O wiele mądrzejsze ode mnie głowy już dawno zauważyły, że sport niesie wielkie znaczenie społeczne. Pozornie błahostka – czym jest sport w porównaniu z wojnami czy problemami gospodarczymi. A jednak. Tekst: Michał Minałto
Dziwnym trafem osiem lat temu Francja mistrzostwa w piłce wygrała jako państwo – gospodarz. Może to przypadek, ale te kilka lat po wygranej były okresem względnego spokoju w tym kraju. A także poczucia wspólnoty – wszyscy byli dumni, że są Francuzami, że sprzyjali tej fantastycznej zwycięskiej drużynie. Mistrzostwa świata „odwaliły“ wychowanie patriotyczne wśród najbardziej opornych lepiej niż wszelkie potencjalne Instytuty Wychowania.
Sport integruje. Sport pokazuje wspólnotę. Bo ludzie w ich psychice, w naszej psychice, potrzebują wspólnoty. Jesteśmy stadni. Sport, niby błahostka, niczym teatr czy kino, taki niewinny, pełni fantastyczną rolę społeczną. Dowody mają Państwo przed sobą. Jak fantastycznie czuli się Francuzi po zwycięstwie? Jakie sukcesy odnieśli w „poważniejszych“ dziedzinach po zdobyciu pucharu? Wymieniać? Nie będę zanudzał. A dlaczego pani Otylia Jędrzejczak odniosła najwspanialsze sukcesy tuż po „fali“ Małysza? Socjologowie nie od dziś wiedzą, jak wspaniałą machinę nakręcają sukcesy sportowe. Zadowolenie, które procentuje w pracy, tej, co przekłada się na PKB. To chyba ważne dla pokolenia 1200 brutto. Futbol to pewien wizerunek państwa. Francja wygrała, bo wiedziała, że opłaca się wybudować stadion na 50 tys. widzów w 40 tys. mieście Lens. Wiedziała, że kibice stworzą kluby sportowe i koszt stadionu zwróci się choćby kosztami zaoszczędzonymi na problemach zdrowotnych, jakie by czekały tych samych kibiców, gdyby nie „moda na zdrowie“, na sport, wywołana przez mistrzostwa. Kosztami zaoszczędzonymi na znajdowaniu „na siłę“ hobby kibicom.
Tymczasem w Polsce zamiast budowy stadionów i promowania sportu na wuefach jako zdrowego trybu życia, funduje się nam i naszej młodzieży inne atrakcje. W szkołach – wychowanie w patriotyzmie. Kto będzie lepszym polskim idolem? Pan na zdjęciu w zakurzonej książce czy zdolna gwiazda sportu? Kto lepiej wszystkich zintegruje? Na nikogo się nie wypnie? Zamiast budowania wspólnoty o zdrową rywalizację sportową mamy budowanie wspólnoty w poczuciu wykluczania. Już nie wystarcza nam wykluczanie tych, którzy tradycyjnie byli wykluczani, więc ich miejsce niech zajmą choćby osoby homoseksualne. Wróćmy do sportu. Jak dobrze, że np. Lambda w Warszawie promuje integrację poprzez sport, organizując niedzielny pedalski basen. Chwała wszelkim homiczym górołazom, kajakarzom, siatkarzom i piłkarkom. Dziewuchy, chłopaki, ukłony po pas. Sport to jest narzędzie. Dla nas, dla naszego samopoczucia, dla wspólnotowości. Czasami warto pobiegać za piłką małą czy dużą, niż wysiadywać mądrości na kolejnej konferencji queer w zatęchłej atmosferze. Warto pójść w góry, niż kisić się w hałasie na kolejnej „exklózywnej“ imprezie. Wspominani przeze mnie i chwaleni Francuzi przegrali w Korei i Japonii na mistrzostwach, bo piłkarze, zamiast na sporcie, skupili się na występowaniu w reklamach. Nasze państwo jak na razie występuje w reklamach. Reklamy to też sport, wie o tym Krystyna z gazowni. Ale gdzie tu fair play?
My bądźmy prawdziwymi gwiazdami sportu. Jak fantastyczni Brazylijczycy czy Argentyńczycy, którzy, jak na razie, zaprezentowali najwspanialsze piłkarskie widowisko. A nasza bramka, wbrew nawet panom politykom, to akceptacja i związki partnerskie. My strzelamy lepiej niż Rasiak!
Tekst z nr 3 / 7-8 2007.
Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
W 1937 r. cała Polska żyła sensacyjną historią operacji znanej sportsmenki ZOFII SMĘTKÓWNY, która okazała się osobą interpłciową i po 26 latach życia zaczęła funkcjonować jako mężczyzna o imieniu WITOLD. Tekst: Marek Teler
We wrześniu 1939 r. francuski dziennikarz Marcel Allain wydał we Francji książkę Confession amoureuse de la femme qui devint homme, czyli w wolnym tłumaczeniu „Miłosna spowiedź kobiety, która stała się mężczyzną”. Wspomnienia sportowca Witolda Smętka, który do 1937 r. był Zofią Smętkówną, zostały też na początku lat 40. wydane w Turcji. W Polsce od kwietnia do czerwca 1937 r. publikowano je w odcinkach jako Pamiętniki Zofii Smętkówny w dzienniku „Dzień Dobry”, lecz po kilkunastu tygodniach zaprzestano zamieszczania kolejnych części bez słowa wyjaśnienia. Osobiste wyznania mężczyzny, który przez 26 lat żył jako kobieta, okazały się widocznie zbyt kontrowersyjne dla pruderyjnej II Rzeczypospolitej. Witold Smętek, pisząc o sobie jako o Zofii Smętek, zawsze posługiwał się żeńską formą czasowników. Konsekwentnie rozdzielał dwa etapy swojego życia: lata 1910–1937 jako Zofia Smętkówna i lata 1937–1983 jako Witold Smętek, więc i ja w podobny sposób będę opisywał jego skomplikowane losy.
Inna od koleżanek
17 grudnia 1910 r. w Kaliszu w ubogiej rodzinie Stanisława Smętka przyszło na świat dziecko. Chociaż różniło się pod względem anatomicznym od typowego potomka płci żeńskiej, zostało zapisane w urzędzie jako Zofia i pod tym imieniem funkcjonowało przez kolejnych 26 lat. Zjawisko interpłciowości, nazywane w literaturze medycznej przełomu XIX i XX wieku „obojnactwem” lub „hermafrodytyzmem” (obecnie określenia te uznaje się za przestarzałe i stygmatyzujące), było już od wielu lat dobrze znane w środowiskach medycznych, lecz wiedza społeczeństwa na ten temat była znikoma. Osoby interpłciowe najczęściej były obiektem żartów i krzywdzących opowieści, ukazujących je jako „dziwadła” czy „medyczne kurioza”. Państwo Smętkowie nie mieli więc pojęcia, że rejestrując w urzędzie dziecko jako Zofię Smętek, narzucają mu płeć, z którą – jak się po latach okazało – ich latorośl wcale się nie utożsamiała.
Od najmłodszych lat Zosieńka Smętkówna zachowywała się inaczej niż rówieśniczki. „Chodziłam do przedszkola, ale tam sobie przyjaźni współtowarzyszek nie zdobyłam, gdyż zachowywałam się jak dzikus, niechętnie wdawałam się w znajomość i byłam mrukliwa i milcząca. Źle się czułam w towarzystwie dziewczynek, wolałam biegać z chłopakami nad rzeką, kąpać się albo na lód czy sanki, niż siedzieć nad robótkami ręcznymi i haftowaniem” – wspominała w swoich pamiętnikach. Bardziej ciągnęło ją do sportu, więc już jako dziecko grała z chłopakami w piłkę nożną. Z kolei kiedy weszła w okres dojrzewania, odkryła swoją erotyczną fascynację kobietami. Po latach pisała otwarcie o swojej pierwszej miłości, koleżance ze szkoły imieniem Ola: „Widziałam nagość tej dziewczyny, widziałam. Nie, żadnymi słowami nie zdołam opowiedzieć, jakich uczuć doświadczyłam owej chwili, gdy ujrzałam, jak w zmroku zalśniła przedziwna biel jej ciała… Świat stał się naraz jakiś daleki, strasznie niewypowiedzianie daleki… Czas zatrzymał się, zamarł w bezruchu, stopniał w moim sercu, którym kołatało podniecenie i niepokój…”. Z pamiętnika Smętkówny wynika, że nigdy nie czuła pociągu erotycznego do mężczyzn, a w kolejnych latach była zakochana w swojej koleżance sportsmence Irminie i koleżance z pracy Halinie.
Sportowe sukcesy i osobisty dramat
Obdarzona wyjątkowymi zdolnościami sportowymi Smętkówna trafiła w 1928 r. do sekcji lekkoatletycznej Kaliskiego Klubu Sportowego i już po kilku miesiącach wygrała wielkopolski czterobój lekkoatletyczny. Dwa lata później odniosła sukces w zawodach dla cyklistów w Kaliszu, a w 1931 r. dołączyła do sekcji lekkoatletycznej ŁKS Łódź. „Ćwiczyłam nie tylko długie biegi, ale również rzut oszczepem. Ta dyscyplina w krótkim czasie staje się moją specjalnością. Najwięcej uwagi poświęciłam opanowaniu rozbiegu i wyrobieniu silnego wyrzutu, postanawiając zostać oszczepniczką” – wspominała w pamiętnikach. W 1932 r. zdobyła złoty medal mistrzostw Polski w rzucie oszczepem, co zapewniło jej powołanie do reprezentacji. Smętkówna czterokrotnie reprezentowała Polskę na zawodach, trzy razy w rzucie oszczepem i raz w pchnięciu kulą, lecz nie odniosła większych sukcesów.
Znacznie lepiej radziła sobie jako zawodniczka klubowa. W 1932 r. zdobyła mistrzostwo kraju w hazenie (piłce ręcznej) i czwartą lokatę w biegach przełajowych, a w 1933 r. trzykrotnie pobiła rekord Polski w rzucie oszczepem. W latach 1934–1936 zdobyła też trzy srebrne medale w mistrzostwach Polski. W 1934 r. przeniosła się z Łodzi do Kalisza, a po roku do Warszawy, gdzie zasiliła szeregi słynnej Warszawianki i rozpoczęła pracę w fabryce samolotów PZL. Przeprowadzka do stolicy dobrze zrobiła zawodniczce, bowiem w 1935 r. zdobyła brązowy medal na mistrzostwach Polski w sztafecie 4×200 metrów, w czerwcu 1936 r. drugie miejsce w mistrzostwach Warszawy w biegu na 800 m, a w 1937 r. mistrzostwo Polski w tenisie stołowym. Sport nie tylko stał się dla Zofii Smętkówny drogą do wielkiej kariery, ale przede wszystkim odskocznią od problemów z identyfikacją płciową.
„Byłam – jako dziecko – dziewczyną, przede wszystkim patrzyłam na świat jak „Zosieńka”, a nie jak ktoś, kto miał wiele lat później stać się „Witoldem”. Miałam wiele cech kobiecych, myślałam po kobiecemu i odczuwałam po kobiecemu – może dopiero później po męsku nauczyłam się, gdy w sobie ostatecznie dojrzałam niechęć do mężczyzn, gdy ostatecznie pokochałam urok i słodycz i dobroć, właściwą wyłącznie charakterowi kobiecemu” – pisała w pamiętnikach. Jedynym mężczyzną w życiu Smętkówny był poznany w Kaliszu Janek, student Politechniki Warszawskiej, który wrócił do rodzinnego miasta, by zarobić na kontynuowanie studiów. „Dzięki Jankowi poznałam twórczość Orzeszkowej, Kraszewskiego i Słowackiego, tłumaczył mi, czym byli trzej wieszczowie dla Polski XIX wieku” – wspominała. Smętkówna zakończyła jednak znajomość, kiedy odkryła, że Janek chciałby z nią spędzić resztę życia. „Nigdy by mi do głowy nie przyszła myśl, że mógłby się znaleźć taki mężczyzna, który patrzałby na mnie w jakiś specjalny, że się tak wyrażę „płciowy” sposób…” – tłumaczyła w Pamiętnikach Zofii Smętkówny. To właśnie z jego powodu Smętkówna miała się w 1931 r. przenieść z Kalisza do Łodzi.
Droga do męskości
Męskie rysy twarzy i głęboki głos Smętkówny (zapewne przeszła mutację) sprawiły, że niemal od początku kariery podejrzewano u niej interpłciowość. Badania medyczne sportowców w przedwojennej Polsce były często bardzo powierzchowne, przez co Zofia przez wiele lat nie została zdiagnozowana. „Doktór zbadał… moje serce i na tym się skończyło. Wyszłam z gabinetu lekarza zadowolona i uśmiechnięta. Oto jestem kobietą” – mówiła o badaniach poprzedzających mistrzostwa lekkoatletyczne okręgu łódzkiego. W 1936 r. pisano już otwarcie o jej planach zmiany płci, lecz sportsmenka zdementowała te wiadomości. We wrześniu 1936 r. koleżanka Smętkówny napisała nawet list otwarty do redakcji jednego z pism sportowych: „Dlaczego ukazały się ze strony klubu liczne zaprzeczenia niewyraźnej sytuacji Smętkówny, podczas gdy ogólnie znaną jest rzeczą, że zawodniczka ta odwiedziła już cały szereg lekarzy, wśród których zdania co do jej płci są już do tego stopnia sprecyzowane, że nasuwa się konieczna potrzeba operacji?”.
