem konsumpcjonizm i sprzedaż własnego brandu, ale też nie chcę jeden do jeden wkładać tych zasad w społeczność LGBT. Chcę robić kampanie, które dają widoczność nie tylko mnie, ale też całej naszej społeczności. Dlatego rozmawiam o transpłciowości np. z Krzysztofem Gonciarzem i Quebo (w ramach kampanii Sprite’a „Let’s Be Clear” – przyp. red.), by wyjść poza bańkę.

Wziąłeś też udział w kampanii Zalando, a twoja zoperowana klata trafiła na bilboardy polskich miast. Dlaczego?

Bo właśnie ta kampania dawała dużą widoczność osób transpłciowych. Wiele osób pisało do mnie, że widzi plakat na przystanku, w drodze do pracy i codziennie się uśmiecha. Podobało mi się też to, że mogłem napisać własne słowa, a nie odgrywać sztuczne scenki. Pomogło też to, że sprawdziłem Zalando wzdłuż i wszerz. Albo faktycznie podchodzą nieźle do ludzi i planety, albo robią świetny green- i pinkwashing (śmiech). Ale w wielu kampaniach nie wziąłem udziału, właśnie dlatego, że uważam, że nie przysłuży się to w żadnej mierze naszej społeczności.

A jakie są cienie widoczności?

Niedawno przeprowadziłem się do małego miasteczka już jako Kacper. I teraz widzę, jakim przywilejem jest życie w stealthie. Nikt o mnie nie wie, więc nie mam obaw, że ktoś przyjdzie pod mój dom, żeby zrobić mi krzywdę. Jednocześnie dla społeczności jestem widoczny w internecie. Jeżdżę też na Marsze Równości w całym kraju. Przed każdym wydarzeniem muszę się przygotować, bo w zasadzie jestem dość nieśmiałą osobą. Mam stany lękowe, często się denerwuję, więc cieszę się, że wiem, co mnie czeka, a na co dzień mogę być niewidoczny.

Widoczność w sieci niesie za sobą też inne trudności, np. to, że jesteś poddany nieustannej ocenie. Każdemu zdarza się, mimo najlepszych chęci, popełnić błąd. Dynamika social mediów uczy nas jednak, że nie ma tam za bardzo przestrzeni na potknięcia, szarości czy dialog.

Muszę przyznać, że bardzo bałem się błędów i hejtu. Dlatego staram się nie stawiać w roli specjalisty, który wie lepiej i coś komuś radzi, tylko opowiadam o swoich przeżyciach. Nie chodzi o to, by nie palnąć czegoś głupiego, tylko by nie zrobić komuś krzywdy. Zdarzyło mi się za to dostać hejt na TikToku, gdy trwała dyskusja o byciu „superstraight”. Odpowiedziałem filmikiem, w którym wyjaśniałem, z czego w zasadzie ta pseudoorientacja się wzięła. Jeżeli mówisz, że twoją orientacją jest brak chęci uprawiania seksu z osobą transpłciową, to znaczy, że nie chcesz tego zrozumieć głębiej. Można przecież mieć konkretne preferencje: wolę seks z osobami z penisem albo seks z osobami z cipką. Okej, ale przecież nie wszystkie osoby transpłciowe mają takie same genitalia. Wykluczanie całej grupy społecznej to transfobia, a nie preferencje seksualne. I za ten filmik dostałem niezły hejt. Ale nigdy nie zdarzyło mi się, żeby wylała się na mnie fala krytyki od społeczności. Staram się jednak nie dać sobie wejść na głowę, bo pewnie w dłuższej perspektywie wykończyłoby mnie to psychicznie.

Co jest po drugiej stronie, po tranzycji?

W zasadzie przez całe życie rezygnowałem ze swoich zajawek. Trochę przez ADHD, a trochę przez to, że ciążyła mi dysforia. Przykład? Bycie kucharzem. Nie wyobrażam sobie przez 12 godzin stać przy garach i pocić się w binderze. Myślę, że dopiero teraz spełniam też marzenie o budowaniu rodziny. Tworzę bezpieczny związek, oparty na zaufaniu, zrozumieniu i akceptacji. To nie znaczy, że porzucę tematykę transpłciowości. Marzy mi się stworzenie podcastu, w którym będę rozmawiał z osobami o ich doświadczeniach. Tranzycja nigdy nie jest taka sama, zależy od uwarunkowań osobistych, ale też tego, co dookoła: rodziny, regionu, statusu ekonomicznego.

Co robi Kacper, kiedy odkłada telefon i nie edukuje?

Nie istnieje. (śmiech) A tak naprawdę to robię zupełnie nudne, codzienne rzeczy. Załatwiam dentystę, naprawiam auto. A w międzyczasie oglądam cispłciowy świat i zastanawiam się: o co tutaj właściwie chodzi? No i tak, buduję rodzinę. Przed operacją zamieszkałem z dziewczyną, którą dopiero poznałem. Miała zająć się mną przez 2 tygodnie, a opiekuje się do dziś. Każde z nas miało swoje mieszkanie, ale przyszedł Covid-19. Dziś mieszkamy razem, urządzamy wspólny dom. W zasadzie to jest moją narzeczoną.

I dopiero teraz o tym wspominasz?

Bo zaręczyny wyglądały niezbyt poważnie. Byliśmy na wakacjach na Helu. Były tam automaty, w które wrzucasz złotówkę i coś wypada. Powiedziałem, że mam akurat złotówkę i czy powie „tak”, jeśli wylosuję pierścionek. No i wylosowałem. Do dziś żartujemy, że nie wiemy, czy to ona nie miała wyjścia, czy ja.

Ale zdecydowalibyście się na ślub w Polsce?

Szczerze mówiąc, nie przerobiłem ciągle tematu ślubów w Polsce, bo niemal przez całe dotychczasowe życie wydawało mi się, że jako lesbijka nie będę mógł tego zrobić. Wkurza mnie, że nie można formalnie zawrzeć związku jednopłciowego w tym kraju. Jeżeli miałbym brać ślub, to tylko w kwestii ułatwienia rozliczeń podatkowych. Zresztą nie potrzebuję przyklepania związku. Dużo ważniejsze było dla mnie zamieszkanie we wspólnym mieszkaniu i codzienne decyzje, że to właśnie z nią chcę być. I chyba bardziej niż te śluby rozkminiam sobie teraz moją zawiłą drogę z seksualnością.

To znaczy?

Zawsze w środku czułem, że jestem mężczyzną. Nawet gdy nie do końca potrafiłem to nazwać. No więc skoro jestem facetem, to muszą mi się podobać kobiety. Dziś myślę, że to głupie, ale wtedy nie wiedziałem, że są osoby transpłciowe. Określałem się więc jako lesbijka. Nie wyobrażałem sobie funkcjonować w relacji jako „kobieta”. Myślę, że gdyby nie transpłciowość, już dawno wyoutowałbym się jako osoba nieheteronormatywna. To mogło być po prostu dużo prostsze.

Jak się ma dziś według ciebie transpłciowa młodzież w Polsce?

Myślę, że są dużo bardziej świadomi niż my w ich wieku. Szybciej odkrywają siebie, bo mają łatwiejszy dostęp do informacji. Ale problemy, z którymi się mierzą, są podobne. Brak specjalistów, którzy chcą pomóc osobom nieletnim, transfobiczne szkoły, rodzice, którym wydaje się, że tracą dziecko – choć tak naprawdę dzięki coming outowi je odzyskują.

A nie myślisz, że ten rozkrok, o którym mówisz, jest bardzo trudny? Z jednej strony dostajesz komunikaty, że jesteś ekstra i możesz lecieć na transpłciowej chmurce na koniec świata. Z drugiej żyjesz w Polsce, gdzie prawo albo cię nie widzi, albo dyskryminuje.

