Wiosna okazała się mężczyzną

O nowej płycie „Surface Tensions”, o tym, dlaczego nie wystąpi w „The Voice of Poland” i za co kocha Björk, z Igorem Szulcem, występującym jako Adre’N’Alin, pierwszym jawnie homoseksualnym wokalistą w Polsce, rozmawia Bartosz Reszczak

 

Foto: SIEMI

 

Chciałem zacząć tę rozmowę inaczej… Jesteś taki ładny, że powinieneś być na okładce „Bravo”.

Cholera, nie wiem, co powiedzieć, nigdy nie czytałem. Ale dziękuję.

Myślałeś o tworzeniu muzyki czysto komercyjnej?

Owszem, myślałem, ale sądzę, że długo bym w tym nie wytrzymał, ciągnęłoby mnie w stronę tego, co interesuje mnie bardziej. Miałem nawet krótki romans z popem, ale nie jest to gatunek, który szczególnie mnie zajmuje. Pop to powtarzalność, ogrywanie pewnych schematów, a ja nie lubię się powtarzać.

A więc nie będzie okładki „Bravo”. Sorry, boys?

(śmiech) Sorry, boys!

Dlaczego nie mamy polskiego George’a Michaela ani Eltona Johna?

Wydaje mi się, że już chyba nastał czas.

Chyba tak – właśnie stajesz się pierwszym wyoutowanym piosenkarzem w Polsce.

Jest rok 2014 i jestem pierwszy? Osobliwe. Cóż, ktoś musi być pierwszy. Mnie też dziwi, że tak mało osób się outuje. W Polsce wciąż ta tematyka funkcjonuje na zasadzie tajemnicy poliszynela, wszyscy wiedzą, ale nie mówmy o tym głośno. Myślę również, że może to zależeć od sposobu, w jakim geje czy lesbijki funkcjonują w życiu medialnym. Zwykle przecież jesteśmy zapraszani do programów telewizyjnych czy radiowych „przy okazji”. Na przykład przy okazji Parady Równości albo na zasadzie przeciwwagi dla oszołomów w programach publicystycznych.

Może wyoutowanie w branży muzycznej po prostu nie jest potrzebne?

To nie do końca tak. Jest potrzebne, bo wciąż mówi się o orientacji w charakterze sensacji zamiast przejść nad tym do porządku dziennego. Rzeczywiście nie jest to najważniejsza kwestia w kontekście zawodowego muzyka, przecież nikt raczej nie zaczyna od tego rozmowy na tematy zawodowe, tak jak nie zaczynają jej osoby heteroseksualne. Zresztą, jeżeli wszyscy wokół ciebie wiedzą, to po cholerę o tym gadać. Może takie wyznania są sensacyjne, kiedy mamy po szesnaście lat. Ale zwróć uwagę na małe dzieci, które nie mają za sobą rozmowy „na te tematy” z rodzicami: one patrzą na takie pary dwóch chłopaków czy dwóch dziewczyn, nie widząc w nich nic szczególnego.

Ujawnienie orientacji homoseksualnej przez osobę publiczną – w tym przypadku piosenkarza – może zrujnować karierę? Myślę o wpływie takiej informacji na ewentualnych fanów, fanki. Brytyjski aktor Rupert Everett, który wyoutował się jeszcze w latach 80., powiedział, żżałuje tego kroku, bo po nim przestał dostawać dobre propozycje filmowe.

Tu chyba powinniśmy być jednak bezkompromisowi. Przecież tu chodzi o twórczość, a nie o to, z kim kto sypia, to muzyka jest tu ważna. Jeżeli potencjalnego fana zniechęca moja orientacja, trudno – to nie jest fan. Ale to chyba w ogóle odnosi się do muzyki pop, do gwiazdorstwa, gdzie produkt musi mieć określony wygląd, konkretne cechy itd.

Nie myślałeś o udziale w programach typu „The Voice of Poland”? To trampolina…

…do czego? Do pięciominutowego poczucia sławy? Trzeba mieć do tego mocny charakter, bo z dnia na dzień jesteś rozpoznawany na ulicy, niczego właściwie nie osiągnąwszy. Nie przekonuje mnie też totalne zaburzenie proporcji: telewizja, gotowe teksty jury, wszystko według scenariusza, złudna popularność – a dopiero potem muzyka. Nie, to nie dla mnie.

Nie kręci cię popularność?

Jest w niej coś nęcącego, przyznaję. Ale tak naprawdę co dobrego daje? Przecież nagle nie stanę się innym człowiekiem.

Inne zarobki, splendor, inne podejście ludzi do ciebie…

Ja tworzę muzykę. Komponuję, piszę słowa. Od popularności nie będzie przecież lepsza.

Co cię inspiruje?

Miasto. Dźwięki miasta. W szerokim znaczeniu; czasem z zasłyszanych w komunikacji miejskiej rozmów powstaje historia. Dziś usłyszałem hamujący autobus, który „zagrał” świetne trzy nuty, na pewno je wykorzystam.

Zostaniesz „polską Bjork”, ona też wykorzystuje głosy miasta.

(śmiech) Chyba nie zmierzam w tym kierunku, ale uwielbiam jej twórczość. To wyjątkowa artystka. Cenię ja za to, że nie spoczęła na laurach, wciąż poszukuje nowych rzeczy, jest bezkompromisowa. I, zobacz, jej ścieżka kariery pokazuje, że nie trzeba zabiegać o popularność!

Dlaczego śpiewasz w języku angielskim?

 Wiesz, ja jestem bardzo słowiański, taki chłop z Mazur. Ale język angielski w dzisiejszych czasach, w dobie Internetu jest czymś niemal naturalnym, jeżeli chcemy podzielić się muzyką z większą liczbą ludzi. Chciałbym z tą moją słowiańską duszą przedostać się dalej.

Czy piosenka, w której facet śpiewa o miłości do drugiego faceta ma szansę na popularność?

Nie wiem, ostatnio jestem coraz bardziej przerażony, bo skoro w Poznaniu blokowany jest spektakl „Golgota Picnic”… Mieszkałem tam przez wiele lat, teraz cieszę się, że wyjechałem. Dużo się w Polsce zmienia, ale wciąż jesteśmy zaściankowi, wciąż brakuje nam luzu, żartu. Najbardziej przeraża podejście niektórych młodych ludzi, którzy urodzili się już po obaleniu systemu, a głoszą hasła ultraprawicowe, konserwatywne. Jakoś nie widzę takiej piosenki na pierwszym miejscu listy przebojów.

A czy muzyka ma płeć?

Dobre pytanie. Wydaje mi się, że albo ma – ale wtedy jedną i drugą jednocześnie – albo pozbawiona jest seksualności w ogóle. Ja bardzo lubię muzykę, która jest seksualna, erotyczna, zmysłowa. Kiedy piszę teksty, czasem piszę jako kobieta, czasem jako mężczyzna. Pewnie także pomiędzy płciami. Kiedyś ktoś mi powiedział, że gdyby nie wiedział, że słucha moich piosenek, miałby problem z określeniem płci autora. Skłaniam się więc ku wersji, że muzyka ma płeć.

W piosenkach nie ukrywasz swojej orientacji, nie śpiewasz o miłości do „tej jedynej”, jak przez lata, przed coming outem, robili to choćby wspomniani George czy Elton.

Nie, nie, to byłoby absurdalne. Nie wyobrażam sobie takiego ograniczenia. Tu znów musielibyśmy wrócić do szufladki z napisem „pop”. W jednej z moich piosenek śpiewam, że spotykam wiosnę. Jestem przekonany, że to piękna kobieta, ale kiedy ją rozbieram, okazuje się mężczyzną i reszta piosenki skierowana jest do mężczyzny. Miałbym z tego zrezygnować? Nonsens!

Występujesz pod pseudonimem Adre’N’Alin. Tej jesieni w kultowej wytworni Requiem Records ukaże się twoja płyta „Surface Tensions”. Czym są tytułowe napięcia?

One chyba są we mnie. Czasem czuję się jak napięta struna, to takie balansowanie – czuję, że za chwilę pęknie, a jednak nie pęka. Trudno opisać to słowami, stąd muzyka. Pracując nad tym materiałem, miałem często wrażenie pewnego rodzaju wystrzelenia w kosmos, przebywania w innej rzeczywistości. Porównałbym to do żyjących na powierzchni wód nartników (owady, które dzięki swoim nietypowym odnóżom poruszają się, utrzymując się równocześnie na błonce powierzchniowej wody – przyp. red.). Są fascynujące, cały czas na granicy. Mówię o tym kosmicznym napięciu, kiedy coś mogłoby, powinno już się stać, a jednak się nie dzieje. Inspiracje zbierałem przez dwa lata. Zresztą zabawne, bo te dwa lata temu zaklinałem się, że nie będę pisał o miłości, ten temat jakoś nie przychodził do mnie w tekstach. A jednak piszę.

Może nie byłeś zakochany?

Przeciwnie! Byłem i nadal jestem. Dopiero teraz przyszedł ten moment, kiedy potrafię o tym pisać. Nie piszę jednak nigdy o konkretnych osobach, afery nie będzie (śmiech). Myślę, że napięcie, o którym mówiliśmy, doprowadziło mnie także do tego, że dziś piszę o miłości, i że ten temat przychodzi do mnie sam.

Twoja muzyka jest, trudno mi znaleźć odpowiednie słowo, wsobna, wyrafinowana.

Chciałem odejść od tego, co dziś modne, od tanecznego bitu, całe życie robię na przekor, czasem nawet sobie. Sam bardzo lubię muzykę taneczną, czasami dla własnej przyjemności piszę dla siebie takie utwory. „Surface Tensions” to trochę koncept-album. Zależało mi, aby utwory wynikały jeden z drugiego i tworzyły całość. Nawet na utwór teledyskowy, promujący płytę, wybrałem „Split” – piosenkę niekomercyjną, w której pojawia się cała gama instrumentów. Od początku wiedziałem, że ta płyta nie będzie szła torem płyt popowych, dlatego mogłem sobie pozwolić na taką niezależność w repertuarze.

A gdybyś dostał zamówienie na stworzenie hymnu Parady Równości?

O, to byłoby ciekawe doświadczenie! Raczej skomponowałbym coś skocznego, tanecznego niż balladę.

Na początku lat siedemdziesiątych Charles Aznavour śpiewał piosenkę o codzienności życia homoseksualisty, to wtedy był przełom. Jaka byłaby dziś nasza piosenka o codzienności gejowskiego życia?

Disco polo? (śmiech) Nie, nie, żartuję.

***

Igor Szulc (ur. 1982) – występujący pod pseudonimem Adre’N’Alin wokalista, pianista, kompozytor, autor tekstów. Łączy brzmienia elektroniczne z instrumentami klasycznymi. Na swoim koncie ma album „Cargo”, epki „The Postman”, „Monster Tonight”, „Helios”, single „Mold” i „Split”. Tej jesieni w barwach wytwórni Requiem Records ukaże się jego pełna eksperymentalnych, elektrodźwięków druga płyta „Surface Tensions”. Dzielił scenę z takimi artystami, jak Royksopp, Modeselektor, Nicolas Jarr czy Bonobo, na festiwalach Heineken Open’er,
Audioriver czy Tauron Nowa Muzyka.

Więcej:
http://www.adre-n-alin.com,
http://myspace.com/adreandalin

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„Tęczowa” miłość jest jak każda inna

O kultowych w społeczności LGBT hitach, o występach w klubach gejowskich i o homoseksualnych przyjaciołach z Alicją Majewską rozmawia Przemysław Górecki

 

Foto: Maria Eriksson

 

Proszę przyjąć serdeczne gratulacje „Repliki” z okazji pierwszego miejsca w zeszłorocznym redakcyjnym plebiscycie tęczowych przebojów! Piosenka „Odkryjemy miłość nieznaną znalazła się na szczycie, a wraz z nią „Jeszcze się tam żagiel bieli” i „Być kobietą. Jaka była Pani reakcja na to zwycięstwo?

Jestem bardzo dumna, bo mojej pozycji zawodowej nie budowałam nigdy na listach przebojów. To były raczej nagrody na festiwalach a później – media, antena radiowa i tak dalej. I to zwycięstwo w „Replice” to właściwie jedna z pierwszych takich sytuacji, a może nawet pierwsza, w której zdobyłam najwyższe miejsce na jakiejkolwiek liście przebojów! Bardzo się cieszę, bo każde zwycięstwo jest czymś cudnym.

Domyślam się, że trudno byłoby spośród takich szlagierów wybrać ten jeden jedyny…?

Wszystkie trzy utwory są bardzo ważnymi pozycjami w moim repertuarze. Śpiewam je wciąż, koncert bez tego mojego „Żagla” jest w zasadzie nieważny. Uważam, że piosenkarz o najwspanialszym nawet głosie jest mniej ważny od tego, który posiada piosenkę kojarzącą się z nim. „Kawiarenki” Jarockiej, „Orkiestry” Kunickiej, „Dziwny jest ten świat” Niemena… Zbyszek Wodecki (który niedawno został sojusznikiem LGBT w akcji KPH „Ramię w ramię po równość, patrz: strona 9 – przyp. red.) twierdzi, że moją „Pszczółką Mają” jest właśnie „Jeszcze się tam żagiel bieli”. To dobrze, że dojrzała wykonawczyni może śpiewać takie piosenki i być w tym repertuarze wiarygodna.

A bywało, że na widowni „zima”?

Owszem, z tego powodu zyskałam nawet miano skandalistki. Po długich namowach zgodziłam się na udział w imprezie charytatywnej, otrzymując wielokrotne zapewnienia, że będą spełnione wszelkie wymogi pozwalające na normalny i kulturalny koncert. Niestety na miejscu okazało się, że widownię zdominowali celebryci, którzy stojąc przy stoliczkach z alkoholem, głownie byli zainteresowani zwracaniem uwagi na siebie, głośnymi rozmowami i ostentacyjnym niezauważaniem, że na scenie ktoś śpiewa. Przerwałam występ i choć organizatorzy wyprosili u mnie powrót, a później były nawet i bisy, niesmak pozostał na długo.

A skąd się w ogóle wziął ten niezatapialny „Żagiel” w Pani repertuarze?

Wytypowano mnie na festiwal międzynarodowy „Człowiek i morze” do Rostocku w NRD. I stąd wziął się temat morski. Najpierw Włodek Korcz napisał cały przebieg melodyczny, a później Wojtek Młynarski do tej muzyki napisał tekst. Biorąc pod uwagę spójność emocjonalną z muzyką, jaką udało się Wojtkowi uzyskać, jest to dla mnie mistrzostwo świata. Dostałam za wykonanie Grand Prix, ale ponieważ był to tak udany utwór, zaśpiewałam go jeszcze wcześniej w Opolu, gdzie również dostałam nagrodę. Pierwsza żona mojego męża (ja byłam trzecią) po usłyszeniu go powiedziała, z szacunkiem, że od tej pory będzie się do mnie zwracać „pani Majewska”.

To jest opowieść o tym, jak piosenka okolicznościowa staje się ponadczasowym szlagierem.

Tak się czasem dzieje, co pokazuje przykład piosenki Jana Pietrzaka z muzyką Korcza „Żeby Polska była Polską”, piosenki, która powstała w 1976 r. i była półfinałem w kabarecie. Zrobiła kolosalne wrażenie, a późniejszy bieg wydarzeń sprawił, że przez jakiś czas funkcjonowała jako drugi nieoficjalny hymn Polski.

Jak Pani rozumie „tęczowość tych trzech zwycięskich piosenek?

Właściwie to ja powinnam państwa zapytać: dlaczego te piosenki? Mogę się jedynie domyślać, brać na przykład pod uwagę to, że ich emocjonalność może trafiać do państwa wrażliwości, nieraz nadwrażliwości. Emocje – myślę, że o to w ostateczności zawsze chodzi.

Odkryjemy miłość nieznaną, czyli…? O jakiej miłości Pani myśli, gdy śpiewa tę piosenkę?

O nieznanej. Takiej, która mówi, że wszystko jeszcze przed nami. Dobry tekst to tekst uniwersalny. Czy może chodzić o inną miłość w takim rozumieniu, jakie mamy tu na myśli? Nie wiem – może tak. Każdy przecież odnosi to do innej sytuacji i własnego doświadczenia. Może to być każda miłość, a czym się ta „tęczowa” rożni od pozostałych? Czy Pan sugeruje, że samo sformułowanie „odkryjemy miłość nieznaną” ma szczególne znaczenie wśród homoseksualistów? Trzeba by zadać pytanie: nieznana, czyli jaka? Dla hetero jest przecież tak samo nieznana. Tak samo kochamy i tak samo przeżywamy, w końcu miłość to miłość.

Akurat ten utwór jest rzeczywiście najbardziej uniwersalny z całego zestawu. Sukces pozostałych dwóch w naszym rankingu można już trochę konkretniej wytłumaczyć. Na przykład „Być kobietą. Spróbuje Pani?

To już chyba takie trochę bardziej ewidentne, prawda? (śmiech)

Fantazja na temat kobiecości upragnionej, poza Kopciuszka marzącego o byciu damą?

Ale czy popularność w społeczności gejowskiej miałaby wprost znaczyć, że tu chodzi o dosłowne bycie kobietą? Myślę, że nie. Jakieś dwadzieścia lat temu pewien młody człowiek, który stał się częstym gościem w moim domu z racji tego, że zajmował się ogródkiem, chcąc być uczciwym, już na początku wyznał mi, że jest gejem. Tymczasem ja wtedy nawet nie znałam tego pojęcia! Oczywiście, homoseksualizm był dla mnie czymś jasnym, ale „gej” to była przecież nowość. I kiedy spytałam go – „Słuchaj, a ty chciałbyś być kobietą?” oburzył się, że nie, skądże znowu. Tak samo więc tej piosenki nie interpretowałabym wprost – nie „być kobietą” w sensie „zmienić płeć”, a stać się nią może przez taki styl życia a, idąc dalej, poczuć się jak diva.

Drag queens nie chcą zmienić płci – przemieniają się na jeden wieczór. Co Pani o nich sądzi?

