Karol Szymanowski

Ucieleśniał wyobrażenie z początku XX wieku o artyście idealnym: genialnym, światowym, pięknym, chorowitym, rozrzutnym i homoseksualnym

Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Sława i uznanie towarzyszyły Karolowi Szymanowskiemu (1882-1937) już za życia. Po śmierci utrzymał status największego po Chopinie polskiego kompozytora. Prześwietlano też jego biografię, długo czyniąc jednak wyjątek dla perypetii miłosnych i erotycznych. Te kwestie pozostawały niedopowiedziane, nawet gej Jerzy Waldorff dopiero pod koniec lat 90., w trzecim wydaniu poświęconego Szymanowskiemu „Serca w płomieniach”, zdobył się na stwierdzenie: Od samego dojścia do erotycznej dojrzałości uważał za jedynie dla siebie możliwe stosunki z mężczyznami; z co ładniejszymi, kuszącymi przy różnych okazjach chłopakami i z rówieśnymi sobie przyjaciółmi, z którymi razem pomieszkiwał i podróżował. Bardzo to ogólnikowe, ale w innych biografiach kompozytora nie było nawet tego!

Trzy lata przed śmiercią Szymanowski powiedział Jarosławowi Iwaszkiewiczowi: Jedno, co jest coś warte w życiu, to miłość… a tego miałem, dzięki Bogu, dużo! Iwaszkiewiczowi powierzył też swą gejowską powieść „Efebos”, która – jako zbyt skandalizująca na ówczesne czasy i zbyt intymna – miała zostać opublikowana po śmierci kompozytora. Niestety, we wrześniu 1939 r. rękopis spłonął w warszawskim mieszkaniu Iwaszkiewicza.

Sławny, bogaty i sprawiający wrażenie zamożnego, Szymanowski nie miał problemu z nawiązywaniem licznych romansów z mężczyznami. Do tego był uważany za niezwykle atrakcyjnego, zwracały na to uwagę znające go kobiety. Irena Krzywicka wspominała: Szymanowski mógł się do szaleństwa podobać. Przystojny, o nieopisanym zupełnie wdzięku. Niezwykła uprzejmość, dar patrzenia rozmówcy prosto w oczy, jakby był dlań najważniejszą osobą na świecie. Młoda dziennikarka Stefania Szurlejówna tak opisywała pierwsze spotkanie: Jest harmonijny i ściszony. Nie ma w nim nic ostrego i kanciastego. Stonowany jest jego głos i kolor ubrania, dobrany do koloru oczu, i jego ruchy. Ręka trzymająca papierosa ma łagodne zaokrąglenie. Ten fenomen próbowała też opisać Anna Iwaszkiewicz: Wszyscy wiedzą, bo mówi o tym każdy, kto znał Karola Szymanowskiego, że był to człowiek o niezwykłym wprost uroku osobistym, ale cóż znaczą te słowa dla tego, kto wymawiając je, nie ma jednocześnie w pamięci lekko przyciszonego głosu, subtelnego uśmiechu misternie zarysowanych ust, intensywnego spojrzenia wąskich, bardzo długich, szafirowych oczu, patrzących spod trochę zbyt ciężkich brwi, oczu, które miały skłonność do zapatrzenia się w przestrzeń i o których nie zawahałabym się powiedzieć, że tak właśnie wyobrażać sobie można oczy genialnego artysty.

Jedna z wielkich miłości Szymanowskiego to późniejszy współpracownik Siergieja Diagilewa i autor kilkunastu librett baletowych – Rosjanin Borys Kochno (1904–1990). Artur Rubinstein w swej autobiografii odtwarzał po latach słowa Szymanowskiego na temat fascynacji Borysem: Ale, Arturze, nie uwierzysz, w Kijowie tuż po naszej ucieczce z Tymoszówki spotkało mnie największe szczęście – żyłem w niebie. Poznałem młodego człowieka niezwykłej urody, poetę o głosie brzmiącym jak muzyka i on, Arturze, kochał mnie. Tylko naszej miłości zawdzięczam, że mogłem napisać tyle muzyki. Historię tej miłości wspominał także Jarosław Iwaszkiewicz: Kiedy byłem u Karola w Elizawecie w 1918, olbrzymia fotografia Borysa z chryzantemą w butonierce stała u Karola na pianinie czy na biurku. Opowiadał o nim z entuzjazmem i wybierał się do niego do Piotrogradu, co oczywiście wówczas było niemożliwe. W parę lat potem Karol zgłosił się do Diagilewa w Majesticu w Paryżu i nagle zamiast Diagilewa ujrzał schodzącego po schodach wspaniałego hotelu jego sekretarza Borysa Kochno. Zamarł po prostu – a ten położył palec na ustach, a potem zaczął rozmowę jak z nieznajomym: „vous voulez voir monsieur Diagilew?” [Chce się pan widzieć z Diagilewem?]. Karol wspominał o tym z goryczą. Kochno bał się o swoją sytuację przy Diagilewie i nie przyznał się do znajomości z Karolem (2 X 1957).

Mimo upływu lat, Szymanowski nawiązywał kolejne romanse z atrakcyjnymi chłopakami. W liście do przyjaciółki zdradzał, jaki sam ma do tego stosunek: Jestem już stary i żyję w innej sferze uczuć, co oczywiście nie przeszkadza, że tu i ówdzie, jak się lepiej czuję, mogę sobie jeszcze z rzadka pozwolić na jakąś przyjemność „erotyczną” (2 VII 1927). Wśród jego późnych podbojów byli amant filmowy i śpiewak Witold Conti (1908–44), lekarz Aleksander Szymielewicz (1912– 44), który zginął w powstaniu warszawskim, publicysta muzyczny Tadeusz Żakiej (1915–94).

Karol Szymanowski zmarł na gruźlicę podczas kolejnej kuracji w szwajcarskiej Lozannie 29 marca 1937 r. W ukochanej willi kompozytora „Atma” w Zakopanem znajduje się dziś jego muzeum.

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Byłem trochę leniem

O tym, dlaczego właśnie teraz dojrzał do publicznego coming outu i z jakimi reakcjami się spotkał, o tym, jak przed laty wyoutował się przed rodzicami, o polityce i o Kościele, a także o pewnej parze młodych chłopaków, która zainspirowała go do napisania piosenki „Miłość”, z ANDRZEJEM PIASECZNYM rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Oskar Szramka

 

No, dobrze – proszę bardzo, atakuj mnie. (śmiech) Mówię to z uśmiechem, bo oddzielam sytuacje wynikające z nienawiści od dyskusji na argumenty, które lubię. Doskonale wiem, że stanowię dla naszej społeczności pewien kłopot.

Teraz już nie.

Ale wkładanie kija w mrowisko zwykle wszystkim dobrze służy. My jako środowisko LGBT jesteśmy częścią społeczeństwa i jeśli chcemy być akceptowani, musimy dobrze wybrać strategię drogi do tej akceptacji, przy czym nie tylko jedna jest słuszna. Jest ich wiele i w ogóle różnice między nami są dobre. Trzeba dywersyfikować środki. Tworzenie się gejowskich dzielnic w miastach, jak to dzieje się na Zachodzie, jest OK, bo tam można poczuć się bezpiecznie i być sobą, ale tworzenie gett jedynie słusznej idei nie jest dobre. Wiele może być sposobów dojścia do równości. O, widzisz, takie słowo wstępne wygłosiłem.

Chciałbym się przede wszystkim dowiedzieć, z jakimi reakcjami spotkałeś się po coming oucie.

Na palcach rąk mógłbym policzyć te negatywne, promil promila. Sporo reakcji było w stylu „Wszyscy przecież wiedzieliśmy”.

Niby tak, ale teraz powiedziałeś to głośno, to co innego – nowy etap.

Różne rzeczy w przeszłości robiłem, ale jednak zauważ, że od jakichś 10 lat już nie zaprzeczałem. Ktoś zapytał, co teraz będzie z tymi żeńskimi końcówkami w tekstach moich piosenek o miłości. Chciałem powiedzieć, że żeńskich końcówek w nich nie ma właśnie od jakichś 10 lat – celowo piszę neutralnie i uniwersalnie. Dla wszystkich.