A system edukacji jest powalony. Szczerze mówiąc cieszę się, że moja droga wyglądała tak, jak wyglądała. Zrobiłem to na swoich zasadach, w bezpiecznym środowisku, gdy byłem samodzielny finansowo. Ale z drugiej strony, tak jak mówiłem, wiele rzeczy musiałem odpuścić: studia, gotowanie, treningi bokserskie. Długo wydawało mi się, że muszę zniknąć, żeby przejść tranzycję. Zaszyć się gdzieś, by bez widzów zrobić co trzeba i wrócić nowym sobą. Jaka droga jest lepsza? Ciężko powiedzieć. Możesz mieć zajebiste warunki dookoła, wspierającą rodzinę i szkołę, a i tak odczuwać gigantyczną dysforię. A możesz mieć się super ze swoją transpłciowością, ale mieć przerąbane w najbliższym środowisku. Zawsze, gdy dopada mnie myśl, że żałuję, że nie zrobiłem czegoś wcześniej i inaczej, przypominam sobie, jak wiele wspaniałych osób spotkałem akurat na takiej, a nie innej drodze. I wtedy nie mam już sobie nic do zarzucenia.

***

Kacper Potępski – transpłciowy aktywista, opowiadający o swojej tranzycji na IG (@ka.per) i TikToku (@lewackitrans). Członek zarządu Federacji Znaki Równości, która prowadzi DOM EQ – Krakowskie Centrum Równości. Współorganizator zrzutek na cele pomocowe dla osób transpłciowych i niebinarnych (obecnie trwa zrzutka EuforJa).  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Fajnego heteryka poznam

Na Facebooku i LinkedIn ma łącznie ponad 30 tysięcy kontaktów biznesowych. Większość z nich pochodzi z branży IT. W czerwcu br. zdobyła się na odwagę, by powiedzieć im: jestem kobietą, mimo że w akcie jej urodzenia wpisano męską płeć i tak do niedawna funkcjonowała. MA STĘGA, znana w internecie jako Webska Rekruterka, od 10 lat jest rekruterką, a teraz opowiada „Replice” o swojej przeszłości i pierwszych 6 miesiącach terapii hormonalnej. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: Michał Sosna / @no_pic_no_chat. Podziękowania dla: @PAONkrakow

 

1 czerwca 2021 r. oświadczyłaś w swoich social mediach, że jesteś kobietąże jesteś w trakcie terapii hormonalnej. Jak zareagowali twoi znajomi i klienci?

Reakcje są różne, ale nie spotykam się z obrzydzeniem czy niechęcią do współpracy. W social mediach pojawiły się niemiłe komentarze, ale od ponad roku jestem w procesie psychoterapii, więc byłam na to gotowa. Część osób przestała być moimi znajomymi, ale myślę dziś, że dobrze się stało – jeśli dla nich transpłciowość jest czymś nie OK, to znaczy, że nie powinniśmy mieć kontaktu. Na przestrzeni ostatnich 6 miesięcy to około dwustu osób mniej z LinkedIn i z Facebooka, ale przy tych 30 tysiącach osób to chyba niewiele. Wcześniej, gdy sądziłam, że jestem gejem, czułam chyba większą dyskryminację.

Masz za sobą doświadczenia życia jako gej – możemy o tym rozmawiać?

Tak, nie mam z tym problemu. Kiedyś myślałam, że nim jestem. Teraz sądzę, że po prostu szukałam siebie i dojście do transpłciowości zajęło mi nieco więcej czasu. Moim modelem pracy od kilku lat jest własna działalność, więc jeśli mam inne wartości niż klient, to nie musimy razem współpracować. Starałam się, żeby to zawsze byli klienci bardziej świadomi, a od pewnego czasu trwale pracuję z brytyjską firmą, więc tam podejście też jest już nieco inne. Prowadząc rekrutacje czy spotkania jako gej, czułam od innych dystans, miałam wrażenie, że oni są spięci, ja też się spinałam… Mimo że i tak większość czasu się ukrywałam. To też przejaw homofobii czy transfobii – strach przed coming outem. Dziś na rozmowach w pracy mam perukę i make-up i myślę, że dla części osób jest to coś ciekawego. Chwilę przed naszą rozmową na LinkedIn jedna osoba napisała mi: „Ma, you look gorgeous!”. To dodaje wiele sił.

Czy ktokolwiek odmówił współpracy z tobą w związku z tym, że jesteś kobietą transpłciową?

Ostatnio na LinkedIn mój dobry znajomy, który znał mnie jeszcze jako Maćka, polecił komuś współpracę ze mną w zakresie szkolenia z różnorodności. Zaczęłam rozmawiać z tym ostatecznym klientem, a on… pyta mnie, czy mogę mu polecić jakiegoś innego eksperta czy ekspertkę. Mówię: „Ale przecież to ja nią jestem, miałam tu przyjść do pracy”. A on wkoło i tak dopytuje o kogoś innego. No i rozstaliśmy się bez żadnej współpracy. Sądzę, że przeszkadzała mu moja tożsamość płciowa.

Jak to się zaczęło? Z Instagrama wiem, że 5 maja zaczęłaś używać nowych zaimków, ale sądzę, że sam proces zrozumienia swojej tożsamości płciowej trwał dłużej.

Dziś mogę już powiedzieć, że przez ostatnich 8 lat zakładałam w samotności ubrania kulturowo przypisane kobietom. Czasem w jednym tygodniu robiłam to dwa razy, czasem przez 3 tygodnie wcale. Ta potrzeba występowała z różną częstotliwością i natężeniem. To życie na dwa światy powodowało dużo lęków, co utrudniało relacje z partnerami. Teraz chcę zbudować naprawdę wartościową relację. Przez tych 8 lat nigdy nie ubrałam się tak oficjalnie do pracy, a dopiero 2 lata przed tranzycją powiedziałam zaufanym osobom, że w zaciszu domowym lepiej czuję się w kobiecych ubraniach. Przełomowym okresem był czas, gdy mieszkałam w Londynie, dokąd wyjechałam w marcu 2018 r. Chodziłam tam do klubów dla osób transpłciowych, czasem zbierałam się na odwagę, by wyjść już jako kobieta na ulicę. Wtedy zyskałam pewność, że tak chcę żyć. Wróciłam do Polski po 1,5 roku i rozpoczęłam tranzycję. Jak już wiesz, w czerwcu był oficjalny coming out i dopiero po nim poczułam społeczne przyzwolenie, by publicznie wychodzić z domu w ubraniach kobiecych.

Miałaś już moment, gdy wstałaś rano, zrobiłaś make-up, ułożyłaś włosy, założyłaś szpilki i z odwagą wyszłaś z domu na cały dzień?

Ten lęk chyba dalej we mnie jest. Wciąż go oswajam. Wiele osób pisze do mnie z zagranicy: „Boże, Ma, w Polsce? Tranzycja? To chyba jakieś piekło”. Ale nawet w Londynie, gdy wychodziłam z domu jako kobieta, czułam ekscytację, ale i strach. Bałam się własnego cienia. O ile są to miejsca dedykowane osobom transpłciowym, czy crossdresserom, czujesz się komfortowo, ale na ulicy? Mimo że w Londynie ludzie są zabiegani, to jednak pamiętajmy, że też są tam imigranci z Polski czy jeszcze bardziej konserwatywnych krajów. Nie raz czułam, że ktoś jest nadmiernie mną zainteresowany, ale dziś myślę, że dużo z tego uczucia jest po prostu w głowie. Dopóki sami siebie w pełni nie zaakceptujemy, dopóty ciągle będziemy myśleć, co myślą inni. A to my jesteśmy najważniejsi.

Miałaś okres w dzieciństwie, gdy ta kobiecość przez ciebie przemawiała?

Widziałam zdjęcia z przeszłości, gdy miałam jakąś perukę i sukienkę, ale nie, to były jakieś wygłupy. Wcześniej, w dzieciństwie nie czułam się kobietą i nie mam też przełomowego momentu w życiu, gdy tak się stało. To był proces zmian, dojrzewania, uświadamiania sobie. Lekarz prowadzący mówił mi chociażby, że przyjęcie pierwszego hormonu będzie euforyczne, i oczywiście było to fajne, ale to nie tak, że czuję, że ta tabletka zmieniła moje życie. Może też boję się trochę takich pytań, bo… powiem ci szczerze, że czuję presję od wielu mężczyzn, szczególnie tych, z którymi próbuję zbudować relację. Wielu z nich wyobraża sobie, jak to powinno działać, i dziwią się, że ja tak nie mam. Potem ja sama się zastanawiam: „Kurczę, może jako transpłciowa kobieta rzeczywiście powinnam chociażby czuć tę dysforię, szybciej się zmieniać, powinnam już mieć dłuższe włosy”. No, ale ja tak nie mam! Ten proces tranzycji jest i tak trudny, a takie poganianie siebie, że te zmiany już powinny szybko przyjść, nie jest pomocne.