Ano tak – przemieniają się, i to w jakie kobiety! – nie w kury domowe, a w błyszczące divy właśnie, w gwiazdy. Ale w końcu, gdyby nie miały tego blasku, nie byłyby tak atrakcyjne dla widowni. Byłam na występach drag queens – to zjawisko istnieje, jak i jego potrzeba w ludziach, i już. Dodałabym – dla mnie to potrzeba zadziwiająca. Niektóre z nich traktują to zawodowo, ale generalnie nie jest to moja bajka, więc nie ma mowy, by mnie to zachwyciło od strony artystycznej, w końcu zazwyczaj jest to śpiewanie pod taśmę. No tak, ewidentnie nie moja bajka. Ale nie dziwię się, ostatecznie zarówno w drag queens jak i w tzw. „zwykłych” kobietach jest to samo pragnienie: raz zakosztować tego innego świata. A później ocknąć się, że jednak może to moje miejsce gdzieś tam przy kuchence, ze swoim partnerem życiowym, ma większy sens…

 

W klubach gejowskich publiczność śpiewała ze mną wszystkie teksty

 

A czy uczestniczyła Pani kiedyś w karaoke? „Być kobietą jest jednym z żelaznych punktów każdego wieczoru podczas takich imprez.

Tak, ale chyba tylko raz. Miałam koncert w klubie, w którym było też karaoke. A ponieważ po koncercie jeszcze nie wychodziliśmy, uległam namowom ludzi, którzy skandowali: „Żagiel! Żagiel!”. To było dla mnie nowe doświadczenie. I nie wiedziałam, że w ludziach jest aż na tę skalę potrzeba śpiewu. Karaoke to absolutnie fantastyczna instytucja.

Co odważniejsi próbują też zaśpiewać „Odkryjemy miłość nieznaną. Ale Pani repertuar jest ogólnie znany – choćby taki „Wielki targ”.

Nie jestem pewna, czy rzeczywiście „Wielki targ” jest tak bardzo znany, ale ja bardzo sobie cenię tę piosenkę, i cieszę się, że Pan ją zauważył. Parokrotnie występowałam w klubach gejowskich. Po raz pierwszy w Warszawie, to był taki wspólny występ paru artystów i artystek – m.in. Ewy Bem, Stanisława Soyki – w ramach akcji na rzecz nosicieli wirusa HIV, zwłaszcza matek i dzieci. Zaprosiła nas tam pani Jolanta Kwaśniewska, wtedy prezydentowa. Po pewnym czasie odezwali się młodzi ludzie z prośbą, bym zaśpiewała w ich klubie w Poznaniu – i dodali, że to dyskoteka. Na to ja: „Panowie, ale ja w dyskotece?! Kto tam może znać moje piosenki?” Odparli, że znają wszystkie, a jedna z nich jest wręcz ich hymnem: „Być kobietą”! No i już wiedziałam, o co chodzi. Godzina występu była szaleńcza, chyba jakoś po północy, a ja nigdy tak późno nie śpiewałam. Wszystko było jednak zorganizowane świetnie, technicznie, opiekuńczo. Włodek Korcz przerażony – taki łomot, taka godzina… My elegancko ubrani, a tam prawdziwy tłum kotłujący się przed sceną! Występowałam chyba półtorej godziny, a oni skandowali i śpiewali wszystkie teksty, włącznie z „Wielkim targiem”. No i skandowali nie tylko moje imię, bo panowie zaczęli też krzyczeć: „Włodziu! Włodziu!”. Więc myślę, że był usatysfakcjonowany (śmiech). Mimo to niechętnie jeździ do takich klubów, ja już zresztą też – ale nie ze względu na publiczność, tylko warunki. Te kluby są zwykle bardzo obskurne, poza tym te późne godziny. No i papierosy – absolutnie odpada. Za to widownia fantastyczna.

A jest jakaś różnica między publicznością, dla której występuje Pani zazwyczaj, a tą „kochającą inaczej”?

Wyłącznie na korzyść. Fantastycznie i emocjonalnie reaguje. Tylko żeby nie w tych godzinach i nie w takich warunkach (śmiech).

Wracając do piosenek – dlaczego „Jeszcze się tam żagiel bieli”? Gejowski archetyp marynarza-kochanka?

Nie wpadłabym na to, ale skoro Pan tak uważa… To piosenka o dramatach rozstań i, jak to u Młynarskiego, nadziei na szczęśliwe powroty. Od początku pisały do mnie rozmaite kobiety, dla których ta piosenka była symbolem rozłąki z mężami: pokolenie wojenne, emigracyjne, żony marynarzy.

Czy listy od homoseksualnych słuchaczy i słuchaczek przychodziły także?

Listy nie, ale do dzisiaj mam sporo kontaktów w tym gronie. Przychodzą na koncerty ludzie, których nie pytam przecież o to, ale wyczuwam, że są innej orientacji. Mam nawet zaprzyjaźnione pary, nie jest to grono za duże, choć stałe. Jeden z moich fanów mieszka ze swoim partnerem, ale to nie jest tematem naszych rozmów. Oni nie pytają mnie o moje życie osobiste, a ja nie pytam o ich. Ich życie się po prostu dzieje, spotykamy się. Wynikają czasem z tego zabawne sytuacje, jak wtedy, kiedy mój znajomy meloman zaprosił mnie na premierę do opery. Zrobiono nam zdjęcie, które później ukazało się z podpisem w rodzaju „Tylko we dwoje!”. Gdy spytałam go, śmiejąc się, czy jego partner nie jest zazdrosny, odparł, że to właśnie on poinformował go o tym artykule, mówiąc: „Kup sobie tę gazetę, a potem w domu porozmawiamy!”

Rzeczywiście bywa śmiesznie, ale czy poza takimi incydentami zdarzają się jakieś poważniejsze, być może nawet dramatyczne sytuacje?

Mam taką historię, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Był kiedyś, w latach siedemdziesiątych, taki trzynastoletni chłopiec, którego kiedyś podwiozłam do domu po koncercie i który podzielił się ze mną dość poruszającą opowieścią o nieszczęśliwym domu rodzinnym. Był niezwykle nadwrażliwą osobą i pamiętam, że później, na pogrzebie Ani Jantar, pojawił się w tłumie i wyznał, że oddałby za mnie życie. Takie sytuacje są niezwykle obciążające psychicznie, w dodatku często do mnie telefonował i opowiadał rożne rzeczy, dość mocno konfabulował. Po latach pojawił się w Sali Kongresowej, zobaczyłam go tam już jako dziewczynę. Od początku wyglądał na osobę skomplikowaną psychicznie. Mam nadzieję, że się odnalazł w życiu.

Jak by Pani oceniła poziom tolerancji i akceptacji w naszym społeczeństwie?

To się niewątpliwie zmienia. Zmienia się poziom świadomości, są środowiska, które zabiegają i walczą o to, i chwała im za to. Nie będę oryginalna, gdy powiem, że nie przepadam za słowem „tolerancja”, bo wyraża protekcjonalną wyższość. Ci moi znajomi orientacji homoseksualnej, z którymi utrzymuję bliski kontakt, sami nie uczestniczą choćby w Paradach Równości, i tak jak ja uważają, że te parady mogą nawet szkodzić środowisku w tym sensie, że ktoś, kto nie ma w ogóle pojęcia o problemie, zacznie postrzegać go w ten sposób, że to właśnie na tym polega: przebrać się, wymalować i narobić szumu. Przyjmuję też inny punkt widzenia, że parady zwracają uwagę na problem. Przecież, jak świat światem, „samo się nie zrobi” i ktoś w czyimś imieniu musi powalczyć – tak było ze wszystkim. Fakt, że ludzie mogą być sobą i nie kryć się jest wielką wartością.

 

Popularności „Być kobietą” w społeczności gejowskiej nie interpretowałabym wprost – nie chodzi o to, by zmienić płeć, tylko by poczuć się divą

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chopin: dezorientacje

Tekst: Marcin Bogucki

Zarówno jego biografia, jak i muzyka pokazują, że stawiał pod znakiem zapytania kategorie płci i seksualności

 

Grafiki z konkursu na plakat na 200-lecie urodzin Chopina 1810-2010

 

Atak na jeden z najważniejszych symboli polskości nastąpił w listopadzie 2020 roku. W połowie miesiąca szwajcarski dziennikarz Moritz Weber przygotował dla niemieckojęzycznego radia SRF 2 Kultur dwuczęściową audycję na temat relacji Fryderyka Chopina z mężczyznami, w której outował kompozytora. Twierdził on, że w jego korespondencji można znaleźć dowody miłości do jednego z przyjaciół oraz utrzymywania intymnych kontaktów z innymi przedstawicielami płci męskiej, zaś charakter uczuć został zafałszowany poprzez celowe błędy w tłumaczeniu oraz umyślne zagubienie niektórych listów. Audycja nie odbiłaby się tak szerokim echem, gdyby nie wzmianka na blogu Slipped Disc, będącym rodzajem anglojęzycznego Pudelka, poświęconego muzyce klasycznej. Tematem kilka dni później zainteresował się poważny brytyjski dziennik „The Guardian” i dopiero ta publikacja wywołała reakcję w kraju. Pojawiające się w polskiej prasie głosy próbowały zdyskredytować sensacyjne doniesienia – alergicznie reagowano na samą sugestię, że Chopin mógł być homoseksualistą, inne opinie w bardziej wyważony sposób punktowały braki warsztatowe samego Webera. Rzeczywiście, przywołane przez szwajcarskiego dziennikarza informacje, dotyczące zażyłości Chopina z przyjaciółmi były powszechne znane, zaś pomyłki w tłumaczeniu listów okazały się rzekome (korespondencja dostępna jest na stronach Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina). Przy okazji domniemanego skandalu warto jednak zastanowić się, w jaki sposób konstruowana była do tej pory biografia kompozytora i czy nie można znaleźć jakichś rys na wystawionym mu heteronormatywnym pomniku.

Konstancja, Tytus

Chopin i kobiety – to temat, który często powracał w badaniach chopinologicznych. Pierwszą poważną miłością kompozytora miała być młoda adeptka śpiewu, Konstancja Gładkowska. W kontekście tego uczucia pojawia się wspomniany przyjaciel – Tytus Woyciechowski – z którym łączyła Chopina niezwykła więź. Kompozytor zdawał mu sprawę ze swoich rozterek miłosnych, zapewniał przy tym, że jest najważniejszą osobą w jego życiu (Tytus, w dowód przywiązania, miał otrzymać portret przyjaciela jeszcze przed Konstancją). Warto wspomnieć, że Chopin bardzo długo krył się ze swoim uczuciem, dopiero po pewnym czasie wyznał dziewczynie miłość. Doszło do wymiany pierścionków, listy – dla zachowania dyskrecji – Chopin pisał przez znajomego. Wszystko to wydarzyło się tuż przed wyjazdem kompozytora z Warszawy. Odległość sprawiła, że uczucie do Konstancji szybko wygasło, kontakt z Tytusem nie został jednak zerwany. To, co niepokoiło badaczy, to dająca się wyczytać z korespondencji Chopina namiętność uczuć oraz szczerość wyznań, tak różna od współczesnych wyobrażeń na temat tego, co przystoi mężczyźnie. Do legendy przeszły Chopinowskie poufałości: „Idę się umywać, nie całuj mię teraz, bom się jeszcze nie umył. Ty? chociażbym się olejkami wysmarował bizantyjskimi, nie pocałowałbyś, gdybym ja Ciebie magnetycznym sposobem do tego przymusił. Jest jakaś siła w naturze. Dziś Ci się śnić będzie, że mnie całujesz. Muszę Ci oddać za szkaradny sen, jakiś mi dziś w nocy sprowadził!”; „Ty byś mię może nie chciał, ale ja Ciebie chcę i czekam z ogolonymi wąsami”. To tylko fragment korespondencji do Tytusa z nieustannymi prośbami o pocałunki w usta i pieszczoty.

George

Inną miłością Chopina miała być Maria Wodzińska – spotkana podczas jednej z podróży nastoletnia siostra dawnego lokatora pensji ojca. W tym przypadku doszło nawet do zaręczyn, choć ostatecznie zamiar małżeństwa z muzą romantyków (kochał się w niej także Juliusz Słowacki) nie został zrealizowany, zaś powodu zerwania nie jesteśmy pewni. O ile Maria stanowiła symbol czystości, jej przeciwieństwem była George Sand, kobieta wyzwolona, z którą kompozytor związał się na parę lat. Wspomina się także w tym kontekście Delfinę Potocką, kolejną femme libre, lecz stopień zażyłości, jaki łączył ją z Chopinem, jest sprawą dyskusyjną. To wycinek z Chopinowskiego pocztu kobiet, choć wydawałoby się, że wystarczający materiał do pozostawienia Chopina w heteroseksualnym spokoju. Skąd zatem kontrowersje dotyczące jego orientacji psychoseksualnej? Weber przekonywał, że biografowie wyolbrzymiali te epizody w biografii kompozytora, ukrywając dużo trwalsze i głębsze relacje z Janem Matuszyńskim, Julianem Fontaną, Wojciechem Grzymałą czy właśnie Tytusem Woyciechowskim. Dziennikarz oskarżał Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, który miał rzekomo tuszować prawdę o swoim patronie. Choć NIFC, ustami Kamili Stępień-Kutery, rozwiewał wątpliwości co do seksualnych upodobań Chopina, nie zamykał jednak dyskusji na ten temat. Nakładem Instytutu ukazało się parę lat temu polskie tłumaczenie książki Jeffreya Kallberga „Granice poznania Chopina”, traktującej m.in. o możliwej genderowej interpretacji muzyki Chopina. W interesujących teoretyczno-historycznych studiach zastanawiał się on, jak uprawiane przez niego gatunki, uznawane za „kobiece”, nokturny i mazurki, wpływały na percepcję jego osoby. Nie chodziło mu o dotarcie do prawdy na temat orientacji seksualnej kompozytora, lecz przywołanie kontekstów, które kształtowały jego obraz: „W poniższym wywodzie nakreślę historię opartych na skojarzeniach z zaświatami metafor, które łączono z Chopinem, prześledzę mechanizm sprawiający, że metafory te – poprzez rozmaite przeniesienia i odchylenia znaczeń – rozumiane były jako seksualne, wreszcie zbadam mgliście kreślone poprzez ten proces historyczny obrazy Chopina jako androgyna, hermafrodyty i sodomity”. Wiemy, że ekspresja muzyczna preferowana przez Chopina trafiała przede wszystkim do żeńskiej części publiczności („jego gra podobała się przede wszystkim damom”, jak pisał Franz Liszt), zaś kwestia płci odgrywała znaczenie również w odczytywaniu jego biografii. Kontekst ten jest szczególnie istotny w przypadku relacji Chopina z Sand – pisarką, używającą męskiego pseudonimu, ubierającą się po męsku, angażującą się w romanse z kobietami oraz realizującą „męski” wzór podboju miłosnego, próbując zbliżyć się do Chopina (w roli swata wystąpił Wojciech Grzymała). Jaki rodzaj relacji łączył parę? Nie możemy mieć co do tego pewności, nieco światła rzucają na tę sprawę słowa Sand, która pod koniec dziewięcioletniego pożycia pisała do znajomej, że od siedmiu lat żyje jak dziewica. Kobiecość towarzyszyła Chopinowi bezustannie, można odnaleźć ten wątek choćby w wypowiedziach jego uczniów: jeden z nich twierdził, że odczuwał przymus traktowania kompozytora „jak kobietę, której chce się zrobić przyjemność”, inna podopieczna pisała, że mieszkał jak kobieta, „prawie chciałoby się powiedzieć, że kokota”. Nie ulega też wątpliwości, że sam Chopin chętniej otaczał się kobietami, a po jego śmierci to właśnie one stały się kapłankami chopinowskiego kultu. Towarzyszące Chopinowi metafory związane z kobiecością otwierały pole interpretacji na temat jego orientacji psychoseksualnej. Dochodzimy tu do kwestii wzajemnych związków twórczości i energii seksualnej. W przypadku muzyki Chopina dominuje perspektywa sublimacyjna, według której komponowanie miało być efektem przekierowania popędu, choć różnie interpretowano jego siłę. Według Sand libido kompozytora było stłumione, zaś energia seksualna w znacznej części przemieniała się w pasję twórczą. W innej wizji kompozytor jawi się jako heros muzyczny i seksualny, ograniczający swoje popędy, by móc tworzyć. Można ją odnaleźć w (sfałszowanych najpewniej, ale działających na wyobraźnię) listach do Delfiny Potockiej, w których Chopin nie szczędzi adresatce soczystych detali: „Dużo o natchnieniu i twórczości myślałem i powoli, powoli sprawę najważniejszą odkryłem. Wtedy tylko natchnienia i pomysły nawiedzają, kiedy dłuższy czas nie mam kobiety. Jak się na kobiecie z pasją do sucha wyprztykam, to ode mnie natchnienie ucieka, a pomysły do głowy nie lezą. (…) Wszystko co mogło być stworzone – w najsłodszej Twej dziurce-desdurce a więc jesteś muzyki pełna, z mojemi dziełami «przy nadziei». Myśli dzika, ale przyznaj, że oryginalna?!”. To przykład kontrowersyjny, ale pokazujący Chopina jako postać podatną na sprzeczne ze sobą interpretacje, dający przy okazji asumpt do postawienia innego pytania: skoro sublimacja w przypadku kompozytora była tak silna, to może występowały w jego psychice jakieś inne nieakceptowane popędy? Wywołana przez audycję Webera „Chopingate”, świadczy o dwóch sprawach: konserwatywnym rysie chopinologii oraz stereotypach dotyczących Polski panujących w Europie. Chopina ciągle wtłacza się w heteronormę. Nie zastanawiano się na przykład nad naturą jego uczucia do Konstancji – czy była to realna miłość, czy może konwencjonalny romans narzucony przez ówczesną obyczajowość. Śpiewaczka była raczej obojętna na uroki kompozytora a pod koniec swojego długiego życia wyrażała podobno zdziwienie, jaką wagę przykładał do ich znajomości. Jednocześnie od przełomu XIX i XX wieku nad postacią Chopina krążyło widmo homoseksualizmu, które – jeśli już się pojawiało – było szybko egzorcyzmowane. Jedynie biografie popularnonaukowe stawiają tę kwestię wprost, pytając czy Tytus był najlepszym przyjacielem czy kochankiem Chopina. W różny sposób starano się wytłumaczyć jego zachowanie, jako odpowiedź przywoływano kontekst kulturowy (dużo swobodniejsza ekspresja uczuciowa między mężczyznami), osobisty (element „infantylnego” erotyzmu kompozytora) lub społeczny (szukanie wsparcia wśród przyjaciół w momencie dorastania). Niezależnie od przyjętego wytłumaczenia, bądź wymówki, trzeba podkreślić, że Tytus reagował na czułości swojego przyjaciela raczej z irytacją niż z aprobatą. Dlaczego jednak sprawa Chopina wypłynęła właśnie teraz? Niewątpliwie wpływ na to miała polska homofobia i transfobia, która sprawia, że do wszelkich instytucji państwowych, szczególnie tych z przymiotnikiem „narodowy” w nazwie, odnosi się z rezerwą. Stąd właśnie podejrzliwość w stosunku do publikowanej przez NIFC chopinowskiej korespondencji. „Wielkie urynały. – Nie ma się mimo to gdzie wypsipsiać” – trudno z tej lapidarnej wzmianki Chopina o londyńskich toaletach publicznych wnioskować, że był on – jak chcieliby niektórzy – koneserem cottagingu, czyli przygodnego seksu. Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy pytać o możliwość interpretacji Chopina poza heteronormą. Może był on aseksualny? Sugerowała to George Sand, zwracając uwagę na jego lęk przed fizycznym aspektem miłości. Swojego „Chopinka” od pewnego momentu traktowała bardziej jak kolejne dziecko niż jak partnera. Kompozytora otaczały nie tylko metafory odnoszące się do kobiecości, lecz także do androgynii i hermafrodytyzmu. Może zatem „sylf ”, „Ariel fortepianu” był postacią negującą binarny porządek płci? Chopin jest postacią silnie zmitologizowaną, obecnie kojarzy się on głównie jako bohater narodowy i geniusz muzyczny, nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy szukać możliwych alternatywnych interpretacji, mimo że polska muzykologia – mówiąc delikatnie – nie jest otwarta na nowinki („nic tu nie mają do rzeczy feminizmy, genderyzmy i wszystkie nawiedzone «izmy»”, pisał parę lat temu znawca Chopina Piotr Wierzbicki). Inspiracją dla nowych badań może być wydana na początku tego roku przez Krytykę Polityczną antologia polskiej literatury queer pt. „Dezorientacje”. Redaktorzy tomu – Alessandro Amenta, Tomasz Kaliściak i Błażej Warkocki – nie szukają w rodzimej historii mocnych gejowskich czy lesbijskich tożsamości. Odwołują się do rozpoznań Marii Janion oraz Eve Kosofsky Sedgwick i starają się pokazać polską nowoczesność poza dychotomią homo–hetero, poszukując zjawisk destabilizujących wszelkie binarności. Nie chodzi im o znajdowanie świętych queerowych patronów, lecz rozmontowanie heteronormy jako domniemanej matrycy interpretacji. Warto przeszczepiać tę perspektywę poza literaturoznawstwo, a Chopin nadaje się do tego idealnie. Kompozytor nie identyfikował się jako gej, nie miał nawet takiej możliwości, gdyż kategoria ta została wypracowana dopiero w drugiej połowie XIX wieku, niemniej jednak jego biografia i muzyka pokazują, że stawiał on pod znakiem zapytania kategorie płci i seksualności. Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku podobne kontrowersje, dotyczące orientacji psychoseksualnej dotknęły innego kompozytora romantycznego, który nigdy się nie ożenił – Franza Schuberta. Rękawicę rzucił Maynard Solomon. W błahej wzmiance kompozytora, dotyczącej pawi Benvenuta Celliniego, doszukiwał się on podtekstu homoseksualnego. Dyskusja nad jego tekstem zajęła cały numer prestiżowego pisma naukowego „19th-Century Music”. Główną oponentką Solomona była Rita Steblin, która oskarżała badacza o nadinterpretację oraz wyszukiwała heteroseksualne romanse Schuberta, by skontrować jego tezę; do sporu włączyli się także inni muzykolodzy. Nie rozstrzygnięto ostatecznie kwestii orientacji kompozytora, ważniejszą sprawą był jednak namysł nad tym, jak muzyka i seksualność mogą oddziaływać na siebie wzajemnie. Czas na podobną poważną dyskusję w Polsce. W listopadzie 2020 roku byliśmy świadkami dość nieporadnego kroku w tym kierunku, miejmy nadzieję, że „Chopingate” przerodzi się w poważny spór naukowy i że to tylko początek serialu obyczajowego pt. „Chopin: dezorientacje”.