Rzeczywiście w październiku 1936 r. Smętkówna przeszła potajemne badania na VI Oddziale Ginekologicznym Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, w czasie których lekarze zdiagnozowali u niej obojnactwo i uznali, że kwalifikuje się do operacji korekty płci. 19 kwietnia 1937 r. Zofia zgłosiła się do szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, gdzie rankiem 23 kwietnia wybitny polski ginekolog Henryk Beck przeprowadził operację, która uczyniła ze sportsmenki mężczyznę – Witolda Stanisława Smętka. Na łamach prasy podkreślano, że Smętek przed operacją „wyspowiadał się i przyjął komunię świętą”, co sugeruje, że Kościół podchodził do jego przypadku z szacunkiem i zrozumieniem. Operacja o charakterze zewnętrznym trwała nieco ponad pół godziny i odbywała się pod narkozą. Ze szczątkowych informacji na jej temat wynika, że Smętek jako osoba interpłciowa miał nie w pełni rozwinięte, lecz sprawne męskie genitalia, które należało po prostu odpowiednio wyeksponować za pomocą zabiegu chirurgicznego i przy zastosowaniu kuracji hormonalnej.
Doktor Leon Wernic komentował operację na łamach dziennika „Chwila” 16 kwietnia 1937 r.: „Zmiana płci występuje u tzw. obojniaków, inaczej hermafrodytów – czyli osobników, u których przejawiają się jednocześnie cechy płciowe męskie i żeńskie. Płeć dziecka określa się zwykle bezpośrednio po urodzeniu. U obojniaków bywa to powodem tragicznych pomyłek. Rodzice deklarują ujawnioną płeć dziecka. Tymczasem zdarza się, że w miarę lat bierze górę płeć, która w organizmie okaże się żywotniejsza i silniejsza”. Dodawał też, że „tego rodzaju operacje nie są tak wielką rzadkością, jakby się zdawało” i że najczęściej odbywają się „po cichu i o fakcie wie tylko najbliższe grono zainteresowanych”. Przypadek Zofii Smętek jako znanej sportsmenki nie mógł jednak przejść bez echa ze względu na jej dużą popularność.
Narodziny Witolda Smętka
Po przebudzeniu się po operacji Witold Smętek zaczął płakać ze wzruszenia, lecz szybko zorientował się, że jako mężczyźnie płakać już mu nie wypada. „Można już zawiadomić moją mamę. Nie chciałem jej dotychczas sprawiać zmartwienia. Niech się dowie o wszystkim teraz, kiedy już jestem mężczyzną! Napiszcie natychmiast do Kalisza, gdyż sam jeszcze nie jestem w stanie skreślić choćby kilku słów” – polecił dziennikarzom „Dobrego Wieczoru”, którzy czuwali w szpitalu, by jako pierwsi porozmawiać z „kobietą, która została mężczyzną”. Witold specjalnie akcentował formę męską, aby podkreślić, że „forma żeńska w odniesieniu do jego osoby już się skończyła”. Przemiana w mężczyznę wymagała od niego szeregu formalności, pojawiło się też pytanie, czy odbędzie on służbę wojskową. „Jestem mężczyzną 27-letnim, a to już wiek popoborowy. W każdym razie stanę przed komisją, sądzę jednak, że uzyskam kategorię C, bo mam bardzo słaby wzrok. Gdyby jednak stało się inaczej, na pewno się nie ulęknę karabinu” – tłumaczył dziennikarzom „Dzień Dobry”.
Po operacji Witold Smętek otrzymywał od wielbicieli szereg listów sympatii i uznania dla jego odwagi, a nawet… pierwsze propozycje matrymonialne. 5 maja 1937 r. opuścił szpital i ubrany jeszcze w kobiecy strój udał się wprost do sklepu Chojnackiego przy ul. Marszałkowskiej w celu zakupienia męskiego garnituru i kapelusza. „Największy kłopot był z kołnierzykiem. Nawet nr 35 okazał się zbyt luźny. Rzadko się zdarza, żeby panowie nosili kołnierzyki poniżej 35 numeru!” – pisano na łamach „Dobrego Wieczoru”. W połowie czerwca 1937 r. Witold przeszedł jeszcze jedną operację, która ostatecznie zakończyła jego przemianę w „stuprocentowego mężczyznę”. 21 września 1937 r. Sąd Okręgowy w Kaliszu zatwierdził zmianę jego personaliów z „Zofia Smętek” na „Witold Stanisław Smętek”.
Sprawa Witolda Smętka została dość szybko podchwycona przez prasę satyryczną, która przez kilka miesięcy naśmiewała się z jego dramatycznej historii. Tygodnik „Szarża” pisał: „Podobno Kiepura specjalnie przysłał p. Smętkowi płytę z arią Kobieta zmienną jest”. W „Echu” ukazał się z kolei List do panny Alisi: „Dzisiaj Smętkówna, a jutro nagle wyskoczy skądś Smętek, za miesiąc Zosia ex-panna uwiedzie setkę studentek”. Jan Szeląg żartował z kolei w „Szpilkach”, że historia z przemianą Zofii w Witolda została wymyślona przez Melchiora Wańkowicza w celu promocji jego książki Na tropach Smętka. Nie wiadomo, na ile wiarygodna jest informacja „Dziennika Bydgoskiego”, jakoby były narzeczony Smętkówny po jej operacji wyjechał z Warszawy do Gdyni, aby „uniknąć kpin znajomych dokuczających mu z tego powodu”.
Przemiana z Zofii w Witolda nie zabiła w Smętku miłości do sportu i już we wrześniu 1937 r. zaczął on grać w drużynie piłkarskiej Okęcie Warszawa. Chociaż fizycznie i psychicznie czuł się mężczyzną, cały czas targały nim rozmaite rozterki natury moralnej. W maju 1939 r. udzielił nawet wywiadu agencji Reutera, w którym przyznał, że chciałby znów stać się kobietą ze względu na przeżycia ostatnich dwóch lat. Był to jednak tylko chwilowy moment słabości, z którego szybko wyciągnęła go miłość. Witold Smętek zakochał się bowiem z wzajemnością w młodszej o dziesięć lat warszawiance Janinie Rusinowskiej, która zgodziła się zostać jego żoną. Ślub Smętka odbył się 9 września 1939 r. w kościele na Saskiej Kępie, kiedy na terenie Warszawy trwały już działania wojenne.
Działacz podziemia i ceniony nauczyciel
W czasie wojny Witold Smętek był zaangażowany w działalność podziemną na terenie Warszawy, za co zresztą trafi ł do więzienia na Pawiaku. Został zwolniony – gestapo nie znalazło przeciwko niemu żadnych dowodów winy. Pod koniec lipca 1944 r. dołączył do przebywającej na letnisku pod Częstochową żony, gdzie doczekał końca II wojny światowej. Po powrocie do Warszawy okazało się, że dom Smętków znalazł się wśród budynków, które przetrwały Powstanie Warszawskie. Wkrótce małżonkowie otworzyli sklep spożywczy przy ul. Grójeckiej, a w niedługim czasie doczekali się trojga dzieci – syna i dwóch córek. Chociaż Witold zrezygnował z kariery sportowej, bardzo często pojawiał się na rozmaitych imprezach sportowych, bo jak podkreślał „natura ciągnie wilka do lasu”. „Nasze dziewczęta trzymają się dzielnie. Taka Wajsówna – tyle lat startuje i ciągle ma dobre rezultaty. A nowa gwardia też dobra. Taka Moderówna, jak świetnie biega… i w dodatku nikt jej nie może zarzucić, że nie jest prawdziwą kobietą” – komentował eliminacje lekkoatletek na Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce w Oslo w rozmowie z „Expressem Wieczornym” 19 sierpnia 1946 r.
Mając zapewne w pamięci słowa zakochanego w nim przed laty Janka, Witold Smętek postanowił zadbać o swoją edukację i poświęcić się nauce. W 1955 r. ukończył studia historyczne na Uniwersytecie Warszawskim, broniąc pracy magisterskiej pod kierunkiem Żanny Kormanowej. Przez wiele lat pracował jako nauczyciel w Szkole Podstawowej nr 75 im. Marii Konopnickiej w Warszawie. W pamięci uczniów zapisał się jako znakomity wychowawca i belfer, który uczył „prawdziwej historii”, a nie wiedzy typowo podręcznikowej. Uwielbiał opowiadać uczniom anegdoty o warszawskich pomnikach, oprowadzał bowiem wycieczki po stolicy jako przewodnik PTTK. Chociaż historia jego niezwykłej przemiany z kobiety w mężczyznę była tajemnicą poliszynela, na ogół spotykał się w miejscu pracy z otwartością i zrozumieniem. Zmarł 29 stycznia 1983 r. w Warszawie i został pochowany jako Witold Smentek (tak zapisywano po wojnie jego nazwisko) na Cmentarzu Prawosławnym na Woli.
Tekst z nr 88/11-12 2020.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z LINUSEM LEWANDOWSKIM i RAFAŁEM BELKĄ, twórcami Homokomanda, o sporcie, miłości i o seksie rozmawia Mariusz Kurc
Homokomando?
Linus: Tak jest. Budujemy gejowską drużynę sportową – głównie do biegów przeszkodowych, ale też triathlonów, paintballa i innych tego typu rzeczy. Zaczęliśmy w lutym i zebraliśmy paczkę 10 osób, razem trenujemy bieganie i pokonywanie przeszkód – w parkach trampolin czy na leśnych ścieżkach zdrowia. Zapraszamy do ćwiczenia z nami!
Nazwa super. (śmiech)
L: Straszą nami w TVP, to niech przynajmniej mają kim straszyć. Homokomando nadchodzi, bójcie się! (śmiech) A mówiąc poważnie: chyba niewielu jest gejów na imprezach sportowych. Zawsze, jak sam na jakiejś jestem, odpalam Grindra i szału nie ma.
Sport jest mocno podzielony według płci. Homofobia w męskich grupach jest wyjątkowo ostra, więc skutecznie odstrasza homoseksualnych chłopaków zainteresowanych aktywnością fizyczną. Z indywidualnymi dyscyplinami jest trochę lepiej. Wśród kobiet homofobii jest znacznie mniej i w sporcie zaraz widoczność lesbijek jest większa.
Rafał: Coś w tym jest. Jak uczestniczyliśmy w biegu dla par w Parku Skaryszewskim, to była jedna drużyna gejów i dwie drużyny lesbijek. A biegi z przeszkodami to jest miks sportu indywidualnego i zespołowego, bo biegnie oczywiście każdy sam, ale standardem jest, że przeszkody pokonuje się razem – jeden drugiemu pomaga. L: Kilka biegów w życiu biegłem z namalowaną tęczą na klacie – nikt się do mnie nie zgłosił. Tylko jeden koleś krzyknął coś głupiego, pewnie homofob. Ale gdzie geje? Gdybym ja zobaczył gościa z tęczą na klacie, to bym podszedł.
Z waszego Facebooka widzę, że Homokomando działa bardzo prężnie. Praktycznie co kilka dni macie jakiś bieg. 20 czerwca, w dzień niedoszłej Parady, zorganizowaliście w stolicy I Warszawski Bieg Równości. I nie jest tak, że przyjmujecie tylko gejów, prawda?
L: Jasne, że nie – wszyscy są mile widziani. W tej chwili biegamy dwa razy w tygodniu – we wtorki i w czwartki. Dystans – 10 kilometrów. Do tego organizujemy zwykle coś dodatkowego w weekend.
R: Bieg Równości zorganizowaliśmy wespół z Volupem, czyli drużyną siatkarzy gejów. 5 kilometrów bulwarami nadwiślańskimi. Biegło nas 120 osób. Nawet agencja Reutersa o nas napisała.
L: Do tego Homokomando robi wypady za miasto – rowery po Kampinosie, kajaki na Świdrze. Naprawdę wszystkich zapraszamy.
W ostatnich latach geje, mam wrażenie, ruszyli tłumnie na siłownie. Ale wiadomo, o co tam chodzi – niekoniecznie o sam sport, przede wszystkim o atrakcyjny wygląd.
L: Nam w Homokomandzie chodzi o nawet coś więcej niż sport – o kumplowanie się, stworzenie pewnej wspólnoty bez potrzeby kombinowania, czy jeśli się wyoutuję, to zostanę zaakceptowany, czy nie. A zdjęcia z biegów też mogą podziałać tak jak zdjęcia z siłki – czyli pomóc w znalezieniu chłopaka. Ja z moimi zdjęciami – nie mam problemów ze znajdywaniem par na Tinderze.
Właśnie. Linus, poznaliśmy się, gdy zostawiłeś komentarz pod postem „Repliki” na Facebooku o związkach otwartych.
L:Wybuchła tam duża dyskusja, wielu ludzi atakowało związki otwarte – a że jest to temat, który bezpośrednio mnie dotyczy, to normalne, że się odezwałem.
Napisałeś po prostu, że jesteś w związku otwartym i że ci to odpowiada.
L: Kiedyś bardzo przejmowałem się tym, co ludzie pomyślą. Od czasu, jak się wyoutowałem, przestałem. Jestem jaki jestem i nie zamierzam się tego wstydzić. Do 26. roku życia miałem ponad 20 kilo nadwagi i nie uprawiałem żadnego seksu. Ani żadnego sportu. Sam się sobie zupełnie nie podobałem do tego stopnia, że uważałem się za osobę aseksualną.
Osoba aseksualne to taka, która nie odczuwa popędu seksualnego, albo odczuwa, tylko bardzo niewielki.
L: Ja nie potrafi łem sobie nawet wyobrazić, że mam z kimś seks, że komuś mógłbym się podobać. Przy tym oglądałem porno gejowskie, więc czułem, że jestem gejem – ale niechęć do własnego ciała przeważała. Nikomu o swojej homoseksualności nie mówiłem, bo też i nic nie robiłem, więc uważałem, że nie mam się z czego outować.
A teraz ile masz lat?
L: Prawie 28.
Co się stało dwa lata temu?
L: Wyprowadziłem się od rodziców, skończyły się obiadki mamusi i zacząłem uprawiać sporty – rower, bieganie. W pierwszym triathlonie, w którym wziąłem udział, część biegową właściwie przeszedłem – bo nie umiałem biegać – ale ukończyłem. Te 20 kg zrzuciłem w pół roku. Poczułem się pewniej, zaakceptowałem to, że jestem gejem. I poznałem Rafała.
(spoglądam na Rafała)
R:Opowiedzieć o moich coming outach?
Tak, poproszę.