Jak rozumiem, na randki jako kobieta umawiasz się dopiero od połowy roku. Dużo już takich spotkań było?

Bardzo zależy mi, by kogoś poznać. Do randek jeszcze jednak zazwyczaj nie dochodziło. Z ciekawostek – spodobało mi się ostatnio kilku gejów. I musiałam sobie powiedzieć w głowie: „Ej, Ma? Co ty wyczyniasz, ty jesteś kobietą i nie będziesz dla nich w żaden sposób atrakcyjna. Co ci odbija?”.

To dlatego pytałaś mnie przed wywiadem, jakiej jestem orientacji?

(śmiech) (śmiech) Ciii, nie wypominaj mi już teraz! Jestem dziś w kontakcie z jednym mężczyzną hetero i on nie miał wcześniej doświadczeń z osobą transpłciową, a jedynie z ciskobietami. To już powoduje między nami sporo spięć. Na wiele tematów nie był gotowy.

Powiesz o tym więcej? To chyba ważny temat, dotyczący wielu transpłciowych osób na początku randkowego życia.

Po pierwsze są oczekiwania. Chociażby żebym miała długie włosy. Ja wysyłam mu swoje zdjęcia bez make-upu i peruki, a on mi odpisuje: „A kiedy zrobisz sobie przeszczep włosów?”. A ja miałam już przeszczep włosów! Bez tego miałabym jeszcze większe zakola i czoło, tylko te włosy nie mogą być od razu długie! Moja twarz już się zmieniła, jestem po wycięciu jabłka Adama, piersi zaczynają mi powoli rosnąć. Dzieje się dużo w ciągu tego półrocza, a mam czasem wrażenie, że może zbyt wcześniej wystartowałam z randkami. Przez 8 lat czekałam, marzyłam i teraz dla mnie czas leci mega szybko i widzę swoje ogromne kroki, ale inni widzą tylko te ostatnie 6 miesięcy tranzycji. Heteroseksualny mężczyzna wciąż widzi we mnie faceta i chociaż mnie akceptuje i się dogadujemy, to nie pociągam go jeszcze fizycznie. To megatrudne doświadczenie.

Ten, z którym obecnie rozmawiasz, jest mimo wszystko gotowy na związek?

Jeszcze nie widzieliśmy się na żywo. Rozmawiamy jedynie od 3 miesięcy przez telefon. Czekam. Wciąż czekam – na zmiany fizyczne, na akceptację i też na związek. Chciałabym oczywiście operacyjnej korekty płci, ale tego też od razu nie można zrobić. Jeśli chodzi o proces sądowy, który, jak może czytelniczki i czytelnicy „Repliki” wiedzą, trzeba przejść, by skorygować płeć z punktu widzenia prawa, ale aby zmienić dokumenty, należy pozwać własnych rodziców (o wpisanie niewłaściwej płci w akcie urodzenia – przyp. red.) i oni mają prawo się na to nie zgodzić, to chcę to zrobić dopiero, gdy już naprawdę się zmienię – gdy będę w pełni wyglądać kobieco. To pewnie będą więc miesiące, a może nawet lata. A i też nie czuję takiej presji.

Jesteś już gotowa dokonywać coming outu w rożnych sytuacjach?

Trzy miesiące temu wyoutowałam się przed moimi nowymi sąsiadami – parą z małym dzieckiem i sąsiadką z dwójką synów w wieku 16 i 18 lat. Powiedziałam im, że czasem wyglądam tak, jak mnie teraz widzicie, ale nie bądźcie zdziwieni, gdy zobaczycie mnie w peruce i make-upie. Ich reakcje były naprawdę OK i tak zazwyczaj jest. Dla nich to była nowość, ale zaakceptowali. Sąsiad wciąż myli końcówki, ale ja od razu zwracam uwagę na to uwagę i go poprawiam. Cieszę się, że im zależy, że się starają.

Komu jako pierwszemu powiedziałaś o swojej transpłciowości?

Chyba… lekarzowi prowadzącemu? Tak mi się wydaje. Na miesiąc przed wizytą w miejscu mojej coworkingowej pracy poprosiłam koleżanki z biura, by mówiły do mnie żeńskimi końcówkami. Dla mnie samej to był ważny okres, by się z tym osłuchać. Jednocześnie czułam, że to środowisko, któremu mogę o tym powiedzieć, i rzeczywiście od dziewczyn dostałam megawsparcie.

Znasz już swoje nowe imię?

To najczęstsze pytanie, jakie dostaję na Tinderze! (śmiech) Na razie jest to Ma. I dalej jest po prostu kropka. Wiesz, na początku myślałam o Magdzie, bo i to także należy zakomunikować lekarzowi prowadzącemu, ale dziś… już tego imienia nie czuję, a Ma – zdecydowanie tak!

Powiedziałaś trochę o coming oucie jako osoba transpłciowa, ale masz za sobą właściwie dwa coming outy. Ten wcześniejszy, gejowski, był łatwiejszy?

Jestem z Dębicy na Podkarpaciu, potem wyjechałam na studia do Szczecina. No i po pierwszym roku, w wieku 20 lat powiedziałam o swojej orientacji mamie, byłam też wtedy wyoutowana przed najbliższymi znajomymi. Biznesowo wyoutowałam się 6 lat temu, gdy z Warszawy przeprowadziłam się do Krakowa. Mamie jest strasznie trudno od samego początku, od 10 lat. Jest z małego miasteczka, gdzie najważniejsza jest opinia innych, a do tego wpływy Kościoła i TVP są ogromne. Długo o tym nie rozmawiałyśmy i do dziś jest to bardzo rzadkie. Teraz, gdy powiedziałam jej, że jestem kobietą, powiedziała tylko, że już mogłam być tym gejem. Wypiera to. Nigdy nie powiedziała mi tego wprost, ale czuję, że uważa to za jakąś fanaberię, że byłam wśród ludzi, którzy to uskuteczniają, i mi się coś pomieszało w głowie. A gdybym nie jeździła po tych Krakowach, Warszawach czy Londynach, tobym taka nie była. Tata wciąż jeszcze o niczym nie wie, ale zbliżają się święta, więc powoli zbieram siły, by to zrobić, ale nadal się boję. Jeśli chodzi o mamę, to powiedziałam jej już po moich wpisach na LinkedIn czy Instagramie. Bałam się, że gdy powiem jej przed rozpoczęciem tranzycji, to będę miała na głowie jej telefony i niechęć, która zepsuje mi radość z podjęcia tej decyzji. I to rzeczywiście się ziściło. Nie tylko z mamą, ale też z siostrą. Zaczęły dyskusję od aspektów medycznych, że nigdy nie wiadomo, jak będę wyglądała, straszyły powikłaniami i tak dalej. Oczywiście mówiły do mnie jak do mężczyzny.

Mimo wszystko i tak chyba dobrze, że chciały o tym z tobą rozmawiać.

Na początku uważałam, że nie mam mamy wsparcia, ale rzeczywiście – dalej mamy kontakt, a w ostatnią niedzielę przyjechała nawet do mnie ponaprawiać kilka rzeczy w mieszkaniu. Uknułam przy okazji, że zupełnie przypadkiem odwiedziła mnie w tym czasie moja przyjaciółka i sojuszniczka, która opowiadała trochę o byciu osobą trans. I rzeczywiście coś z tego było, jednak mamy odpowiedzi… były transfobiczne, nie ma co tego ukrywać. Ale ona po prostu nie ma wiedzy, w Polsce ludzie nie mają o tym żadnej wiedzy, rodzice nie są na to przygotowani.

Jakie dziś jest twoje największe marzenie, bo ono chyba w ciągu twojego całego życia ewoluowało?

Powiedziałabym, że relacja z heteroseksualnym mężczyzną, ale wśród czytelników „Repliki” zbyt wielu takich raczej nie ma, więc ten anons pewnie niewiele da. (śmiech) Dziś chcę więc żyć po swojemu, według własnych zasad i bez przejmowania się opinią innych.