W zamierzchłej przeszłości mówiłeś o partnerkach, potem mówiłeś tak, by nie określać płci – np., że chciałbyś wejść w związek z „osobą. Dla mnie to był czytelny sygnał, że jesteś gejem, ale nie chcesz o tym mówić. Teraz jednak powiedziałeś.

I co się takiego stało, że teraz to powiedziałem, tak? Przez długi czas myślałem, że wystarczy być porządnym, dobrym człowiekiem i samo to da efekt akceptacji, ale doszliśmy do momentu, w którym powiedzenie: „Jestem gejem. Mnie też zależy na równości” stało się kwestią z jednej strony postawy politycznej, a z drugiej po prostu przyzwoitości. Zobaczyłem, że chcę i muszę włączyć się w nurt mówienia o tym głośno. Wiem, że wielu aktywistów zarzuca mi, że jestem zbyt łagodny, że jestem, czy może byłem, zbyt naiwny. Mogę przyznać im rację, choć też gdzieś tam tę swoją naiwność lubię. Od dawna nie ukrywam homoseksualności przed rodziną i przyjaciółmi – i to mi w zasadzie wystarczało.

Po czym przestało wystarczać.

Polityka weszła tu w drogę, której – jak zauważyłem – nie unikniemy. Decyzję o publicznym coming oucie podjąłem podczas zeszłorocznej kampanii wyborczej, gdy wszyscy od prezydenta usłyszeliśmy, że „LGBT to nie ludzie”. Zresztą nie tylko nas używano jako straszaka – Niemców czy Żydów również. To niestety działa, szczególnie na społeczności wiejskie i małomiasteczkowe. Ja zresztą z prawicowością jako taką w ogóle nie mam problemu, choć mój światopogląd jest inny – ale jeśli ta prawicowość pociąga za sobą pogardę i nienawiść do drugiego człowieka, to już jest inna sprawa. Śmieszą mnie głosy z tamtej strony, że „jako gej” muszę być lewakiem – tam na prawicy przecież też jest mnóstwo gejów! I prawie nigdzie na świecie prawicowość nie jest tożsama z homofobią, tylko u nas. Zdecydowałem się więc na opowiadanie o sobie w wyniku podjętej w ostatnich latach brutalnej gry politycznej, to był proces – przyznaję, że dość długi. W ogóle chciałbym podkreślić, że nie jestem wszystkowiedzący i popełniłem w życiu wiele błędów.

Moglibyśmy cofnąć się do początku tego procesu? Jestem od ciebie tylko trzy lata młodszy, też pochodzę z małego miasteczka – ja z Koluszek pod Łodzią, ty z Pionek pod Radomiem. Nasze dojrzewanie i odkrywanie homoseksualności przypadło na lata 80. Ubóstwiałem Madonnę i Tinę Turner, a skrycie kochałem się w George’u Michaelu, najpiękniejszym mężczyźnie świata. Nie znałem żadnego geja ani osobiście, ani z mediów. O homoseksualności słyszałem tylko słowa nienawistne albo szydercze. Byłem przekonany, że nigdy nikomu nie mogę tej mojej tajemnicy wyjawić. Jak było z tobą?

I tu będzie pierwszy problem, bo ja niespecjalnie chcę opowiadać o swoim życiu, ale chcę za to dobrze wytłumaczyć, dlaczego. Moja orientacja nigdy nie była dla mnie wielkim problemem. Bardzo nie lubię „celebryctwa”, które w moim rozumieniu oznacza bycie znanym z tego, że się jest znanym – a nie z dokonań aktorskich, muzycznych czy jakichkolwiek innych – i opowiadanie o wszelkich szczegółach ze swojego życia. W tym znaczeniu nigdy nie byłem celebrytą i teraz nie stanę się „gejowskim celebrytą”. Wiem, że to może jest trochę staromodne, ale taki jestem. Nie chcę opowiadać tobie i światu historii mojego życia, ale mogę powiedzieć… Tak, to mogę powiedzieć: jestem w szczęśliwym związku z moim partnerem od dobrych kilku lat. Specjalnie podkreślam te „dobrych kilka lat”, bo zawsze irytuje mnie, gdy słyszę, że związki gejowskie są nietrwałe. Nie chciałbym jednak mówić o tym, jak się poznaliśmy ani o moich wcześniejszych związkach. Nie mamy też w planach, by mój partner pokazywał się ze mną publicznie. Natomiast mówię wprost, że jestem gejem, bo to dla mnie postawa prospołeczna, proludzka. Prawa człowieka to jest dla mnie ideologia – tak, ideologia – bardzo ważna. W imię tej ideologii – praw człowieka, które w Polsce są łamane – zrobiłem coming out. Nie zawsze w ten sposób myślałem, ale też nie było tak, że nie mówiłem o homoseksualności wyłącznie ze strachu o karierę. Miałem okres poszukiwań, odnalezienie siebie samego zajęło mi trochę czasu, potem przyjąłem strategię niezaprzeczania… Wiem, że wielu z was się to nie będzie podobać, no ale taki już jestem.

Rozumiem, nie będę naciskał o osobiste sprawy. Chodziło mi raczej o to, że taka opowieść o tobie nastoletnim mogłaby pomoc dzisiejszym nastolatkom LGBT.

Wiele się zmieniło od czasu, gdy myśmy dojrzewali, to jest bezdyskusyjne – ale jeśli chodzi o mentalność w małych miasteczkach czy wsiach, to nie mam poczucia, że tam nastąpiła jakaś rewolucja. Mam przykłady moich własnych znajomych, gdzie nawet jeśli rodzice akceptują syna geja czy córkę lesbijkę, to proszą, by nie mówić o tym nikomu, broń Boże. Ja już trochę o tych moich lękach i samotności z czasów dorastania zapomniałem, ale nie będę zaprzeczał, że istniały. Piszą czasem do mnie młodzi: „Nie mogę się wyoutować, bo stracę przyjaciół”. Odpisuję: „Może czasem warto kogoś stracić, by kogoś innego zyskać, a jeśli ci ludzie są twoimi prawdziwymi przyjaciółmi, to ich nie stracisz”. Mogę młodym ludziom powiedzieć, by samych siebie nie porzucali. Bądź sobą przed samym sobą – to najważniejsze. Co do otwartego mówienia o sobie – najpierw oceń, czy to jest bezpieczne. A z szafy wychodzić można małymi kroczkami, badać grunt – można najpierw powiedzieć pół słówka zaufanej koleżance, potem drugie pół… Może nie wywieszaj od razu tęczowej flagi u siebie na osiedlu w Koluszkach czy Pionkach, może to jeszcze zbyt duże ryzyko. A i tak ten proces u ciebie będzie pewnie krótszy niż u mnie. (śmiech) Bądźcie mądrze odważni.

Zapytam cię o tę wypowiedź o Paradach sprzed kilku lat:. „Jakoś mało ludzi widzę na ulicy, którzy wychodzą i krzyczą: ≪Jestem hetero! Jestem hetero!≫”.

To głupota zupełna, przyznaję i przepraszam. Oczywiście, że ludzie hetero wychodzą na ulicę i demonstrują, że są hetero – i to nie raz w roku, tylko codziennie. Nawet sobie z tego nie zdają sprawy, nie robią tego, by wysłać jakiś konkretny komunikat do reszty społeczeństwa, po prostu są sobą. My komunikat musimy wysyłać, bo jesteśmy dyskryminowani. Dziś to rozumiem – dobrze, że mnie za to skrytykowaliście. Natomiast tam jeszcze chyba był fragment o „kolorowych ptakach” i chciałbym wyjaśnić, co miałem na myśli. Oczywiście, uważam, że ludzie, którzy wyglądają „dziwnie”, powinni mieć takie samo miejsce w społeczeństwie jak ci, którzy wyglądają jak ty czy ja, czyli mówiąc brzydko, nie odstają. Wiem też, że nawet jeśli ten „komunikat”, który wysyłamy społeczeństwu, czasem ociera się o wulgarność, jest to kwestia estetyki, a nie meritum sprawy – a o estetyce się nie dyskutuje, bo to kwestia gustu. Jednak zauważam też, że taki, dla jednych tylko kolorowy, a dla drugich kontrowersyjny, komunikat, może być źle zrozumiany przez tę małomiasteczkową mentalność, gdzie są tacy, co już nawet hasło „zmień piec” odczytują jako „zmień płeć” i budzi to w nich agresję. Mnie też przekraczanie pewnych granic niezbyt się podoba.