R: Miałem jakieś 13 lat, gdy zacząłem mieć podejrzenia, że mogę być gejem i bardzo chciałem, by to była nieprawda. Nie pamiętam jakichś ostrych przejawów homofobii, ale przeświadczenie, że powinienem w przyszłości mieć żonę i dzieci, tkwiło we mnie głęboko. Następne 10 lat spędziłem, ukrywając się. W końcu stwierdziłem, że dosyć, nie mogę tak dalej żyć – chcę kochać chłopaka. Nie chcę żony i dzieci, tylko męża i dzieci.
Planujecie dzieci? Pytam, bo jesteście młodzi i w waszym wypadku adopcja nie jest taka nieprawdopodobna za ileś lat.
L: To jest trudny temat, rozmawiamy o tym.
R:Nie codziennie, ale temat wraca. Na razie jest tak, że ja bym chciał dzieci, a Linus nie.
Jak się poznaliście?
R: W parku trampolin półtora roku temu. Umówiliśmy się przez Tindera.
Zwykle pary otwierają związek po jakimś czasie, po kilku latach. Wy jesteście razem rok i już związek otwarty?
R: To nie tak. Po tym parku trampolin zakumplowaliśmy się, pobiegliśmy razem w biegu Runmageddon. Stopniowo zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu, do przyjaźni doszedł seks.
Czyli fuck buddies?
R: Właśnie.
Ale w pewnym momencie zrobiło się jednak poważnie, tak?
R: Zrobiło się poważnie, odbyliśmy rozmowę i ustaliliśmy, że… nigdy nie będziemy ze sobą w związku. ?
L: A potem Rafał poszedł do fryzjera. (obaj wybuchają śmiechem)
O co chodzi? L: Nie wiem dokładnie, zmienił fryzurę i… jakaś „chemia” zadziałała. Nie brzmi to zbyt romantycznie, ale co zrobić. Spotykałem się też wtedy jeszcze z innym chłopakiem, coś tam się z nim kręciło, ale zdałem sobie sprawę, że muszę mu powiedzieć, że nic z tego nie będzie. Naprawdę myślałem, że z Rafałem będzie przyjaźń, super mi się z nim rozmawiało i biegało, a seks był dodatkiem. Po czym – zakochałem się. Tylko napisz to w wywiadzie składniej.
Rafał, co ty zrobiłeś z włosami?
L: Znacznie skrócił po prostu, jakoś to wystarczyło. (śmiech)
R: Od roku chodzę często do fryzjera. (śmiech)
Czyli ze statusu fuck buddies staliście się parą.
R: Tak. I nigdy nasz związek nie był monogamiczny. Bo gdy byliśmy jeszcze fuck buddies, to w trakcie tego „fuck” okazało się, że (Rafał mówi patrząc w oczy Linusowi) potrzeby Linusa i moje w tym względzie są zupełnie inne. To znaczy mówiąc wprost: Linus lubi więcej i częściej. Ja ani nie jestem w stanie, ani nawet nie chcę, bo działałbym wbrew sobie, spełnić wszystkich jego fantazji.
Więc idea otwartości seksualnej była u was wcześniej niż sam związek.
R: Tak.
I była oczywista?
R: Tak. Co nie znaczy, że nie ma problemów. Są. Rozwiązanie ich jest zawsze jedno, oprócz miłości – trzeba ze sobą rozmawiać. Cały czas to porozumienie wypracowujemy, było wiele burz.
L: Przykładowo poszliśmy do klubu, ja się świetnie bawiłem, Rafał średnio, bo w ogóle nie jest zbytnio klubowy. W końcu oznajmił, że idzie do domu, ja zostałem, poderwałem potem kolesia i wiadomo, co było dalej. Wróciłem do domu rano – Rafał zły. Ale przegadaliśmy to, każdy opowiedział ze swojej perspektywy sytuację. Zrozumiałem, że nie chodziło o to, że wyrwałem kolesia, tylko że nie zwracałem uwagi, że Rafał miał zły nastrój i zostawiłem go. A on nie zakomunikował tego wprost, bo uznał, że powinienem to wyczuć. Po rozmowie problem praktycznie zniknął. Ale to jest praca. Poszliśmy nawet do psycholożki, by nauczyć się lepiej rozwiązywać podobne konflikty. Rozmowa z nią bardzo dużo nam dała. To jest banał, ale powtórzę: bycie szczerym i gotowym na rozmowę to podstawa. Nie może być takiego myślenia, że skoro Rafał coś tam coś tam, to jest to jego problem, albo skoro ze mną coś jest, to muszę się ogarnąć. Nie. Skoro jesteśmy parą, to są to nasze wspólne problemy, które razem rozwiązujemy.
R: Powiedzmy też wprost, że nasz związek jest teoretycznie otwarty z obu stron, ale w praktyce tylko ze strony Linusa. Mamy inne potrzeby i temperamenty. Linus uwielbia podrywać facetów, ja nie.
Skoro jednak tyle jest burz i otwarcie tylko z jednej strony, to nie myśleliście, by związek zamknąć?
L: Wyobrażam sobie, że mógłbym zgodzić się na życie w monogamii, tylko to byłoby autentycznie wbrew samemu sobie, to nie byłby Linus, którym chciałbym być. Mam za sobą lata całkowitej abstynencji seksualnej, lata wstydu z powodu tego, kim jestem, lata pod względem spraw erotycznych stracone.
Gdy się zaakceptowałeś, poczułeś wolność, z której chcesz teraz korzystać – i będziesz sobie teraz ten stracony czas przez następnych 30 lat odbijał, tak?
L: Dłużej niż 30 lat! (śmiech)
R: Zdałem sobie sprawę, że przecież ja nie pokochałem grzecznego, ułożonego Linusa-monogamisty. Pokochałem Linusa takiego, jakim on jest – trochę wariata z dużymi potrzebami seksualnymi. Miałbym teraz żądać, by ich nie realizował? Pokochałem go takiego, powiedziałbym, w pełni świadomie. Czułbym się nieswojo, gdybym miał go teraz ograniczać, to nie byłby mój Linus.
A z drugiej strony…? L: A ja nie miałbym żadnego problemu, gdyby Rafał chciał przespać się z innym facetem, ale nie chce, co na to poradzę? (śmiech) Przecież nie będę go zmuszał.
Pary w związkach otwartych ustalają zasady tej otwartości. Jedne otwierają związek tylko na trójkąty, inne otwierają związek czasowo – np. tylko na wakacje. Wy macie jakieś ustalone zasady?
L: Rafał musi wszystko wiedzieć. Jeśli planuję wyhaczyć kolesia, to mu mówię, a jeśli coś wyjdzie spontanicznie, to po fakcie zdaję relację. Odpowiadam też bezwzględnie za nasze wspólne bezpieczeństwo, jeśli chodzi o choroby. Bez PrEPu nie ma seksu i kropka.
R: Istnieje „regulamin”, ale wiele rzeczy ustalamy na bieżąco. Mnie relacja z Linusem rozjaśniła pewne sprawy związane z seksem. Taką mam refleksję… Jesteśmy na wakacjach w Barcelonie i tych, nazwijmy to, przygód seksualnych, jest trochę i w pewnym momencie to staje się takie… zwyczajne. Po prostu przyjemność, sposób na spędzenie wolnego czasu bez większego znaczenia. Co dziś chcemy na śniadanie? Coś na słono czy coś na słodko? Taka skala problemu. Seks jako taki jest poważną sprawą, ale jakaś jedna czy druga przygoda – niekoniecznie. Nauczyłem się, by nie przywiązywać do tego aż takiej wagi. L: Są okresy, gdy otwartość naszego związku pozostaje tylko „na papierze”, a są takie – jak właśnie na wakacjach – gdy dzieje się sporo. A mam wrażenie, że polscy geje są generalnie dość konserwatywni i robią z seksu nie wiadomo co. W Barcelonie o 4 rano w klubie nie ma kolesia, który by miał koszulkę na sobie – a u nas jest mniej luzu i swobody.
Ja bym powiedział raczej, że wielu gejów ma poglądy niezgodne z ich własnymi działaniami.
L: Parę razy mi się zdarzyło, że w klubie uderzałem do gościa, który mówił, że jest w monogamicznym związku, a po chwili, no cóż…
Wy teraz mówicie publicznie o swym otwartym związku, a wcześniej mówiliście np. przyjaciołom?
L: Gdy ten temat wypływa, to mówimy, nie ukrywamy.
R: Ale jednego kumpla musiałeś wywalić ze znajomych na Facebooku po komentarzu na „Replice”, pamiętasz? Bo była gównoburza, że związek otwarty to nie związek.
L: Tak, rzeczywiście. Natomiast inny hetero kumpel, po tym jak się przed nim wyoutowałem, też mi się z czegoś zwierzył – powiedział, że jego dziewczyna ma seks z innymi facetami i on nie ma z tym problemu. Wiem, że publicznie by tego nie powiedział, bo presja na monogamię w związkach hetero jest chyba jeszcze większa.
Tam się w ogóle sprawa komplikuje, bo to robi się kwestia „męskości”. „Prawdziwy mężczyzna” nie pozwala „swej” kobiecie na seks z innymi. A my, geje, już z „definicji” nie jesteśmy „prawdziwymi mężczyznami”.
L: Tak, patriarchat…
W patriarchacie monogamia jest opcją domyślną, wiele osób, również z naszej społeczności, twierdzi, że związek otwarty to nie związek.
L: Tymczasem my się w ostatnie święta zaręczyliśmy i wysłaliśmy zaręczynową fotkę do was, pojawiła się na fanpage’u „Repliki”.
Serio? Muszę odnaleźć! Który któremu się oświadczył?
L: Zgadnij.
Linus Rafałowi.
R: Zgadza się.
I?
R: Oczywiście, że przyjąłem.
L: Najchętniej ślub byśmy wzięli w Barcelonie.
R: Nie, najchętniej ślub byśmy wzięli w Polsce. To jest straszne, że wciąż jesteśmy dyskryminowani i wciąż w myśl prawa jesteśmy dla siebie obcymi osobami, nie możemy się wspólnie rozliczać z podatków, nie dziedziczymy po sobie z automatu. L: Mówisz, jakbyśmy dawali wywiad do „Gazety Wyborczej”. Czytelnicy „Repliki” to wiedzą.
R: OK, OK. Jeszcze coś innego chcę powiedzieć. Ja już przed poznaniem Linusa byłem wyoutowany, rodzina i przyjaciele wiedzieli – ale życie w związku to jest nowa sytuacja. Żyjemy i mieszkamy razem – to sprawia, że jesteśmy gejami trochę jakby bardziej publicznie. Gdy w sklepie podczas zakupów dyskutujemy, czy wziąć sok pomarańczowy czy jabłkowy, to widać, że jesteśmy parą. Gdy idziemy ulicą, trzymamy się za ręce. Kiedyś czekaliśmy na Ubera, trzymając się za ręce – jeden samochód aż zwolnił, by nas lepiej dojrzeć, gdy przejeżdżał obok nas, usłyszeliśmy: „Ty, pa, geje!”. A latem, w te straszne upały, po Parku Skaryszewskim spacerowaliśmy za rękę i bez koszulek i aż byliśmy zaskoczeni – mnóstwo babć albo mam z dziećmi reagowało uśmiechem na nasz widok. Gdy się żegnamy na przystanku autobusowym, bo jeden wsiada, drugi nie – to dajemy sobie buziaka. Przed deweloperem, przy sprawach mieszkaniowych, nie udajemy, że jesteśmy braćmi czy kuzynami, którzy chcą mieszkać razem.
L: Robiłem Rafałowi imprezę urodzinową – niespodziankę, zadzwoniłem do restauracji, przedstawiłem się i powiedziałem, że impreza jest dla mojego chłopaka Rafała. Okazało się, że zapisali sobie mnie jako „panią Lewandowską”. No, bo chłopaka może mieć tylko dziewczyna – nawet jeśli mówi męskim głosem. (śmiech)
R: Od świąt mówimy wszystkim, że jesteśmy dla siebie narzeczonymi.
L: Ludzie muszą widzieć, że istniejemy, w ten sposób zmieniamy ich sposób myślenia.
Linus, ty też działasz społecznie i politycznie, prawda?
L: Tak, nie mogę usiedzieć spokojnie, gdy dzieje się coś, na co mogę mieć wpływ. Byłem jednym z organizatorów akcji StopACTA2 – i dzięki naszym protestom udało się opóźnić, a finalnie złagodzić zapisy europejskiej dyrektywy o prawach autorskich. Natomiast z tematów bardziej tęczowych – organizowałem protest „Tęcza nie obraża” w czasie policyjnej nagonki na Ewę Podleśną za „tęczową Maryję”. W ostatnich wyborach samorządowych byłem także pełnomocnikiem finansowym Komitetu Wyborczego Jana Śpiewaka – Wygra Warszawa.
Nie zapytałem was, co robicie zawodowo.
L: Ja jestem programistą, zakładam właśnie startup.
R: A ja analitykiem finansowym.
Tekst z nr 86/7-8 2020.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z ALEKSANDRĄ JARMOLIŃSKĄ, która na tegorocznych igrzyskach w Tokio reprezentowała Polskę w skeecie – strzelectwie do rzutków, rozmawia Małgorzata Tarnowska
Na ceremonii otwarcia wystąpiła w tęczowej maseczce, a wcześniej nagrała dla Miłość Nie Wyklucza filmik, w którym przedstawiła się jako reprezentantka Polski i osoba LGBT+: „Występuję z Miłością, bo niedługo się żenię. Kocham moją przyszłą żonę i prywatnie, i oficjalnie (…). Chcę móc startować w biało-czerwonych barwach ze ś wiadomością , że mój kraj traktuje mnie z należytą mi godnością. Wspieram równość małżeńską dla wszystkich, bo… Miłość Nie Wyklucza”. W sierpniu, po powrocie z Tokio, wzięła ślub.
Jak się zaczęła twoja współpraca z MNW, w której wyniku powstał comingoutowy filmik?