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Piotr Jacoń – “My, trans”

Wyd. RM 2021

 

 

Piotr Jacoń, dziennikarz TVN24, w marcu zrealizował reportaż „Wszystko o moim dziecku”, w którym głos oddał rodzicom osób transpłciowych, w czerwcu sam – na łamach „Repliki” – wyoutował się jako tata transpłciowej dziewczyny, a teraz opublikował książkę „My, trans”. To zbiór wywiadów z osobami trans oraz z ich rodzicami i sojusznikami. Wywiady są proste, zero filozofowania – i chwytają tak, że trudno się oderwać. Myślicie może, że to zbyt ciężkie, bo za dużo cierpienia i nieszczęścia? Błąd. Tak, są depresje, ucieczki w świat fantazji i gier, cięcie się i próby samobójcze – ale jest też dużo miłości i całe morze dzikiej radości, gdy dany_a bohater_ka opowiada, jak to było wreszcie móc zacząć być sobą. „My, trans” to kompendium wiedzy o transpłciowości, mimo że praca ta nie ma w sobie nic z podręcznika. Wiedzę chłonie się nie wiadomo kiedy, czytając ludzkie historie. Jacoń nie słodzi – mocno wskazuje na państwo i Kościół jako fi lary polskiej zinstytucjonalizowanej transfobii. I nie pokazuje tylko fantastycznych rodziców, jak on sam – rozmawia też z osobami trans, których rodzice odrzucili – wbrew obiegowej opinii miłość rodzicielska nie zawsze jest bezwarunkowa. Otrzymujemy ponadto wywiad m.in. z Eweliną Negowetti, cudowną mamą aktywistką, czy z Anną Grodzką i Lalką Podobińską, współzałożycielkami Trans-Fuzji. Ale praktycznie każda rozmowa zapada w pamięć – choćby ta, w której ojciec transdziewczyny myśli, że to może fanaberia, i waha się czy zaakceptować, a do pionu stawia go usłyszane zdanie innego rodzica: „Lepiej mieć żywą córkę, niż martwego syna”. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Anna Konieczyńska – “Polacy pod tęczową flagą”

Wyd. Znak 2021

 

 

„Bycie sojuszniczką to nie wybór, to obowiązek” – deklarowała autorka tej sojuszniczej książki po nominacji do Koron Równości, plebiscytu KPH. Trzeba przyznać, że Anna Konieczyńska od dawna zajmuje się tematami różnorodności płciowej i seksualnej, a medialnie dość często towarzyszy osobom z tęczowej społeczności, robiąc z nimi wywiady czy reportaże. Tom wydany przez Znak stanowi pokłosie tych spotkań. Dziennikarka Vogue.pl sprawnie, ze sporym wyczuciem zgłębia i tłumaczy widowni (głównie hetero) sprawy LGBTQIAP+, te obywatelskie i te tożsamościowe. Są w zbiorze „Polacy pod tęczową flagą” zebrane głosy „naszych ludzi” oraz prosto wyłożone publice istotne dla społeczności kwestie – walka o zrozumienie i akceptację w bliskim otoczeniu, tranzycja, niebinarność, starania o dzieci i radość/trud ich wychowywania w tęczowych rodzinach. Pojawiają się wątki publicystyczne: queerowanie tego, co prywatne, a zarazem publiczne, oraz potrzeba otwartej walki politycznej (domowej, soszialowej i ulicznej). Dominują w książce portrety osób znanych, cenionych i lubianych (takich jak Mike Urbaniak, Bart Staszewski, drag queen Lulla, Areta Szpura, Jakub & Dawid czy Daniel Rycharski), ale da się znaleźć wypowiedzi postaci medialnie mniej ogranych (np. Eweliny i Kasi Domańskich, które gościły na łamach „Repliki”). Przekrój wiekowy przepytywanych, ich status i zakotwiczenie w mikrospołecznościach bywają mocno odmienne. Co uderza podczas lektury – w owych mikrospołecznościach żyją dzisiaj ludzie zarówno z większości (hetero, cis), jak i z mniejszości (wiejskiej, małomiasteczkowej, aktywistycznej, influenserskiej etc.). I wciąż te grupki za mało o sobie wiedzą. Jest tu sporo do przepracowania, choćby z pomocą takiej literatury przedmiotu jak „Polacy pod tęczową flagą”. (Tomasz Charnas)

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bezinteresowny on air

Z KSAWERYM KONDRATEM,  transpłciowym chłopakiem, autorem popularnego profilu na IG, Spotify i TikToku, rozmawia Michalina Chudzińska

 

Foto: arch. pryw.

 

„Bezinteresowny On Air” – pod tą nazwą prowadzisz konto na Instagramie, nagrywasz podcast na Spotify i filmiki na TikToku. Przeważa na nich tematyka transpłciowości, o której opowiadasz z niesamowitą werwą i pozytywną energią.

Choć ciężko w to uwierzyć, sam jeszcze 3 lata temu prawie nic nie wiedziałem na ten temat. Pochodzę z bardzo małej miejscowości pod Białymstokiem i samo pojęcie „trans” nie było mi znane, kiedy jeszcze tam mieszkałem. Brakowało mi polskiego źródła wiedzy, które byłoby wystarczająco rzetelne, szukałem na stronach zagranicznych. Postanowiłem, że skoro i tak wykonałem jakąś robotę, to dlaczego się tym nie podzielić? Słyszałem wielokrotnie, że mam smykałkę do przekazywania wiedzy. Stąd pomysł, by zacząć mówić o transpłciowości głośno. Tik- Tok jest dobrym miejscem, by docierać do osób młodych, które zmagają się z podobnymi problemami, co ja kiedyś. Zaczęło się od podcastu, który zacząłem najpierw w formie pamiętnika bez świadomości, że to do kogokolwiek dotrze. To była dla mnie swego rodzaju terapia, bo na początku tranzycja była dla mnie bardzo trudna.

Dorastanie czy dojrzewanie to szczególny czas, kiedy odkrywa się swoją seksualność i tożsamość płciową. Jak to wyglądało u ciebie?

Odbywało się etapami. Na początku dojrzewania była we mnie pewna niezgodność. Zauważyłem, że mam pociąg do kobiet, i długo myślałem, że jestem homoseksualną kobietą. Nie było to jednak dla mnie wystarczające, ale zaakceptowałem to. Później, kiedy ciało zaczęło dojrzewać, inne dziewczynki cieszyły się z tego, a mi to strasznie przeszkadzało. Starałem się spłaszczać swój rosnący biust, garbiłem się. Nie byłem w stanie patrzeć na siebie w lustrze. Moje ciało zaczęło mi przeszkadzać. A jeszcze później, przy bardziej intymnych sytuacjach nie byłem w stanie pokazać się w całości przed bliską osobą. Nagość mi przeszkadzała.

W gimnazjum, mając te 15 lat, gdy nie znałem jeszcze pojęcia „trans”, rok ode mnie młodsza osoba po wakacjach wróciła do szkoły z prośbą, by zwracać się do niej męskimi zaimkami, a na FB zmieniła imię z damskiego na męskie. Nigdy się z czymś podobnym nie spotkałem. Zacząłem się nim interesować i poczułem, że też tak chcę, też chciałbym po wakacjach wrócić i oznajmić, że jestem Ksawery. Od tamtego momentu co wieczór zasypiałem z myślą, że chciałbym obudzić się jako chłopiec. Byłem wtedy jednak pewien, że to nierealne. Wówczas bardzo angażowałem się w kościół i myślałem, że to jakiś demon we mnie, więc chciałem go wyciszyć. Przecież nie mogłem sprzeciwić się woli bożej. Dopiero gdy spotykałem się z moją pierwszą dziewczyną, podałem w wątpliwość swoje przemyślenia dotyczące kościoła i „czystości”, bo nie czułem, że robię źle. Czułem się bardzo szczęśliwy w tym wszystkim.

Samo pojęcie „trans” poznałem na początku studiów, a studiowałem informatykę na Politechnice Warszawskiej. Miałem wówczas partnerkę, która pokazała mi wachlarz terminów, które, jak się potem okazało, odpowiadają moim odczuciom. To właśnie wtedy, w 2018 r., gdy miałem 20 lat, zacząłem dopiero akceptować siebie. I zrozumiałem: jestem heteroseksualnym transpłciowym mężczyzną.