Dla „kolorowych ptaków” też powinno być miejsce.

Absolutnie tak. Mówię tylko o naszej strategii jako ruchu. A jeśli ktoś poczuł się urażony tamtymi moimi słowami, przepraszam.

Byłeś kiedykolwiek na Paradzie?

Jeszcze nie.

Więc widziałeś tylko migawki z mediów.

Wybieram się. Z mojego terminarza koncertowego wynika, że będę na Marszu Równości w Krakowie.

Ja byłem na szesnastu warszawskich Paradach i na wielu Marszach w innych miastach – nigdzie nie widziałem nic wulgarnego. Dlatego bardzo się zdziwiłem, jak w wywiadzie z tobą w „Elle Man” czytałem wypowiedź Oliviera Janiaka o ludziach „z gołą dupą i sztandarem w ręku”. To jest tak nagminnie powtarzany stereotyp, że w końcu bym chciał zobaczyć jakiś nagi tyłek na Paradzie; by ta fantazja Janiaka się spełniła. Media nierzadko napędzają stereotypy, a wśród dziennikarzy są ignoranci.

A jaką my mamy możliwość rozmowy z nimi?

Coraz większą, ale wciąż niewielką. Mnóstwo tam osób niemających świadomości, lecących za sensacją. A z drugiej strony są tak wspaniali ludzie jak Piotr Jacoń, który w „Replice” opowiedział o swojej transpłciowej córce.

To była przepiękna sprawa. Ale powiem ci coś z mojego poletka. W tym roku po raz pierwszy pojawiło się kilka piosenek celebrujących Pride Month, nie tylko moja.

Rownież Kayah i Nick Sincler, Maria Peszek, Reni Jusis.

Czy którekolwiek radio je gra? Nie. Wasze partnerstwo z Onetem jest cool, ale zobacz, zdarzyło się dopiero teraz.

Mogę cię zapewnić, że w mojej audycji w TOK FM poleciały wszystkie te piosenki.

Wiesz, że nie o tym mówię. Dlaczego radia nie miałyby nam zapewnić wsparcia idei praw człowieka w ten jeden miesiąc choćby?

Słusznie, ale mogę wrzucić kamyczek do twojego ogródka?

Dawaj. No, właśnie – atakuj, atakuj, bo sam sobie zacznę zarzuty wymyślać! (śmiech)

Mamy rosnący, ale nadal zbyt mały wpływ na media, bo wciąż niewielu „ambasadorów” ma nasza sprawa – większość znanych ludzi LGBT siedzi w szafie.

Ale z drugiej strony forsowanie ludzi, by to zrobili, nie jest OK.

Nigdy nikogo nie zmuszałem, nie zmuszam i nie będę zmuszał do coming outu.

Ale ciśnienie, by się outować, jest w środowisku momentami wypowiadane w mojej ocenie zbyt agresywnie.

I ciśnienie powinno być, bo jak inaczej sprawy miałyby iść do przodu? Pytać ludzi, czy się wyoutują, przecież mogę. Z jednym bardzo znanym aktorem koresponduję w tej sprawie od dziewięciu lat. Serio, dziewięciu lat.

Aktorzy młodego pokolenia są już chyba inni.

Mnie znani ludzie LGBT po 40-tce odpisują, że są „jeszcze niegotowi”, więc zastanawiam się

…kiedy będą gotowi. Rozumiem.

Właśnie.

Ja jestem tu dobrym przykładem i niedobrym zarazem. Każdy musi znaleźć samodzielnie swój czas.

A masz teraz takie myśli, że skoro tak fajnie poszło, to szkoda, że tego nie zrobiłeś np. pięć lat temu?

(długa cisza) Nie wiem, nie przyszło mi to do głowy. Mam to rozebrać na czynniki pierwsze? Naprawdę teraz do coming outu dojrzałem. Ale opowiem ci inną historię. Moja rodzina przyjaźni się od kilku pokoleń z drugą rodziną, jesteśmy praktycznie jak jedna wielka rodzina, widujemy się co najmniej kilka razy w roku. W tej drugiej rodzinie jest chłopak, gej, dużo młodszy ode mnie – znam go odkąd był małym dzieckiem. W którymś momencie zacząłem dostrzegać, że jego nie ma na naszych spotkaniach. Dowiedziałem się, że podobno celowo mnie unika, bo nie może znieść, że ja o sobie otwarcie nie mówię – a on sam jest wyoutowany. Uznał moją postawę za niegodną.

Rozmawiał o tym z tobą?

Nie. Teraz, gdy już jestem po coming oucie, to ponoć powiedział, że już może ze mną porozmawiać.

Porozmawiajcie.

Może tak będzie. Młodość jest zawsze bardziej radykalna. Natomiast a propos pogoni mediów za sensacją, to może czytałeś niedawno, jak to Andrzej Piaseczny spotkał się z gwiazdorem gejowskiego porno?

Jasne. To był Mateusz Da Costa, z którym też robiłem wywiad.

Byłem w Grudziądzu, bo akurat miałem tam koncert. Skoczyłem na siłownię – podszedł miły, sympatyczny facet, poprosił o wspólną fotkę. Tyle. Przecież ja ludzi nie pytam, jaki zawód wykonują – a zresztą nie mam nic przeciwko aktorom porno! Ci, co wyczuli w tym jakiś skandal, to na pewno nigdy porno nie oglądali?!

Powiedziałeś, że twój coming out był kwestią przyzwoitości…

…więc dlaczego wcześniej byłem nieprzyzwoity, tak? Ależ proszę, jedź po mnie, jedź. (śmiech)

Jak to jest, że tę fatalną sytuację zobaczyłeś teraz, a nie trzy, pięć czy siedem lat temu?

Przelała się pewna czara goryczy. Myślałem, że to będzie powolny, ale progres, który będzie się toczył bez mojego udziału. Tymczasem zobaczyłem, że ludzie typu Czarnek chcą nas cofnąć. No, tak, byłem trochę leniem, ale na moje usprawiedliwienie – byłem leniem, jak większość naszej społeczności. Bo przecież was, aktywistów, jest w sumie niewielu. Wasza wojownicza postawa jest niezbędna, by ludzie ruszyli tyłki. Przyjaźnię się z parą bardzo fajnych lesbijek, dzwonię do nich w dniu którychś wyborów, pytam, czy zagłosowały i słyszę, że jest ładna pogoda, siedzą na działce i chyba nie wrócą na czas, by zagłosować. Noż…! A potem narzekania? Przecież jeśli nas jest te kilka procent, to razem z naszymi rodzinami i przyjaciółmi możemy przechylić szalę wyniku wyborów.

Właśnie przekroczyłeś 50-tkę, jesteś na scenie od prawie 30 lat – a mimo to jesteś PIERWSZYM naprawdę znanym polskim piosenkarzem, który się wyoutował. Cała reszta – a jest ich, jak obaj chyba wiemy, niemało – siedzi w szafie. Jestem ciekaw, czy i kiedy pojdą w twoje ślady.

Zapewne wciąż myślą, że mają dużo do stracenia.

Panuje mit, że piosenkarz, który się wyoutuje, straci fanki, ale nie znamy takich przypadków. Sam Smith czy Lil Nas X święcą triumfy. Ty też mówisz, że reakcje masz prawie same dobre.