Parę miesięcy temu przy okazji zamawiania sprzętu sportowego na igrzyska w Tokio padło pytanie o naszycie logo sponsora. W mojej dyscyplinie nie za bardzo jest kogo naszywać, bo jest niszowa, więc pomyślałam, że wybiorę organizację, którą chciałabym wesprzeć. Mój kolega ma wtyki w MNW, więc skontaktował mnie z Hubertem Sobeckim (współprzewodniczącym Miłość Nie Wyklucza – przyp. red.). Na kilku zawodach, w tym na Mistrzostwach Europy, startowałam z ich logo, po czym kiedy zbliżaliśmy się do igrzysk, dostałam propozycję, żeby nagrać filmik, w którym tłumaczę, dlaczego wspieram MNW.
Tęczowa maseczka skupiła uwagę mediów, które uznały jej założenie za publiczny coming out.
Nie do końca myślę o założeniu maseczki jako o sportowym coming oucie, bo od dawna jestem wyoutowana w życiu prywatnym, w pracy i na swojej strzelnicy. Zmiana polega raczej na tym, że przed Tokio nikt nie słyszał o moim istnieniu. Dlatego też nie wzięłam udziału w akcji KPH „Sport przeciw Homofobii”, chociaż się nad tym zastanawiałam. Nie czułam się na tyle rozpoznawalna. A wracając do Tokio: z całkiem pragmatycznego punktu widzenia maseczki z tęczą, notabene otrzymane od mojego pracodawcy, czyli Google, gdzie pracuję na co dzień jako informatyk, to najwygodniejsze maseczki, jakie mam. Jestem jednak zadowolona ze statementu, który z tego wyszedł.
Informatyk, nie informatyczka?
Niech zostanie informatyk.
Przypomnijmy polskie coming outy w zawodowym sporcie: pływaczka Karolina Hamer, żeglarka Jola Ogar-Hill, siatkarka Katarzyna Skorupa, wioślarka Kasia Zillmann i jej partnerka – kanadyjkarka Julia Walczak oraz ty. To wciąż mało jak na duży kraj. I same kobiety. Mężczyzn spotyka bardziej bezpośrednia homofobia w świecie sportu?
Mogę na ten temat tylko dywagować, bo mam kontakt głównie z ludźmi z igrzysk o różnym zasięgu, a igrzyskowy „haj” często wyklucza negatywne emocje i otwartą dyskryminację. Co nie zmienia faktu, że ktoś, kto w czasie trwania igrzysk może być dobrym kumplem osoby LGBT+, jeśli tylko znajdzie się we „właściwym” towarzystwie, zwłaszcza męskim, może puścić teksty typu „czego to ja bym nie zrobił z pedałami” czy wręcz „pedały do gazu”.
Nie spotkałaś się z homofobią na igrzyskach?
Przychodzi mi do głowy jeden przykład – nie tyle homofobii skierowanej do kobiet, ile dyskryminacji osób niecisheteronormatywnych. Otóż nie noszę sukienek ani spódnic, jest mi z tym bardzo dobrze i nie mam zamiaru tego zmienić. Przed igrzyskami dostajemy od PKOL (Polski Komitet Olimpijski – przyp. red.) dwie walizki ciuchów, które mamy nosić na igrzyskach. Wcześniej do federacji sportowych są wysyłane zbiorczo wersja męska i żeńska formularzy, w których podajemy, jakie chcemy rozmiary ubrań. Byłam na igrzyskach organizowanych przez PKOL cztery razy – dwa razy na europejskich i dwa razy na olimpijskich, w 2016 i 2021 r. Za pierwszym razem, na tych europejskich, za późno wpadłam na to, żeby poprosić o męskie ubrania, ale już na kolejnych, olimpijskich, udało mi się bezproblemowo powymieniać swoje żeńskie na męskie. Po prostu wypełniłam męski formularz i dostałam wersję męską ubrań. Przed igrzyskami w tym roku zrobiłam to samo: wypełniłam formularz dla mężczyzn, w odpowiednim polu poprosiłam o przyznanie męskich ubrań i zapomniałam o sprawie. Przychodzą igrzyska, zgłaszam się, żeby odebrać walizki, dostaję, sprawdzam wykaz zawartości, a tam: spódnica, sukienka! Okazało się, że w tym roku było odgórne zarządzenie, że nie wolno wydawać kobietom męskich strojów.
Kto podjął taką decyzję?
Nie udało mi się tego ustalić.
Niezrozumiałe.
Też tak uważam.
Zareagowałaś?
Od razu zrobiłam awanturę. Łącznie z dzwonieniem do szefa misji, któremu powiedziałam: „Panie, ja się nie po to przez 5 lat przygotowuję na igrzyska, żeby teraz źle się czuć przez 2 tygodnie, bo mi dajecie stroje, w których nie chcę chodzić”. Bo na otwarcie i ślubowanie sportowcy muszą mieć ściśle określone stroje: faceci spodnie i kobiety spódniczki.
W tym roku mężczyźni na ślubowaniu mieli ciemnozielone góry i białe doły, kobiety – odwrotnie. Ty się wyłamałaś.
Ostatecznie, po konsultacjach z dziewczynami zajmującymi się wydawaniem strojów, miałam białą koszulkę, taką jak dziewczyny, i białe spodnie, takie jak faceci. Weszłam na ślubowanie cała na biało. (śmiech)
A co na to zarządzenie pozostałe reprezentantki?
Wiem, że nie byłam jedyną osobą, która poczuła z tego powodu dyskomfort, ale tylko ja zareagowałam tak silnie. Tylko dzięki własnej niesamowitej upierdliwości udało mi się wywalczyć, żeby wydano mi dodatkowy element kolekcji w postaci marynarki, którą na ceremonię otwarcia Igrzysk mieli faceci. To rozwiązało naprawdę bolesny dla mnie problem – że nie przyjdę. Nikt się do tego nie przyczepił.
Zamierzałaś zrezygnować z udziału w otwarciu?
Uznałam: „Skoro nie chcecie mi dać ubrań w których dobrze się czuję, to takiego wała, nie idę”. (śmiech) Kasia Zillmann, z którą spędziłam większość tego dnia, była pod wrażeniem, że udało mi się zdobyć marynarkę. Widziałam zazdrość w jej oczach. Potem w jakimś wywiadzie, bodajże dla „Super Expressu”, wspomniała o tej sytuacji, a oni zrobili z tego nagłówek: „Katarzyna Zillmann jest lesbijką, a w Tokio musiała iść w sukience. Mówi o zazdrości”. (śmiech) Lepiej tego nie piszmy, bo Kasia mi nie daruje.
A ty? Identyfikujesz się jako lesbijka?
Jak najbardziej tak. Chociaż, co ciekawe, w wielu mediach zostałam tak określona, mimo że w żadnym wywiadzie tak tego nie ujęłam.
Takie etykiety bywają przemocowe wobec osób o bardziej skomplikowanych tożsamościach.
Dokładnie. Nie lubię robienia tego typu założeń, niemniej akurat w moim przypadku się nie pomylili.
Czy skeet to „lesbijski” sport?
Trochę obśmiewam to sformułowanie, natomiast faktem jest, że jeśli chodzi o światowy poziom skeetu (pierwsza „20”-„30” na świecie), znam przynajmniej cztery lesbijki. Z piłką nożną nie możemy się równać, ale… jest nas trochę. (śmiech) Matematyka jest nieubłagana.
Czy bycie lesbijką „pomaga” w strzelectwie?
Pomaga. W strzelaniu, przynajmniej w śrucie, jest więcej facetów. Mamy z nimi więcej wspólnych tematów.
Jakich?
Powiedziałabym, że dziewczyny, ale teraz już mi nie wolno, bo mam żonę. (śmiech)
Trenujesz w Legii Warszawa i jesteś wyoutowana w swoim klubie. Twoja orientacja nie stanowi tam problemu?
Jeżdżę z żoną na strzelnicę, trzymamy się za ręce. Jak ładnie strzelę, to przyjdę po buziaczka, jak strzelę bardzo źle, to również. Kiedy brałam ślub, chwaliłam się wszystkim po kolei. Jeżeli ktoś by mnie zapytał, czy z kimś jestem, to powiedziałabym z kim, zdecydowanie. Ale na co dzień nie prowadzę dyskusji o swojej orientacji z ludźmi z klubu.
Trenujesz sport indywidualny, zawodowo programujesz w Google, jesteś mało wylewna, jeśli chodzi o życie domowe. Dobrze zgaduję, że jesteś introwertyczką?
Jestem informatykiem. (śmiech)
To cię chroni przed homofobią w codziennym życiu?
Żyję w bańce. Mam dużo farta w życiu. Nie spotkałam się z bezpośrednimi przejawami homofobii. Zdarzyło mi się słyszeć podśmiechujki z moją jeszcze wtedy dziewczyną w tramwaju w centrum Warszawy. Raz jakiś facet w metrze coś za mną krzyknął i to tyle – wyczerpały mi się przykłady.
„Pedały do gazu” to jednak coś poważniejszego niż podśmiechujka.
Nie odbieram tego personalnie. Nie sądzę, żeby kryło się za tym głębokie przekonanie, raczej taki „owczy pęd”. Oczywiście istnieją głęboko psychologiczne powody pod tytułem „faceci, którzy mówią, że geje są źli, mają zinternalizowaną homofobię”, ale tego przecież też nie można tak generalizować. Ktoś to ładnie określił: czyżby bali się, że ktoś ich potraktuje tak, jak oni traktują kobiety?
Brak równości małżeńskiej czy choćby związków partnerskich, brak ustawy regulującej uzgodnienie płci, brak jakiegokolwiek ustawodawstwa chroniącego osoby LGBT+ przed dyskryminacją – to wszystko przejawy systemowej homofobii. Nie mówiąc o homofobicznych wypowiedziach o „tęczowej zarazie” czy „LGBT to nie ludzie”. Nie wkurza cię to?
Jasne, ale nie chce mi się mówić oczywistości: widząc Czarnka, odwracam wzrok, bo po co mam patrzeć? Jak najbardziej mnie to dotyka i wkurza. W takich momentach rozważam wyprowadzkę z kraju. Cytując: „ci ludzie nie są równi ludziom normalnym”. Ta opinia nie należy do człowieka, którego uważałabym za autorytet. Dostrzegam problem, ale nie mam ochoty na uczestnictwo w dyskusji na poziomie, który stara się narzucić obecna sytuacja polityczna.
Czym się zajmujesz w warszawskim oddziale Google i jaka jest sytuacja osób LGBT+ w firmie?
W Google głównie programuję i odpisuję na maile. (śmiech) Poza tym mamy tam nasz Pride@Google, czyli pracowniczą sieć LGBT+, której obecnie jestem liderką w Warszawie. Przywództwo to nie był mój wybór, ale zostałam namaszczona na to stanowisko i staram się coś z tym zrobić.
Na czym polega twoja rola?
Wspominałam już o tęczowej maseczce, którą dostaliśmy od firmy w paczce z tęczowymi gadżetami. Jej dołączenie było moim pomysłem. Prowadzimy też spotkania i szkolenia antydyskryminacyjne dla pracowników, np. o sytuacji osób LGBT+ w Polsce. Niektórzy ludzie, których znam kilkanaście lat, z Polski, potrafi ą być zaskoczeni, że w naszym kraju nie ma równości małżeńskiej… Serio! Poza tym dobra tradycja Pride@Google z poprzednich lat sugeruje, żeby sieć nie skupiała się na aktywizmie tylko w ramach firmy. Wspieramy też, na razie głównie finansowo, zewnętrzne organizacje – Paradę Równości, Grupę Stonewall i Miłość Nie Wyklucza.
Mam też poczucie, że firma traktuje moje małżeństwo na równi z tymi „legalnymi w Polsce” – skorzystałam z 2 dni urlopu, które przysługiwały mi na ślub, i nikt nie protestował. Żona jest też beneficjentką mojego ubezpieczenia i jest wraz ze mną wpisana do Medicoveru, ale to akurat przysługiwało jej już jako partnerce. Innych ulg nie znam, bo niestety na ZUS nawet Google nic nie poradzi.
Czy Google jako firma to bańka?
Google to firma bardzo starająca się. Jest tam dużo programów w szeroko rozumianym zakresie diversity and inclusion. Jeśli ktoś by mi zaczął robić problemy z powoju mojej orientacji, firma byłaby po mojej stronie. Nietolerancja zostałaby ukarana. Od swojego teamu dostałam kartkę z życzeniami z okazji ślubu. Mój menedżer popiera wszystkie moje działania w ramach Pride@Google.
Co sądzisz o udziale korporacji w Marszach Równości?
Można narzekać na korporacje i wiem, że jest dużo głosów za tym, żeby nie brały udziału w Marszach, natomiast wydaje mi się, że – powiem jak prawdziwy korposzczurek – robią też dużo dobrego.
Jak wyglądał twój coming out przed rodziną?
O homoseksualności dowiedziałam się dzięki zespołowi t.A.T.u. Sprowadzały dzieci na złą drogę. (śmiech) Później znalazłam artykuł dotyczący homoseksualności w pewnym czasopiśmie. W wieku 11 lat podczas wakacji postanowiłam wziąć mamę na stronę, pokazać go jej i uświadomić ją, że mnie „to” dotyczy.
Gdzie był ten tekst?
Teraz przyznam się publicznie, że czytałam „Bravo”. (śmiech)
Jaka była reakcja?
Zbyła jedenastoletnie dziecko mówiące o seksualności. Temat upadł, rozeszło się po kościach. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy robiłam coming out przed rodzicami.
Nie próbowałaś powtórki w czasie dorastania?
W trakcie szkoły nie pojawiła się żadna ważna relacja, więc nie podjęłam próby, ale też nie mam wątpliwości, że widzieli po mnie, że mi się nie odmieniło. Moją obecną żonę poznałam w wieku 20 lat, a wtedy już nie musiałam się z niczego tłumaczyć. Jestem jedynaczką. Jeśli moi rodzice się na mnie obrażą, to ja obrażę się na nich. I kto im na starość poda szklankę wody? (śmiech)
A coming out w szkole?