Tekst z nr 91 / 5-6 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie dam się małym traumom

MARTA KONDEJ, DJ-ka Praktyczna Pani, jest pierwszą kobietą z tytułem mistrza Polski DJ-skiego konkursu RedBull Music 3Style, 20 kwietnia wydała w pełni autorską epkę „Stopy twarde jak beton”, gdzie sama rapuje. Marta promuje też kobiety DJ-ki w inicjatywie „Lady Humpter”, a niedługo zobaczymy ją w filmie „Magdalena”. Rozmowa Magdy Jakubiak

 

Foto: Marina Furdyna

 

Swoją przygodęświecie DJ-skim zaczęłaś już 15 lat temu, to imponujący staż. Twoja pasja jest jednocześnie twoją pracą. Jak to się stało, że zostałaś DJ-ką?

Pamiętasz taki lokal „Punkt” na Koszykowej w Warszawie? Chodziłam tam w latach 2001-2003, bardzo dużo hip-hopu tam było, grał DJ 600 Volt, z którym się dzisiaj koleguję i pamiętam, że on mnie tak zainspirował. Lubiłam być na parkiecie, ale zawsze chciałam mieć decydujący głos, dotyczący muzyki. Pewnego dnia pojechałam też specjalnie do Gdańska na taką imprezę, gdzie się okazało, że nie ma żadnego DJ-a, ktoś gra z kanciapy schowany – siedzi i puszcza muzykę z komputera stacjonarnego. Po cztery razy z rzędu te same remiksy. Pomyślałam sobie, że ja nie umiem grać ani nie znam się na tym, ale słucham dużo muzyki, bo tak było od zawsze, i że ja bym to zrobiła lepiej.

I co było dalej?

Zaczynałam w 2006 roku, miałam 25 lat. Rzuciłam z dnia na dzień pracę, zostałam bez środków do życia. Zanim zaczęłam grać i na tym zarabiać, pomagałam koleżance w jakiejś firmie kosmetycznej. Po prostu kupiłam pierwszy sprzęt przez Internet – ja taka bez pracy, pożyczyłam pieniądze na sprzęt, nic jeszcze nie umiałam. Powolutku jakoś się tam udało i sama się naumiałam do czego służą te wszystkie guziki, pokrętła. Po jakimś czasie nagrałam takie mix tape’y, demo i wysyłałam do Warszawy, do tych klubów, w których bywałam. Wreszcie odezwał się jeden z moich ulubionych lokali, ten legendarny „Punkt”. Tam zaczynałam z kolegą, który dzisiaj jest składową zespołu rapowego PRO8L3M, Piotrkiem Szulcem. To jest gość, który od początku mnie wspierał, bardzo fajny facet z klasą i on od zawsze wspierał wszystkie laski, w ogóle wszystkich, jak widział, że ktoś ma zajawę i robi to dobrze.

A skąd ksywa Praktyczna Pani?

Lubię wszystko zrobić sama, tak jest najszybciej i najłatwiej, a ja jestem niecierpliwa, lubię robić rzeczy na już i od razu.

Zaczynałaś jako jedna z pierwszych DJ-ek w Polsce, w środowisku, które jest jednak zdominowane przez facetów. Był seksizm?

Spotkałam się parę razy z taką sytuacją, że koledzy chcieli mi coś udowodnić. Na początku tej swojej drogi byłam na imprezie, kolega przyprowadził swojego kolegę i mówi: „dobra, to teraz pokaż”. On chciał się popisać czymś, co się nazywa skreczowanie. Są różne techniki, żeby się tego nauczyć, ale to jest dość długi proces. Gościu zaczyna, wariuje tam. „A teraz ty!” – no i podeszłam. To było takie w formie zabawy, ja to tak traktowałam, ale okazało się, że on bardzo ambicjonalnie do tego podszedł, popisywał się. Na koniec koledzy po prostu go wyśmiali. Gość zdziwił się mocno. Wielokrotnie spotkałam się z tym, że byłam zaskoczeniem. Natomiast zawsze starałam się, żeby moje umiejętności się broniły. Nie myślałam, żeby robić coś lepiej niż dziewczyny czy chłopaki, tylko po prostu lepiej niż ja. Chciałam być rozliczana z tego, że albo potrafię, albo nie, po prostu. Nie chciałam nigdy, żeby moja płeć się liczyła.

W zeszłym roku w sierpniu zrobiłaś coming out na Instagramie. Co cię do tego skłoniło?

Stwierdziłam, że tak może zachęcę dziewczynę, z którą się wtedy spotykałam. Robiło się bardzo poważnie, ona już wszystkim powiedziała, taka świeżyna, a ja zdałam sobie sprawę, że nie robię z tego wielkiej tajemnicy, ale też jakoś się tym nie „afiszuję”. Po prostu to jest moja prywatna sprawa. Ale zauważyłam, że dużo dziewczyn ze środowiska mnie obserwuje, więc pomyślałam, że może to im pomoże, że to będzie dla nich taki miły impuls, a mi to nie zaszkodzi na pewno. Wcześniej tak do tego nie podchodziłam, miałam to trochę gdzieś, kiedyś się tego wstydziłam. Jestem z małego miasta, wiadomo, systemowo mamy zakodowane coś innego i zanim z tego wyszłam, zanim pozwoliłam sobie na to, bym mogła iść za rękę z dziewczyną, co przez wiele lat było dla mnie niedopuszczalne, zanim się otworzyłam, to był bardzo długi proces. Dzisiaj jestem inną osobą, nie chcę, żeby małe traumy mną miotały. Byłam też ciekawa, co się wydarzy, jak to rzeczywiście powiem. W takim stylu „dzień dobry, jeśli ktoś jeszcze o tym nie wiedział z moich fanów, jeśli bardzo jesteście ciekawi, jeśli ktoś o tym jeszcze nie wie albo nie jest to dla niego jednoznaczne” – więc napisałam: „Niech to będzie oficjalne. Jestem miła, elegancka, zdrowa, praktyczna i… jestem homo”. Zauważyłam dużo wsparcia, jak się wyoutowałam.

I jak siebie określasz?

Dzisiaj nie mam problemu powiedzieć, że jestem lesbijką. Na pewno jestem sapio, ale cały czas trochę tego szukam. Nie czuję się po żadnej stronie i zastanawiam się, czy to wynika z małych traum z przeszłości, że jak ktoś mówił „lesbijka” albo „lesba” to zawsze brzmiało jakby ktoś mnie wzywał do odpowiedzi. Jak to słowo się pojawiało, to tak jakby ktoś odkrył moją tajemnicę. Kojarzyło mi się z jakąś chorobą, brzmiało to dla mnie co najmniej jak rzeżączka, było bardzo stygmatyzujące. Tak naprawdę seksualność to jest przecież spektrum. Np. dziewczyna, z którą się ostatnio spotykałam, nie potrafi ła siebie określić, więc mówiła o sobie: „Ale Marta, wiesz, że ja jestem hetero?”. Bo ona po prostu nie wiedziała, jakiego określenia ma użyć, aż w końcu powiedziałam: „Słuchaj, nic się nie martw, że jesteś po jakiejś złej stronie mocy, są różne nazwy – ktoś jest panseksualny czy właśnie sapioseksualny, można tego używać”. Najgorzej jest jak nie możesz określić swojej tożsamości – już się nie czujesz tym, jeszcze tamtym i co jest więcej? Czy coś jest w ogóle? I okazuje się, że na to też jest określenie.

Jak się odnajdujesz jako osoba queer w świecie DJ-skim?

Dla mnie ważne jest, jak gram, jak się zajmuję muzyką i czy umiem to zrobić dobrze. Nie mówię na dzień dobry, co lubię i z kim sypiam, przecież kogo to obchodzi. Był taki mój kolega, który jak mówił komuś o mnie, to się okazywało, że mnie przedstawiał nie z ksywy, nie z umiejętności, tylko mówił: „ta lesba”. Co było bardzo słabe, bo przedstawiał mnie z mojej seksualności. Nie chciałam, żeby mnie to jakoś określało, a on sprawił, że tak się poczułam. Nie zgadzałam się z tym. Pamiętam jedną sytuację – byłam na Solarze i podeszło do mnie dwóch kolegów i jeden mówi: „ta lesba będzie grała” i jego kolega pyta: „a ta też jest lesba, ta twoja koleżanka?” – a ja przyjechałam z młodszą siostrą. Ja gram imprezę, moja siostra, której oficjalnie wtedy jeszcze nie powiedziałam, siedzi za mną na krześle, ten gość podchodzi do niej, zagaduje, czy ona jest moją dziewczyną i moja siostra nie wie, o co chodzi – awkward generalnie. I jak on to powiedział, to sobie pomyślałam: „Ty mały chujku, co to ma być, co to za jakieś sausage party, nic o mnie nie wiesz, co to za teksty są”. Byłam na niego wkurwiona, a gość w ogóle nie miał świadomości, że mi robi taką przykrość. Dzisiaj się kolegujemy, powiedziałam mu o sytuacji i od tamtej pory, jak mnie widzi jest strasznie zawstydzony. Dzisiaj, z racji tego, że długo jestem na rynku, to odbieram raczej dużo szacunku ze środowiska, zarówno od koleżanek, jak i od kolegów. Ja w zasadzie byłam jedną z pierwszych lasek, które zaczęły grać tak „mainstreamowo”. W związku z tym sporo ludzi mnie kojarzy.

Starasz się angażowaćśrodowisku LGBT+?

Nie jestem za bardzo kojarzona ze środowiskiem, bo jakoś nigdy nie czułam potrzeby, żeby się targetować. Chociaż kiedyś robiłam imprezy tylko dla dziewczyn, zdarzało mi się grać imprezy lesbijskie, miałam nawet taki epizod w klubie na Chłodnej, „Freedum”, w którym miałam rezydenturę. Kiedyś też prowadziłam lokal nad Wisłą, byłam menadżerką razem z moją przyjaciółką, gdzie zrobiłam taką imprezę tylko dla lasek i przyszło prawie 700 dziewczyn. Byłam mega zaskoczona, że była taka szalona frekwencja. Część dziewczyn mnie z tych imprez kojarzy, chociaż ja wyczilowałam i nie robiłam ich dawno. Ostatnio wpadł mi do głowy taki pomysł, że może fajnie by było założyć label i wydawać laski, które chcą akurat w tym środowisku tęczowym robić ciekawe rzeczy. Bo poznałam jedną dziewczynę na Tinderze, która rapuje, robi bity i bardzo chętnie by podjęła współpracę. Ma ciekawą stylówę i napisała piosenkę „jestem lgbt” – coś takiego. Powiedziałabym, że to jest raczej demo, ale to mogłoby się spodobać. Pomyślałam sobie: „Kurde, ktoś musi się tym zająć”, ja nie mam wytwórni, więc pomyślałam, że założę swoją.

Przed lockdownem zaczęłaś inicjatywę „Lady Humpter”, chcesz pokazać ciekawe kobiety, które stoją za deckami. Można już zobaczyć efekty?

Udało mi się nagrać pierwszy film – pierwszy wideo set jest ze mną, trochę, żeby pokazać innym, jak ma to wyglądać. Chciałabym nagrywać możliwie najlepiej technicznie, czyli z jakością telewizyjną, i tym sposobem pokazywać i promować laski, które grają. Robię to bez budżetu, ze znajomymi i moim sponsorem, którzy mnie wpierają. Pierwszy fi m udało się nagrać na dachu Domu Braci Jabłkowskich, w samym centrum Warszawy. Miałam kolegę z dronem, z kamerą, ludzie od nagłośnienia przywieźli cały sprzęt, zrobili mi scenografię. Wideo jest w sieci, można przesłuchać i obejrzeć, ale planuję docelowo 12 takich filmów. To mają być ciekawe lokalizacje i też pasujące do gatunku. Wiadomo, że techno najciekawiej wygląda w industrialnej przestrzeni, a takie mięciutkie RnB to fajnie np. na świeżym powietrzu. Może to być na Świętokrzyskim albo gdzieś nad jeziorem, może ktoś ma fajną chatę, w jakimś dworku, może laska sobie będzie płynąć łódką czy statkiem. Tak sobie o tym myślę i planuję. Mam dziewczyny, które chętnie wezmą w tej inicjatywie udział. Będę też pokazywać ich sylwetki, robić z nimi wywiady.

A co robisz teraz w pandemii, kiedy twoja branża niestety leży?

Wydałam autorską epkę „Stopy twarde jak beton” – zrobiłam muzykę, napisałam teksty i wykonałam też sama. M.in. tam jest piosenka, jak nie poderwać dziewczyny. Taka seria bardzo mocnych tipów dla panów. Część męska może się czuć urażona, ale jeżeli mają dystans do siebie, to po prostu się pośmieją. To jest piosenka, do której mnie zainspirowała jedna z koleżanek, DJ-ka. Napisała na wallu historię, która ją spotkała, jak wyszła na miasto i powiedziała, że to jest niewiarygodne, jak bardzo faceci są bezczelni. Robię też różne inicjatywy około muzyczne. Ostatni projekt, w którym brałam udział, to film „Magdalena”. Robiłam muzykę, zagrałam epizod i miałam konsultacje scenariuszowe, bo bardzo mocnym elementem jest tematyka LGBT. To jest film o dwóch DJ-kach – jedna bardzo by chciała zostać DJ-ką, ale spotkały ją przykre rzeczy w życiu i poznaje taką około 40-letnią, starszą, doświadczoną koleżankę. Po pierwsze wytwarza się między nimi uczucie, a po drugie ta zajawa rośnie i w tej młodej dziewczynie bardzo mocno się gruntuje chęć realizowania się muzycznie jako DJ-ka. Byłam na planie też po to, żeby ta relacja między kobietami była bardziej autentyczna. To będzie ciekawy film w reżyserii Filipa Gieldona.

Czterdziestoletnia DJ-ka, lesbijka? Czy byłaś pierwowzorem?

Tak, jak się okazało, jak Filip robił research na temat lasek w świecie DJ-skim, to ktoś mu mnie podrzucił i na tej podstawie, jako inspirację, napisał tę postać doświadczonej dziewczyny. Był też pomysł, żebym zagrała, ale nie zdecydowałam się, nie czułabym się w tym dobrze. Zależało mi, żeby to zagrały prawdziwe aktorki, żeby pokazać ten delikatny temat w bardzo przystępny sposób. I tak mamy bardzo nietolerancyjne społeczeństwo, a niefortunne pokazanie tej tematyki nie będzie edukować, ale wręcz podbije falę hejtu.