Dziś nie sprzedaż płyt liczy się najbardziej – mogą stracić np. reklamę. Poza tym, wiesz, ja byłbym ostatni, który wywierałby presję na nich, by to zrobili. Mogę tylko działać jako pozytywny przykład. Patrzcie: nic mi się nie stało. Dziś mam nawet takie myślenie, że nawet gdyby był jakiś potężny hejt, mam to tak głęboko w nosie, że aż w dupie. A z drugiej strony moja siostra, która mieszka w Wielkiej Brytanii i popłakała się po zobaczeniu klipu do „Miłości”, powiedziała, że jest dumna ze mnie, ale i tak dodała, że się o mnie boi. I uczciwie mówiąc, kurczę… Kilka dni po tych wszystkich wiadomościach na mój temat wyszedłem gdzieś na pobliską stację benzynową po piwko. Był późny wieczór. I cholera, przeszło mi przez głowę pytanie: czy ja jestem bezpieczny, idąc tak, bądź co bądź, w nocy na odludziu?

Radziłeś się kogoś przed coming outem?

Wiedziała moja menadżerka i wiedziała firma fonograficzna. Były między nami jakieś dyskusje, ale w końcu napisałem „Miłość” z potrzeby serca i też z potrzeby serca muszę powiedzieć tym wszystkim łajdakom, że odmawiając nam praw, odmawiają nam człowieczeństwa i nie godzę się na to. W klipie do „Miłości” aktorzy Maciej Cymorek i Bartek Cabaj grają parę, kochają się i biorą ślub. W naszej sytuacji to jest bajka, ale ona zamieni się w rzeczywistość, wierzę w to mocno. Plan był taki, że zrobię to przy okazji premiery klipu, czyli kilka tygodni później, niż ostatecznie wyszło. Miałem sobie napisać tekst i miałem nagrać jakieś porządne, comingoutowe wystąpienie. Tymczasem widziałeś chyba, że w tamtym wywiadzie dla Radia Zet wyszedł spontan. Dziennikarz Marcin Wojciechowski był kompletnie zaskoczony.

Osłupiał.

I jeśli ktoś mi zarzuca, że to była „tylko” marketingowa akcja, to mówię: „Nawet jeśli tak myślicie, to chyba ta akcja zrobiła też coś dobrego, prawda?”.

Poza tym – takiego marketingu w Polsce jeszcze nikt nie robił. Andrzeju, wróbelki ćwierkają od lat, że byłeś w związku z Michałem Pirogiem. Stawiamy nad tym kropkę nad „i”?

Zadeklarowałem już, że w sposób dokumentalno- faktograficzny nie chcę o moim życiu opowiadać. Proszę mi wybaczyć. (uśmiech)

Dobra, to inny temat. Napisałeś kilka lat temu piosenkę „God Pride” trochę jako przeciwstawienie Gay Pride. To było dla mnie niezrozumiałe – sam nie wierzę w Boga, ale nie mam problemu, że ktoś inny wierzy. Mam tylko problem z ludźmi, którzy nie widzą zła, jakie sieje Kościół katolicki, nie widzą homofobii Kościoła katolickiego.

Ja znam ludzi, którzy wyśmiewają wiarę w Boga.

OK. Ale między byciem LGBT a byciem wierzącym nie ma konfliktu.

Otóż to.

Natomiast co do kościoła…

To nawet nie chce mi się komentować.

Ale skomentuj, proszę.

To jest instytucja na wskroś zdemoralizowana. Przy czym, proszę, nie wycinaj mi tego – znam też naprawdę fantastycznych księży. Niemniej, jako całość kościół instytucjonalny w wydaniu polskim jest absurdem, szczególnie sama góra, hierarchia. To, co wyprawia hierarchia, jest zwyczajnie obrazoburcze.

Tęczowa zaraza” arcybiskupa Jędraszewskiego – czy takie słowa nie są obraźliwe dla chrześcijaństwa?

Oczywiście, że są. Podobnie jak tuszowanie pedofilii obraża chrześcijaństwo. Czy Franciszek jest jakąś zmianą? Jest. Czy on jest w stanie przeorać to wszystko? Widzimy przynajmniej, że próbuje.

Andrzeju, a czy mógłbyś opowiedzieć o jakichś swoich coming outach, jak one wyglądały?

Nie mam złych doświadczeń.

Serio? Nie bałeś się nigdy przed jakimś coming outem?

Od dawna dobierałem sobie takich przyjaciół, którzy nie mieli z tym problemu. Nigdy nie musiałem tłumaczyć więcej niż „To jest mój partner”.

Ale rodziny się nie wybiera.

I mimo że mamy w rodzinie różne poglądy polityczne, to nigdy nie byłem w rodzinie dyskryminowany. Mam fantastyczną i liczną rodzinę, siostrę, brata, jesteśmy sobie bardzo oddani. Rodzice dowiedzieli się przypadkowo. Nie mówiłem im wcześniej, bo czułem, że to będzie dla nich zawód – że będą się bać, że będę nieszczęśliwy, że będą rozczarowani, że nie dam im wnuków. Wiesz, moja mama ma w tej chwili 83 lata, była wychowywana w świecie, w którym nie mówiło się o nas inaczej jak o „zboczeńcach”. Tata od dawna nie żyje. Moi rodzice byli – i mama nadal jest – kochani i mądrzy. To ja byłem wtedy niemądry, nie byłem w stanie z nimi o tym porozmawiać.

Ile miałeś lat?

Ojej, nie wiem, to był ten okres poszukiwań.

Dwadzieścia parę?

Niech tak będzie, tak. Powiedziałem im: koniec dyskusji, nie rozmawiamy o tym. Zaakceptowali to – pewnie nie bez goryczy. A teraz mama na Dzień Dziecka zadzwoniła i najpierw złożyła życzenia mnie, a potem mojemu partnerowi. To było… Ach, widzisz, od razu się wzruszam.

Chciałem ci w ogóle pogratulować nowej płyty – jest super – i zapytać jeszcze o Majkę Jeżowską, która skomponowała dla ciebie tę comingoutową piosenkę.

Majka wręcz mi ten coming out podsuwała. (uśmiech) Przysłała mi nagranie demo z wokalem „po norwesku”, czyli w miejsce słów jakieś „fafa rafa tra la la” – ale między tymi wszystkimi „fafa rafa” i „tra la la” Majka śpiewała nagle „i miłości swej nie wstydź się”. (śmiech) Przesłuchałem tę demówkę, a potem jechałem pociągiem z Krakowa do Warszawy i na dworcu zobaczyłem dwóch chłopaków. Szczeniaki po 18 lat max. Było ewidentne, że są parą. Jeden drugiego odprowadzał na pociąg i ta miłość z nich po prostu biła. Patrzyłem na nich i pomyślałem: „Kurczę…” – to był ten jeden moment, gdy żałowałem, że nie jestem młodszy, nie mam 20 lat – a generalnie wcale nie chciałbym wracać do tamtego okresu, niemniej dla takiego momentu byłoby warto. Wsiadłem do pociągu i napisałem tę piosenkę. 

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gej i rap

O swojej debiutanckiej płycie, o zauroczeniu się kasjerem w sklepie a także o Strajku Kobiet i o swoim węgierskim chłopaku mówi pierwszy w Polsce wyoutowany raper DRINU, czyli JĘDRZEJ DEMIANIUK. Rozmowa Patryka Radzimskiego

 

Foto: Asia Adamska

 

Twój debiutancki album „PROJEKT GEJ x RAP”, który ukazał się 30 czerwca, to unikat. Praktycznie cały koncentruje się na byciu gejem, na spostrzeżeniach o życiu z perspektywy geja. Nie kojarzę drugiej takiej płyty ani w Polsce ani poza nią. Skąd taki pomysł?

Od zawsze kochałem pisać. Jednocześnie słuchałem dużo hip–hopu, głównie z lat 90. Przyszedł dzień, gdy na fali przemyśleń o dzisiejszym życiu w Polsce, napisałem wiersz „Tacy sami” o doświadczaniu homofobii. Postanowiłem sprawdzić się, znalazłem bit i nagrałem to na próbę. Ostatecznie ten utwór został głównym singlem promującym album. Jeśli chodzi o tematykę projektu, nie myślałem o nim w kategoriach „unikatu” – to po prostu album o mnie i o moim życiu – wprost i bez ogródek. Nie zakładałem, że stworzę kilkanaście piosenek o „byciu gejem”.