Przed liceum kwestia coming outu przed otoczeniem nie miała dla mnie znaczenia. W podstawówce podczas gier i zabaw typu „prawda czy wyzwanie” na pewno jakiś zrobiłam, ale go nie pamiętam. Dopiero w liceum stało się to dla mnie ważne. Chodziłam do liceum Cervantesa w Warszawie, rocznik 1990. To szkoła, która ma aspiracje artystyczne, chociaż ja nawet nie umiem kolorować w liniach. (śmiech) Do klasy dwujęzycznej. Nie byłam jedyną nieheteronormatywną osobą w klasie.
Umawiałaś się już wtedy z dziewczynami?
„Umawiałam się”. Duże słowo. (śmiech)
Może być mniejsze.
Chyba można powiedzieć, że pod koniec liceum miałam dziewczynę. Zresztą z klasy. Ale „umawianie się” za dobrze nam nie szło. Nie udało nam się ustalić, czy ze sobą chodzimy. Nie jestem pod tym względem zbyt ekspresyjnym człowiekiem. Nie był to jednak zbyt ważny związek. Psiapsiółstwo, które poszło trochę dalej.
Po szkole studiowałaś informatykę i zrobiłaś doktorat w tej dziedzinie. Jak to jest być lesbijką na wydziale zdominowanym przez mężczyzn?
Bycie „butch”, że użyję tego staromodnego słowa, mogło być korzystne. Wydział Informatyki to głównie faceci. Świetnie się wpasowywałam w grupę.
Na studiach poznałaś swoją przyszłążonę.
Tak jak mówiłam – w wieku 20 lat. Razem studiowałyśmy, a potem razem byłyśmy na doktoracie w tym samym pokoju. Biurko w biurko. Ku przerażeniu wszystkich, jak można spędzać razem tyle czasu. (śmiech)
Związek zmienił twoje podejście do coming outu? Postawiłaś rodziców przed faktem dokonanym?
Technicznie rzecz biorąc, powiedziałam im dopiero, że zamierzamy wziąć ślub.
Ale wiedzieli, że jesteście w związku?
Ciężko było się nie zorientować. (uśmiech) Jesteśmy razem ponad 10 lat. Od 5 lat mieszkamy razem w domu z jedną sypialnią i jednym łóżkiem. Pomagali nam kupować mieszkanie.
Macie dobre relacje.
Wcześniej narzeczona, a teraz żona, od wielu lat przychodzi ze mną do nich na święta. Tata zaoferował, że jeśli skombinuję mu tęczową fl agę, to ją wywiesi.
Jak zareagowali na wieść o ślubie?
Kupili nam obrączki. Są głęboko przekonani, że moja żona jest dla mnie dobra.
Jak wyglądały procedury?
Wzięłyśmy ślub w Danii, co wynikało ze względów pragmatycznych. Naszym pierwszym celem był Edynburg, bo na Facebooku jest prężnie działająca grupa o ślubach w Szkocji. Potem terminy obsunęły się przez pandemię i brexit. Ostatecznie wzięłyśmy ślub w sierpniu, po zaszczepieniu. Skorzystałyśmy z wedding plannerów. Dostałyśmy papiery do wypełnienia, do których musiałyśmy załączyć zdjęcia dokumentujące, że się znamy. (śmiech) W miejscu do załączenia standardowych dokumentów typu akt urodzenia czy zaświadczenie o stanie cywilnym napisałyśmy, że trudno je dostać w polskich urzędach. Nikt ich od nas nie chciał.
Twoi rodzice i teściowie byli z wami?
Zostali w Polsce z naszymi dwoma psami. Uczestniczyli online. Byli z nami świadkowie i szwagierka z rodziną. Plan od początku zakładał minimalną liczbę osób ze względów organizacyjnych.
Skąd decyzja o ślubie po 10 latach związku?
Oświadczyłam się żonie 7 lat temu. Ślub to był prezent na 10. rocznicę. Przez cały czas narzeczeństwa miałyśmy nadzieję, że sytuacja w Polsce się poprawi, że będzie można wyprawić w kraju wielkie wesele z białą kiełbasą i rosołem… (śmiech) Doszłyśmy do wniosku, że jednak się nie doczekamy. Obecnie po wielu latach bez urlopu planujemy trochę pojeździć po świecie. Dobrze będzie się poczuć jak w cywilizacji.
A jak się z tym czujesz w Polsce?
Fakt, że nasz akt ślubu jest w Polsce tylko świstkiem na ścianę, jest przygnębiający.
Widzisz szansę na równość małżeńską?
Odpowiem inaczej. Aktualnie planujemy kupić większe mieszkanie. Znajomym powtarzam, że jeśli będę je kupowała w Warszawie, to zaczekam do wyborów w 2023 r. Najpierw chcę zobaczyć wynik, a potem będę się zastanawiać, w jakim kraju chcę szukać mieszkania.
Wierzysz, że coś się zmieni?
Im jestem starsza, tym jestem dalsza od idealizmu. Wciąż czekam na jeden argument przeciw równości inny niż „my jesteśmy nieszczęśliwi, wy też bądźcie”. Chcę mieć ugruntowane kwestie prawne, podatkowe, zmianę nazwiska. To, co się dzieje, jeśli chodzi o tęczowe rodziny… Kurde, szanujmy się. Naprawdę nie da się tego rozwiązać?
Polityków wybiera społeczeństwo. Kto odpowiada za brak równości?
Nie lubię myślenia o społeczeństwie jako o ciemnogrodzie. To politycy są od tego, żeby myśleć dalej. Co przysłowiowa pani Krystyna z naprzeciwka ma do moich podatków? Mam nadzieję, że nic. (śmiech)
Kilkukrotnie wspomniałaś o planowanych zmianach w swoim życiu. Co konkretnie cię czeka?
Najważniejsze – miesiąc miodowy w Disneylandzie! A jeśli chodzi o moje plany sportowe, to… lada moment zamierzam zakończyć karierę reprezentacyjną. Za tydzień jadę na zawody pucharu świata. Tym razem leci ze mną moja – już – żona.
Osiągnęłaś w sporcie to, czego chciałaś?
Mało kto osiąga w sporcie to, czego chciał. Ale nie mam poczucia, że schodzę bez tarczy – może lekko się na niej opierając. Strzelam ponad pół życia i czuję to w kościach – i to nie jest metafora. Nie mamy dobrego zaplecza fizjoterapeutycznego. Do tego kwestia czasu. Przez 5 dni w tygodniu jestem w pracy, a w weekend mam treningi. Pora odpocząć.
Planujesz działać na rzecz społeczności LGBT?
Sama zdiagnozowałaś mnie jako introwertyka, a to nie jest dobry charakter na aktywistę. Nie zmienia to faktu, że jestem naczelnym wodzem naszego homooddziału w Google. (śmiech) Kiedy już coś robię, lubię to robić dobrze. Staram się skupiać na tym bardzo lokalnym aktywizmie. Ale jeśli ktoś do mnie przyjdzie z jakąś propozycją, nie powiem nie.
Podkreślmy: jesteś jedną z garstki osób wyoutowanych w polskim sporcie.
Zapraszamy więcej. (śmiech)
Tekst z nr 94/11-12 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Największą zwyciężczynią PINK MMA była występująca w przerwie Mandaryna, której udało się wygrać z własną skalą i słuchem. Przegrały natomiast – moralnie i finansowo – organizatorki. Relacja: Mateusz Witczak
Mało znany fakt: pionierem LGBT-owskich mieszanych sztuk walki (ang. mixed martial arts, czyli MMA) jest Marcin Najman, człowiek, który w oktagonie częściej leżał, niż stał. W październiku 2021 r. ów zaprosił na galę MMA VIP wyoutowanego Piotra „Mua Boya” Lisowskiego, który starł się z Ulą Siekacz. Po zwycięstwie celebryta poszedł – nomen omen – za ciosem: wrócił do klatki w marcu 2022 r. i pokonał Michała „Polskiego Kena” Przybyłowicza.
Miłe złego początki
No ale gdzie Rzym, a gdzie queer! W połowie maja Ewa Lubert i Agnieszka Skrzeczkowska obwieszczają, że na ich imprezie tęcza będzie nie akcentem, a motywem wiodącym. „Nasze przesłanie jest proste: nie bój się być sobą” – piszą w mediach społecznościowych. Na promującej galę konferencji stawia się drugi, albo wręcz trzeci garnitur gwiazd (i to taki z wypożyczalni). Na ściance pozują m.in. Tomasz Malcolm (ciut mniej znany z modelingu, ciut bardziej: z bycia synem Moniki Richardson), Dżaga (przyjaciel i/lub performer Dody) oraz Stifler z „Warsaw Shore” (zasłynął, oferując nastolatce seks oralny oraz przeszczepiając sobie włosy). Heheszki uskutecznia ze sceny Jaś Kapela, który zaprasza do oktagonu (a więc na ośmiokątną „arenę”) Jarosława Jakimowicza.
Różowe MMA natychmiast rozgrzewa do czerwoności heteroportale. „Udział (w gali – dop. red.) wezmą homoseksualiści, transseksualiści i inne twory osobowościowe należące do szeroko pojętego środowiska LGBT” – dworuje sobie na łamach MMA.pl Mateusz Paczkowski, dodając, że podczas imprezy zmierzą się Jakub Cheer z Dariusem Rose („dwójka mężczyzn, a przynajmniej tak nam się wydaje”). Publicity zapewniają inicjatywie media od Sasa do Lisa: Pomponik, Plejada, Eska, Świat Gwiazd, Telemagazyn, SpidersWeb, „Super Express” i naTemat.pl.
Wsiąść do Ubera byle jakiego
Kwadrans przed startem nic nie wskazuje, by Centrum Targowo-Kongresowe Global EXPO miało być gospodarzem wydarzenia. Mijam niszczejące hale bliźniaczego dom- EXPO. Z dziur w miejscach, gdzie kiedyś były szyby, wychodzą ukraińskie dzieci, kłócąc się o to, kto w zabawie w wojnę ma odgrywać Rosjan.
Gdy staję w wejściu, podchodzi do mnie rzutki chłopak, pytając o coś we wschodnim narzeczu. Odpowiadam po polsku, że przyszedłem obejrzeć bijące się elgiebiety. Wolontariusz patrzy zaskoczony i mówi: „Ale tu jest ośrodek recepcyjny dla uchodźców”. Zaniepokojony sięgam po telefon, by zadzwonić do medialnej obsługi Pink MMA. Skucha, „użytkownik, do którego dzwonisz, ma wyłączony telefon”. Postanawiam zasięgnąć języka u wyższej instancji, u ciecia: „Przepraszam, czy ma się tu odbyć gala MMA?”. „No k…, kolejny… Już się kilkunastu ludzi przed panem pytało. Ja nie wiem, skąd takie informacje” – wzdycha i wdycha dym z papierosa.
W socialmediowej komunikacji federacja wzbraniała się przed podaniem miejsca imprezy, ograniczając się do enigmatycznej „Warszawy”. W kilku miejscach pojawiało się wspomniane Global EXPO, ale w kilku innych: ulokowane na drugim końcu stolicy, w Digital Knowledge Village. Co począć, wsiadam w ubera.
Różowo mi
Wpadam spóźniony trzy kwadranse, czytając na Messengerze relację redakcyjnej koleżanki. „Zaczęło się dziwnie, Nick Sinckler (prowadzący – dop. red.) był meganabuzowany i przy prezentacji uczestników_czek rzucał krindżowe żarty. Publika reagowała średnio” – pisze Małgorzata Tarnowska. „I widać dużo pustych miejsc”. Pusto jest także na wejściu, przy którym próżno szukać tęczowych fl ag i akcesoriów. Nikt nawet nie sprawdza, czy zakupiłem bilet (wejściówki wyceniono na – bagatela – 200-500 zł). Skonfundowany kieruję się do szatniarza. Tłumaczę, że ja z mediów, że „Replika”, że relację będę pisał. Wskazuje palcem na górę rozsypanych na stoliku różowych badge’y. Biorę.
O queerowym charakterze wydarzenia zaświadcza publiczność, która równie często sięga po telefon, by nagrywać walki, jak i po to, by sprawdzić powiadomienia na Grindrze. Tuż przed wejściem dla zawodników paradują ludzie w białych maskach i BDSM-owych uprzężach. Ich rola jest jednak nieodgadniona (tzn. rola ludzi – do czego służą maski i BDSM-owe uprzęże, wiem). Jest, faktycznie, dość różowo: różowe reflektory błyskają różowym światłem, różowe logo świeci na telebimach, Nick trzyma różowy mikrofon, a wokół kręcą się ludzie z różowymi identyfikatorami na piersiach.
W oktagonie różowo jednak nie jest. Trwa walka „MuaBoya” z Ernestem Szczodorowskim, gwiazdką Instagrama – tłum wyraźnie sprzyja temu drugiemu, ale on ogranicza się do parowania ciosów. Z przerażeniem patrzy na nacierającego (sporo cięższego!) przeciwnika, wycofując się, niezdolny wyprowadzić kontry. Gdy wreszcie w trzeciej rundzie przechodzi do ofensywy, wywraca się o własne nogi, co „Mua-Boy” wykorzystuje, siadając na nim okrakiem i okładając, aż influencer odklepuje. „Czuję się wygrany, bo żeby wejść do oktagonu, to trzeba mieć jaja jak skały! Totalnie nic z tego nie pamiętam, bo stres, emocje, adrenalina…” – mówi Szczodorowski w rozmowie z „Repliką”.
Trening? A na co to komu?
Po przerwie na papierosa wracam akurat na czas, by nie przegapić pojedynku Tomka Kamińskiego („Prince Charming”) z Wiktorem Biernackim („Love Island”). Mam szczęście, bo panowie boksują się raptem 10 sekund, w czasie których Biernacki sprowadza Kamińskiego do parteru serią wymachów i kopnięć. „Wyszło jak wyszło…” – komentuje z klatki niedoszły partner Jacka Jelonka.