Tekst z nr 91 / 5-6 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

American Dream w Polsce

O współpracy z Kayah i o domówce z RuPaulem, o coming oucie przed rodzicami, o tym, jak w saunie poznał przyszłego męża Michała Kubasiewicza, o rasizmie i o homofobii oraz o tym, jakie pytanie najczęściej zadają mu Polacy, opowiada NICK SINCKLER, amerykański wokalista, od 14 lat mieszkający w Polsce. Rozmowa Mariusza Kurca

 

Foto: Joanna Czarnota

 

„Kochaj rożnym być” – zaśpiewałeś z Kayah na tegoroczny Miesiąc Dumy. Trudno o kogoś bardziej wiarygodnego do dawania takich rad – jesteś gejem, jesteś czarny i jesteś emigrantem mieszkającym w Polsce od 14 lat, więc chyba musisz „kochać rożnym być”.

(śmiech) Najczęstsze pytanie zadawane mi przez Polaków to oczywiście: „Ale dlaczego przeniosłeś się z Nowego Jorku do Polski?! Dlaczego? Dlaczego?”.

Też o to zapytam, ale najpierw: jak powstała ta piosenka?

W zeszłym roku, gdy Kayax wydał na Miesiąc Dumy album „Music 4 Queers & Queens”, pomyślałem: „Ach, jak wspaniale!”; i zaraz potem: „Ale chwileczkę – dlaczego mnie na tej płycie nie ma?”. (śmiech) Stwierdziłem, że następnym razem muszę coś zrobić i zaprosić Kayah, którą przecież znam od lat, do zaśpiewania ze mną.

Śpiewałeś chórki na jej płycie „Skała” z 2009 r., ale teraz to pełnoprawny duet.

Śpiewałem z Kayah mnóstwo razy na różnych koncertach – „Na językach”, „Fleciki”, „Śpij kochanie, śpij”. Poznałem Kayah w 2008 r. w programie „Fabryka gwiazd”, którego była jurorką. Linie melodyczne i tekst po angielsku do „Kochaj różnym być” napisałem z moim przyjacielem Adamem Josephem, tekst po polsku stworzyli Kayah i mój mąż Michał Kubasiewicz. Muzyka to zasługa Seby Skalskiego i Piotra Zabrodzkiego – i voila! To jest piosenka przede wszystkim dla moich kochanych ludzi LGBT, ale też dla wszystkich innych, którzy „odstają” i bywają z różnych przyczyn dyskryminowani.

Podoba mi się to przesłanie, że jesteśmy rożni i tak jest dobrze. Problem tylko, byśmy byli również równi.

Wkurzają mnie te negatywne stereotypy – że my to tylko „dziwki” i choroby.

W nas widzą „dziwki” – tak jakby sami przez całżycie seks tylko z jedną osobą uprawiali.

(wybuch śmiechu) Właśnie! Natomiast ja nie mam problemu, by wychodzić do ludzi i im tłumaczyć. Nie ruszają mnie nawet najgłupsze pytania – byle z tego jakaś rozmowa była.

Nick, pochodzisz z Nowego Jorku, tak?

Niedaleko – z New Jersey. Do Nowego Jorku przeprowadziłem się, gdy miałem 21 lat, po tym jak na drugim roku rzuciłem studia, bo już wiedziałem, że chcę się zajmować aktorstwem i muzyką. Powiedziałem rodzicom, że szkoda pieniędzy i czasu na te studia. Mama trochę oponowała: „Czy ty wiesz, jak trudno było dla naszego pokolenia dostać się na uniwersytet? A teraz ot, tak rzucasz sobie studia?!”. No, cóż, mój tata skończył studia, starszy brat też, a ja nie.

Co studiowałeś?

Biologię morską. To z miłości do delfinów i wielorybów, które chciałem ratować. Jestem oczywiście nadal bardzo proekologiczny, ale muzyka przeważyła.

Gdzie dorastałeś?

W 120-tysięcznym mieście 45 minut drogi od Nowego Jorku. W trzeciej klasie podstawówki zacząłem grać na skrzypcach, co znudziło mi się po tygodniu, i przerzuciłem się na saksofon. Na saksofonie dociągnąłem do końca liceum. W Nowym Jorku cały czas bywałem, bo moi dziadkowie mieszkali na Brooklynie. Oboje moi rodzice urodzili się na Brooklynie, natomiast gdyby głębiej sięgnąć, to rodzice mojej mamy pochodzą z Trynidadu, a rodzice mojego taty – dziadek z Barbados, a babcia z Gujany.

Karaiby i Ameryka Południowa.

Tak jest.

A więc masz te, powiedzmy, 13 lat, dorastasz w New Jersey, grasz na saksofonie i… zaczynają ci się podobać chłopcy.

Coś ty! Wcześniej, dużo wcześniej! (śmiech) Pierwszy crush miałem w przedszkolu. Był taki jeden chłopiec, koło którego zawsze chciałem siedzieć. Śliczny był, śliczny. Ja to zawsze wiedziałem, żadnych wątpliwości, żadnego okresu poszukiwań i żadnych traum. Mój pociąg w kierunku chłopców był zupełnie naturalny i jasny dla mnie jak słońce. No, ale przyznaję, że akurat w wieku 13 lat miałem dziewczynę przez kilka tygodni. Już nie pamiętam, jak to wyszło – chyba jednak chciałem sprawdzić, czy może jednak dziewczyny też mnie pociągają. Były niewinne buziaki i ani kroku dalej, bo już wiedziałem, że to nie to. Rodzicom powiedziałem, dopiero gdy miałem 17 lat i nie sam z siebie, tylko mama mnie zapytała. Sobota, wcześnie rano, jeszcze śpię, mama wchodzi do mnie i mówi, że chce porozmawiać. Od razu wiedziałem, że coś się szykuje. Mama prosto z mostu, czy wolę chłopaków, czy dziewczyny. Na to ja też prosto z mostu, że chłopaków. Dopytała mnie, czy może jestem trans – to znaczy, czy może chcę być dziewczyną, tak to ujęła. Wyjaśniłem, że jestem chłopcem i podobają mi się chłopcy. „Nie, nie zrujnujesz się na kosmetyki dla mnie, nie czuję się dziewczyną ani nawet nie jestem drag queen”. (śmiech) Tata natomiast przeczytał mój profil na AmericaOnLine i mówi do mnie, że on brzmi trochę gejowsko. Odpowiedziałem, że OK, pozmieniam – i dopisałem: „I am very, very, very gay”, i mówię do taty: „Już, spójrz teraz”. Mój starszy brat dowiedział się wcześniej niż rodzice, bo kiedyś próbowałem poderwać jego kolegę. Przyszedł do nas, był piękny, więc ja od razu: „A czego byś się napił?”, a potem mocniej popłynąłem: „A może chciałbyś masaż? Zdjąłbyś koszulkę? Polecę po olejek”. Nic się nie udało, nawet buziaka nie było. Traumy nie mam, bo u nas w rodzinie już były wcześniej osoby LGBT – moja siostra jest lesbijką, moja kuzynka jest lesbijką. Mama szybko przestawiła się na tryb szukania mi chłopaków i oceniania tych, których przyprowadzałem do domu. Proszona czy nieproszona, od razu mi mówiła, który jej zdaniem jest dla mnie, a który nie jest.

Nick, a jakie miałeś wtedy fascynacje muzyczne?

Whitney Houston (zaczyna śpiewać): How will I know if he really loves me…, dalej: Aretha Franklin, Stevie Wonder, Michael Jackson, Michael McDonald, Céline Dion, George Benson, Chaka Khan, James Brown… Dużo funku, r’n’b – to była moja muza, ale klasyka i jazz też. Do tego muzyka karaibska.

Miałeś uwielbienie dla div?

Oj, tak. Mam nadal. Baby, które się drą, są cudowne! (śmiech)

Ja jeszcze Tinę Turner uwielbiałem.

Och, sorry, Tina, nie wymieniłem cię – oczywiście, że Tina też! (Nick zaczyna śpiewać „What’s Love Got to Do With It”): „You must understand that the touch of your hand makes my pulse react…”.

Więc przeprowadzasz się do Nowego Jorku, jest 2001 r., i śpiewasz chórki u na przykład Billy’ego Portera, dziś wielkiej gwiazdy serialu „Pose”.

Opowiedzieć ci anegdotę? Billy pewnego wieczoru zaprosił mnie na domówkę, siedzieliśmy w pięciu, piliśmy piwo i graliśmy godzinami w kalambury z jego kolegami – dwóch z nich już nie pamiętam, a ten trzeci to był Ru- Paul, który za każdym razem, gdy któryś z nas szedł siku, przypominał, że mamy siadać na sedesie, a nie pryskać po całej toalecie. (śmiech) Generalnie w Nowym Jorku chciałem zrobić karierę aktorską, a jednocześnie dostać się do zespołu grającego salsę, merenge albo baciata.

Widzisz chyba sam, że pytanie, co ci przyszło do głowy, by jechać do Polski, samo się nasuwa.

Nowy Jork jest wspaniały, ale tam wszystkiego jest dużo. Śpiewałem chórki, pisałem piosenki, chciałem być frontmanem – i zaświtało mi w głowie, że może powinienem spróbować gdzieś indziej. Wziąłem mapę Europy i wycelowałem – palec padł niedaleko od Monachium. Super! Zwłaszcza, że miałem tam jednego znajomego. I poleciałem. Mama oczywiście stwierdziła, że chyba chcę od nich uciec, ale to nieprawda, ja po prostu mam w sobie podróżniczego ducha po dziadkach. Babcia raz wstała i stwierdziła, że musi zobaczyć Jerozolimę, kupiła bilet i poleciała. Ja w podobny sposób, tylko że na stałe, w kwietniu 2006 r. wylądowałem w Monachium. Ten mój znajomy, Marcus, pracował w Sony BMG, więc zaraz pierwszego dnia poznałem Dietera Bohlena.

Tego z Modern Talking?

Tak! Poprosił, bym coś zaśpiewał, spodobało mu się i zapytał, czy mówię po niemiecku. „Jeszcze nie”. On, że szkoda, bo bym mógł śpiewać chórki. Po 3 miesiącach już w miarę mówiłem po niemiecku.

Uogólniając trochę, ludzie, dla których pierwszym językiem jest angielski, nie są chyba często skorzy do nauki języków obcych.

Ja uwielbiam! Mówię po angielsku, po polsku, po niemiecku i po hiszpańsku. Do tego trochę po francusku, po włosku, po japońsku, po chińsku i po rosyjsku. Kocham uczyć się języków! Szczególnie w Europie to jest fajne, bo tu jest tak, że ledwo przekroczysz granicę, ciach – już ludzie mówią w innym języku. Jaka radość wtedy, jeśli umiesz coś powiedzieć!

Po polsku mówisz rewelacyjnie.

Dziękuję. Bo mówię cały czas – praktyka czyni mistrza. (śmiech) Pamiętam pierwszy raz, gdy śniłem po polsku… A któregoś razu śniła mi się mama, która mówiła: „Nickuś, dokąd ty idziesz, miałeś przecież skosić trawę”, więc ja w tym śnie myślę: „Oj, to chyba jest sen, skoro moja mama nawija po polsku”. Mówię: „Mama, ty po polsku mówisz?”, a ona: „No i co z tego? To jest dziwne?”. (śmiech)

Skąd więc ci się wzięła ta Polska, skoro osiadłeś w Monachium?

Przez chłopaka.

Żartujesz.

Serio. Marcin miał na imię. Poznaliśmy się przez PlanetRomeo. Umówiliśmy się na randkę w Wiedniu, tak się zaczęło. Dla niego po 10 miesiącach w Monachium przeniosłem się do Warszawy. Byliśmy razem 3,5 roku.

A wcześniej miałeś stałego chłopaka?

Nie, tyko randki, randki, randki.

Czyli Polska jest przez miłość.

Tak. (uśmiech) Bardzo mi się podobają polscy chłopcy, bardzo. (śmiech) Są wspaniali i piękni. Gdy się rozstaliśmy z Marcinem, to miałem taki moment: „Hmm no i co teraz?”. Nie chciałem wracać, bo to by jakoś oznaczało porażkę – przyznanie się, że mi nie wyszło. Decyzja o zostaniu okazała się super, bo szybko wszystko zaczęło mi się układać. Nawiązałem współpracę z Natalią Kukulską, Sewerynem Krajewskim, Blue Café i oczywiście z Kayah.

Nick, od początku w Polsce byłeś wyoutowanym gejem. Myślisz, że to ci mogło zaszkodzić? Czy może bez wpływu? A może pomogło?

Nie mam pojęcia i nie zastanawiałem się nad tym, bo siedzenie w szafie nigdy nie było dla mnie opcją. Jak występowałem w heteryckich klubach, zdarzało się, że koleś podchodził, zagadywał i w końcu padało pytanie (Nick zaczyna imitować gruby głos heteryka): „Hej, Nick, a jak tam polskie dziewczyny he, he?”. Ja na to, że super, mam cudowne koleżanki, ale wolę polskich chłopaków. „O ho, ho, żartujesz, ho, ho”. Nieraz mi się zdarza, że dziewczyny do mnie zarywają, autograf na niejednym cycku złożyłem – więc oni zakładają, że mam idealne sytuacje do podrywu dziewczyn. Wracając do coming outu – spójrz, jak Andrzej Piaseczny teraz rozkwita, to jest piękne. Czuć, że w piosence „Miłość” wyśpiewał swoją prawdę, więc coming out (Nick nachyla się do dyktafonu, jakby chciał mówić wprost do czytelników) – p-o-l-e-c-a-m. Oczywiście, w swoim czasie i jak jesteś na to gotowy_a, ale polecam. Podobnie jak polecam co? M-i-ł-o-ś-ć. (śmiech) Jak się ma takiego Michała jak ja, to PiS niestraszny.

A jak randkowałeś w Polsce, to czułeś się wyjątkowo jako czarny facet?

Czasami wyczuwałem, że koleś chce zaliczyć fantazję – że jestem dla niego rodzajem fetyszu, nie podoba mi się to.

Musiałeś spotkać się w Polsce z rasizmem, prawda?

O, tak. Pierwszy raz – zaraz kilka dni po przyjeździe. Szedłem wieczorem po centrum miasta w nastroju: „O, jak fajnie, jestem w Warszawie!” – i widzę tak z pięciu dresiarzy. Słyszę, jak jeden z nich mówi: „Zobacz, Murzyn” – nie wiem, jeszcze, co to znaczy, idę dalej. Oni zaczynają coś pokrzykiwać, chyba do mnie. „Wypierdalaj do Afryki!”. Afryka? Africa? W Afryce nigdy nie byłem, ale… to chyba jest do mnie i chyba nie jest dobrze. Zwłaszcza że przyśpieszają kroku. Niewiele myśląc, zwiałem po prostu. Drugi raz, który zapamiętałem, był w Gliwicach, gdzie grałem w musicalu „Hair”. Już wtedy mówiłem po polsku. Zaczepił mnie koleś pod hotelem, zaczął na mnie pluć, choć nie trafiał. „Co tu robisz w naszym mieście?”. Podjąłem rozmowę. „Dlaczego ma pan ze mną problem”?. Gość zdębiał, że mówię po polsku. Zaczął tłumaczyć, że… zabieram mu robotę. „Czym się pan zajmuje?”. „Budowlanką”. „Ja nie umiem nic budować, nie zabiorę panu pracy”. Było jeszcze, że zabieram polskie kobiety.

Znów strzał kulą w płot.

(śmiech) Wyoutowałem się przed nim i nie uwierzysz, on w końcu zaczął normalniej się zachowywać, powiedział mi, że nigdy z żadną czarną osobą nie gadał. Zaprosiłem go do hotelowego baru na piwo. Chyba jednego rasisty w Polsce ubyło.

A mikrorasizm?

Typu np., że słyszę, jak dziecko w tramwaju mówi: „Mamo, mamo, zobacz, Murzyn!”? Tak, jasne. Albo wchodzę do spożywczego gdzieś w małym miasteczku czy na wsi i widzę, jak wszystkim w środku opadają szczęki. Ja wtedy: „Hejka” – i te otwarte buźki się rozpromieniają.

Wielu Polaków chyba wciąż nie wie, że słowo „Murzyn” nie jest OK.

I jednocześnie nie wiedzą, jakiego użyć. Jak się odważą, pytają mnie, czy „czarny” jest OK. Tak, jest OK. I am a Black American. Ale wiesz, gdybym naprawdę miał problemy z rasizmem w Polsce, to nie siedziałbym tu 14 lat.

Jak się poznaliście z twoim mężem?

W saunie w Aquaparku w Łodzi. Trochę się sobie przyglądaliśmy, aż w końcu zaczęliśmy rozmawiać. Przegadaliśmy kilka godzin – w tej saunie i później już gdzieś indziej też. Michał nie wiedział, kim jestem, i to mi pasowało, dopiero wieczorem zaprosiłem go na mój koncert. Potem wróciłem do Warszawy i zaczęły się kilometrowe SMS-y od niego. (śmiech)

W 2017 r., po 3 latach, wzięliście w Stanach ślub.

Było super! Ślub był na wpół polski, a na wpół karaibski. Mojej rodzinie bardzo podobały się oczepiny i również wszelkie przyśpiewki, po których trzeba się napić. (śmiech)

Nick, a jak PiS doszedł do władzy – nie miałeś myśli, by jednak wyjechać?

Nie. Bo oni właśnie by tego chcieli. Nie, nie, nie – jestem tutaj, tutaj chcę żyć i jestem szczęśliwy z Michałem. I czuję, że jak Kaczyński widzi ludzi takich jak my, szczęśliwych, to budzi się w nim złość. Równocześnie oni, PiS, dają nam jakieś supermoce – że niby jesteśmy w stanie pozmieniać wszystkie dzieci w szkole na homoseksualne? Ale jak? (śmiech) I są zamknięci na rozmowę, to jest najgorsze.

Śledzisz polską politykę?