Jak funkcjonowałeś jeszcze jako dziewczyna na studiach?

Ogólnie na roku było około siedmiu dziewczyn na sto osób. Czasami zdarzały się bardzo nieprzyjemne sytuacje. Raz miałem zajęcia, nie pamiętam dokładnie jakie, ale polegały na tym, żeby fizycznie złączyć jakiś obwód elektryczny. Byłem wtedy przed tranzycją, w parze z koleżanką. Wykładowca pół godziny przed zakończeniem zajęć powiedział do nas: „Panie już tego i tak nie zrobią, więc może panie sobie darują”. My w szoku, bo mamy jeszcze czas, a on zakłada z góry naszą porażkę, mimo że obok w ławce byli chłopcy, którzy byli w tym zadaniu sto lat za nami. Ale do nich takiego tekstu nie kierował. Gdy zmieniłem dane w dokumentach, studiowało mi się dużo lżej.

Jak na twoją transpłciowość zareagowała twoja rodzina i przyjaciele?

Powiedziałem im krótko przed rozpoczęciem terapii hormonalnej. Był to czerwiec 2019 r. Przy rozmowie ze swoimi lekarzami powiedziałem, że nie wezmę pierwszego zastrzyku, dopóki nie powiem rodzinie i znajomym. Najpierw coming out poczyniłem przed bliższymi znajomymi ze studiów. Stresowałem się, ale zareagowali bardzo pozytywnie, mówiąc, że było to po mnie widać od dawna i tylko czekali, aż przyjdę i im to powiem. Nawet kiedy należałem do akademickiej wspólnoty kościelnej, ludzie stamtąd mieli bardzo pozytywne reakcje. Nadal mam kontakt z tymi ludźmi, mimo że sam odszedłem od kościoła.

Rodzina dowiedziała się później, dosłownie kilka dni przed rozpoczęciem terapii. Obiecałem im, że te kwestie zostawię dla siebie, dla nas i nie będę o nich opowiadał. Jest to dość delikatny i emocjonalny temat, więc wolę o tym nie mówić. Na razie nie jestem na to gotowy. Oni też nie. Było ciężko, ale stanęli na wysokości zadania i zaakceptowali. Mogę powiedzieć, że stało się to stosunkowo szybko, bo w kilka miesięcy. Ostatecznie wspierają mnie w całym procesie tranzycji. Najtrudniej im było przestawić się na zaimki, ale to całkowicie zrozumiałe. Nauczyli się z czasem. Nie cała rodzina wie o mojej transpłciowości. Większość wie i akceptuje. Jestem dla nich wnukiem, bratem. Mieli też okazję poznać niedawno moją narzeczoną. Natomiast mam też babcię, ciotki i wujków, którzy do tej pory nie wiedzą, są przekonani, że studiuję za granicą. Mimo że działam w social mediach, nie wiedzą, że to ja, bo wyglądam przecież inaczej niż kiedyś. Możliwe jednak, że domyślają się pewnych rzeczy, bo jednak jak ktoś znika niemalże na 3 lata, to jest to zauważalne i pojawiają się pytania.

Natomiast ci, którzy wiedzą – kuzyni, siostry i bracia cioteczni – zaczęli do mnie pisać, że są na bieżąco z moim TikTokiem i że fajne rzeczy robię. Sprowokowało nas to do rozmów nie tylko á la small talk, ale też o sprawach łóżkowych.

A jak osoby z zewnątrz reagują na twoje filmiki? Masz kilkadziesiąt tysięcy obserwujących.

Mam ogólnie pozytywne grono odbiorców z różnych grup wiekowych. Dużo młodych ludzi pisze do mnie, że przez trzyminutowy filmik dowiedzieli się więcej niż przez 3 lata w szkole na WDŻ. To są trochę takie miniwykłady z edukacji seksualnej. Jest ogrom osób, które piszą, że są matkami, ojcami i dzięki moim filmom są w stanie lepiej zrozumieć swoje dzieci, i że nie jest to dla nich już wtedy temat nieznany. Czasami trafi się też hejter, który próbuje mi wmówić, że np. od testosteronu nie ma czegoś takiego jak przyrost łechtaczki. Usuwam takie komentarze – wśród moich odbiorców jest dużo osób trans, które mają różną wrażliwość i są na bardzo różnym etapie tranzycji. Nie chcę, by ktoś miał przez to jakieś problemy i wątpliwości. Staram się, by mój profil był bezpieczną i opartą na faktach przestrzenią.

Wspominałeś na TikToku, że jesteś po wszystkich operacjach. Jak wyglądała u ciebie tranzycja, jeśli mogę o to zapytać?

Chciałem nawet o tym nagrać odcinek. (śmiech) Moja jedynka, tj. mastektomia, czyli rekonstrukcja klatki piersiowej, była jedyna w swoim rodzaju. Robiłem operację w prywatnej klinice we Wrocławiu. Był październik 2019 r. Miałem mieć operację o 8 rano, więc od poprzedniego wieczora byłem na czczo.  Z rana byłem już gotowy, z gołą klatką piersiową, podjarany, chirurdzy gotowi do akcji i okazuje się, że nagle zabrakło prądu. Nie można było przecież zacząć operacji bez prądu, więc musieliśmy czekać. Mija godzina za godziną, a zazwyczaj w takich klinikach jest tak, że przychodzisz, kładziesz się, operują cię, śpisz cały dzień i następnego dnia z samego rana jest wypis. A ja oczywiście miałem dodatkowe atrakcje. Ostatecznie prąd wrócił, ale czekałem na niego cały dzień i operowali mnie ok. godz. 21. Trwało to niecałe 2 godziny, całą noc potem spałem.

Rano obudziłem się, miałem badanie i okazało się, że klatka piersiowa tak mi spuchła, jakby mi piersi odrosły. Okazało się, że nagromadziła się krew i trzeba było mnie znowu operować. Później chirurg zalecił, żebym został kontrolnie na kilka dni we Wrocławiu. Poza tym miałem chyba wszystkie możliwe komplikacje. Poza krwiakiem nie przyjął mi się lewy sutek. Zamiast niego mam po prostu bliznę. Przez następne miesiące cały czas miałem opuchliznę, ciągle zbierały się płyny w klatce i miałem ograniczone ruchy w rękach. To było bardzo frustrujące. Przez następne 2 miesiące musiałem chodzić do chirurgów na miejscu w Warszawie, gdzie mieszkałem. Pół roku dochodziłem do siebie. To była trudna droga, ale tak już mam, że życie lubi się ze mną podroczyć. Mimo wszystko bardzo dużo zawdzięczam chirurgom i pielęgniarkom z wrocławskiej kliniki, którzy sprawili, że mogłem odetchnąć pełną, płaską piersią.

Dwójkę, czyli histerektomię (chirurgiczne usunięcie macicy – przypis red.), robiłem w tej samej klinice. W przeciwieństwie do jedynki obyło się bez komplikacji. Mamy dwa rodzaje histerektomii: albo usuwa się całość, macicę, jajniki i szyjkę macicy, albo zostawia się tylko szyjkę. Ja ją zostawiłem, ale i tak usunięto mi ją przy trójce. A między jedynką i dwójką miałem zmianę danych osobowych.

To ten absurdalny proces, gdy trzeba pozwać do sądu własnych rodziców o błędne oznaczenie płci w akcie urodzenia.

Dokładnie. Pozew złożyłem w listopadzie 2019 r. w Białymstoku, który, jak wiesz, nie uchodzi za tolerancyjny. Składałem tam, ponieważ rodzice są tam zameldowani. Już wtedy pogodzili się z całą sytuacją, relacje nam się poprawiły i wspierali mnie. W sądzie zeznali, że bez problemu się zgadzają. Niestety, to i tak nie wystarczyło, bo miałem w swojej sprawie przydzieloną prokuratorkę, która zażądała, bym udowodnił jej, że jestem mężczyzną. Na rozprawie pytano mnie o szczegóły życia intymnego, np. kiedy i z kim straciłem dziewictwo. Przy rodzicach. To było strasznie krępujące.