Chwilę później słyszę, jak trener instruuje Dariusza Rose, w jaki sposób ten powinien układać pięści, by nie połamać sobie kości. Zaczynam mieć wątpliwości, czy zawodnicy rzeczywiście są do walk przygotowani. Zagaduję więc o treningi drag queen Mariolkę Rebell, której pojedynek z Filo ma spuentować galę. „Przygotowywałam się bardzo solidnie, miałam prawie cztery treningi w tygodniu przez miesiąc. Poszłam na damską grupę bokserską, bo na męską trochę się bałam” – relacjonuje. „Nigdy bym nie pomyślała, że znowu trafi ę na siłownię. Ostatni raz byłam na niej w gimnazjum z 10 lat temu”.
Skąd w ogóle wiedzieliście o walkach? – pytam, bo zapowiedź Pink MMA zaskoczyła sporą część naszej społeczności, a nawet – jak przyzna w rozmowie z naTemat.pl Cecylia Jakubczak z Kampanii Przeciw Homofobii – organizacje branżowe. Biernacki: „Dostałem telefon od znajomych z KSW Gymu, gdzie kiedyś trenowałem, że jest taki pomysł i czy jestem chętny? Byłem. Mam więcej znajomych tęczowych niż hetero, sympatyzuję z wami, więc stwierdziłem, że fajnie będzie wyrazić wsparcie w ten sposób”. Szczodorowski: „Przyszedłem na casting. Pojawiło się ogłoszenie na socialach Ewy Lubert, że organizatorzy poszukują osób ze środowiska LGBT+ do udziału w pewnym projekcie… Idąc tam, nic o nim nie wiedziałem, dopiero na miejscu usłyszałem, że to będą freakfighty”.
Jest sympatyczniej
W klatce Lasuczita spotyka się z Olą Holatą. Ta pierwsza atakuje chaotycznie; szerokimi wymachami wyprowadza niecelne ciosy. Holata jest w oktagonie jak czołg: metodyczna, choć niezbyt szybka. Tuż przed gongiem ląduje na siatce. W drugiej rundzie Lasuczita naciera od samego początku, zmuszając oponentkę do ucieczki i – momentami rozpaczliwej – obrony. Pary starcza jej na honorowe natarcie, po którym poddaje walkę. „Myślałam, że będzie trudniej, ale było tak łatwo, że tego się, k…, nie spodziewałam!” – puszy się zwyciężczyni. Sinckler oddaje mikrofon zapłakanej Holacie. „Jak się czujesz?” „Chujowo”. „Co chcesz powiedzieć ludziom, którzy ci kibicowali?” „Przepraszam, dałam z siebie wszystko”.
„Dużo osób zarzuca tej imprezie, że jest słaba, patologiczna, krindżowa… – na gorąco ocenia Biernacki – ale w porównaniu z innymi freakowymi federacjami na Pink MMA jest dużo przyjaźniej. Tutaj na konferencjach nikt nie grozi swojej rodzinie, wszyscy są dla siebie sympatyczni, a po wyjściu z oktagonu tulą się do siebie… I chyba o to chodziło. Jasne, zdarzają się prawdziwe konflikty – jak ten z Lasuczitą – ale każdy może się tu czuć jak u siebie”.
Znacie Ev’ry Night?
W przerwie pojawia się Mandaryna: w imponujących koturnach, cielistym body, ze sznurem pereł na szyi i w towarzystwie dwóch tancerek. „Przyszłam, bo dla mnie obrzydliwe jest dzielenie nas na lepszych i gorszych. Wszystkie podziały są dla mnie złe i kompletnie bez sensu, bądźmy, po prostu, dobrymi ludźmi” – mówi w rozmowie z „Repliką”. „Przyszłam was wesprzeć, bo wasze środowisko pokochało mnie z wzajemnością. Podczas koncertów poznałam M-N-Ó-S-T-W-O osób LGBT, które mają wspaniałe serca”.
„Kiedyś nie wiedziałem, gdzie idę. Teraz już wiem. Życzę wam, żebyście żyli kolorowo i po swojemu” – deklamuje ze sceny, z której wybrzmiewa „Here I Go Again”. Uderza mnie zarówno nostalgia (potęgowana przez wyświetlany na telebimie teledysk z 2004 r.), jak i konstatacja, że Marta Wiśniewska nauczyła się maskować mankamenty swojego głosu. Gdy trzeba – dyskretnie posiłkowała się półplaybackiem i autotune’em lub omijała wysokie nuty, odwracając uwagę zmianą kostiumu. Po wykonaniu „Love Is Just a Game” tancerki przystroiły ją w przewiewną suknię, w której wykonała medley „Windą do nieba” zespołu 2+1 i „Co mi, Panie, dasz?” Bajmu.
Gdy przy drugim wejściu piosenkarka sięgnęła po „Ev’ry Night”, osiągnęła Himalaje autoironii, de facto odtwarzając feralny występ z Sopotu. Więcej: powtarzając nieporadne próby złapania kontaktu z publicznością („Znacie »Ev’ry Night«?”), dysząc i fałszując tak, jak przed 15 laty. Było w tym wykonaniu coś uroczo bzdurnego i bezpretensjonalnego.
Dawid z Goliatem
Następnie w oktagonie ścierają się zwalisty Kamil Ratikos i drobniusieńki Maksymilian „Boczek” Zięba (a więc, jak zapisałem w notatkach: „dres kontra twink”). Drugi z panów natychmiast zasypuje przeciwnika gradem ciosów, ten jednak odbija się od klatki i próbuje się odwinąć, nakładając gilotynę! Niespodziewanie obaj lądują na deskach, chaotycznie się kotłując. Ku zaskoczeniu chyba nawet siebie samego, po kilkudziesięciu sekundach szarpaniny zwycięża „Boczek”. Podchodząc do przegranego, Nick Sinclair wspina się na wyżyny konferansjerki („Czujesz się dobrze czy czujesz się źle?”).
Szybko kończy się walka Adriany Śledź z Kingą Kazimierczak, dużo emocji przynoszą natomiast najbardziej niepozorni Jakub Cheer i Dariusz Rose, którzy na wejściu całują się w policzki. Kilka kopniaków, przewrotek, obaleń i dosiadów później jest po wszystkim. Techniki było w tym starciu niewiele, mnóstwo natomiast zawziętości. Kiepskie przygotowanie dało jednak o sobie znać; Cheer zrezygnował po otrzymaniu ciosu w głowę.
Drag queenki Filo i Mariolkaa Rebell wchodzą do klatki bez charakteryzacji, ale widać, że ruch sceniczny wyniosły z ballroomów i że niejeden lipsync w życiu wykonały. Typowana na faworytkę Filo – cięższa o 20 kilo! – cieszy się zdecydowanie mniejszym aplauzem. Choć Mariolkaa rozpoczyna wywrotką, chwilę później dosłownie miota Filo po całym oktagonie. Jest szybka, gibka i skuteczna. Gdy na początku drugiej rundy sędzia dyskwalifikuje Filo za chwytanie się siatki – trybuny wstają, by w ekstazie złożyć hołd zwyciężczyni. Poza zasięgiem kamer Mandaryna podbiega do przegranej. Przytula, pociesza, szepcze coś na ucho.
Co nam w ogóle daje Pink MMA?
Tomek Kamiński: „Osoby hetero są sceptycznie nastawione do imprezy, uważają, że robimy z siebie dzisiaj pośmiewisko. Ale dla nas Pink MMA wnosi dużo! Pokazuje, że umiemy walczyć, że jesteśmy pewni siebie, że mamy determinację!”.
Mariolkaa Rebell: „Chcemy pokazać, że osoby LGBT nie są »miękkie«. Od kiedy zaczęłam treningi, zrobiłam się pewniejsza siebie, zaczęłam zauważać w sobie »power«”.
Maksymilian Zięba: „MMA to sport zdominowany przez hetero mężczyzn. Dzięki Pink MMA możemy »odbić« ten sport. Dla naszej społeczności to szansa na rozwój”.
Jaś Kapela: „Walka może dać emancypację społeczności, która wciąż jest prześladowana w heteryckim społeczeństwie: możecie pokazać się jako silni. Nie zgadzam się z zarzutem o »promocję brutalności«. MMA to jest jednak sport, a przecież lepiej sublimować agresję w sporcie niż np. na ulicy”.
Czarno widzę różowe MMA
Choć zawodnicy i zawodniczki nie szczędzili inicjatywie ciepłych słów, epilog historii jest cierpki. Ostatni tweet Pink MMA opublikowano 22 maja. Konto na Instagramie skasowano. Filo, Charlotte Drag Queer i Mandaryna poskarżyły się publicznie na nieotrzymane honoraria i nieopłacone hotele (w korespondencji z nimi organizatorzy piszą, że „padli ofiarami ataku hakerskiego”). Ponoć osoby poszkodowane szykują pozew zbiorowy.
Ponadto, jak ujawnił dziennikarz Grzegorz Miecznikowski, darowizny nie otrzymała Lambda Szczecin, której włodarki (tj. Ewa Lubert i Agnieszka Skrzeczkowska) obiecały procent ze sprzedaży biletów (pieniądze miały popłynąć na wykluczone dzieci nieheteronormatywne).
Wątpliwe, by po takim blamażu kolejna gala w ogóle się odbyła. Nawet w MMA nie wszystkie chwyty są dozwolone.
Tekst z nr 98/7-8 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z JACKIEM SIKORSKIM, prezesem tęczowego klubu sportowego Volup, rozmawia Michał Pawłowski
Od ponad 17 lat warszawski klub sportowy Volup aktywizuje osoby nieheteronormatywne. Ty, z tego, co wiem, działasz w Volupie od 8 lat. Co wiesz o genezie klubu?
Wszystko zaczęło się w 2005 r., kiedy założyciel Volupu Marcin Nowakowski wrócił do Polski z Niemiec, gdzie działały już prężnie tęczowe grupy sportowe, a w Polsce nie było nic takiego. Postanowił prywatnie zorganizować w Warszawie treningi siatkówki dla gejów. Skrzyknął kilkunastu znajomych, zaczęli grać regularnie, grupa powoli się rozrastała. Ofi cjalnie nasz klub został zarejestrowany w 2009 r. Po kilku latach została stworzona sekcja badmintona, która do dziś bardzo się rozrosła.
Mimo że nie widać jakichś wielkich reklam Volupa.
Rozrastamy się przede wszystkim przez pocztę pantoflową, ona wciąż działa prężnie. Dołączają znajomi, znajomi znajomych itd. Przedział wiekowy: od mniej więcej 20 do mniej więcej 55 lat.
Macie podział na płcie?
Nie, bo – i to jest rzeczywiście ciekawe – do nas zgłaszają się prawie wyłącznie faceci. Już słyszę twoje następne pytanie: „Lesbijki nie zajmują się sportem?”. (śmiech) Oczywiście, że się zajmują, ale mają swoje odrębne światy. Mam teraz ambitny projekt, by w Volupie otworzyć sekcję tenisa. Poznałem grupę 30 lesbijek, które regularnie się ze sobą spotykają i grają, może się uda. Ale w Volupie do tej pory to byli głównie geje i mężczyźni bi, sporadycznie zdarzają się kobiety – zazwyczaj są to trenerki, które zatrudniamy, albo koleżanki hetero przyprowadzone przez gejów.
A koledzy hetero?
Nie przychodzą. Był chyba jeden na przestrzeni tych 8 lat, odkąd jestem w Volupie.
Bo oczywiście zostaliby przyjęci, gdyby chcieli, prawda?
Oczywiście! Jedyną zasadą jest, że Volup to przestrzeń bez homofobii, bez transfobii, a trenować mogą wszyscy. Osoby trans oczywiście też – by już postawić kropkę nad i. Przez te wszystkie lata mocno się sprofesjonalizowaliśmy; nasze drużyny biorą udział – i to już od 2007 r. – w międzynarodowych turniejach siatkówki, a dzięki pozyskanym w ten sposób kontaktom zaczęliśmy sami organizować sportowe turnieje w Polsce. W sierpniu odbędzie się jubileuszowa, 15. edycja turnieju międzynarodowego – planujemy imprezę z rozmachem. Ludzie, którzy do nas przychodzą, często nie mają świadomości, kto tym zarządza, jak działa ta organizacja, nie wiedzą, że jest coś takiego jak zarząd. Ja też jakiś czas żyłem w takiej błogiej nieświadomości, że po prostu są treningi – przychodzi się, gra i cześć.
Co cię w ogóe skłoniło, by przyjść pierwszy raz?
Poczta pantoflowa! Kolega namówił mnie i mojego partnera. Zacząłem od badmintona, teraz chodzę na pięć sekcji. Oprócz badmintona to crossfit, joga, taniec, defence, czyli samoobrona, oraz szósta – kultura, czyli wspólne wyjścia do kina czy teatru. To poszło u mnie stopniowo – najpierw, gdy zagłębiłem się nieco w Volup, zauważyłem, że jest cała struktura, która pilnuje porządku. Inaczej wszystko to nie działałoby tak dobrze. Po kilku latach stwierdziłem, że mam w sobie dość energii, by nie tylko brać coś z Volupa dla siebie, ale też dawać – organizować rzeczy dla innych. Dwa lata temu wystartowałem w wyborach do zarządu, zostałem jego wiceprezesem, a w ostatnich grudniowych wyborach zostałem wybrany na stanowisko prezesa.
Ile jest osób w nowym zarządzie Volupa?
Siedem – prezes, wiceprezes, skarbnik i czterech członków, którzy zarządzają sekcjami. Mamy też zgodnie ze statutem komisję rewizyjną, która pełni funkcje kontrolne w stowarzyszeniu – to kolejne cztery osoby.
A jak często są treningi danej sekcji?
Raz w tygodniu.
Więc jeśli chodzisz na pięć sekcji…
Tak, każdy dzień po pracy mam zajęty Volupem, a szóstego jest jeszcze wyjście do kina czy teatru. (śmiech)
Ile osób bierze udział w waszych inicjatywach? Robicie wszystko sami czy pomagają wam jacyś wolontariusze?