Śledzę i smuci mnie, że ciągle musimy wychodzić i protestować. Gdybym wziął ślub z Polką, to miałbym automatycznie prawo stałego pobytu. A że wziąłem ślub z Polakiem, to wchodzę wciąż w tę „starą” procedurę. Dyskryminacja. Muszę iść do Urzędu ds. Cudzoziemców, składać wciąż dokumenty. „Pani Kasiu, ale ja mam męża Polaka, o, tu jest akt ślubu”. I pani Kasia nawet jest po mojej stronie – przeprasza, że ten dokument jest niestety u nas nieważny. Społeczeństwo polskie jest dużo dalej niż politycy. Nie tylko PiS jest tu winny. PO, która ciągle mówi, że jest z nami… Ale jak jest z nami? Niech to pokażą w czynach, z tym coś słabo. Fajnie, że Trzaskowski był na Paradzie, ale potrzebujemy więcej niż gestów.

Co czułeś, gdy Obama został prezydentem w 2008 r.? I gdy zalegalizowano równość małżeńską na terenie wszystkich stanów w 2015 r.?

Obama, oh my God, you go, girl! Byłem i jestem tak dumny… A co do równości małżeńskiej, u nas walka też trwała latami i nieraz już traciliśmy siły – aż w końcu wywalczyliśmy ją! I teraz w Polsce czuję się tak jak wtedy w Stanach – jest czas walki. Jestem pewny, że wywalczymy też równość w Polsce, tylko pytanie, czy będę już wtedy starym dziadkiem? (śmiech)

A gdybyście mogli z Michałem adoptować dzieci?

Mama mnie o to niedawno pytała, jesteśmy otwarci, zobaczymy. Raz miałem sen, że adoptowaliśmy małą Chinkę i mówiłem do niej po chińsku.

Po albumie śpiewanym po polsku („11 x 11” z 2018 r. – przyp. red.) szykujesz teraz następny?

Tak, ale tym razem po angielsku. W tym roku wydałem dwa single: „Soul Clap” i „Livin’ It Up”, pracuję nad następnymi. Mają być dwie EP-ki: „Groove and Vibes” i „Funky Delight”. Tyle się mówi o słynnym American Dream i ja mam swój American Dream – w Polsce.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Roobens – gej z Bytomia

MATEUSZ LEDWIG – twórca internetowy, autor profilu „Roobens był z Bytomia”, popularyzator gwary śląskiej, autor książki „Godej”, marketingowiec, założyciel fanklubu Dody i menadżer Maryli Rodowicz. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Znacie internetowe memy, na których postaci z obrazów Rubensa „mówią” po śląsku? Poznajcie ich twórcę, 29-letniego Mateusza Ledwiga. W marcu pisało o nim wiele portali, po tym jak w programie TVP Katowice na żywo, promując swoją książkę „Godej”, zaczął bezpośrednio mówić o swoim związku z chłopakiem.

Ślązak i gej? Niektórym może się wydawać, że to egzotyczne połączenie.

To jest zajebiście seksownie egzotyczne połączenie (śmiech), ale jednocześnie normalne i prawdziwe. Znam wielu gejów ze Śląska. Czasem mam wrażenie, że to nasza gejowska enklawa. (śmiech) Gdy wystartował profil „Roobens był z Bytomia”, ludzie myśleli, że prowadzi go jakiś starszy chłop, a tu się okazuje, że to „dzieciak”, i to jeszcze gej! O tym się nie mówi, ale w naszej tożsamości śląskiej silna jest nie tylko rodzina, ale i szacunek do innych. Mnie, jako osobie LGBT+, żyje się tutaj nawet lepiej niż w Warszawie, poważnie.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że 65% followersow profilu „Roobens…” to Ślązacy. Pod postami i memami dotyczącymi osób LGBT+ komentarzy jest naprawdę sporo. Przeczytałem np.: „Ktoś chce wypromować homoseksualizm na ślonskiej godce, no to pyrsk, po 4 latach przestowom obserwować!”.

Tak, takie komentarze zwracają uwagę, ale czy jest ich sporo? Spodziewałem się, że hejterskich będzie nawet więcej.

Ty też aktywnie w tych dyskusjach uczestniczysz.

A to jest chyba ta moja śląska bezpośredniość i wychowanie na twórczości Dody. (śmiech) Tak jak lubię sobie spokojnie porozmawiać, tak też i lubię przypierdolić mocnym komentarzem, by zamknąć komuś furtkę do życia innych, kiedy próbuje wejść z idiotycznymi argumentami. Mam dużo rozkmin na ten temat od dawna. Kiedy w wieku 24 lat powiedziałem rodzicom, że jestem gejem, zareagowali bardzo wspierająco, ale z ogromną liczbą pytań. Przez pierwsze 2 lata odbyliśmy wiele rozmów i wiele z nich nie było kolorowych. Pamiętam, że mama powiedziała: „Mati, my cię kochamy takim, jakim jesteś, wspieramy cię, zawsze możesz przyjechać do nas ze swoim chłopakiem, ale… może się z tym za bardzo nie afiszuj, nie wszyscy muszą wiedzieć.” I ja zacząłem: „Tak, mamo, najważniejsze, żeby…” – i tu się zatrzymałem. No nie, kurwa mać, nie po to wam powiedziałem, żeby się teraz nie afiszować. Wreszcie zerwałem z największą tajemnicą mojego życia, a teraz mam dalej się przed kimś ukrywać? Nonsens. Całe życie na strategii, co komu, gdzie, jak, czego nie… To jest zajebiście uwalniające, kiedy zaczynasz żyć autentycznie, w zgodzie ze swoją orientacją.

A co z resztą rodziny?

Jakiś czas po coming oucie przed rodzicami wziąłem udział w akcji Sprite’a „#iloveyouhater” w 2019 r. W jej ramach powstał filmik, w którym opowiadam o hejcie, jaki spotkał mnie ze względu na moją orientację. Mamie nic nie powiedziałem, bo bałem się, że będę się wtedy kontrolował i to zepsuje mój pełen entuzjazmu vibe. Na pewno martwiłaby się, że po co to robię, po co się afiszuję. Po tym filmiku dowiedzieli się już właściwie wszyscy i okazało się, że nikt z mojej dużej rodziny nie ma nic przeciwko. Co więcej, tak jak w każdej rodzinie są jakieś tajemnice, o których się nie mówi, tak po moim coming oucie wszyscy się z czegoś zaczęli zwierzać i zrobiło się bardzo miło i ciepło. Mam naprawdę ogromną i wspaniałą rodzinę. Uważam, że coming outy to takie wpierdolenie bomby w epicentrum wielu rodzin i rozwalenie wszystkich schematów typu „lepiej tego nie mówmy”. Im szybciej rodziny skumają, że autentyczność jest spoko, tym lepiej pomogą młodym pokoleniom. W wielu rodzinach moich znajomych były zdrady, alkoholizm, rozwody, samotne wychowywanie dzieci przez kobietę… Gdy dorastasz i zaczynasz odkrywać siebie, nagle czujesz się najgorszym człowiekiem na świecie, bo przecież ta rodzina wokół jest idealna! A potem przykładowo się okazuje, że dziadziuś też se lubił wypić, a jak se wypił, to go 2 dni w domu nie było. I jeszcze stereotypowo się mówi, że to my, młodzi jesteśmy jacyś zepsuci. A nagle się okazuje, że sto lat temu dziadek odpierdalał dokładnie to, co ty. I jeszcze może się u kogoś okaże, że też był gejem, ale rodzinka to ukrywała. Ukrywa, by chronić, a chroniąc, robi jeszcze większą krzywdę, nieświadomie.

Wracając do tego „afiszowania się”. Wiele osób boi się, że coming out ograniczy możliwości, odbije się na karierze. Ty się nie boisz?

Szczerze? Mnie wkurwia to, że ktoś się tego boi, ale wiem też, że to może być problematyczne dla osób z małych miejscowości, które są tam np. nauczycielami. Ja pod tym względem jestem uprzywilejowany – mam własną firmę, pracuję, z kim chcę, dobrze mi idzie. Nie każdy ma tak łatwo. W jednym z wywiadów Andrzej Piaseczny powiedział, że każdy powinien mieć swój czas na coming out i nie powinien być do tego przymuszany. Też tak uważam. Zarówno ja, jak i pewnie ty znamy kilka osób w show-bizie, które są LGBT+, a nie zrobiły coming outu. I może mnie to denerwować, ale nie możemy podejmować tych decyzji za kogokolwiek.

Jasne, Mateusz, ale nawet ty sam określiłeś swoją pozycję jako uprzywilejowaną. A oni niby są w innej?

To wrócę do Piaska. Jego coming out to była GE-NIAL-NA rzecz. To był prawdziwy synuś babć, taki młody, ładny, taki kochany i tak ładnie śpiewa – no idealny zięć! „I on też, też BOROCEK je gejym!”. (Mateusz naśladuje gwarę śląską). Wiesz, kto pierwszy powiedział mi o jego coming oucie? Moja mama, ciocia i babcia. Jest wiele osób mających ledwie po 20 lat, którzy nie mają odwagi, a co dopiero taki 50-letni Piasek? Z taką grupą odbiorców? To jest dopiero odwaga! A co do całej reszty show-bizu, to oczywiście kwestia indywidualnej decyzji, ale przede wszystkim – indywidualnej etyki. Decyzja o tym, gdzie jest granica mojej prywatności – oczywiście, rozumiem, ale jeżeli decyzja o niewyoutowaniu się podyktowana jest tym, że czyjąś główną grupą odbiorców są fanki, które mogłyby się od artysty odwrócić, bo przecież jestem dla nich fajny i seksowny, to jest to niedorzeczne i bardzo nie fair.

Nie myślisz, że wpływają na nich ich menadżerowie?

Wpływają, i to jak. To jeden z kilku powodów – brudna robota menadżerów i wytwórni. Biznesowi wydaje się, że łatwiej promować kogoś hetero, i bardzo się tego trzymają. Chociaż z mojej perspektywy menadżera? Totalny nonsens! Nie mamy w Polsce wielu takich artystów, więc zajebiście byłoby się tam wbić i zarobić na tym kupę siana, a przy okazji zrobić wiele dobrego. Jeżeli już tak bardzo chcecie coś sprzedawać, to sprzedawajcie autentyczność. Wszyscy na tym świecie potrzebujemy teraz tego jak powietrza, a nie instagramowych wydmuszek i kłamstwa w żywe oczy.

Wracając do ciebie – od początku chciałeś pracować w show-bizie? Czy marzyłeś może o karierze górnika na Śląsku?

(śmiech) To już było zajebiście stereotypowe! Razem z Wojtkiem, który dziś jest moim menadżerem, założyliśmy fanklub Dody, gdy mieliśmy po 15 lat. Potem w wieku 18 lat przekornie byłem asystentem Mai Sablewskiej i tak się zaczęła moja kariera w menagemencie. Dziś, po 10 latach, mam poczucie, że to jednak nie jest to, co chcę robić. Czuję, że sam mam wiele pomysłów, chcę je wprowadzać w życie i zarządzać sobą. Pozostałem jedynie jednym z menadżerów Maryli Rodowicz i to akurat uwielbiam robić, ale teraz to już bardziej taka wspierająca, przyjacielska relacja.

Jak udało ci się rozpocząć współpracę z ikoną polskiej estrady?

Uwielbiałem Marylę, ale nigdy nie byłem wielkim jej wielkim fanem, bo w moim sercu zawsze pierwsze miejsce miała Doda. (śmiech) Zawsze jednak Marylę ceniłem za to, że była i dalej jest takim wykrętem na scenie muzycznej. Ona zawsze robiła, co chciała i co uważała za stosowne, ale tylko według siebie. Kilka lat temu prowadziłem jako menadżer jeden projekt dla globalnej marki z branży muzycznej. Tak się stało, że była w nim również Maryla. Poznaliśmy się, poszliśmy spontanicznie na kolację, powiedziała, że potrzebuje pomocy przy jakiejś wystawie, więc ja mówię – OK, mam agencję, pomogę ci. Finalnie skończyło się tak, że zacząłem się jej radzić na temat związków. Mając dwadzieścia kilka lat.

To jakich rad udziela Maryla Rodowicz w kwestii gejowskich związków?

To był etap, w którym nie wiedziałem, czy w ogóle chcę być w związku, i zastanawiałem się, czy życie poliamoryczne nie jest mi bliższe. Nie mogę ci dokładnie zdradzić, co mi doradziła, ale zaimponowało mi, że ona – wolny ptak, zajebiście otwarta – w związkach była osobą kochającą, oddaną i nigdy nie zdradziła. Co mi się już wtedy, kiedy z nią rozmawiałem, nie udawało. To mi dało dużo do myślenia.

Robiłeś przed nią coming out?

Od kilku lat jestem z tym na etapie totalnego luzu, więc to nie był żaden coming out. Ja po prostu o tym mówię, więc tutaj nie było żadnych podchodów. Nawet w Żabce w Katowicach mówię: „Da mi pani jeszcze to dla mojego chłopaka?”. Czasami to robię celowo i sprawdzam, czy serio Polacy są tacy zamknięci, i ludzie naprawdę fajnie reagują. I nie, nie są.

Fajnie? Chcesz mi powiedzieć, że nigdy nikt krzywo się na ciebie nie spojrzał? Nie zwyzywał cię od pedałów i degeneratów?

Nie no, jasne, że tak. Najgorzej było na etapie gimnazjum. To był dla mnie koszmar. I o tym w sumie jeszcze nigdy nie mówiłem. Miałem pewną dwuznaczną sytuację z dwoma kolegami z klasy po basenie. Ewidentnie była między nami jakaś chemia, byliśmy młodzi, buzowały nam hormony. Wiesz, to była taka naturalna reakcja obu stron na to, że się obok siebie rozbieraliśmy. Po tej akcji szkołę obiegła informacja, że jestem gejem. Zostałem wyoutowany w perfidny sposób, bez mojej zgody.

Ty sam wiedziałeś już wtedy, że jesteś gejem?

Raczej tak, ale za żadne skarby tego nie akceptowałem i nie rozumiałem. We mnie był krzyk: „Co się we mnie odpierdala, Panie Boże, pomóż mi, bo przecież ja sobie krzywdę robię!”. To był megatraumatyczny okres, nienawidziłem chodzić do szkoły. Siedziałem w drugiej ławce i słyszałem za plecami, że jak Ledwig będzie wychodził, to mu wpierdolimy za garażami. Gimnazjum to był dla mnie wieczny, paraliżujący strach. Dziś za każdym razem, gdy robię cokolwiek związanego z LGBT+, mam w głowie takie właśnie dzieciaki. Pierwszy raz mówię o tym publicznie, bo przez długi czas miałem gulę w gardle na myśl o tych traumatycznych przeżyciach. Teraz chcę pomóc każdej osobie, która ma szansę jeszcze tego uniknąć.

Rodzicom powiedziałeś znacznie później. Kto pomógł ci zaakceptować swoją seksualność w tamtym czasie?

Jest jedna osoba, która pewnie nie ma o tym pojęcia, a naprawdę bardzo mi i wielu ludziom w życiu pomogła, tj. Doda. Dla mojego pokolenia ’91 to była jedyna artystka, która pokazywała, że fajnie jest być wykrętem, że fajnie jest być innym, nawet w chamski sposób, jeśli to jesteś prawdziwy ty. Prowadząc jej fanklub, poznałem mnóstwo osób LGBT+ i zacząłem się oswajać z tym, że może być inaczej, że to nie jest złe, że to nie jest grzech. Dzięki temu po raz pierwszy powiedziałem o sobie moim przyjaciółkom w liceum.

Miałeś kiedyś dziewczynę?

Chociaż dziś to dla mnie totalna abstrakcja, to tak. Dziś ta dziewczyna jest moją dobrą przyjaciółką. Nie uprawiałem jednak nigdy seksu z kobietą i nigdy mnie nawet trochę do tego nie ciągnęło. Na skali homo jestem totalnie 100%. I się z tego cieszę! Ja dziś czasem mam myśli: „Panie Boże, jak to dobrze, że jestem gejem!”. To nie pogodzenie się ze sobą, ale, kurwa – poczucie, że jest totalnie tak, jak miało być! Moje pokolenie mówi o tym rodzicom w wieku 25-30 lat, ale generacja Z – w wieku 13-14 lat. I to tak megaułatwia potem życie.

Promując swoją książkę Godej”, czyli „potoczny słowniczek polsko-śląskich zwrotów ułatwiających życie, w trudnej relacji lub po rozstaniu”, mówiłeś, że to książka o twoich wszystkich związkach z przeszłości, które były bardzo trudne i których było bardzo dużo. Co znaczy trudne i co znaczy bardzo dużo?

(śmiech) Byłem już kilka razy w swoim życiu zakochany i każda z tych miłości była piękna na swój sposób. Ile? Musiałbym policzyć. (śmiech) Kilka z nich było naprawdę udanych. Kilka z nich sam rozpierdoliłem, bo byłem niedojrzałym gówniarzem. Kilka razy też niestety zdarzył się jakiś skok w bok.

Żałujesz?

To zależy. W swój pierwszy związek wszedłem w wieku 18 lat i dość długo się to ciągnęło. Nigdy nie miałem takiego okresu wyszalenia się, więc potem w kolejnych relacjach zaczęło mi trochę odpierdalać. A sama zdrada jest złą rzeczą, bo wynika z głównie braku komunikacji i próby „poradzenia” sobie samemu, co jest głupie i niedorzeczne. No i przede wszystkim – robisz tym krzywdę drugiej osobie. Ale też teraz to rozumiem, bo widocznie na tamtym etapie to musiało się wydarzyć i może gdyby się nie wydarzyło, to moje życie dziś wyglądałoby inaczej. A dziś jest super, dużo lepiej znam siebie. Wszystkich jednak moich byłych chłopaków, których bardzo szanuję, przepraszam.

Pierwszy przyjazd z chłopakiem do domu?

U moich rodziców byłem już z trzema chłopakami.

To już pewnie myliły się im imiona.

(śmiech) Babcia na jednym rodzinnym spotkaniu zapytała mojego ówczesnego chłopaka, jak mu tam idzie na tej weterynarii. A to był wątek sprzed 3 lat z życia innego chłopaka! (śmiech) Jakoś udało mi się ten temat rozmowy zatuszować, ale potem powiedziałem: „Słuchaj, babciu, przemyśl to, proszę, dwa razy, zanim coś palniesz przy moim nowym chłopaku”. (śmiech)

Jak było na takich rodzinnych spotkaniach?

Pamiętam każde, ale najbardziej to pierwsze. Szacunek był z obu stron, ale najlepiej pamiętam reakcję mojego nieżyjącego już taty, który zawsze był bardzo otwartą osobą. Gdy miałem okazję przeprowadzić z nim ostatnią rozmowę w naszym wspólnym życiu tutaj na ziemi, bo tata odszedł w lipcu tego roku, to mi powiedział, że jest dumny, że mógł być moim ojcem. Cieszę się, że mu zaufałem, że powiedziałem mu o sobie. Wtedy, gdy przyjechałem do domu, rodzice ani trochę nie dali mi odczuć żalu, że przyjechał facet, a nie dziewczyna. Dla mnie to było przepiękne.