Jest jeszcze „trójka”, czyli rekonstrukcja penisa, której wielu mężczyzn trans w ogóle nie robi. A można ją zrobić na dwa sposoby: metoidioplastykę lub falloplastykę. Wiem z twojego TikToka, że zdecydowałeś się na tę pierwszą. Wytłumaczysz różnicę?

Przede wszystkim różnica polega na tym, że w przypadku falloplastyki uwzględnia się przeszczep płatu skóry z innej części ciała pacjenta, a w przypadku metoidioplastyki cała rekonstrukcja penisa bazuje na przeroście łechtaczki, czyli nie przeszczepia się ani skóry, ani naczyń krwionośnych i nerwów. W przypadku meto – ten neopenis jest w stanie osiągnąć od 3 do ok. 7 centymetrów, więc jest mały i nie ma możliwości penetracji. Jest za to możliwość bezpośredniej stymulacji, ponieważ wokół przerośniętej łechtaczki nie ma żadnego obcego ciała i jest znacznie większa wrażliwość. Natomiast w falloplastyce łechtaczka jest schowana w cylindrze stworzonym ze skóry, więc bezpośrednia stymulacja jest utrudniona.

Falloplastyka dzieli się na cztery główne podgrupy i w zależności od tego, którą podgrupę pacjent wybiera, neofallus cechuje się zupełnie innymi własnościami. Jest grupa RFFF (Radial Forearm Free Flap), czyli pobiera się płat skóry z ręki; ALT (Anterolateral Thigh Flap), czyli z okolicy przednio-bocznej uda; MLD (Musculocutaneous Latissimus Dorsi), czyli płat skóry z pleców. Jest też pobranie płatu rurowatego z podbrzusza. W zależności od tego, z której części ciała pobierze się płat, przeszczepia się również naczynia krwionośne oraz nerw.

W przypadku falloplastyki pojawia się też większa liczba powikłań niż w przypad ku metoidioplastyki. Na przykład mogą wystąpić trudno gojące się rany i bardzo duże blizny po nich. Może też dojść do martwicy członka, jeżeli zostanie popełniony jakiś błąd w operacji. Trochę powikłań w obu metodach wiąże się z przedłużeniem cewki moczowej, bo to jest bardzo delikatny obszar, który ciężko się goi. Czasami pojawia się np. przetoka, która polega na tym, że w miejscu, w którym łączymy starą cewkę moczową z nową, dochodzi do przerwy i cieknie tam mocz przy załatwianiu się. Zdarza się też odrzut implantów jąder z ciała w obu sposobach. Oczywiście nie każdego spotykają wszystkie te powikłania, ale warto wiedzieć, że one istnieją. Zresztą nie sposób wymienić wszystkich w skrócie.

Poza tym w metoidioplastyce mamy możliwość osiągnięcia naturalnej erekcji w momencie podniecenia. Natomiast w falloplastyce zawsze jest mechaniczna i żeby ją osiągnąć, potrzebna jest erective device, czyli proteza erekcyjna. Wtedy erekcja wywołana jest bez względu na stan podniecenia.

Ty zdecydowałeś się jednak na metoidioplastykę.

Początkowo planowałem falloplastykę. Myślałem, że duży penis pomoże mi w postrzeganiu siebie jako mężczyzny, w poczuciu własnej wartości. Jednak zdałem sobie sprawę, że nie jest mi on potrzebny, a fajnie byłoby mieć jakąś satysfakcję erotyczną podczas współżycia z drugą osobą. Meto była mi w stanie to zagwarantować. Jest tańsza i z mniejszym ryzykiem powikłań. To chyba były moje główne powody. Poza tym moja narzeczona też miała wpływ na tę decyzję. Pomogła mi zdefiniować moją męskość bez względu na to, co mam w spodniach, i za to jestem jej ogromnie wdzięczny.

Poznaliście się w trakcie twojej tranzycji?

Tak. Przez portal Queer.pl. Miałem już dane męskie i byłem półtora roku na testosteronie – zaczęliśmy się spotykać na początku 2021 r., więc wyglądałem troszkę inaczej niż teraz, ale miałem w profilu wprost napisane, że jestem trans.

Wiele osób trans nie chce wspominać czasu sprzed tranzycji, a imię sprzed tranzycji to deadname – martwe imię. Ty natomiast w wywiadzie dla „Dużego Formatu” powiedziałeś: „Pokazuję ludziom, jak wyglądałem, kiedy miałem twarz kobiety. Jako Baśka byłem naprawdę ładny”.

To nie jest mój prawdziwy deadname, a określenie, z którego korzystam, kiedy mówię o sobie z przeszłości. Muszę jakoś określać tę osobę, bo jednak wiele tej osobie z przeszłości zawdzięczam.

Co skłoniło cię do przyjęcia imienia akurat Ksawery?

Powiem ci, że wybór imienia w wieku 20 lat nie jest prosty. Miałem kilka wersji wcześniej, jednak kiedy moja mama mnie zaakceptowała, poszedłem do niej i zapytałem: „Jak ty byś mnie nazwała, gdybym od początku urodził się jako chłopiec?”. Stwierdziłem, że zapytanie matki będzie jak najbardziej naturalną drogą, bo przecież to rodzice nazywają swoje dzieci. Mama odpowiedziała, że bardzo jej się podoba imię Ksawery, i stwierdziła, że będzie mi pasowało. Spodobało mi się i tak zostało.

Jeszcze tak na koniec – bardzo podoba mi się twoje zdjęcie w sukience, które zamieściłeś na Instagramie, i opis, w którym stwierdziłeś, że przestałeś wypierać z siebie swoją kobiecą część i zacząłeś uważać ją za czynnik wspomagający twoją męskość. Opowiesz coś więcej o tym?

Tak, powiem ci, że to jest efekt moich dłuższych przemyśleń. Doszedłem w pewnym momencie do wniosku, że jestem niesamowicie szczęśliwym facetem właśnie przez to, że miałem okazję bardzo długo żyć w ciele kobiety i mierzyć się z takimi zjawiskami jak seksizm, uprzedmiotowienie itp. To wszystko, czego mogłem doświadczyć na własnej skórze, spowodowało, że jestem lepszym mężczyzną – lepiej rozumiem kobiety. Zacząłem też w sobie pielęgnować te pierwiastki kobiece, które wcześniej wypierałem. Nie chcę, by mi zanikły w toku całej mojej tranzycji, bo im bardziej moja męskość nabiera pewności, tym moje cechy kobiece mogą bardziej zanikać – a tego nie chcę. Teraz, w momencie akceptacji, jakbym mógł cofnąć czas, to za nic nie zrezygnowałbym z tego wszystkiego, co musiałem przejść. Nigdy. To wszystko spowodowało, że jestem tym, kim jestem. Za nic bym tego nie wymienił. Nawet na 20-centymetrowego penisa. (śmiech)

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Queers just wanna have fun

Z MARTĄ BRZEZIŃSKĄ i AGATĄ PTAK, które od 4 lat prowadzą feministyczno-queerowy sklep internetowy z zabawkami erotycznymi Lula Pink oraz redagują wieloautorski blog z recenzjami gadżetów erotycznych i artykułami z zakresu edukacji seksualnej, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Lula Pink, czyli Agata Ptak (z lewej) i Marta Brzezińska. Foto: Klaudia Ekert-Waraczewska 

 

Kim są założycielki Lula Pink?

Marta Brzezińska: Znamy się od czasów studenckich. Miałyśmy wspólnych znajomych. Ja studiowałam filologię chorwacką, a Agata – polską, na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nasze drogi przecinały się głównie na imprezach. Od zawsze byłyśmy też częścią queerowego środowiska w Poznaniu. Identyfikuję się jako osoba queerowa, wchodząca w związki z facetami, które jednak nie mieszczą się w heteronormie.

Agata Ptak: Identyfikuję się jako lesbijka „z gwiazdką” (symbol gwiazdki służy podkreśleniu, że kobiecość w tym rozumieniu lesbijskości jest postrzegana jako spektrum – przyp. red.) – moja historia relacji romantycznych wskazuje, że jestem lesbijką, choć również, jak Marta, pozwalam sobie na wychodzenie poza tę kategorię. Po prostu nie jest dla mnie wystarczająca.