Tygodniowo w naszych treningach bierze udział ok. 250 osób, a na grupie na FB zrzeszamy ponad 1500 członków – i część z nich bierze udział w naszych imprezach, wyjazdach, które organizujemy poza treningami. Każda z naszych dziewięciu sekcji, wymienię może wszystkie: siatkówka, badminton, pływanie, taniec, defence, joga, crossfit, active oraz kultura, ma też swoich koordynatorów – opiekunów. Oczywiście treningi prowadzą profesjonalni trenerzy, których zatrudniamy – głównie kobiety, jak już wspomniałem – ale całą resztę ogarniamy sami jako zarząd. Wszystkie wydatki ponosimy z wpłat członkowskich. Mamy tak ustalone stawki, żeby pokryły koszty najmu, trenerek i dodatkowych kosztów. Na tę chwilę nie prowadzimy działalności gospodarczej, więc nie możemy zarabiać na działalność Volupu. W zarządzie podejmujemy decyzje, ale też robimy dużo spraw operacyjnych, ogarniamy całą administrację, umowy i faktury, dogadujemy grafiki z trenerkami, ustalamy szczegóły z koordynatorami sekcji sportowych, sami też jesteśmy koordynatorami niektórych sekcji, dbamy również o całą promocję stowarzyszenia i komunikację z naszymi członkami. Wszystko to robimy po pracy, w swoim wolnym czasie, jako wolontariusze.
Wow, skala jest naprawdę duża. Skąd bierzesz siłę, by robić tak wiele, poświęcać swój wolny czas?
Jestem magistrem fizjoterapii, skończyłem też zarządzanie w mediach i od 15 lat pracuję w mediach – jestem operatorem, montażystą. Ale też z natury jestem organizatorem, planowanie sprawia mi satysfakcję. Zawsze lubiłem tworzyć wydarzenia, być w akcji, rozwiązywać problemy. W dzieciństwie razem z siostrą animowaliśmy życie towarzyskie dzieciaków z naszego kołobrzeskiego podwórka. W dorosłym życiu bardzo często organizowałem różnego typu atrakcje dla wąskiego grona znajomych i przyjaciół. Były to wyjazdy krajoznawcze, spływy kajakowe i wyprawy rowerowe. Jednak czułem, że mogę więcej, stąd też pomysł dołączenia do Volupu. Tutaj naprawdę mogę się spełnić w roli organizatora, bo skala, na jaką obecnie działa Volup, daje mi ogromną radość i poczucie spełnienia. Nie będę ukrywał, że przez ostatnie 2 lata robiłem wszystko, aby Volup stał się organizacją bardziej rozpoznawalną i otwartą na nowe wyzwania.
A czego dotyczy sekcja „active”, o której wspomniałeś?
To jest właśnie moje ukochane dziecko! Pod tym jednym słowem kryją się wszelkie nasze wycieczki rowerowe, spływy kajakowe, spotkania na kręgle itp. – to są działania, które bardzo nas integrują.
Jakie są cele Volupu jako organizacji? Co chcecie osiągnąć przez działania stowarzyszenia?
Naszym głównym celem jest budowanie dużej społeczności osób LGBT+ skupionej wokół bliskich nam idei sportu, kultury, wspólnego poznawania świata. Trafi ają do nas również ludzie wykluczeni, którzy czują się samotni i mają potrzebę przynależności. U nas szybko odnajdują znajomych i przyjaciół, stają się częścią naszej tęczowo- -sportowej społeczności. Odkąd jestem członkiem zarządu, bacznie przyglądam się temu, kto do nas dołącza i jak się te osoby zmieniają. Jak z nieśmiałych stają się bardziej otwarte, radosne i pewniejsze siebie. To jest magia, którą ma Volup. To bardzo silna społeczność – sport jest u nas ważny, ale nasze stowarzyszenie to dużo więcej niż sport. Chcemy też ten sport trochę odczarować – zajęcia z wuefu w szkole były pewnym przymusem, wielu gejów ich nie lubiło, bo co tu dużo gadać, na wuefie było mnóstwo homofobii: ten, kto słabo grał, niechybnie dostawał łatkę „pedała” czy „cioty”. Nic więc dziwnego, że geje stronili od sportu jako od czegoś, co kojarzyło im się z wyzwiskami, z dyskryminacją. Tymczasem przecież może istnieć sport bez homofobii. Dla wielu z nas to jest odkrycie i nagle w człowieku otwiera się cała nowa sfera: okazuje się, że on lubi sport, lubi aktywność fizyczną. Tylko wykluczania i wyzywania nie lubi. U nas na meczach też są emocje i zdarza się, że lecą przekleństwa – ale homofobii nie ma, Poza tym na wuefie ćwiczyło się to, co trener/nauczyciel zarządził. U nas można wybrać to, co ci odpowiada. Nikogo do niczego nie zmuszamy – to ma być twoja pasja, twoje wyżycie się, twoje miłe spędzenie czasu w gronie przyjaznych ci osób. Wychodzimy też poza sport. Oprócz sekcji „kultura”, o której już mówiłem, organizujemy również np. wolontariat w schroniskach dla zwierząt, zbiórki pieniędzy dla potrzebujących. Pomagamy np. polskim sadownikom zbierać jabłka. Łączymy potrzeby różnych ludzi, którzy chcą spędzać czas razem, mają trochę energii i chęci, a przy tym wychodzą po prostu fajne rzeczy.
Jakie wasze projekty czy sekcje są najpopularniejsze?
Na naszej ogólnej grupie na FB „Volup Active” jest obecnie przeszło 1500 członków – to zweryfikowane osoby. Część z nich aktywnie uczestniczy w naszych akcjach, część tylko śledzi to, co robimy, i nam kibicuje. My jednak staramy się aktywizować wszystkich, a efekty tego widać w statystykach. W 2021 r. w pierwszym obozie sportowym wzięły udział 93 osoby, a już rok później – przeszło 150 z przeróżnych zakątków Polski. Zakładamy, że w tym roku na trzecim obozie sportowym na Mazurach będzie nas jeszcze więcej. Na cotygodniowe treningi w Warszawie uczęszcza średnio 250 osób. Zbieramy feedback, pytamy ludzi, co im się podoba i jakie mają potrzeby – co przy takiej skali nie zawsze jest proste. W trakcie obozów dbamy o wszystko: transport, różnorodność zajęć, posiłki, miejsce i rozrywkę, organizujemy np. występy drag queens. Mamy również w planie uruchomienie na wiosnę 2023 trzech nowych sekcji: tenisa, tenisa stołowego oraz całkiem możliwe, że piłki nożnej.
Jak jesteście odbierani wśród społeczności i poza nią?
Dość dużo osób ze społeczności LGBTQIA+ wciąż jest zaskoczonych, gdy dowiaduje się o Volupie, że w ogóle działamy, na dodatek już tak długo i tak szeroko. To słyszę głównie od znajomych i otoczenia. Ten odbiór w społeczności jest bardzo pozytywny, poza nią również, choć oczywiście zdarzają się hejt czy negatywne komentarze. Tego jednak nie da się uniknąć, kiedy prowadzi się tak dużą organizację. Zdaję sobie sprawę, że np. setka gejów w jednym miejscu może ludzi szokować, (uśmiech) szczególnie poza dużymi miastami. Zdarzyła nam się taka sytuacja na obozie w Borach Tucholskich, gdy w obiekcie oprócz nas były inne osoby i wyjechały, kiedy nas zobaczyły, ponieważ nie akceptowały gejów w swoim otoczeniu, zwłaszcza w takiej skali. Właściciele tego ośrodka, swoją drogą bardzo nam przyjaźni, zaproponowali rezerwację na wyłączność. Nie mamy problemu, by cały ośrodek zapełnić, dlatego rezerwujemy dla siebie całe obiekty, by nie dzielić ich z innymi i nie narażać nas na niepotrzebną konfrontację. Ludziom może się wydawać, że na naszych zajęciach są prawdziwe tłumy, i to może ich powstrzymywać przed dołączeniem do treningów. Wystarczy jednak przyjść na któryś z nich, by przekonać się, że ćwiczymy w niewielkich grupach, a niektóre zajęcia mają często kameralną, wręcz intymną formę. Wrażenie dużej skali działalności Volupu w mediach społecznościowych nie wynika z liczby uczestników poszczególnych zajęć, a z samej liczby i różnorodności tych zajęć.
Mamy w polskim sporcie już kilka głośnych coming outów kobiecych – m.in. Kasi Zillmann, Oli Jarmolińskiej czy Jolanty Ogar-Hill – wciąż jednak nie ma w Polsce męskich coming outów w polskim zawodowym sporcie. Jak myślisz, z czego to wynika?
Wiesz, my nie jesteśmy klubem profesjonalnym, lecz bardziej amatorskim. U nas ludzie często zaczynają swoją pierwszą przygodę ze sportem w wieku np. 40 lat i to jest dla nas wielka radość. Ludzie, którzy nigdy nie mieli ze sportem za dużo wspólnego, robią w końcu coś dobrego dla siebie i swojego ciała. Choć jak się domyślam, w tym profesjonalnym polskim sporcie na pewno są jacyś geje i taki coming out wiele by dla naszej społeczności znaczył. Bardzo kibicujemy każdemu coming outowi, w sporcie i poza nim – bo to naprawdę wciąż spora odwaga w takim kraju jak Polska.
A jak to jest z wyoutowaniem u was? Publikujecie sporo zdjęć na social mediach z treningów i wyjazdów. Czy wszyscy się z tym zgadzają?
To się bardzo zmieniło w ciągu ostatnich 10 lat. Fotografia jest moją pasją, często robię zdjęcia podczas wszystkich aktywności. Kiedyś, jak robiliśmy zdjęcia na wycieczce rowerowej czy spływie kajakowym, to część osób chowała się po krzakach, nie chcąc znaleźć się w kadrze. Teraz, mam wrażenie, jest odwrotnie. Ludzie czekają na zdjęcia, chcą, by im je robić, chcą je publikować, są dumni i odważni. To bardzo pomaga nam w promowaniu stowarzyszenia, bo tych publikacji z naszym logo i z naszych aktywności jest w sieci coraz więcej. Większa otwartość ludzi to pewnie jeden z powodów, dlaczego tak szybko urośliśmy przez ostatnie 2 lata.
Dlaczego reprezentacja osób LGBTQIA+ w sporcie jest tak ważna?
W sporcie jest tak samo ważna jak w każdej innej dziedzinie życia. Widoczność społeczności w mainstreamie edukuje społeczeństwo i oswaja ludzi z nami. I ważne jest, aby pokazywać, że osoby LGBTQIA+ są we wszystkich sferach życia. A my akurat skupiamy się na sporcie, bo to nasz konik.
Jak osoby czytelnicze „Repliki” mogą dołączyć do Volupu?
Wystarczy tylko chcieć. Na początek proponuję spojrzeć na naszą stronę internetową i media społecznościowe. A potem zapisać się, przyjść i spróbować, czy dany trening jest dla was, albo zapisać się na aktywność kulturalną lub wyjazd – to jest świetna opcja dla osób spoza Warszawy. Mamy też grupę na Facebooku, do której zapraszamy wszystkie osoby chcące tam dołączyć. Podkreślam: jesteśmy otwarci na każdą osobę, nie tylko LGBT+, ale również na osoby hetero. Nie zamykamy się i zawsze zapraszamy przyjaciół, znajomych, rodziny.
A macie w planach działalność poza Warszawą?
Jeśli pytasz o plany, to poza zwiększaniem popularności naszego stowarzyszenia chcielibyśmy również się profesjonalizować. Marzy mi się aplikacja, która usprawni nam pracę i będzie służyła ludziom w łatwiejszym umawianiu się na zajęcia, a dodatkowo pomoże rozwijać samą społeczność. Dużo rzeczy robimy ręcznie. Automatyzacja pomogłaby nam działać na większą skalę – lepiej zarządzać stowarzyszeniem, robić jeszcze więcej aktywności i łatwiej się komunikować. Jeśli uznamy, że w Warszawie zrobiliśmy już wszystko co można i trzeba, nie wykluczamy wyjścia poza stolicę, np. zrobienia lokalnych oddziałów Volupu dzięki wsparciu ludzi, którzy mogliby się stać lokalnymi liderami i koordynować temat w danej miejscowości. Może coś takiego nam się kroi w Łodzi, ale nie chcę zapeszać. A z takich namacalnych marzeń, to w tym roku chcemy pierwszy raz przygotować wielką i kolorową platformę Volupu na Paradzie Równości – z mnóstwem ludzi i dużą liczbą balonów!
Jacek, praca zawodowa plus tak absorbująca funkcja w Volupie – jak udaje ci się to pogodzić?
Ogarniam tematy stowarzyszenia przed pracą, po pracy, a czasem i w trakcie pracy. (śmiech) Jestem szczęśliwcem, bo mój partner rozumie to moje zaangażowanie, to, że często nie ma mnie w domu. Jest bardzo wspierający. Moja działalność w Volupie to spory wysiłek, czasem trudno jest pogodzić ją z pracą, ale muszę powiedzieć, że jest to znakomity czas w moim życiu.
A jak masz chwile słabości, to co ci pomaga?
Przeżywam huśtawki nastrojów, to naturalne, bo przy organizacji wydarzeń jest po prostu sporo stresu, a czasem nerwy i złość. Za to gdy się udaje, dopadają mnie wielka radość, entuzjazm i optymizm – gdy widzę uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi, którzy spędzają ze sobą dobry czas, to jest bardzo budujące. Mamy ogromny odzew i pozytywne reakcje od ludzi. Gdy dziękują nam w wiadomościach prywatnych, gdy piszą, jak dobrze spędzili czas i że bycie w naszej społeczności dużo dla nich znaczy – to jest dla mnie najlepsza motywacja, by robić to dalej i więcej. Dużą motywacją dla mnie jest również wsparcie zespołu – to, że ludzie zaufali mi i w listopadzie wybrali na nowego prezesa zarządu Warszawskiego Klubu Sportowego Volup.