Wiesz, co mnie zaskakuje? Że tak często odwołujesz się do Boga. Na Instagramie widziałem wpisy mówiące wprost, że jesteś chrześcijaninem.

Nie wiem, czy jestem jeszcze chrześcijaninem. Już chyba nie. Chociaż formalnie jestem katolikiem, to jednak na poziomie uczuć nie jestem już tego taki pewien. Coraz bardziej zacząłem myśleć świadomie i nie chcę dziś identyfikować się z żadną religią. Bóg, Najwyższe Ja, Wszechświat – jakkolwiek To nazywamy, jest jedną, uniwersalną wartością. Opowiadanie się po jednej stronie jest jakieś… egocentryczne, nie sądzisz? Wynika to na pewno z potrzeby poczucia przynależności, ale zacząłem patrzeć na systemy religijne jak na firmy, organizacje. Kiedyś ktoś też powiedział, żeby dbać o to życie, które mamy teraz, bo niezależnie od wiary, którą wyznajemy, jest to jedyne życie, co do którego możemy być pewni, że istnieje. Zostałem wychowany w religii katolickiej, bardzo ważnej dla mojego Taty. Ja sam do dzisiaj modlę się czasem, używając modlitw chrześcijańskich, ale to, co się dzieje w polskim Kościele – kłamstwa, oszustwa, biznes budowany na poczuciu winy… to jest obleśne ohydztwo.

Katolicyzm bardzo wpłynął na mój stan, gdy poznawałem swoją seksualność. Na ciebie też?

Katolicyzm mimo pięknych idei, niejednokrotnie – niestety muszę to powiedzieć – przysparza problemów, i to od małego. Zabieranie pięcioletnich dzieci do kościoła i tłuczenie im: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina? Jaką, kurwa, ty masz winę, jak masz 5 lat? Ksiądz na religii mówił dziecku mojej przyjaciółki, że gdy ona jest zła na mamusię, to jej biała dusza pokrywa się czarnymi plamami. Dziecko przyszło do chaty z traumą. Jak tak można! Ja bardzo chciałbym mieć dziecko, ale w życiu nie pozwoliłbym mu chodzić na religię. Przeżywanie wiary jest dla mnie bardziej intymną rzeczą niż seks. Nie pozwolę, by ktoś miał tak łatwy dostęp do tej sfery mojego dziecka. Ale wracając do twojego pytania – oczywiście! Nieustanne poczucie grzechu, wstydu i przegrania po włączeniu jakiegokolwiek gejowskiego filmu, czy nawet samych myśli o charakterze erotycznym, a co gorsza, MIŁOŚCI. I teoretycznie jest to taki grzech, z którego nawet nie możesz się wyspowiadać, bo przecież spowiedź jest żalem i musisz mieć postanowienie poprawy. I na początku pewnie, miałem wryte w siebie poczucie winy, ale potem? W życiu nie chcę się już poprawiać, jeśli chodzi o bycie gejem.

Wspomniałeś o dziecku. To kiedy? I jakie masz najbliższe plany?

Na pewno chcę zostać w Polsce, bo kocham ten kraj i tych ludzi. Chciałbym okresowo spędzać czas za granicą, ale nasz dom ma być tutaj. Nasz, bo mimo że znów trafiłem do worka „single”, to nadal wierzę, że prawdziwa miłość dopiero przyjdzie, i to z takim hukiem, że nawet nie będę się chciał się po tym pozbierać. No i chcę mieć dziecko, i wiem, wiem, nie można wybierać, ale chciałbym mieć syna. (śmiech)

To takie bardzo śląskie.

(śmiech) Tak, ale nie chodzi o przedłużenie rodu. Chciałbym zobaczyć taką małą kopię siebie. Kilka lat temu uruchomił mi się instynkt tacierzyński, więc kto wie…

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

50 twarzy Kylie

Tekst: Igor Nowiński

Mijają trzy dekady od jej debiutanckiej płyty oraz pięć, odkąd przyszła na świat. Ikona LGBT KYLIE MINOGUE nie daje się upływowi czasu i nie zwalnia tempa: tańczymy właśnie przy jej najnowszym, czternastym albumie – „Golden”

 

Trudno mi określić moment, w którym pierwszy raz usłyszałem Kylie. Może było to nieśmiertelne „The Locomotion”? Może mroczne „Where the Wild Roses Grow”, duet z Nickiem Cave’em, a może ikoniczne „Can’t Get You Out Of My Head”, od którego na początku XXI w. trudno było uciec? Te problemy ze zlokalizowaniem źródeł mojej fascynacji księżniczką popu nie wynikają bynajmniej z kiepskiej pamięci albo lekkiego podejścia do tematu. Wręcz przeciwnie – Kylie od lat zajmuje w moim sercu niezaprzeczalną pierwszą pozycję, nawet jeśli czasem musi chwilowo ustąpić miejsca jakiejś innej, „świeższej” divie. Ale to do niej i do jej muzyki zawsze wracam, i to z nią łączą się najważniejsze, najbardziej przełomowe wydarzenia mojego życia, które trwa o parę lat krócej od kariery Kylie. I wcale nie chwalę się młodym wiekiem – zważywszy, że obchodząca 28 maja 50. urodziny Minogue ma zdecydowanie mniej zmarszczek ode mnie. To raczej próba podkreślenia, że jej twórczość – często wyśmiewana, umniejszana i niedostatecznie doceniana – towarzyszy mi „od zawsze”. Podczas trwającej 30 lat kariery, z której zrodziło się kilkadziesiąt hitów, naprawdę trudno wybrać ten jeden, najważniejszy.

Powinnam być taka szczęśliwa

Tę historię słyszał chyba każdy. 19-letnia Kylie leci z rodzinnej Australii do Wielkiej Brytanii na spotkanie z najgorętszym triem producenckim tamtych czasów. Stock, Aitken i Waterman mają jednak przybyszkę z Antypodów w głębokim poważaniu, raczej nie wróżąc jej światowej kariery. Gdy przypominają sobie o umówionym spotkaniu, Kylie jest już na korytarzu. W kwadrans piszą więc najprostszy, banalny tekst o tym, o czym może śpiewać młoda dziewczyna: o pragnieniu miłości. W ten sposób powstaje „I Should Be So Lucky”, najlepiej sprzedający się singiel lat 80. w Wielkiej Brytanii, który otwiera „śpiewającej papużce”, jak ironiczne nazywali Minogue dziennikarze, drogę do wielkiej kariery. Kolejne piosenki powtarzają sukces „Lucky”, a Kylie, jak maszyna, wydaje cztery albumy w tyle samo lat. Już po drugiej płycie, ciepło przyjętej „Enjoy Yourself”, zaczyna się jednak buntować. Nie ma wpływu na teksty, na muzykę, ani nawet na swój wizerunek. Przed wydaniem trzeciego krążka, „Rhythm of Love”, ucieka więc do Australii, gdzie kręci teledysk do „Better the Devil You Know”. Klip, inspirowany twórczością Madonny, w którym Minogue sugestywnie tańczy z czarnoskórymi mężczyznami, budzi kontrowersje, ale otwiera kolejny etap w jej karierze. Czwarty album Kylie dla S-A-W, przepełniony jazzem i muzyką klubową „Let’s Get To It”, jako jedyny w jej karierze zadebiutuje poza pierwszą dziesiątką brytyjskiej listy sprzedaży. Ale dla Kylie to nieistotne. Po wydaniu obligatoryjnego krążka z największymi przebojami (z miejsca zajmuje miejsce pierwsze), kończy współpracę z producenckim triem, które uczyniło z niej gwiazdę. Jest wolna.

Księżniczka popu w służbie alternatywy

Długi, niemal 6-minutowy utwór otwiera partia smyczków. Potem zaczyna się wokal – wysoki, czysty i pewny. Nie śpiewa o słodkiej stronie miłości, lecz na tej mrocznej: „Confide In Me” do dziś uchodzi za jedną z najlepszych piosenek w karierze Kylie, po której wreszcie zaczęto traktować ją serio. Wydana w 1994 r. płyta, zatytułowana po prostu „Kylie Minogue”, ma być nowym otwarciem. Kylie zaczyna na czysto, jest białą kartką, którą mają zapełnić ambitne, eksperymentalne brzmienia. Choć krążek dobrze przyjmują i krytycy, i fani, to na drodze do jego sukcesu stają aktorskie ambicje Minogue. Przez rolę w koszmarnym „Street Fighterze” kolejne single z płyty ukazują się w wielomiesięcznych odstępach, a dogrywki i promocja filmu uniemożliwiają jej trasę koncertową. Gdy cztery lata później Kylie wraca z jeszcze bardziej eksperymentalnym krążkiem, mało kto na nią czeka. „Impossible Princess”, niefortunnie wydana w trudnym okresie po śmierci księżnej Diany, wychodzi w UK pod zmienionym tytułem („Kylie Minogue”), co dodatkowo komplikuje promocję. Piosenki, wszystkie po raz pierwszy współtworzone przez Kylie, też nie spotykają się z ciepłym przyjęciem, nawet wielu oddanych fanów ma problem z zaakceptowaniem przemiany ich idolki. Płyta okazuje się komercyjną klapą, choć po latach zyska status kultowej pozycji w dyskografii KM. Ratunkiem pozostaje pierwsza od lat trasa koncertowa. Ograniczony budżet nie pozwala na zbytnią ekstrawagancję. Sale koncertowe są małe, a scena pozbawiona efektownych dekoracji. To nie załamuje Kylie, która widzi szansę na ponowne zbliżenie się do publiczności. Trasę tytułuje więc „Intimate & Live”, a koncerty w Australii wyprzedają się na pniu. 14 lat później Minogue jeszcze bardziej wykorzysta ten koncept, świętując 25-lecie kariery tournée „Anti Tour”, na którym zaśpiewa niewydane wcześniej piosenki i niebędące singlami utwory z płyt. Wielu fanów uzna trasę za najlepszą w jej karierze. Ale wcześniej, na przełomie wieków, Kylie zalicza wielki comeback. Trzy mocno kampowe albumy „Light Years”, „Fever” i „Body Language” przypieczętowują jej status gejowskiej ikony. Geje wpadają w trans nucąc wspomniane już „Can’t Get You Out Of My Head”, przeginają się do „In Your Eyes”, robi im się gorąco przy dźwiękach „Slow” (w klipie obok Kylie przeciąga się cały tabun prawie nagich modeli) i szaleją na parkietach do „Your Disco Needs You”.

Tęczowa ikona

Bo wśród wzlotów i upadków, na praktycznie bezwarunkowe wsparcie gejów Kylie mogła liczyć zawsze. Geje niejako mnie adoptowali. I dobrze mi z tym! – zapewnia. Dla niej samej ta fascynacja homoseksualnych mężczyzn jej osobą była jednak zagadką. Geje lubią postacie tragiczne. A w moim życiu nie wydarzyła się żadna tragedia, no, poza tragicznymi ubraniami – mówiła w jednym z wywiadów. I rzeczywiście, tragedii w jej życiu nie było wiele, choć nie było też tak różowo. Samobójstwo byłego chłopaka, wokalisty grupy INXS Michaela Hutchence’a w 1997 r. mocno nią wstrząsnęło. Choć od lat nie byli już razem, to właśnie Hutchence nakłonił Kylie do wyrwania się spod ograniczających rozwój skrzydeł S-A-W i poszukania własnego stylu. Minogue przyznała też po latach, że Hutchence nauczył ją nie tylko poruszania się po bezdusznym świecie show biznesu, ale i odkrył przed nią – nieznany wcześniej! – świat łóżkowych uniesień, czyniąc z dziewczyny – kobietę. W 2005 r. Kylie nagle musiała przerwać trasę po Australii, gdy okazało się, że w wieku 36 lat zdiagnozowano u niej raka piersi. Półtora roku później triumfalnie jednak powróciła na scenę. Przez cały ten czas podkreślała, jak ważna i bliska jest jej społeczność LGBT. Na koncertach po Sydney Mardi Gras (odpowiednik Parady Równości) wystąpiła aż trzy razy (1994, 1998, 2012). To dzięki jej „gejowskiemu mężowi”, Williamowi Bakerowi, w teledysku do „Spinning Around” wystąpiła w TYCH szortach. Wynalezione przez Bakera w londyńskim second handzie, kosztowały 50 pensów, co okazało się wyjątkowo trafi oną inwestycją. Pamiętacie, że kiedyś to pupa La Minogue, a nie Kim Kardashian, uchodziła za ideał? O prawach LGBT Kylie nie zapomniała nawet wtedy, gdy jej własne życie legło w gruzach. W 2016 r. ogłosiła zaręczyny z młodszym o dwie dekady aktorem Joshuą Sassem, ale zapewniła, że nie stanie na ślubnym kobiercu, dopóki Australijczycy nie zagłosują za legalizacją małżeństw jednopłciowych. Dzięki jej wsparciu i niezmordowanemu lobbingowi sprawy na arenie międzynarodowej, Australia powiedziała w zeszłym roku „tak” równości małżeńskiej. Niestety, jej związek nie doczekał szczęśliwego finału, bo okazało się, że młodszy chłopak zbyt mocno zaprzyjaźnił się z koleżanką z planu nowego serialu.

Złota era

Nie chcę mówić o moim wieku, nie czuję się ani stara, ani młoda. Jestem złota – mówiła w wywiadach promujących nowy, 14. album, zatytułowany właśnie „Golden”. Gdy kilka miesięcy temu poinformowała, że płyta będzie miała brzmienie country, fani wstrzymali oddech. Trudno wyobrazić sobie przecież tłum gejów w kowbojskich kapeluszach tańczących w kultowym berlińskim klubie gejowskim „Berghain” (gdzie Kylie wystąpiła w marcu br.). Na szczęście, szybko okazało się, że nawet inspiracje Nashville nie są silniejsze od „klasycznej Kylie”. Na krążku nie zabrakło popu, disco czy elektroniki, przemieszanej ze smacznie brzmiącymi dźwiękami amerykańskiej gitary. „Złoty” tytuł płyty, podobnie jak złote szorty niemal dwie dekady temu, okazał się szczęśliwy. Płyta zadebiutowała na pierwszym miejscu w Wielkiej Brytanii i Australii, udowadniając, że Kylie, będąca w wieku często oznaczającym dla gwiazd popu pocałunek branżowej śmierci, to wciąż siła, z którą trzeba się liczyć. Na krążku, który sama nazywa najbardziej osobistym, rozlicza się nie tylko z niewiernym narzeczonym i dawnymi miłościami. Z odwagą śpiewa o też o samotności. Niczego nie boję się tak bardzo, jak właśnie jej – wyznała niedawno w rozmowie z „Sunday Times”. Nie zamykam się na nową miłość. A może po prostu kupię sobie kota.

10 najbardziej tęczowych hitów Kylie

1. Can’t Get You Out Of My Head
2. Your Disco Needs You
3. In Your Eyes
4. Locomotion
5. Slow
6. Confide In Me
7. I Should Be So Lucky
8. Better the Devil You Know
9. Spinning Around
10. Come Into My World

Tekst z nr 73 / 5-6 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Polska L, G, B i T

Z Marią Peszek o lesbijkach z piosenki „Jak pistolet”, o gejach, którzy ją wychowywali i w których się kochała, o kobiecości, o związkach partnerskich i o skoku w przepaść rozmawia Mariusz Kurc

foto: Zuza Krajewska/Warner

 

Utwór „Jak pistolet” z twojej nowej płyty „Karabin” opowiada o dwóch młodych lesbijkach, które nie wytrzymały nienawiści otoczenia i popełniły samobójstwo. To prawdopodobnie pierwsza polska piosenka, która mówi wprost o lesbijkach. Jak powstała?

Pomysł na płytę, której motywem przewodnim jest nienawiść, miałam od dawna. To temat, który mnie samej też dotyka. Chciałam zrozumieć, skąd w nas, ludziach, i skąd w Polsce, tyle nienawiści, szukałam obszarów, gdzie jest ona szczególnie widoczna. Poruszył mnie reportaż o samobójstwach wśród homoseksualnej młodzieży, który obejrzałam w telewizji. Skontaktowałam się z Mirką Makuchowską z Kampanii Przeciw Homofobii, która opowiadała w tym programie o dwóch dziewczynach zaszczutych w małej miejscowości. Historia mnie rozwaliła, zebrałam więcej informacji i tekst powstał błyskawicznie, w ciągu dwóch dni. To był pierwszy tekst na płytę, jej mit założycielski. Zwykle pisanie to jest dla mnie żmudna praca, a „Jak pistolet” napisał się praktycznie sam. Te dziewczyny, K i P, stały się jakby patronkami „Karabinu”, piosenka jest hołdem dla nich.

Nie wiedziałem, że to jest prawdziwa historia.

„Leżały pod drzewami do siebie głowami” – ten fragment tekstu jest wzięty dosłownie z zeznań grzybiarza, który odkrył ciała.

Po premierze płyty dostałam na Facebooku wiadomość od dziewczyny, która przedstawiła się jako przyjaciółka K i P. To był głos oburzenia: jak ja śmiem śpiewać, że one były lesbijkami? Strasznie bolesne, rozpaczliwa próba obrony ich czci przez zaprzeczanie – tak jakby homoseksualność miała szargać pamięć. Ta przyjaciółka była przekonana, że ranię rodziców dziewczyn, robię im krzywdę, bo oni nie chcieliby pewnie, by choć sugerować „taki” wątek. Okrutne. Niczego już nie da się sprawdzić czy udowodnić, zresztą nie o to przecież chodzi – bo ta historia była tylko inspiracją. Śpiewam o czymś ważnym – nienawiść do ludzi za to, że mają orientację inną niż hetero – po prostu jest, istnieje.

W numerze „Modern Holocaust” wyśpiewujesz obelgi, które ciebie samą spotykają i jest wśród nich „lesba”.