Czyli nie planowałeś tematyki i całej koncepcji, to pojawiło się naturalnie – mimo że nikt przed tobą czegoś takiego nie zrobił?

Raczej tak, choć nie chcę też kokietować – tak, była we mnie chęć wsadzenia kija w mrowisko. Z pewnością dla wielu osób to może być problematyczne, że jawny gej wkracza do świata hip–hopu. Tak, była we mnie pokusa, by sprawdzić, jak ten świat zareaguje. Stąd tytuł albumu. Teksty to moje doświadczenia – a że jestem gejem, to tak wyszło. (śmiech)

Z jakimi reakcjami spotkałeś się, gdy mówiłeś, o czym będzie twój album? Pojawiły się osoby z branży muzycznej, które odradzały ci taki pomysł na początek kariery?

Wszyscy raczej mi kibicowali, szczególnie rodzina, przyjaciele. Zależało im, bym uwierzył, że to, co robię, ma sens. Jeśli chodzi o branżę – można powiedzieć, że poznałem ją bardzo delikatnie. Współpracowałem z wąskim gronem osób. Wśród nich był m.in. St. Elmo, warszawski producent. Gdy się spotkaliśmy, powiedział, że „mam jaja”.

Pisanie o sobie być może nie powinno być aktem odwagi, ale dla geja żyjącego w Polsce w XXI wieku wciąż jest.

Otóż to. W pewnym sensie chcę sprawdzić, jak ludzie zareagują, być może wywołać burzę wokół niektórych tematów. Z drugiej strony naturalne jest to, że nawijam po prostu o ważnych dla mnie tematach – o coming oucie, o pierwszym zauroczeniu facetem, o wciąż powszechnej w naszym kraju nienawiści wobec osób LGBT.

W Ameryce rządzi właśnie wyoutowany Lil Nas X. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale jesteś jednym z niewielu, a może nawet jedynym jawnym raperem gejem w Polsce?

Bardzo cieszy mnie sukces Lil Nas X’a i kierunek artystyczny, jaki obrał. Muszę przyznać, że nie kojarzę innego jawnego rapera geja z Polski. Wierzę natomiast, że osób LGBT, które tworzą rap i hip–hop jest w naszym kraju znacznie więcej. Może póki co brakuje im odwagi, by o tym mówić, ale wiesz – geje są wśród nas. (śmiech) Zwróć uwagę, że nawet w USA coming out wspomnianego rapera był sporym newsem i wywołał niemałe poruszenie.

Rzeczywiście, na pierwszej EP-ce Lil nie poruszał raczej tematu swojej orientacji, a oficjalne wyjście z szafy nastąpiło, gdy singiel „Old Town Road” był numerem jeden na amerykańskiej liście Billboard Hot 100. Wracając na nasze poletko, na swojej najnowszej płycie Andrzej Piaseczny ma utwór „Miłość, w którym pierwszy raz otwarcie śpiewa o miłości do mężczyzny.

Brawa za to posunięcie! Przyznam, że czekałem wiele lat na ten ruch z jego strony, czasem to oczekiwanie było frustrujące, ale każdy ma swój timing. Myślę, że teraz jest ten czas, gdy szczególnie warto mówić o swojej homoseksualnej orientacji otwarcie, zwłaszcza, gdy jest się osobą znaną i szanowaną. Nie trzeba „wpuszczać” słuchaczy do prywatnego życia, ale autentyczność w tekstach, czy po prostu wypowiedzenie słów „jestem gejem”, może się okazać dla nich istotne. Czasem warto zaryzykować nawet straceniem kilku fanów, jeśli można pomóc wielu młodym, zagubionym osobom, które pomyślą: „Wow, on jest taki, jak ja”. To może być swego rodzaju azyl. Mnie tego bardzo brakowało, gdy dorastałem.

We wspomnianym singlu „Tacy sami” rapujesz o homofobii: „To gorsze niż wszystko, kolejne wyzwisko, faceci za rękę a tamta laska z żoną, te lesby na ulicy lepiej niech utoną, a pedały w stolicy niech na stosie spłoną.

Chciałem uświadomić niektórym ludziom, że ciągłe doszukiwanie się różnic między nami nie ma sensu. Świat zmaga się z wieloma poważnymi problemami. Warto skupić się na nich, zamiast analizować, kto kogo kocha, z kim sypia czy chodzi za rękę.

Doświadczałeś bezpośrednio agresji związanej z orientacją?

Takie sytuacje się zdarzały, a to wytykanie palcami, a to komentarz. Ale ja miałem w tej kwestii i tak dużo szczęścia, które nie zdarza się każdemu. Głównym czynnikiem, który pchnął mnie do napisania tego utworu były rozmowy z młodymi ludźmi. Dzięki znajomym i ich rodzeństwu mam kontakt z licealistami. Widzę, że oni nadal spotykają się z wykluczeniem, a nawet agresją ze strony innych. Brakuje im akceptacji, azylu. Zebrałem te okropne doświadczenia – swoje i innych ludzi – z nadzieją, że może coś to da. Ta piosenka to apel.

W polskiej muzyce dominują raczej lżejsze tematy. Myślisz, że artyści boją się śpiewać o trudnych sprawach społeczno–politycznych?

Spora część artystów pisze i śpiewa o lżejszych sprawach po to, by dać ludziom odskocznię od rzeczywistości. Myślę, że w dzisiejszych czasach, gdy media zalewają nas negatywnymi newsami, taki oddech może być potrzebny. Równie wartościowe są jednak te poważniejsze treści. Każdy autor tekstów powinien zastanowić się, co jest jego priorytetem. Niektórzy z pewnością omijają trudne tematy w obawie przed stratą słuchaczy. Czasem warto poszukać mniej komercyjnych twórców, którzy naprawdę dobrze piszą i nie boją się niczego, ale niestety nie są znani szerszemu gronu.

W utworze „Nie rusz mnie” nawiązujesz do sytuacji kobiet w Polsce. Nawijasz: „Dosyć mam słuchania, że nie zaznam nieba bram. Straszenia nas tym piekłem, piekło kobiet tu już trwa”. To chyba jedna z mocniejszych piosenek, bije z niej sporo wściekłości.

Dobrze pamiętam moment, gdy ją pisałem. Towarzyszyło mi wiele skrajnych emocji. To był któryś poniedziałek, poszedłem na protest właśnie w sprawie „piekła kobiet” w Warszawie, przy Rondzie Tybetu. Spotkało się kilka pokoleń – od najmłodszych po osoby w podeszłym wieku. Szli w jednej sprawie. Bardzo mnie to poruszyło, stwierdziłem, że też chcę coś na ten temat powiedzieć. Kobiety zawsze były ważne w moim życiu i to właśnie one były moimi największymi sojuszniczkami. Mama, przyjaciółki, kilka cudownych nauczycielek. To one służyły mi radą i w najtrudniejszych momentach mogłem liczyć właśnie na nie. Musiałem zająć w ich sprawie głos, na tyle stanowczo, na ile potrafiłem.

Optymistyczna wizja przyszłości jest tematem utworu „Bądźmy sobą. Rapujesz o „przepisie na nową ojczyznę. Co ludzie LGBT musieliby w nim zawrzeć, aby rzeczywiście i w pełni „być sobą, zupełnie bezwstydnie”?

Odpowiednim punktem wyjścia jest pomyślenie, że każdy z nas jest unikatowym zestawem cech, myśli, predyspozycji. Dobrze jest znaleźć coś, co nas po prostu cieszy, co daje nam poczucie swobody, wolności i bronić tego. Najlepiej jest odejść od porównywania się z innymi, zatrzymać się i pomyśleć trochę górnolotnie – jest okej, jestem wystarczający, jestem tu po coś, mogę być po prostu i AŻ sobą, bo jestem wyjątkowy.

i powinienem też szanować wyjątkowość innych.