Tekst z nr 101/1-2 2023.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z koszykarzem Jasonem Collinsem, pierwszym wyoutowanym gejem w amerykańskiej lidze NBA, rozmawia Mariusz Kurc
Wyoutowałeś się publicznie w maju zeszłego roku w magazynie „Sports Illustrated”. Powiedziałeś: „Jestem sportowcem, jestem czarny i jestem gejem. I chętnie rozpocznę rozmowę”. O jaką rozmowę ci chodziło?
O tę, która teraz się toczy – osiągnąłem cel – o debatę na temat homofobii w sporcie i na temat osób homoseksualnych w sporcie.
Musiałeś zdawać sobie sprawę, że przecierasz szlaki. Jesteś pierwszym wyoutowanym gejem w NBA. Nie bałeś się?
Przed rodziną i najbliższymi przyjaciółmi wyoutowałem się latem 2012 r. Dostałem od nich mocne wsparcie. To było bardzo pozytywne doświadczenie, więc pomyślałem: czemu nie pójść dalej? Tym bardziej, że gdy jesteś częścią drużyny w sporcie zespołowym, siedzenie w szafie doskwiera nieprawdopodobnie. Czułem się, jakbym się dusił, teraz cały ciężar spadł mi z pleców.
Czy koledzy z twojej drużyny wiedzieli wcześniej, że jesteś gejem, przed wywiadem ze „Sports…?
Nie. Brooklyn Nets, czyli moja obecna drużyna, jest pierwszą, w której jestem wyoutowany. Do kwietnia zeszłego roku grałem w Boston Celtics. Po zakończeniu mojego 13. sezonu w NBA byłem wolnym strzelcem i właśnie w tym czasie ukazał się wywiad. Porządnie się do niego przygotowałem z moim menadżerem. Zdawałem sobie sprawę, że zapuszczam się w nieznane. Nie wiedziałem, czy po coming oucie podpiszę następny kontrakt. Ryzykowałem całą przyszłość zawodową. Kilka miesięcy wcześniej wyoutował się piłkarz Robbie Rogers, mój przyjaciel – ale on to zrobił już po odejściu na emeryturę, więc to była inna sytuacja. Zresztą mówiłem mu, że to odejście było przedwczesne – i teraz na szczęście wrócił do gry. Zależało mi, by po pierwsze zrobić coming out na moich własnych warunkach, a po drugie – by on miał również społeczne znaczenie.
Udało się. Stałeś się wzorcem dla wielu sportowców. Z gratulacjami zadzwonił do ciebie sam prezydent Obama, Oprah Winfrey zrobiła program z twoją rodziną. W maju br. znalazłeś się wśród 100 najbardziej wpływowych osób na świecie magazynu „Time”. Wywołałeś niezłe zamieszanie.
W dniu, w którym ukazał się ten comingoutowy wywiad, wiedziałem, że będzie cyrk, więc poszedłem z bratem na cały dzień grać w golfa. Potem stawiłem czoła mediom. Mam proste przesłanie: homoseksualny sportowiec też ma prawo życia zgodnie z tym, kim jest, do życia w prawdzie. Mam sygnały od wielu sportowców, że wyoutowali się w swoich drużynach za moją inspiracją. Jestem z tego dumny. Moimi wzorcami były wyoutowane tenisistki – Martina Navratilowa i Billie Jean King. Kiedy dorastałem, nie miałem wzorców wyoutowanych sportowców mężczyzn, bo ich nie było! A teraz już nie jestem jedynym gejem w czterech głównych ligach USA – w NFL (liga amerykańskiego futbolu – przyp. red.) jest Michael Sam, który niedawno zrobił coming out. Ucieszyłem się również ze słów Tima Hardawaya (byłego zawodnika NBA – przyp. red.), który mnie wsparł. To wspaniale, że jego poglądy się zmieniły.
Wcześniej mówił, że nienawidzi gejów.
Właśnie. Teraz już by tak nie powiedział.
Spotykasz się z homofobią w Brooklyn Nets?
Nie, skąd! Moi nowi kumple z drużyny są super. Podobnie trenerzy i menadżerowie. Nie pozwoliliby sobie na homofobię tak samo, jak nie pozwoliliby sobie na rasizm, czy w ogóle na jakiś brak szacunku.
Ale spotkałeś się z homofobią w sporcie.
Tak. Mój trener z gimnazjum był homofobem. Odliczałem dni do końca szkoły. Nie wyobrażałem sobie życia bez koszykówki, a jednocześnie jego zachowanie było bardzo męczące. Potem w kolejnych drużynach problemem był używany przez kumpli z drużyny język. Pełen homofobicznej, czasem nawet nieświadomej mowy nienawiści. Pewnie nie zdawali sobie sprawy, że słucha ich gej. Tego języka teraz w Brooklyn Nets zupełnie nie ma.
Nie ma żartów o gejach? Nie pytają cię o rożne sprawy związane z homoseksualizmem? Dla nich to musi być też nowa sytuacja: mieć jawnego geja w drużynie.
Jasne, że pytają i jasne, że są żarty. Nie każdy żart o gejach musi być homofobiczny. Moja rodzina uwielbia żartować…Ale wszyscy znają granicę, za która zaczyna się brak szacunku dla drugiego człowieka i jej nie przekraczają.
Niedawno czytałem wywiad z anonimowym niemieckim homoseksualnym piłkarzem. Gdy jego koledzy dowiedzieli się, że jest gejem, demonstracyjnie kąpali się przy nim pod prysznicami w slipach, podczas gdy wcześniej, kiedy nie wiedzieli o jego orientacji, nie mieli problemu z nagością w jego towarzystwie. Co byś miał im do powiedzenia?
Że potrzebują edukacji i rozmowy. To kwestia, która sprowadza się do pytania: czy jesteś dobrym zawodnikiem i czy umiesz grać w zespole? Jeśli oni tak traktują swego kolegę z powodów zupełnie niezwiązanych z jego grą…
Nie spotkałeś się z podobnymi zachowaniami?
Nie, w szatni i pod prysznicami jest bez problemu (śmiech). To w ogóle nieporozumienie. Nie traktuję moich kumpli jak obiekty seksualne i pewnie ten niemiecki piłkarz też nie. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, mamy wspólny cel w grze… Oni są dla mnie jak bracia, nawet potencjalnie nie są chłopakami w sensie romantycznym. Poza tym jeśli czujesz się pewnie i jesteś dumny z tego, kim jesteś, to ta postawa emanuje na cały zespół i wywołuje szacunek. Trzeba homoseksualizm przyjąć na klatę i wtedy inni też nie będą mieli z nim problemu. A nawet jeśli, to będzie to ich problem. Moi rodzice zawsze uczyli mnie, żeby się nie chować za innymi. Jestem czarny, mam 7 stop wzrostu (212 cm – przyp. red) a teraz jeszcze wszyscy wiedzą, ze jestem gejem, więc trudno mi się raczej wtopić w tłum (śmiech). Nie można dać się zastraszyć. Wiem, że bycie gejem jest OK., żyję życiem prawdziwym, moim własnym, a nie fałszywym, na użytek innych. A jak słyszę, że mój „styl życia” jest „grzeszny”, to spokojnie odpowiadam: jestem gejem i jestem chrześcijaninem. Wierzę w Jezusa, który jednoczył ludzi.
Twój brat bliźniak zrobił sobie koszulkę z napisem „I’m the straight one” („Ja jestem ten hetero”).
Jarrod ma żonę, którą poznał jeszcze w liceum, i trojkę dzieci. Gdy byliśmy młodsi, to ja zwykle byłem dla niego tym „Big Brother” – bratem, który pilnuje i chroni, a teraz obserwuję, że on w stosunku do mnie stał się bardziej opiekuńczy. Okazało się, że nie ma żadnego problemu, że jestem gejem, nawet sobie żartuje, jak widać.
W Polsce nie mamy na razie żadnych wyoutowanych profesjonalnych sportowców. Co byś powiedział sportowcom LGBT w Polsce, którzy na razie tkwią w szafie – zachęciłbyś ich do dalszego trenowania? A może powinni raczej wybrać sporty indywidualne, bo w zespołowych homofobii jest więcej…?
Nie. Jeśli kochacie daną dyscyplinę, to powinniście trenować. Nie możecie dać się pokonać homofobii. Potrzeba jakiegoś śmiałka, który wystąpi jako pierwszy i powie o sobie. Może to będziesz właśnie ty, drogi Czytelniku? A może ktoś inny. W każdym razie nie jesteście sami – jest cała masa osób LGBT, które kochają sport! Nie rezygnujcie ze swoich pasji. Możecie grać na takich samych zasadach jak wszyscy inni.
Tekst z nr 50/7-8 2014.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Paweł Roszkowski (Szczecin), Adam Ziembicki (Wrocław) i Artur Górny (Katowice) organizują w swych miastach turnieje gejowskiego tenisa – i zachęcają do udziału! Tekst Bartosza Palochy.
Adam Ziembicki:
„Warunkiem udziału jest sportowa pasja i brak uprzedzeń. Nasze turnieje to nie tylko gra w tenisa. One uświadamiają ludzi, co do najprostszych spraw. Tak, geje to po prostu zwykli ludzie. Tak, geje też uprawiają sporty
Artur Górny:
„Oprócz pucharów w deblach i medali w singlach, są nagrody specjalne przyznawane w głosowaniu przez samych zawodników – za najlepszy serwis, za „fair play”, dla najlepszego kibica oraz – a co? – dla Mr. Handsome, najprzystojniejszego gracza.”
Paweł Roszkowski:
„Chcemy przyciągnąć jak najwięcej graczy. (…) Turniej katowicki i wrocławski mają już swoją tradycję i środowiskową renomę, a my dopiero musimy sobie w Szczecinie wyrobić markę. (…) Bardzo bym chciał, by po turnieju ukształtowała się w Szczecinie stała grupa gejów,którzy przychodzą na korty i stanowią paczkę przyjaciół.”
Jedna z najbardziej znanych koszykarek Brittney Griner wyoutowała się podczas jednego z wywiadów. To zdarzenie miało być przełomowe w świecie sportu, w którym homoseksualizm wciąż jest tabu.
Jednak według „New York Times” zostało zlekceważone przez media. Jak to możliwe? Jim Buzinski – założyciel strony internetowej outsports.com poświęconej homoseksualnym sportowcom jako przyczynę braku zainteresowania mediów podaje płeć Griner: „To kobieta. Wyobrażacie sobie, żeby mężczyzna powiedział coś takiego? Obecnie większość mediów oraz osób związanych profesjonalnie ze sportem nie potrafi sobie wyobrazić sytuacji, w której doszłoby do „wyjścia z szafy” aktywnego zawodowo sportowca mężczyzny i nie spotkałoby się to z zainteresowaniem mediów?” Jeśli chodzi o kobiety, takie przypadki miały już miejsce. Przykładami mogą być chociażby Martina Navratilova (legenda tenisa ziemnego), Sheryl Swoopes (koszykarka) czy Megan Rapinoe (futbolistka), które po publicznym ujawnieniu się nadal brały czynny udział w sporcie. Jednak do żadnej z tych deklaracji nie przywiązano szczególnej wagi, zwłaszcza w porównaniu do coming outów męskich przedstawicieli świata sportu.
Według wielu liderów ugrupowań walczących o prawa LGBT reakcja na ujawnienie się Griner (a raczej brak reakcji) jest wynikiem marginalizowania przez opinię publiczną i media społeczności lesbijskiej. Środowiska LGBT podkreślają, że jest to niezmienny i niepokojący trend: „Dużo uwagi poświęcamy temu, jak ważna dla środowisk LGBT jest walka z seksizmem, który w dużej mierze przyczynia się przecież do homofobii” przekonuje Anna Aagenes – prezeska GO! Athletes – organizacji zrzeszającej sportowców należących do mniejszości seksualnych. „To nieco zniechęcające, że wśród sportowców jest tak wiele wspaniałych kobiet, które mogłyby posłużyć za wzór dla innych lesbijek, a media tymczasem skupiają się na oczekiwaniu na męski coming out” – dodaje.
Powody podane przez Aagenes mogą nie być jedyną przyczyną braku zainteresowania opinii publicznej deklaracją Griner. „Dużą rolę odgrywają stereotypy. Najlepsze sportsmenki były, są i będą podejrzewane o homoseksualizm. To dlatego świat nie zwrócił uwagi na wyznanie Griner” powiedziała trenerka koszykówki w Portland State Sherri Murrell (również zdeklarowana lesbijka).
„Takie stereotypy, dotyczące kobiet zajmujących się sportem, są szkodliwe na wielu różnych poziomach” – powiedział Patrick Burke, założyciel grupy wsparcia dla sportowców LGBT o nazwie You Can Play. Podczas gdy wielu sportowców na przykład z ligi futbolu NFL (w tym Chris Kluwe czy Brendon Ayanbadejo) wyraziło swoje poparcie dla mniejszości seksualnych, wśród heteroseksualnych sportsmenek trudno jest znaleźć podobne aktywistki. „Obecnie w świecie sportu funkcjonują dwa stereotypy: żaden mężczyzna nie jest gejem i każda kobieta jest lesbijką. Odnosimy nieprawdopodobne sukcesy jeśli chodzi o przekonywanie sportowców, aby wspierali mniejszości seksualne. Jednak jeśli chodzi o kobiety jest to niemal niemożliwe, bo większość z nich przez całą swoją karierę próbowała udowodnić, że nie jest lesbijką” – tłumaczy Burke.
Mężczyźni faktycznie wyrażają swoje poparcie chętniej niż kobiety, bez obaw o zaklasyfikowanie ich jako gejów. Kluwe, zawodnik Minnesota Vikings, również przychyla się do tego wniosku: „- Myślę, że to jasne istnienie takie odwróconego stereotypu. Jeśli chce się z tym walczyć, to trzeba walczyć z seksizmem samym w sobie”. Dodał także, że nie jest zaskoczony brakiem reakcji mediów na coming out Griner i faktem, że nie wpłynął on w żaden sposób na świat męskiego sportu.
Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu oraz marketing, umieszczamy na komputerze użytkownika (bądź innym urządzeniu) małe pliki – tzw. cookies („ciasteczka”).