Tak. Choć ustalmy od razu: nazwanie mnie lesbijką nie jest dla mnie żadną obelgą. Bycie innym niż większość ma w Polsce konkretną cenę. „Inny nie znaczy gorszy” – śpiewam w „Polska A, B, C i D”, ale są ludzie, w których inność wyzwala agresję i muszą obrzucić cię błotem. To błoto kojarzy się im głównie z trzema „dziedzinami” – z homoseksualizmem, stąd jestem lesbijką, z żydostwem – stąd jestem „Żydówą” oraz z zaburzeniami psychicznymi, więc jestem wariatką. Moja niezależność często drażni ludzi i w ten sposób odreagowują, próbując mnie wyśmiać, napiętnować, a moje poglądy – unieważnić.

Z „lesbijką” to jest ciekawe też o tyle, że z jednej strony nagrałaś całą płytę o erotycznej fascynacji mężczyznami („Maria Awaria”), a z drugiej – twój wizerunek rzeczywiście odbiega od typowej kobiecości, jest bliski tzw. lesbijskiej stylistyce. Za „kociaka” tylko się przebrałaś przy „Marii Awarii”, a zwykle masz ostre fryzury, spodnie, nie starasz się podobać facetom maczo.

Taka jestem i już. Trzy w jednym – żydowska lesba wariatka, z dumą to miano noszę.

Jeden recenzent powiedział mi, że usłyszał od swojej dziewczyny: „Wiesz, Peszek to mi się normalnie podoba”. Zdziwił się, a ona dodała: „Podoba mi się jako chłopak”. Zdaję sobie sprawę, że mój wizerunek bywa ambiwalentny seksualnie, ale nie zamierzam na siłę tego zmieniać. Irytują mnie kalki kobiecości, to prawda. Szpilki, szminka, wyeksponowany biust – wykorzystałam ten wizerunek na „Marii Awarii”. To było moje pierwsze starcie z tradycyjną wizją kobiety. Ale już zdecydowanie mniej tradycyjne a momentami wywrotowe były teksty. Z roli „przedmiotu” stałam się „podmiotem” który miał czelność śpiewać o swoich potrzebach: że „chce mi się kochać”, że „mi mokro”, że „rozkładam ręce, rozsuwam uda, leżę bezbronna jak Rospuda” I – to nie są żarty – te teksty naprawdę niektórzy uznali za „antypolskie”.

A propos ambiwalencji to jeszcze o jedną piosenkę chciałbym zapytać – „Miłość w systemie Dolby Surround” z „Marii Awarii” właśnie.

(uśmiech)

Pomysł, by tekst zwrotek, gdzie jest mowa o seksie z kilkoma chłopakami, śpiewał facet, jest genialny. Jak na to wpadłaś?

Ale wiesz, jaki tam jest przekręt zrobiony?

Jaki?

Zdradzę ci techniczną tajemnicę. To śpiewam ja. Przepuściliśmy mój głos przez transformator, sztucznie go obniżyliśmy.

Żartujesz!

Serio. Zastanawialiśmy się z Andrzejem Smolikiem, producentem, jak można by w tej piosence namieszać. Pomyślałam, że może chłopak powinien o tych przygodach erotycznych z chłopakami zaśpiewać? Gdy usłyszeliśmy mnie w męskiej wersji, to stwierdziliśmy „to jest to!”

Tylko jedno słowo sugeruje, że podmiot liryczny to dziewczyna. Śpiewasz, że masz sukienkę.

Ej, halo! Chłopak nie może mieć sukienki? Dlaczego?

(śmiech)

To ma być niejednoznaczne.

Tym bardziej gratuluję pomysłu. Tam jest też zachwyt pięknymi częściami męskiego ciała, np. „Mietek, który objawia przecudnej urody napletek”. Znów: niezbyt typowe kobiece spojrzenie, już chyba bardziej gejowskie, zwłaszcza, że ten męski głos…

To jest tajny message tej piosenki, wywrotowa sprawa, rozumiesz. Dodaje pikanterii. Rozkminiaj, jak chcesz, o to chodzi. Miłość nie jest mono, tylko dolby surround!

Maria, opowiedziałabyś o tych „gejach, którzy cię wychowywali”, jak się wyraziłaś w jednym z wywiadów?

Ta wypowiedź wywołała wiele nieprzyjemnych komentarzy, że jak to – „zboczeńcy” i małe dziecko? (śmiech)

No i widać, na kogo wyrosłaś. (śmiech)

No, tak. Moi rodzice, szczególnie mama, przyjaźnili się z wieloma gejami i często, jak trzeba było zostawić dzieci z kimś, to dzwonili po któregoś kolegę – i tyle.

„Geje w moim życiu” to w ogóle ważny temat. Dorastałam wśród ludzi teatru – aktorów, reżyserów, scenografów, muzyków. Geje byli i są normalną częścią tego świata. Natomiast nie pamiętam jawnych par lesbijskich. Lesbijki zaczęłam poznawać dużo, dużo później – i zresztą nadal znam ich mniej, niż gejów.

W każdym razie, zaczynając od początku. Będąc małą dziewczynką, przeżyłam niezwykłą relację z Januszem Nyczakiem, kultowym reżyserem teatralnym z Poznania, który potem zmarł na AIDS. To była tak intensywna przyjaźń, że właściwie miłość z mojej strony, choć oczywiście całkowicie platoniczna. Z jego strony – też na pewno silne uczucie. Miałam 8 lat, wchodziłam w świat książek i Janusz był jednym z moich przewodników. Dużo podróżował i zawsze przywoził mi prezenty. Na komunię dostałam ametyst z Brazylii. Wyobraź sobie, początek lat 80., ja w komunijnej sukience, kwiaty we włosach, idziemy nad staw, karmię kaczki i on wręcza mi ten ametyst. Filmowa scena.

Janusz był jedną z pierwszych znanych mi osób, które miały automatyczną sekretarkę. Zadzwoniłam i nagrałam mu się, że go kocham. Chciał wystawić „Wiśniowy sad” i powierzyć mi rolę Ani. Potem, gdy zachorował, nie chciał, żebym go widziała w coraz gorszym stanie – nasza przyjaźń się przerwała. Umarł. Zostawił list pożegnalny, że będzie na mnie czekał.

Wiedziałaś, że był gejem?

Nie, to było bez znaczenia. Potem się dowiedziałam, ale to oczywiście nic nie zmieniło.

Interesuje mnie, jak sobie to układałaś w głowie, będąc dzieckiem, że dwaj mężczyźni mogą być razem, tak jak kobieta i mężczyzna. W moim otoczeniu żadnych jawnych gejów nie było.

To było tak oczywiste, że się nie zastanawiałam. Wiesz, co? Mnie dziwiło raczej to, że np. na jednej imprezie ten pan, co kocha tę panią, nagle całuje się z inną panią – o co chodzi? A że czasem jest tak, że pan kocha drugiego pana i go całuje? Normalne. Gdyby cała Polska miała takie wychowanie, jak ja, to problemu homofobii by nie było.

Do dziś wspominam twojego tatę, Jana Peszka i Jana Frycza w „Pożegnaniu jesieni”. Ich pocałunek mnie, osiemnastoletniego wtedy, elektryzował. Cały film zresztą świetny.

Piękny. Pocałunek też pamiętam. Ale jak pierwszy raz zobaczyłam tatę w roli geja – to było mocne przeżycie. Byłam dziewczynką, tata grał Gonzala w „Transatlantyku” Gombrowicza w Łodzi. Wyszedł na scenę w lnianych spodniach i w lnianej marynarce na gołe ciało. Miał uszminkowane usta i kolczyki w uszach, poruszał się w przegięty sposób i… nie poznałam własnego ojca! Mimo, że charakteryzacja była minimalna. Fenomenalna zresztą rola. Pół Łodzi gejowskiej się w tacie kochało.

Moi rodzice przyjaźnili się z Markiem Barbasiewiczem i jego wieloletnim partnerem, cudownym człowiekiem. Panowie znaleźli w lesie rannego wilczka, przynieśli go do domu i oswoili. Chodziliśmy do nich z bratem – i też nie pamiętam, byśmy mieli jakiś znak zapytania – ci panowie byli razem, kropka.

Krystian Lupa i jego banda – a zawsze to byli bardzo ciekawi ludzie – przychodzili do nas często, a ja z bratem wystawialiśmy dla nich spektakle w pokoju. Wspaniałe było, że zawsze mieli dla nas czas i nieskończoną cierpliwość.

Potem, jak miałam 15 lat, zakochałam się w Jacku Poniedziałku. Tak konkretnie. Jacek był studentem mojego taty. Przychodził ze swoim chłopakiem pomagać nam w malowaniu mieszkania. Widzę ich, jak siedzą obaj na drabinach, dżinsy, nagie torsy – byli totalnie na tych drabinach piękni i wolni. Jacek pomagał mi też dobierać strój na komers, czyli bal na zakończenie podstawówki.

A co z miłością?

Wyznałam mu miłość. Zareagował wspaniale. Usiedliśmy i wytłumaczył mi, że nic nie wyjdzie, bo on już jest zakochany, właśnie w tym chłopaku, i w ogóle jest gejem. Zrozumiałam, przyjęłam. Zaprzyjaźniliśmy się, do dziś mu kibicuję.

Maria, między twoimi pierwszymi dwoma płytami, a ostatnimi dwoma – „Jezus Maria Peszek i „Karabin” – jest wyraźna cezura, nie sądzisz?

Pierwsze dwie płyty to była ekspedycja poszukiwawcza. Potem nastąpił moment zwrotny czyli rodzaj egzystencjalnej katastrofy, załamanie. Okazało się, że ono miało wyzwalającą moc. Dziś mam 42 lata i od kilku żyję w harmonii ze sobą. To nie znaczy, że już wiem, „jak jest” i mam spokój, ale moje osobiste trzęsienie ziemi sprawiło, że wypiętrzyły się nowe, nieznane mi wcześniej lądy. Wyzwolenie się od Boga, religii jest jedną z najważniejszych rzeczy, które przydarzyły mi się w życiu. Nie twierdzę, że trzeba „zabić” Boga, by poczuć się szczęśliwym, ale w moim przypadku zadziałało to bardzo skutecznie. Prosta konstatacja, że nie ma żadnego bytu, który mógłby sprawić, że będę szczęśliwa, jest totalnie wyzwalająca: ta samotność rodzi wolność, która polega na odpowiedzialności. Poczucie, że tylko ode mnie zależy, czy będę szczęśliwa, było moim wielkim odkryciem. Nie trzeba szukać szczęścia w innych ludziach czy w bycie pod tytułem „Bóg”, ani w żadnej religii. To brutalne, co powiem, ale – nie marnujesz już na to czasu. Zaczynasz wymagać od siebie – to jest wielka odpowiedzialność.

Odrzucenie Boga nie jest brakiem?

Zaczynasz wierzyć we własną siłę sprawczą, to nie jest brak, ale to wymaga skoku w przepaść, w mrok, szczególnie u nas, gdzie niemal wszyscy są katolikami. Jak już skoczysz, to widzisz, że jednak wcale nie było tak trudno ani ciemno.

To są kluczowe kwestie dla wielu ludzi LGBT. Jak zaakceptować siebie? Co zrobić z wszechobecną religią katolicką, która cię nie akceptuje? Jak być gejem/lesbijką i katolikiem/czką, skoro Kościół uważa „czyny homoseksualne” za „moralnie nieuporządkowane”? Coraz więcej ludzi odrzuca katolicyzm, ale wielu zostaje.

Jak to godzą?

Są tacy, co pewnie naprawdę wzbraniają się przed jakimikolwiek kontaktami. Inni korzystają z „wytrychu”, jakim jest spowiedź. Możesz grzeszyć, ale później wyznajesz wszystko, żałujesz szczerze, obiecujesz poprawę i jesteś „czysty” – do czasu, aż znów „upadniesz” – i tak w kółko.

Fuck… Jakie to musi rodzić poczucie winy?! Ale nie trzeba być gejem albo lesbijką, żeby czuć się wykluczoną – wobec kobiet Kościół bywa równie okrutny. Ja żyję w niesakramentalnym związku, nie chcę ślubu i nie chcę mieć dzieci, więc „powinnam” się z tym czuć źle. Pusta macica – to rzekomo przekreśla moją egzystencję.

Przy tym skoku, o którym mówiłam, można sobie pogruchotać kości, ale jak już się stanie na nogi, to jest super. Bardzo ożywcze. Zaakceptowanie siebie, bycie wierną sobie, daje ogromną radość.

Skalę uprzedzeń, jaka jest w Polsce wobec inności, w tym wobec inności homoseksualnej, ta ostatnia trasa z „Karabinem”, jeszcze raz mi uzmysłowiła. Po koncertach często przychodzą do mnie pary tej samej płci. Trzymają się za ręce i mówią np., że zakochali się słuchając „Jezus Maria Peszek” a teraz już się zaręczają, chcieliby się pobrać. Słucham ich, jest mi przyjemnie, ale widzę też, że ta miłość jest taka uciśniona, oni zdradzają mi sekret, o którym mało komu mogą powiedzieć. Nie jest erupcją radości, nie jest uśmiechem od ucha do ucha, jest skryta.

Miałam ostatnio koncert w Londynie i tam wśród publiczności szalało całe „stado” lesbijek. Poubierane jak wariatki, roześmiane. Ile w nich było energii! Normalnie jakby rajskie ptaki mi wleciały na występ. Różnica w aurze była ogromna.

Jesteśmy spętani katolickim poczuciem winy, Kościół w mojej ocenie robi dziś w Polsce więcej złego niż dobrego. A jednocześnie znam kilku fascynujących księży, więc też nie mogę powiedzieć, że Kościół to samo zło. Patrz, mam tu cytat z księdza Tischnera: „Ani katolik, ani Polak ani nikt inny nie może mieć w państwie większych praw niż ma człowiek.” Jasne? Ksiądz katolicki to powiedział! A gdyby tak papież Franciszek powiedział, że homoseksualizm jest po prostu jednym z przejawów człowieczeństwa? Mam wrażenie, że nastąpiłoby odrodzenie Kościoła. Utopia? Marzenia? Boję się, że tak.

Czytam, że pod Tarnowem zniszczono pomnik zagłady Romów a na siedzibę Kampanii Przeciw Homofobii był już trzeci atak w tym roku, znów wybita szyba. Mam złe przeczucia co do naszej ojczyzny. Jeszcze ta akcja z zakazem aborcji i z uchodźcami. Nie łudźmy się, że jesteśmy tolerancyjnym krajem. Nie jesteśmy i jak zwykle ockniemy się być może dopiero przy okazji jakiejś kolejnej spektakularnej katastrofy.

Maria, mogę cię jeszcze zapytać o twojego faceta?

Pewnie.

Podobno jesteście razem już ponad 20 lat.

Niedługo będzie 25. Łatwo nie jest, zapewniam cię. „Wy, homoseksualiści tego nie zrozumiecie” ha, ha ha (Maria mruga okiem).

Wprowadzenie związków partnerskich mogłoby być ważne dla ciebie również z osobistej perspektywy.

Oczywiście. Maciek od ponad 20 lat uczestniczy w tworzeniu marki „Maria Peszek”. Odpowiada za projekty graficzne, jest pierwszym czytelnikiem tekstów. Na koncertach robi światła, pomaga przy tysiącu spraw. Gdybym ja teraz, nie wiem, wypadła przez okno, to kim on dla mnie jest? Konkubentem, przybłędą. Mamy pozabezpieczane rzeczy testamentami, ale wszystkiego się nie da załatwić. Gdyby np. rodzice nie akceptowali naszego związku, to by mogli testamenty podważyć. Cytat z Tischnera się kłania.

Jak postrzegasz polską branżę muzyczną? Nie mamy powszechnie znanego, jawnie homoseksualnego piosenkarza/piosenkarki. Tak jak Wielka Brytania ma Eltona Johna…

Który ma męża i dzieci.

A teraz też i coraz więcej młodych wokalistów – choćby Olly Alexander z Years & Years czy Sam Smith.

No, czekaj… Naprawdę nie ma u nas nikogo jawnie mówiącego o swojej homoseksualności? Kurczę, w tej chwili mi to uświadomiłeś. Rzeczywiście. Smutne trochę. Chociaż niedawno opowiedziała o sobie Natalia Zamilska – super rzecz! Ale pewnie masz na myśli kogoś bliżej mainstreamu, bardzo rozpoznawalnego. Myślę, że byłoby to bardzo ważne i też mega potrzebne.

Brakuje tego pierwszego odważnego. Maria, co byś powiedziała naszym czytelnikom, fanom ze społeczności LGBT?

(Maria spogląda na dyktafon i zaczyna mówić tak, jakby czytelnicy „Repliki” już ją słyszeli)

To, co ja czuję do ludzi ze społeczności LGBT, to jest więcej niż sympatia. To jest więź. „Popaprańcy” zawsze się wyczują. Jesteście dla mnie totalnie inspirujący i jeśli moja muzyka jest ważna choćby dla części z was, to jestem strasznie dumna.

Społeczność LGBT to grupa, która jest poddawana w naszym kraju opresji i mam nadzieję, że się to wreszcie skończy! Bo jesteście fantastyczni! Imponujecie mi, macie coś, czego my, „normalni” – daj to w cudzysłowie, tak jak tych popaprańców wcześniej, złe słowa, ale wiesz, o co chodzi – nie mamy.

Była taka akcja już ładnych parę lat temu – „Najmniejszy koncert świata”. Artysta wybierał z nadesłanych e-maili dwudziestu chętnych, których zapraszał na kameralny występ. Wybrałam swoje dwadzieścia osób na czuja, kto mi tam jakoś pasował. Przyjechali i co się okazało w rozmowach? Szesnaście z tych osób to byli geje i lesbijki. Szesnaście! Także taka sytuacja.

 

Tekst z nr 61 / 5-6 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wzajemnie się wyczuwamy

O występach w klubach gejowskich i na gali Kampanii Przeciw Homofobii, o kultowej „Meluzynie”, o fanach LGBT, o teatrze i o nowej płycie z Małgorzatą Ostrowską rozmawia Przemysław Górecki

 

foto: Agata Kubis

 

We wrześniu ubiegłego roku Małgorzata Ostrowska została sojuszniczką osób LGBT w ramach akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Ramię w ramię po równość”. Powiedziała wtedy: „Moim zdaniem należy popierać miłość. Należy dostrzec to, co jest prawdą i odważyć się to uznać. Trwałość związku nie zależy od orientacji, tylko zależy od tego, czy ci właściwi ludzie się spotkają, czy też nie”.

Zaraz po dołączeniu do akcji zagrała pani pro publico bono koncert na urodzinowej gali Kampanii Przeciw Homofobii. Jak do tego doszło?