Dokładnie. Zdarzyło mi się być w życiu odsuniętym, skrytykowanym. Często przedmiotem tej krytyki była „kobieca energia”, która mi towarzyszy np. w gestach. Zauważyłem, że również wśród ludzi LGBT brakuje czasem tego szacunku. Zapominamy, że nawet jeśli coś nas łączy, to nadal możemy być zupełnie inni. Inni geje krytykowali mnie za to, jak się ubieram, albo za chęć posiadania męża, co podobno jest dążeniem do heteronormatywnych wzorców. Cóż, tak, chcę mieć męża. Warto więc szanować swoje odmienności i poglądy, bez względu na to, czy jest się częścią jakiejś mniejszości, czy nie.

A propos przyszłego męża – masz nadzieję, że wyjdziesz za niego w Polsce?

Ciężko stwierdzić. Ja tak czy siak od dawna marzę o wyjeździe za granicę. Chciałbym sprawdzić, jak będzie mi się żyło gdzieś indziej. Mój partner jest Węgrem, a aktualnie mieszka w Polsce. Jemu ta przeprowadzka wiele dała. Okazuje się, że są w Unii Europejskiej kraje, gdzie homofobia jest jeszcze bardziej widoczna niż w Polsce.

Powiedzenie „Polak, Węgier – dwa bratanki…” nabrało właśnie głębszego sensu. W waszym przypadku „dwa kochanki”.

(śmiech) A któregoś dnia mężowie, mam nadzieję. (śmiech) Na płycie znajduje się piosenka dla mojego chłopaka („Nie chciałem mieć nikogo”), w której nawiązuję nawet do tego powiedzenia. Często słyszę żarty na ten temat, ale wciąż mnie bawią. Mój partner inspiruje mnie do tego, aby być dobrym człowiekiem. To coś, o czym łatwo dziś zapominamy. Wiele mogę się od niego nauczyć, choć jesteśmy równolatkami. A więcej nie powiem, bo nie chciałbym go peszyć.

Na albumie znalazło się kilku gości – m.in. raperka Gonix. Jak wspominasz tę współpracę?

Uwielbiam Gonix, jest bardzo inteligentna i inspirująca w tym, co robi, jak pisze, jak postrzega świat. Osiem lat temu słuchałem namiętnie jej debiutanckiego albumu, a teraz mogę pochwalić się naszym duetem na mojej płycie – niesamowite. Po opublikowaniu w sieci wersji demo „Nie rusz mnie” w czasie Strajku Kobiet, odezwałem się do niej na Instagramie. Zależało mi na jej opinii. Dostałem akceptację i konstruktywne pochwały, więc coś mnie podkusiło i nieśmiało zaproponowałem dogrywkę. Zwrotka Gonix we wspomnianej wcześniej piosence „Bądźmy sobą” to prawdziwa wisienka na torcie i bardzo dobra recepta na „bycie sobą”, o które pytałeś wcześniej.

Guma balonowa” to zabawny kawałek, który bardzo się wyróżnia. Nawijasz w nim o czasach dzieciństwa i ciągłym odwiedzaniu sklepiku osiedlowego – niekoniecznie w celu zakupów. Głównym celem było bowiem spotkanie z przystojnym kasjerem. Rozumiem, że to historia oparta na faktach?

Tak, to scenariusz pisany życiem. Nie chciałem terroryzować moich odbiorców i być tylko „krzyczącym gejem, który cierpi”. Dlatego pierwsza połowa albumu jest bardziej poważna, natomiast druga to lżejsze, rozrywkowe kawałki. „Guma balonowa” to chyba najluźniejszy z nich. Opowiada o moim pierwszym kraszu. Miałem wtedy około szesnastu lat i pierwszy raz odważyłem się zrobić coś z tym, że spodobał mi się chłopak. Powiedziałem mu to. Nie odwzajemniał uczucia, ale wspomnienia są miłe.

Romeo (bo tak go nazywasz w utworze) okazał się hetero?

Tak – i powiedział mi to wprost. Ale zareagował bardzo pozytywnie na moje zaloty, chwała mu za to. Nie zraził mnie, żeby być otwartym i podejmować podobne próby w przyszłości. Wtedy jeszcze mój „gej radar” nie działał, później się wykształcił i więcej mnie nie zawiódł. (śmiech)

W jednym z utworów można wyłapać niespodziewane połączenie – sny erotyczne i wspomniany wcześniej Andrzej Piaseczny. Tell me more.

Chodzi o piosenkę „Sny”. To hołd dla mojej ukochanej raperki Lil’ Kim i jej „Dreams”. Jest to nic innego, jak przegląd snów homoerotycznych i rzeczywiście pojawia się w nim nawiązanie do Piasecznego. Każda zwrotka jest o konkretnym mężczyźnie, a nawet o kilku jednocześnie. Ale nie zdradzę ich tożsamości – zachęcam do rozszyfrowania zagadki. Niektórzy bohaterowie snów są też z pewnością hetero, ale cytując samego siebie – „sny to tylko sny”.

Gdy pisałeś utwór, Andrzej Piaseczny był jeszcze przed coming outem. Może wywołałeś go do wyjścia z szafy i inni pójdą teraz w jego ślady.

(śmiech) Oj, to by było ciekawe. (śmiech)

Jak wspominasz okres dojrzewania i odkrywania swojej homoseksualności?

Pamiętam, że już, gdy miałem 11 lat, podobali mi się faceci w brazylijskich telenowelach, choć nie nazywałem tego uczucia w żaden sposób. „Okej, jestem gejem” – to uświadomiłem sobie wstępnie gdzieś w gimnazjum.

Wtedy nastąpił coming out przed bliskimi?

Nie, trochę się obawiałem tego momentu, mimo, że moje najbliższe otoczenie było raczej tolerancyjne. Pojawiło się parę takich bodźców, które mnie zraziły przed tym wyznaniem. Słowo „pedał” było wtedy w powszechnym obiegu. Nie zawsze pewnie chodziło nawet o obrazę geja, ale gdzieś to się we mnie gromadziło. Poczułem się gotowy, gdy miałem 18 lat, czyli prawie dziesięć lat temu. Jedną z pierwszych osób, przed którymi się wyoutowałem była moja mama. Zareagowała pozytywnie, podobnie jak tata. Także nie było się czego obawiać.

Pamiętasz dokładnie ten moment? To była rozmowa, sms?

Odbyliśmy szczerą, długą rozmowę. Byłem wtedy w związku na odległość z pewnym Belgiem, a dystans między nami mnie przytłaczał. Dodatkowo okazało się, że studia (biotechnologia), które wybrałem, nie do końca mi odpowiadają. Miałem poczucie, że mój świat się wali. Rodzice mnie wysłuchali i wsparli. Jestem im za to bardzo wdzięczny.

Twoja mama jest adresatką ostatniej albumowej piosenki. „Ty nauczyłaś mnie, by szanować to kim jestem. By mimo krętych ścieżek wciąż pozostać człowiekiem.” Jaka była jej reakcja po usłyszeniu utworu?

Zalała się łzami, ale to były łzy radości. Oczywiście słyszała piosenkę długo przed premierą.

Nawiązując jeszcze do gatunku, w którym tworzysz – na pewno wiesz, że rap i hip hop słynęły z wielu homofobicznych tekstów.