Jak po studiach filologicznych trafiłyście do branży zabawek erotycznych?

AP: Humaniści_stki zajmują się zawodowo wszystkim – tego nauczyły mnie studia. (śmiech) Moja dziewczyna, też humanistka, jest analityczką rynków i papierów wartościowych. Ja znów wylądowałam w klasycznym call center z administracją w tle. Korporacyjna kariera pewnie rozwijałaby się dalej, gdyby przyjaciel nie zaproponował mi wspólnego projektu. Założyliśmy firmę i zaczęliśmy analizować rynki e-commerce. Sprzedawaliśmy wszystko – od czajników, przez zabawki z drewna, po nowe technologie. Ten projekt cały czas trwa.

MB: Feministycznymi gadżetami erotycznymi zainteresowałam się na przełomie 2016 i 2017 r., gdy mój partner zachorował na nowotwór i rozpoczął chemioterapię, co utrudniło nam współżycie seksualne. Mój świat zawsze przepełniony był cielesnością i nagle znalazłam się w momencie, w którym zaczęło jej brakować. To było nowe i szokujące. Nasz wspólny lęk przed tym, że choroba zmieni naszą relację w platoniczną albo opiekuńczą, pchnął mnie do poszukiwań wsparcia. Wtedy znalazłam gadżety tworzone przez zagraniczne start-upy, które stanowiły kontrę do obecnych na rynku tandetnych, nieciekawych sekszabawek. Byliśmy z partnerem sześć lat, z czego dwa to choroba, do końca. Zmarł w 2018 r.

AP: Drugim impulsem był Czarny Protest (we wrześniu 2016 r. – przyp. red.), który uwidocznił jeszcze bardziej niż wcześniej, że ciała kobiet są zawłaszczane, i seksualność jest jednym z tego elementów. Nie chodziło wyłącznie o ciążę, ale też o naszą przyjemność, co było kolejną wynikową tego, że można z tymi ciałami robić, co się chce: od spraw fizjologicznych, przez stymulację i przyjemność, przez to, że możemy mówić o niej – przyjemności – w sposób otwarty. Tymczasem w reklamach telewizyjnych kobiety mają wieczną infekcję „tam, na dole” – i nie wiadomo, czy chodzi o waginę, czy o stopę. (śmiech) Na fali protestów stwierdziłam, że taka działalność może być wentylem aktywistycznym.

MB: To właśnie doświadczenie biznesowe Agaty sprawiło, że Lula mogła w ogóle powstać. Przedtem pracowałam w biurze na UAM, gdzie zajmowałam się ewaluacją jakości kształcenia. Z czasem jednak stało się to dla mnie monotonne, nużące – z całym szacunkiem dla instytucji. Wypalenie zawodowe zbiegło się w czasie z chorobą partnera, wspomnianymi przez Agatę czarnymi protestami i pewną długą rozmową przy winie, podczas której padło znamienne: „Robimy to!”.

Utrzymujecie się z prowadzenia Luli?

MB: Nie wyłącznie, ale to Lula zdecydowanie utrzymuje mnie przy życiu w bardziej przenośnym sensie. Projekt zrodził się w najmroczniejszym etapie mojego życia i dał mi siłę do wyjścia z kryzysu psychicznego, stabilizację i nadzieję.

AP: Jeśli chodzi o finanse, to teraz wracamy do poziomu z początku pandemii. To efekt naszej pracy, ale też przede wszystkim współpracy z przeróżnymi queerowymi (i nie tylko) inicjatywami. Jednak rdzeń stanowimy my dwie. To praca wieczorami i nocami po to, żeby zachować efekt profesjonalności – pilnujemy terminów, odpisujemy na e-maile, odbieramy telefony z dziwnymi pytaniami.

Na przykład?

MB: Pamiętam jedną rozmowę Agaty – zgłosił się do nas pan, który chciał poprawić jakość seksu ze swoją żoną. Początkowo był bardzo skupiony na swoich potrzebach i doznaniach, jednak w trakcie rozmowy z Agatą dostrzegł w tym wszystkim także potrzeby partnerki. Zdecydował się na zakup zabawki do stymulacji waginy Satisfyer Curvy (bezdotykowy stymulator łechtaczki sterowany aplikacją na telefon – przyp. red.).

Kto odpowiada za ofertę sklepu?

AP: Za ofertę odpowiada głównie Marta, chociaż asortyment konsultujemy wspólnie, z tego względu, że nie wszystkie jej pomysły da się wdrożyć i ktoś musi ją powstrzymać. (śmiech) W naszej ofercie znajduje się szeroki asorytment zabawek: od wibratorów, dild i masażerów, przez akcesoria analne, po kosmetyki i odzież – głównie polskich marek.

Czym się kierujecie przy tworzeniu katalogu?

MB: Kierujemy się się przede wszystkim jakością produktów i ich bezpieczeństwem. Dużą rolę odgrywa także sekspozytywna i inkluzywna filozofia danej marki. Staramy się wspierać dziewczyńskie start-upy, marki tworzone przez osoby queerowe oraz takie, których misją jest wsparcie osób o różnych – często wyjątkowych – potrzebach w poprawie jakości życia seksualnego.

Na przykład osoby trans.

AP: Akcesoria dla osób trans to niezwykle ważna kategoria produktów w naszym sklepie – jedna z sekcji najczęściej odwiedzanych przez naszych klientów_ki. Seksualność osób trans objęta jest bardzo silnym tabu, więc gadżety erotyczne dla tej grupy są dla nas priorytetem. Można wśród nich znaleźć bieliznę dla osób FTM i MTF (dla osób trans k/m i m/k – przyp. red.) czy niebinarnych, bezpieczne dla ciała pakery w różnych odcieniach skóry, a także gadżety erotyczne, które dostosowane są do potrzeb osób trans. Są to przede wszystkim strokery, specjalnie wyprofilowane dilda lub – nasza nowość – poduszki stymulujące na dildo Banana Bumpher.

Napotkałyście jakieś trudności, rozszerzając ofertę?

AP: Problemem są oczywiście półki cenowe. A jednym z naszych celów było przecież zwiększenie dostępności jakościowych gadżetów. W Stanach funkcjonuje wiele marek, które oferują niezwykle realistyczne modele pakerów, piękną bieliznę i pomysłowe sekszabawki, jednak ich ceny nie są dostosowane do polskiego rynku. Do tego dochodzą wysoki koszty transportu i opłaty celne.

Kolejnym wyzwaniem jest chyba neutralizacja genderowa języka mówienia o gadżetach erotycznych. U was widać tę świadomość językową. Zamiast działów typu „dla niego”, „dla niej”, widzimy po prostu „dildo”, „pieszczoty penisa”, „tęcza i płeć”.

MB: Początkowo nasz sklep był odbiciem naszych doświadczeń jako kobiet cis. W pewnym momencie jednak dostrzegłyśmy konieczność zmiany sposobu komunikacji. Zdałyśmy sobie sprawę, że nie możemy pisać o gadżetach tak, jak czyni to większość producentów, ale trafiłyśmy na barierę wynikającą z ograniczeń języka. Wtedy pomogli nam Grzegorz z Fundacji Trans- Fuzja i Queer Alice – osoba aktywistyczna, działająca na rzecz społeczności LGBTQIA. Konsultujemy z nimi nasze wątpliwości, a Ali podjęło z nami regularną współpracę. Opis po opisie sprawdza i koryguje nasze językowe wygibasy.

Na czym polega ta neutralizacja?

MB: Postanowiłyśmy odejść od klasycznego podziału na zabawki skierowane do mężczyzn i do kobiet, ponieważ podział ten nie pasuje do szerokiego spektrum tożsamości płciowych. Z tego względu w naszych opisach produktów punktem wyjścia jest ciało, a nie płeć. Niektóre zabawki bardziej sprawdzają się wśród osób z waginami, np. bezdotykowe masażery powietrzne lub soniczne. Inne zabawki, takie jak wibrujące pierścienie czy masturbatory, przyniosą większą satysfakcję osobom z penisem. To jednak nie znaczy, że osoba z waginą nie może np. przymocować strap-ona i wybzykać masturbator!