To było konsekwencją mojego udziału w tej akcji. Moje poparcie dla sprawy zgłosiłam sama w sposób dość spontaniczny – był to odruch w moim pojęciu absolutnie naturalny. A potem, w ramach rozmów, wynikła sprawa występu.

Koncert spotkał się z fantastycznym odbiorem. Jak go pani wspomina?

Na początku trochę się obawiałam, bo wydawało się, że nie będzie nastroju – sala była biała, co jest masakrą dla jakiegokolwiek widowiska estradowego, bo nie grają żadne światła. Poza tym sam występ był bardzo skromnym przedsięwzięciem, co też budziło pewne obawy. Ale, z drugiej strony, mam pewne doświadczenia z „normalnego” grania w klubach gejowskich, gdzie odbiór zawsze jest fantastyczny. I tak też było tym razem.

Jak gra się dla gejów i lesbijek?

Bardzo lubię grać w tych klubach, choć często są to trudne warunki – ciężko nagłośnić, oświetlić, sceny są za małe, zaplecza brakuje. Szczerze przyznam jednak, że jeśli chodzi o granie w takich okolicznościach, w których liczę na emocje, klub gejowski jest totalnie trafionym adresem. Jest tam niezwykle emocjonalne przyjęcie, a o to mi chodzi, bo sama do muzyki podchodzę bardzo emocjonalnie. Wolę zdecydowanie sytuację w której nawet występ nie jest doskonały, ale fantastyczny odbiór.

Na czym polega różnica między tą a „zwyczajną” publicznością?

Myślę, że nie na samej orientacji seksualnej, tylko na emocjonalności właśnie. To w znakomitej większości ludzie niezwykle emocjonalni, a w przypadku, kiedy czują się bezpiecznie, czyli są w swoim towarzystwie, to się otwierają i to jest piękne. Każdy artysta o tym marzy. Istnieje coś takiego jak szczerość wypowiedzi i to jest niezwykle istotna sprawa. Być może wzajemnie się „wyczuwamy” i nie staramy się udawać kogoś innego. No i są to po prostu miejsca bezpieczne dla gejów i lesbijek.

Z najbardziej entuzjastycznym przyjęciem podczas całego koncertu spotkała się chyba „Meluzyna”, która znalazła się kiedyś także w naszym redakcyjnym rankingu polskich przebojów tęczowych. Co jest w tej piosence, że wywołuje taki aplauz w publiczności LGBT?

Myślę, że to kwestia tekstu. Nie ja go napisałam i znając autora, nie został on napisany dla takiego oddźwięku. Ale myślę, że to ta inność, sytuacja nieco bajkowa i dotycząca innego rodzaju miłości – nie zawsze spełnionej, opowiedzianej w taki dziecięcy sposób. To historia miłości dwóch nietypowych i nie pasujących do siebie istot (Meluzyna kocha się w Pustoraku – przyp. red.), także miłości nieuznawanej przez poprawny świat. Miłości podwodnej. Może właśnie o to chodzi? Nie przypisując sobie zbyt, mam też nadzieję, że niebagatelną sprawą był taki a nie inny sposób wykonania. A poza tym nie lubię analizować, to należy do dziennikarzy.

Z jakimi reakcjami spotkał się pani występ w mediach?

Przede wszystkim zaczęłabym od tego, że skrót LGBT nie dla wszystkich jest czytelny. Dlatego, gdy zapowiedziałam występ na swoich stronach internetowych, chyba nikt tego nie analizował – do momentu, w którym pojawiło się to moje zdjęcie z tabliczką. Mnie zresztą najbardziej na tym zdjęciu zależało, bo to jest najmocniejszy sprzeciw wobec nietolerancji. Niezmiernie się cieszę, że moich dwóch gitarzystów wzięło w tym udział i nieco przekornie wybraliśmy tabliczki do pozowania ja wybrałam tę w rodzaju męskim, oni w rodzaju żeńskim. Poza tym, jednym z gitarzystów jest mój syn (patrz: następna strona – przyp. red.), co do którego nie miałam żadnych wątpliwości, że da się namówić na taki koncert pomimo, że jest zdecydowanie heteroseksualny. Był wychowywany w pełnej tolerancji i to procentuje, bo jest człowiekiem otwartym.

Czy sam występ w jakiś sposób podzielił pani fanów i fanki?

Były rozmaite reakcje. Czy to byli fani? Przynajmniej tak się deklarowali. Niektórzy byli „totalnie zaskoczeni”, toczyłam nawet z nimi dość burzliwe dyskusje na mojej oficjalnej stronie na Facebooku, oczywiście, jak to w takich sytuacjach, nierozstrzygnięte, bo tego nie da się rozstrzygać. Myślę, że paru fanów się może nawet odwróciło ode mnie – nie wiem, nie sprawdzam tego. Ale na pewno było to szokiem dla paru takich niezwykle prawicowo i konserwatywnie myślących ludzi. A z pewnością nie dostałam negatywnego komentarza od żadnej kobiety. Potyczki słowne toczyłam wyłącznie z mężczyznami i myślę, że byli to ci stuprocentowi samce, którzy odbierali mnie jako stuprocentową samicę. A przecież ja oprócz tego, że jestem samicą, jestem też człowiekiem – i tego chyba nie uwzględnili.

Najostrzejszą i najbardziej niespodziewaną reakcją było chyba wycofanie się sponsora pani koncertu w Londynie?

Tak, to był przedziwny wypadek. Każdy ma prawo do swojego spojrzenia, choć w przypadku organizacji normalnego koncertu wydaje mi się to śmieszne. Co innego, gdybym chciała deklarować swój pogląd ze sceny, manifestować coś przy użyciu transparentów. Tu zadziałało proste myślenie, że ze względu na mój światopogląd, ten sponsor nie zapłaci za mój występ.

Musiał to być dla pani szok.

Wielki, ponieważ pierwszy raz w życiu się z czymś takim spotkałam. Tym bardziej, że ja przecież nie manifestuję światopoglądu podczas koncertów! Mało tego, generalnie unikam deklaracji, przede wszystkim politycznych. Nigdy nie kryłam swojego poglądu na mniejszości seksualne, ale też nie narzucałam się z nim.

Powiedziała pani, przystępując do akcji KPH, że ma mnóstwo fanów wśród gejów. Od kiedy ma pani tę świadomość?

Od dawna. Rzeczywiście jest coś takiego w moim wizerunku i we mnie, co nie budzi obaw przed „zdemaskowaniem się”. Od początku miałam świadomość, że w moim fanklubie byli geje, natomiast co do lesbijek – nie do końca mam takie przekonanie. Zdecydowanie bardziej przyciągam homoseksualnych mężczyzn. Jeden z pierwszych szefów fanklubu i od początku jeden z moich najwierniejszych fanów był gejem, więc takie sygnały dostawałam przez cały czas. Widziałam to już w latach osiemdziesiątych, choć może wtedy nie było jeszcze tylu deklaracji. To byli w końcu młodzi, emocjonalnie i osobowościowo niewykształceni jeszcze ludzie, natomiast w tej chwili są już zdeklarowanymi gejami. Część z nich wyjechała do Londynu po to, by moc tam funkcjonować normalnie. Bardzo mi przykro, że tu jest trudniej funkcjonować niż w Londynie…

Ciekawią mnie te lesbijki, a raczej ich brak. Zawsze była pani w wizerunku ostra, wyzwolona, konkretna i wyrazista. I miała te wygolone boki na głowie – stereotypowy atrybut wyglądu lesbijek.

Może właśnie byłam aż za mocna? A dla gejów dostatecznie wyrazista? Nie mam pojęcia. Ale nie był to tylko mój wizerunek sceniczny, ja się tak nosiłam na co dzień. Gdy szłam do sklepu po bułki i mleko, to też nie miałam zwykłego, poprawnego makijażu, tylko asymetryczny. Pamiętam taką sytuację z czasów kręcenia „Podroży Pana Kleksa” na Krymie, kiedy to siedzieliśmy w zamkniętym i odizolowanym hotelu wysoko w górach i nudziliśmy się, bo dni filmowe toczyły się ślamazarnie, gdy zrobiło mi się w końcu „ciasno” bez mojego normalnego wizerunku. Ubrałam się i wymalowałam normalnie, tak, jak na scenę i ulicę, w krotką skórzaną spódnicę, skórzany stanik, i zeszłam z tego hotelu do miasta. Był to dla ludzi szok. Odwagi wystarczyło mi tylko na chwilę, musiałam uciekać z powrotem do hotelu. To była próba prowokacji, bo chyba tamten świat był dla mnie nieakceptowalny. Jestem dość przekorną osobą i od czasu do czasu się we mnie budzi ta przekora.

Jakim przeżyciem zawodowym były dla pani „Podróże Pana Kleksa”?

To była jedna wielka przygoda. Wcześniej nie występowałam w filmach i nadal twierdzę, że jeśli chodzi o aktorstwo, niczego ciekawego tam nie pokazałam. Dziś jestem człowiekiem dojrzałym i mającym świadomość pewnych błędów i podeszłabym pewnie do sprawy aktorstwa inaczej, ale wówczas byłam do tego zupełnie nieprzygotowana. To był też taki czas w moim życiu, że działo się bardzo dużo, a wszystko było nowe i fascynujące. Nie miałam czasu na zastanawianie się nad rożnymi sprawami. Praca aktora jest dla mnie kompletnie niezrozumiała – szokiem było to, że nie ma zespołowości, nie ma do kogo grać: sceny kręcone są „w powietrze”. Do dzisiaj nie poznałam na przykład Pana Kleksa, czyli Piotra Fronczewskiego! W czasie nagrywania filmu w ogóle się nie spotkaliśmy.

W następnej dekadzie wystąpiła pani w musicalu „Pocałunek kobiety-pająka” opartym na powieści Manuela Puiga, na podstawie której powstał oscarowy film (pierwszy w historii kina Oscar za rolę geja – dla Williama Hurta). Jak do tego doszło?

Z tymi musicalami zawsze mam duży problem. Ja ich po prostu nie lubię, nie znam, nie do końca się orientuję w tej dziedzinie.

Ale przecież grała pani wcześniej w „Jesus Christ Superstar”?

Tak, i jeszcze wcześniej w Teatrze Polskim w Poznaniu w „Łyżki i księżyc”. Z reguły trzeba mnie długo przekonywać. I zawsze jest tak, że są jakieś argumenty, które do mnie trafiają. W przypadku spektaklu „Łyżki i księżyc” – były nimi muzyka i praca w teatrze Grzegorza Strożniaka. To była realizacja jego pasji, a że wtedy Lombard był na etapie wielkiej przyjaźni, to skoro Grzegorz to robił – my jako przyjaciele braliśmy w tym udział. Jeśli chodzi o „Jesus Christ Superstar”, który jest sztandarowym musicalem, przekonał mnie zespół TSA i Marek Piekarczyk, który zawsze marzył, żeby zaśpiewać rolę tytułową. I zrobił to zupełnie nieprawdopodobnie, to na pewno jedna z jego życiowych rol. W przypadku „Pocałunku kobiety pająka” decydującą rolę miało libretto – tekst, który dotyczył nietypowej sytuacji.

Znała pani wcześniej tę książkę lub film, opowiadający o rewolucjoniście i homoseksualiście odbywających wspólnie karę w argentyńskim więzieniu?

Nie znałam. I jestem bardzo zadowolona, że dałam się namówić. Muzycznie było to niezwykłe doświadczenie, bo śpiewałam w rejestrach, których nie wykorzystuję codziennie na estradzie w muzyce, którą wykonuję. Tam, w mojej demonicznej roli, były na miejscu. Teatralnie to również było wielkie przeżycie – byłam noszona na rękach, miałam piękne stroje, totalne metamorfozy, peruki, w których byłam nie do poznania. Sztuka była trudna w odbiorze, choć spotkała się z bardzo dobrymi reakcjami. Na pewno nie było żadnego skandalu, bo były to trochę inne czasy. Myślę, że dzisiaj ten musical inaczej zostałby odebrany.

To chyba smutny wniosek?

Niekoniecznie. Rozmawiałam swego czasu z moimi przyjaciółmi gejami, że marzyłoby mi się, by nie było tych wszystkich demonstracji, parad miłości, prowokacyjnych części manifestowania swojej orientacji seksualnej – chciałabym po prostu, by była ona czymś normalnym i zwyczajnym. Ale prawdą jest, na co mi zwrócili uwagę, że gdyby nie było tego wszystkiego oraz związanych z tym skandali, to w ogóle byśmy nie rozmawiali o tych sprawach. I odbiór „Pocałunku kobiety pająka” jest tego doskonałym obrazem. Myślę, że jesteśmy teraz w takim przejściowym okresie, który prawdopodobnie będzie bardzo długo trwał i może kiedyś przejdzie w następny etap, w którym to wszystko będzie normalnością.

Czy ta zmiana jest kwestią pokoleniową?

Myślę, że kwestią dobrych kilku pokoleń.

Skoro mowa o przyszłości – jakie ma pani teraz plany muzyczne?

Przede mną dużo imprez w trochę rożnych wcieleniach, bo klubowych, z projektami „Symphonica” i „Tribute To Marek Jackowski”, trochę działań solowych i sezon grania z kapelą. Nagraliśmy już część materiału na nową płytę. To utwory zdecydowanie bardziej rockowe, czasem uderzające odrobinę w poprockowe rzeczy, czyli lata osiemdziesiąte, ale z nowszym spojrzeniem, bo zajmuje się nimi nowy producent – Kuba Mańkowski. To wszechstronny człowiek odpowiedzialny za którąś z płyt Eweliny Lisowskiej, jednocześnie pracujący z Behemothem i grający w zespole Sylwii Grzeszczak. Nie wiem nigdy do końca, czego ludzie oczekują, dlatego tym razem postawiłam na rozwiązanie: kapela i moje serce.

„Replika” poleca: Małgorzata Ostrowska – zestaw obowiązkowy: „Droga Pani z TV”, „Taniec pingwina na szkle”, „Szklana pogoda”, Adriatyk, ocean gorący”, „Aku-Hara, kraj ze snu”, „Stan gotowości”, „Plaża fok”, „Czeski film”, „Mam dość”, „Anatomia – ja płynę, płynę”, „Gołębi puch”, „Meluzyna”, „Welcome Home”, „Słona mamona”, „Mister of America”, „Lawa”, „Głupi świat”, „Słowa jak węże do ucha”, „Szpilki”.

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tańcz, choćby płonął świat

Zdzisława Sośnicka wróciła z nowym albumem po 17 latach przerwy. Tekst: Przemysław Górecki

 

„Tańcz, tańcz, choćby płonął świat, choćby się kłębiło wokół morze zła” – śpiewa Zdzisława Sośnicka w refrenie najnowszej piosenki, pierwszej od 1998 r. „Tańcz, choćby płonął świat” to nie tylko tytuł singla, któremu towarzyszy czarno-biały teledysk (przypominający… wideoklip Agnieszki Chylińskiej do dance’owego „Nie mogę cię zapomnieć”) – tak nazywa się też cały album. Połowę utworów napisał zasłużony dla Sośnickiej Romuald Lipko, co wpisuje płytę w długą i barwną tradycję polskiego kobiecego popu spod znaku syntezatorów i klasycznej, choć nieco oldskulowo dziś prezentującej się szkoły produkcji. Założyciel Budki Suflera nie tylko nie spoczywa na laurach (skomponował większość piosenek na zeszłoroczne „Zamyślenia” Ireny Santor), ale powraca wciąż w rozmaitych odsłonach tego, co już było („Wielki odlot 2”, zeszłoroczny retrospektywny album Urszuli). A sama Sośnicka, która w sierpniu obchodziła 70-te urodziny (wszystkiego najlepszego, Pani Zdzisławo!) – bez zmian. Jakby od „Magii serc” minął rok, a nie 17 lat. Nadal wytworna, wzniosła i z nieskazitelnym głosem. Na nowej płycie m.in. utwór o miłym dla nas tytule „Tęcza”.

Powrót, choć nietypowy, szykuje też Kayah, która przecież nigdzie nie zniknęła (ostatnio bawiła sporo na międzykulturowych wojażach spod znaku world music) – wraca z wydaną równo 20 (!) lat temu doskonałą płytą „Kamień”, autorskim debiutem artystki. Nawiązując do całkiem świeżego u nas zwyczaju koncertowania po latach z pierwszymi albumami (za Oceanem m.in. Cyndi Lauper, a u nas Kasia Kowalska, Edyta Bartosiewicz czy Sztywny Pal Azji), Kayah rusza jesienią w trasę upamiętniającą tamten niezwykły i nowatorski w zdominowanej przez rockowe dźwięki połowie lat 90., soulowo-jazzowy kamień milowy w historii polskiego popu. Nie można przegapić okazji, by wreszcie usłyszeć „Fleciki” na żywo!

Niedawno ukazał się singiel „Ghost” młodej amerykańskiej piosenkarki Halsey, określającej się jako biseksualistka. Adekwatnie do deklaracji, piosence towarzyszą dwie wersje teledysku: jedna, starsza, przedstawia historię zakochanej pary damsko-męskiej, w drugiej zaś, wypuszczonej przed wakacjami, konfiguracja zmienia się i bohaterkami są dwie dziewczyny.

I jeszcze, pozostając w tematyce teledysków – czy to nie w ostatniej „Replice” wspominaliśmy o gejowskim ślubie w wideoklipie Jennifer Hudson „I Still Love You”? Otóż, mamy polską odpowiedź! To „Ktoś nowy” zespołu Video, w którym w specyficznym, okraszonym absurdem klimacie przedstawione zostało niedo-końca-typowe polskie wesele. Oczywiście, młodej pary panów. A Wy – co chcielibyście usłyszeć na swoim weselu?

Na koniec jeszcze John Grant, którego możecie kojarzyć ze ścieżki dźwiękowej do kultowego już chyba filmu „Zupełnie inny weekend”. Wokalista zapowiada na październik nowy album „Grey tickles, black pressure” a na razie mamy genialny singiel „Disappointing” z towarzyszącym mu pikantnym i zabawnym clipem rozgrywającym się w gejowskiej saunie.

p.s. Gdy czytacie te słowa, można już pewnie posłuchać bondowskiego singla Sama Smitha „Writing’s on the Wall” (patrz obok) oraz najnowszego kawałka Sii „Alive”, pierwotnie napisanego dla Adele, a teraz zapowiadającego nowy album tej pierwszej – „This is acting”.

 

Tekst z nr 57 / 9-10 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.