Wiem, że ten cień homofobii rzucony na rap i hip-hop pozostał w pamięci ludzi. Dalej jest dużo w tym zakresie do poprawy, ale wielu czołowych przedstawicieli gatunku otwarcie sprzeciwia się pielęgnowaniu homofobii w tekstach i w środowisku. Zatem nie ma czego aż tak się bać, dobrze wybrany hip-hop w słuchawkach jest super sprawą i nikogo nie wyklucza.  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mój przywilej

Ma zaledwie 19 lat, a już zdążyła zjednać sobie tysiące fanów, zaistnieć na Time Square w Nowym Jorku i… zdenerwować Jacka Kurskiego. KARIN ANN w rozmowie z „Repliką” wyznaje: „Nie jestem hetero, ale unikam metek. Moja orientacja seksualna nie będzie mnie definiować”. Tekst: Piotr Grabarczyk

 

Foto: Sara Irvin (IG: @sara_shoots_)

 

Słowacka wokalistka dała się poznać nie tylko jako utalentowana młoda artystka za sprawą takich utworów, jak m.in. „babyboy” czy „i’m a loser”, ale również zaangażowana aktywistka. Nie bez powodu niektórzy nazywają ją głosem pokolenia – Karin reprezentuje młodych, którzy nie chcą milczeć i biernie przyglądać się katastrofie klimatycznej czy nierównościom społecznym. Polska publiczność miała okazję podziwiać jej umiejętności wokalne w roli supportu popularnej Sanah, choć za jej przełomowy moment w kraju nad Wisłą należy uznać występ w „Pytaniu na śniadanie” w telewizyjnej Dwójce z 14 lipca tego roku. Młodziutka piosenkarka w jego trakcie wyjęła bowiem tęczową flagę i skierowała kilka słów wsparcia do społeczności LGBT+, co oczywiście wywołało mnóstwo kontrowersji, a wydawca tego odcinka, nomen omen gej, stracił pracę.

„Wiedziałam, że polski rząd jest homofobiczny, że to ich telewizja, że są ataki na osoby LGBT+ i legalnie nie można zawierać związków, adoptować dzieci. Podobnie jest w Słowacji. Oczywiście, nie spodziewałam się, że ktoś przez to straci pracę! Chciałam dodać trochę otuchy i nadziei tęczowej społeczności, szczególnie w mainstreamowych mediach, dzięki którym może się to stać przyczynkiem do dyskusji. Skala echa, jakim się to odbiło, zaskoczyła mnie. Na szczęście dostałam mnóstwo wiadomości od polskich osób LGBT+, bo przez moment wydawało mi się, że to ze mnie próbuje się zrobić tę złą” – wspomina w rozmowie z nami.

Karin Ann zdaje sobie jednak sprawę z tego, że takie gesty nie powinny być rozpatrywane w kategoriach odwagi czy bohaterstwa. „Wiele osób chciałoby zrobić coś takiego, ale z wielu powodów nie mogą, bo np. groziłoby im niebezpieczeństwo. Moim przywilejem jest to, że ja mogę i miałam ku temu okazję, dlatego postanowiłam z tego skorzystać”.

Wsparcie społeczności LGBT+ podczas pamiętnego występu w „Pytaniu na śniadanie” oraz w wywiadach naturalnie obudziły pytania fanów i obserwatorów, z jakiej pozycji to wsparcie wychodzi – sojuszniczki czy członkini społeczności? To zresztą znamienna sytuacja w przypadku pokolenia Z, które żyje w świecie, gdzie gesty pro- -LGBT+ nie są aktem heroizmu, a wręcz przeciwnie – czymś oczekiwanym i oczywistym. Aluzji do homoseksualności nie nagradza się już brawami, a słynny pocałunek Madonny i Britney zostałby dziś uznany za queerbaiting i nikt nie dopatrywałby się w nim hołdu dla lesbijek czy pomocy w budowaniu widoczności, jak to miało miejsce 18 lat temu. To pokolenie, które chce wiedzieć i metkować wszystko, choć jednocześnie mocno wierzy w instytucję „no labels”. Czy to w ogóle da się pogodzić i czy artystki pokroju Karin Ann są w stanie sprostać tym momentami wykluczającym się oczekiwaniom? „Każdy powinien robić to, co uważa dla siebie za najlepsze. Mnie szufladkowanie niesamowicie stresuje, bo jednego dnia czuję się w taki sposób, kolejnego już trochę inaczej. Ta presja, żeby się określić i zdecydować, by mnie wykończyła, bo jak niby mam to zrobić, przecież to nie zależy ode mnie. Dla wielu osób seksualność jest płynna, dla innych pozostaje taka sama przez całe życie i jeśli czują potrzebę nazwania tego, powiedzenia swoim bliskim – więcej mocy dla nich!” – tłumaczy. „Na pewno nie jestem hetero. Jeżeli komuś to nie wystarcza i wraca z kolejnymi pytaniami, to już działa mi na nerwy” – dodaje.

Trudno też pominąć aspekt sprowadzania queerowych artystów do jednowymiarowych nagłówków, w których orientacja seksualna czy tożsamość płciowa staje się dominantą i w zasadzie odbiera im jakiekolwiek inne cechy. Owszem, to buduje widoczność, ale dla „spłaszczonych” w ten sposób osób może być frustrujące i taka perspektywa również warta jest rozwagi. Tym bardziej, jeśli ich życie zawodowe kwitnie i tematów do rozmów nie brakuje. Karin Ann jest dopiero na początku swojej drogi, gdyż już niebawem światło dzienne mają ujrzeć nowy singiel i teledysk do utworu „XXX”, a także EP-ka. Jedno jest pewne – nie interesują jej tylko zwykłe, wpadające w ucho piosenki.

„Mam wrażenie, że kiedyś od wokalistek wymagało się tego, żeby wypuszczały hit za hitem, ładnie wyglądały i były bardziej fabryką przebojów niż żywym człowiekiem z opiniami i emocjami. Moje pokolenie oczekuje czegoś więcej, ja sama tego oczekuję, zarówno od siebie, jak i artystów, których słucham, więc w trakcie pracy nad swoimi utworami staram się, żeby były przystępne, ale niosły też jakąś wartość. Jeśli ktoś utożsamia się z moimi tekstami, podziela moje patrzenie na świat i chęć zmieniania go, to nie ma lepszego uczucia” – zapewnia. Jeśli zgodzić się z tym, że Karin Ann jest głosem nowego pokolenia, to chyba o przyszłość nie musimy się specjalnie martwić.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Jakoś to przetrwamy

Z AGĄ OZON i ADRIANEM KIEROŃSKIM, wyoutowaną lesbijką i wyoutowanym gejem, którzy tworzą muzyczny duet NIEBØ, rozmawia Patryk Radzimski

 

Foto: Lulu Zubczyńska

 

Muzyczny duet tworzony przez wyoutowanych lesbijkę i geja. Chyba jesteście unikatem, szczególnie na polskiej scenie muzycznej.

Adrian: Nie zastanawiałem się nad tym nigdy, ale rzeczywiście, też nie kojarzę drugiego takiego duetu!

Aga: Pomyślałam o zespole Th e XX, który wykonuje muzykę alternatywną. Tam na wokalach również znajdziemy lesbijkę i geja, ale z pewnością wciąż jest to rzadkość w muzyce, więc można powiedzieć, że przecieramy szlaki!

Jak się poznaliście i skąd pomysł na NIEBO?

Adrian: Do pierwszego kontaktu doszło na studiach w Lublinie, jednak wtedy każde z nas chodziło własnymi drogami.

Aga: O prawdziwej znajomości można mówić dopiero po studiach, już w Warszawie. Zaczęło się od małych projektów – np. Adrian śpiewał chórki w jednej z moich piosenek, bo wcześniej działałam solowo. Później przyszła pandemia i to był dla naszej znajomości przełomowy czas. Nagraliśmy wspólnie utwór w ramach popularnego wtedy Hot16Challenge. Tak dobrze nam się pracowało, że postanowiliśmy jeszcze podziałać razem – i tak zaczął się nasz projekt NIEBO.

Wasz najnowszy singiel „Jakoś to przetrwamy” to słodko-gorzka opowieść o otaczającej nas rzeczywistości. Podnosi na duchu, ale jednocześnie sygnalizuje, że musimy mierzyć się z problemami. Problemami, które w dużej mierze dotyczą społeczności LGBT+. Skąd pomysł na taką warstwę liryczną i przesłanie utworu?