Które zabawki są najbardziej uniwersalne?

MB: Na przykład masażery prostaty, które świetnie sprawdzają się podczas stymulacji obszaru G, albo masażery łechtaczki podczas stymulacji sutków. Najbardziej uniwersalną zabawką chyba jest dildo – możemy je stosować zarówno analnie, jak i waginalnie. Świetne są także masażery różdżki (ang. wands), które swym wyglądem przypominają mikrofon. Można nimi masować całe ciało od karku, przez strefy erogenne, aż po stopy.

AP: Innym przykładem są zabawki z kolekcji Cute Little Fuckers, projektowane i produkowane przez kolektyw osób niebinarnych na czele ze Stepem Tranovichem. Nieoczywiste i bardzo pomysłowe kształty tych zabawek nie narzucają żadnych zastosowań.

Czy prowadząc sklep o queerowym profi – lu, spotkałyście się z krytyką albo jakimiś przejawami queerfobii?

AP: Było kilka takich momentów. Jeden łączył się z obecnością Luli w mainstreamowych mediach. Raz w internetowym wydaniu wspomniał o nas „Newsweek”: pod artykułem znalazło się wtedy sporo krytycznych komentarzy, że gadżety erotyczne mają zastępować ludzi i negatywnie wpływają na relacje intymne. Z kolei krótko po wywiadzie dla WP Kobieta spadło nam konto instagramowe, co mogło być związane z licznymi zgłoszeniami naszej działalności na IG. Największym zaskoczeniem było jednak „zainteresowanie się” nami prawicowych mediów. Zaczęło się od artykułu Roberta Tekielego, który stawiał tezę, że bierzemy udział w wielkim spisku wdrażania ideologii LGBT w Polsce, i zestawiał nas z pedofilami. Powieliły go potem inne prawicowe media. „Dziennikarze” wyciągnęli te wnioski z filmików, w których opowiadamy o queerowych gadżetach erotycznych na zaproszenie Stonewall TV. Było to przerażające doświadczenie, jednak nie miało większych konsekwencji. Całe szczęście ta dziwaczna sprawa rozeszła się po kościach.

Częścią waszego sklepu jest blog, do którego zapraszacie wielu autorów_ek.

MB: Celem naszego bloga jest edukacja na temat sekspozytywności, a także feministycznej i queerowej kultury. Pierwszą współpracę nawiązałyśmy z autorką profilu IG @eduseksualna, która nauczyła nas swobodnie rozmawiać o gadżetach erotycznych. Punktem przełomowym było spotkanie z Olą Juchacz, poznańską aktywistką. Ola przeprowadziła świetne wywiady z osobami ze świata queer, m.in. z Madlen Revlon, założycielką pierwszego domu vogue’owego w Polsce. Dzięki niej jest z nami również Zofia Holeczek, która napisała dla nas m.in. o poliamorii w kinie. Matronujemy też np. cyklicznym spotkaniom na żywo w Poznaniu z przedstawicielami_kami queerowego środowiska, prowadzonym przez Lolę Eyeonyou Potocki (niebinarną drag performerkę – przyp. red.) pod szyldem No Drama Mama. Od niedawna współpracujemy także z Fundacją Przywracamy Mobilność – dzięki niej możemy lepiej zrozumieć potrzeby osób z niepełnosprawnościami. Bardzo zależy nam na rozszerzeniu oferty o gadżety, które ułatwią tej grupie czerpanie przyjemności seksualnej.

Jakie macie plany rozwoju? Co szykujecie nowego?

MB: Dzięki za to pytanie. Mamy akurat niespodziankę dla naszych klientów_ek. Już wkrótce pojawią się u nas pakery od New York Toy Collective. To wysokiej jakości produkty, dostępne w niestandardowych kolorach i rozmaitych kształtach. W planach mamy swoją linię gadżetów, która uwzględni nasze gadżetowe doświadczenia. Z marzeń aktywistycznych – życzymy wszystkim jeszcze więcej prawdziwej solidarności, siły, wsparcia, empatii i miłości.

***

Potrzeba stworzenia specjalnej bielizny dla osób trans wynika ze specyficznych potrzeb tych osób. Specjalne majtki mają na celu poprawę jakości życia i ew. neutralizację dysforii: w przypadku osób trans bez penisa umożliwiają komfortowe noszenie pakerów, czyli silikonowej protezy penisa tworzącej w kroczu elastyczne wybrzuszenie. Niektóre pakery mogą mieć funkcję STP (ang. stand-to-pee), umożliwiającą oddawanie moczu na stojąco (przez wbudowany lejek), lub zostać usztywnione i używane jako dildo. Są to np. protezy Emisli, które są dostosowane do indywidualnych preferencji (typ, kolor, opcjonalne owłosienie i usztywnienie umożliwiające seks penetracyjny).

W przypadku osób trans bez waginy specjalne majtki (tzw. gaffy) pełnią analogiczną funkcję do bindera (bielizny spłaszczającej klatkę piersiową), czyli umożliwiają tucking – spłaszczenie wybrzuszenia w kroczu. W sklepie Lula Pink dostępne są również taśmy do tuckingu marki od Carmen Liu – GI Collection, których można używać razem ze spłaszczającą bielizną.

Strokery to gadżety do masturbacji łechtaczki, wykonane z silikonu, w kształcie kilkucentymetrowego penisa, z otworem wewnątrz. Ich konstrukcja jest podobna do masturbatorów do penisa (ang. fl eshlight) – po włożeniu łechtaczki do środka stymulują ją i zasysają. Ze względu na falliczny kształt oprócz podstawowej funkcji (masturbacji łechtaczki) poprawiają komfort życia psychoseksualnego, np. osób bez penisa doświadczających dysforii (również tych zaczynających terapię hormonalną). Z kolei poduszki stymulujące to wyprofilowane silikonowe nakładki na dildo, których powierzchnia jest z jednej strony pokryta elastycznymi wypustkami. Służą do stymulacji łechtaczki strony aktywnej np. podczas seksu ze strap-onem.

***

Cute Little Fuckers to seria silikonowych zabawek erotycznych o nietypowym designie: jednolitych, ożywionych kolorach  (m.in. śliwkowym, koralowym, jasnobłękitnym) i kształcie (m.in. masażery intymne w kształcie ośmiorniczki czy rozgwiazdy lub wibrator w kształcie rafy koralowej). Gadżety są zaprojektowane z myślą o estetycznej i funkcjonalnej uniwersalności, np. ośmiorniczka może być używana jako wibrator trzymany w dłoni, masażer stref erogennych lub korek analny.

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tobly McSmith – “Act cool”

Wyd. Harper Collins Polska 2022

 

 

To książka dla młodzieży i osoby powyżej 18. roku życia nie mają powodu, by po nią sięgać. Napisana została w formie pamiętnika prowadzonego przez nastoletniego transpłciowego Augusta, który przyjechał z ultrakonserwatywnego miasteczka w Pensylwanii do Nowego Jorku, z nadzieją zrobienia tutaj kariery aktorskiej. Bohater dostaje się do prestiżowej szkoły teatralnej i bardzo szybko zaczyna odnosić sukcesy. Mowa jest w powieści o problemach, z którymi musi się mierzyć August – najpoważniejszy z nich to postawa religijnych rodziców, którzy za nic w świecie nie chcą się pogodzić z faktem, że zamiast córki mają syna. Szkopuł jednak w tym, że owe problemy rozwiązują się nader łatwo i w sposób właściwie bezkonfliktowy. Postaci są jednowymiarowe, a całość utrzymana w tonie czytankowym. Wbrew tytułowi nie jest to więc książka ani cool, ani hot, lecz zwyczajnie letnia. Wrażenia tego nie zmienia kiczowaty finał, będący afirmacją „rodziny z wyboru”. Żeby poczuć siłę tę afirmacji, trzeba by się było wcześniej zderzyć z jakimś prawdziwym dramatem, a ewidentnie go tutaj brakuje. Ale, jak wspomniałem na początku, nie jest to książka dla dorosłych czytelników. Nie wykluczam, że młodym osobom transpłciowym może ona dodać skrzydeł, tak więc to do nich należy ostatecznie ocena jej wartości. (Mateusz Chojnacki)  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.