Aga: Kluczową część utworu, czyli refren, można było usłyszeć już podczas wspomnianego wcześniej Hot16Challenge i odnosiła się głównie do pandemii. Stwierdziliśmy, że warto rozwinąć ten motyw i stworzyć pełnoprawny utwór. Oboje jesteśmy homoseksualni, widzimy, co się dzieje w naszym kraju, jak jesteśmy atakowani, więc chcieliśmy wyrazić, co czujemy, dodać otuchy osobom LGBT+. Poprzez ten utwór i towarzyszący mu teledysk chcieliśmy pokazać, że też do tej społeczności należymy i jesteśmy z tego dumni. Oczywiście w popkulturze dominuje heteroseksualizm, dlatego każdy krok ku zwiększeniu widoczności nieheteronormatywności jest ważny i będziemy starać się do tego dążyć.

Adrian: Przez długi czas zastanawiałem się, czy powinienem zrobić publiczny coming out. Właściwie oboje nie wiedzieliśmy, czy publiczne mówienie o naszym homoseksualizmie nie wpłynie negatywnie na rozwój naszej kariery. Jednak kończąc prace nad pierwszą płytą, stwierdziliśmy, że chcemy być sobą, tworzyć rzeczy, które naprawdę nam się podobają i są zgodne z naszymi przekonaniami. Dlatego właśnie powstał utwór „Jakoś to przetrwamy”. Warto wspomnieć, że znalazł się on na oficjalnej playliście Spotify „Pride Polska”.

No właśnie… zastanawialiście się. Polski show-biznes jest bardzo zachowawczy, wielu artystów_ek wciąż siedzi w szafie. W maju zeszłego roku wyoutował się Andrzej Piaseczny – po blisko 30 latach na scenie. Poza nim popularnych wyoutowanych wokalistów czy wokalistek praktycznie nie mamy. Jak widać – kariera Piaska wcale na coming oucie nie ucierpiała. Jak myślicie, skąd się bierze ten strach artystów?

Adrian: „Pieniądz nie śmierdzi”, artystom zależy na pojawianiu się w mediach – również tych identyfikowanych z prawą stroną polskiej sceny politycznej. Po coming oucie szansa na współpracę np. z TVP maleje prawie do zera – niestety taka jest rzeczywistość. Artyści stają więc przed wyborem i pewnie muszą przemyśleć, co jest dla nich najważniejsze.

Aga: Wydaje mi się, że to może też być po prostu kwestia obawy przed odrzuceniem, zaszufladkowaniem.

Adrian: Raczej nie chcę oceniać tego, jak dany artysta czy artystka prowadzi swoją karierę. Natomiast my po prostu zdecydowaliśmy, że chcemy żyć w zgodzie ze sobą.

Oby więcej osób szło waszym tokiem myślenia, bo każdy kolejny coming out przyczynia się do normalizacji nieheteronormatywności.

Aga: Dokładnie. Świetnie czytało mi się ostatni numer „Repliki”, w którym o swoich coming outach opowiedziały aż trzy aktorki młodego pokolenia – jakie to jest wspaniałe! Wśród nich była oczywiście Marcjanna Lelek, która jeszcze przed wyjściem z szafy wystąpiła w naszym teledysku. Szacun za ten krok, bo wydaje mi się, że wśród aktorek to jest jeszcze większa rzadkość niż w przypadku innych zawodów. Być może ze względu na to, jak stereotypowo zazwyczaj rozpisywane są kobiece role w polskim kinie, jest strach przed niewpisaniem się do tego „kanonu” kobiecości.

A propos najnowszego teledysku i udziału Marcjanny – zagrała w nim dziewczynę lesbijki mierzącej się z problemem homofobicznej matki. Ciekawe, czy biorąc udział w waszym teledysku, planowała już coming out.

Szczerze, nie rozmawialiśmy z nią o tym, ale oczywiście wiedzieliśmy o jej orientacji i bardzo się cieszyliśmy, że to właśnie ona zagrała tę postać w naszym teledysku. Jeszcze raz gratulujemy jej coming outu i na maksa ją wspieramy! Marcjanna trafi ła do nas dzięki Kamili Janik (absolwentce PWST Kraków), która miała nam zaproponować potencjalne kandydatki na swoją teledyskową dziewczynę. Ostatecznie padło na Marcjannę, z czego bardzo się cieszymy. Dziewczyny wyglądały pięknie w obiektywie, a także świetnie zagrały we wspólnych scenach intymność i uczucie, które przezwyciężyło przeszkody i zewnętrzne akty agresji.

Klip do „Jakoś to przetrwamy”, o którym rozmawiamy, jest tak naprawdę minifilmem, przedstawiającym historię młodych ludzi mierzących się z problemami – pojawia się homofobia, ale też nieplanowana ciąża i idące za nią konsekwencje. Skąd taki pomysł na zobrazowanie tego kawałka?

Teledysk poza formą promocji naszej piosenki był także dyplomem w warszawskiej szkole filmowej – stąd jego długość (10 minut – przyp. red.) i fabularny charakter. Scenariuszem i reżyserią zajęły się moja dziewczyna Lulu Zubczyńska i Agata Długołęcka, która również jest nieheteronormatywna. Lulu w scenariuszu napisała to, co tak naprawdę my sami chcieliśmy przekazać. Jej pomysły nie były przypadkowe, bo sama jest działaczką na rzecz osób LGBT+. Dodatkowo wspólnie z Agatą tworzą kobieco-queerowy kolektyw didżejski San Junipero Girls Crew. W tym roku były odpowiedzialne za organizację oficjalnego aftera po Paradzie Równości w klubie Niebo.

Ago, czy historia twojego związku z Lulu ma swoje korzenie właśnie na ścieżce zawodowej?

Aga: Pierwszy raz widziałyśmy się na… Tinderze, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Rok później zobaczyłyśmy się na żywo, lecz to wciąż nie było to. Musiał minąć kolejny rok, abyśmy już jako znajome w końcu zaczęły ze sobą pisać. To pisanie przerodziło się później w związek.

A pamiętacie te momenty, gdy zdaliście sobie sprawę, że nie jesteście hetero?

Adrian: Uświadomiłem to sobie już bardzo dawno temu – chyba w piątej klasie podstawówki. Pochodzę z małej miejscowości na Podkarpaciu, więc nie było zbyt wiele osób, które mogły mnie ku temu „zainspirować”. Na szczęście był internet. Długo ukrywałem, że jestem gejem. Oczywiście mówiłem o tym przyjaciołom i znajomym, ale taki oficjalny coming out, również przed rodziną nastąpił dopiero niedawno – w wieku 29 lat, w święta wielkanocne.

Czyli ogłosiłeś, że jesteś gejem, przy wielkanocnym stole?

Adrian: Tak dosłownie to nie, ale przy okazji tych świąt, gdy byłem w domu rodzinnym. Oczywiście długo się do tego zbierałem, podejmowałem próby przy okazji spacerów z mamą i pieskiem, ale jakoś nie wychodziło. Dopiero przed samym wyjazdem do Warszawy, czekając na autobus, wykrztusiłem do mamy: „Czy zdajesz sobie sprawę, że jestem gejem”? Na co ona odparła – „Tak, wiem od liceum”. (śmiech) Dodała też, że kocha mnie takiego, jakim jestem, że nic od tamtej pory się nie zmieniło, wspierała mnie i wciąż będzie wspierać. Lepiej sobie tego wymarzyć nie mogłem i życzę każdemu takiej sytuacji.

Jaka była reakcja reszty rodziny? Adrian: Również pozytywna, więc jestem naprawdę szczęśliwy.

Aga: Adrian, jesteśmy siskami, bo mój pierwszy przebłysk też pojawił się w piątej klasie podstawówki, ale właściwie wtedy nie wiedziałam do końca, o co mi chodzi. Podczas akademii szkolnej z okazji Dnia Wiosny jedna ze starszych dziewczyn śpiewała ze swoją koleżanką piosenkę miłosną Franka Sinatry „Something stupid” i jego córki Nancy. Pamiętam, że odgrywała rolę mężczyzny. Miała na sobie męski garnitur i kapelusz. Nie mogłam oderwać wzroku, byłam zahipnotyzowana. Potem nie mogłam przestać o tym myśleć, ale zupełnie nie wiedziałam dlaczego. Tłumaczyłam to sobie fascynacją platoniczną, jakbym po prostu była jej fanką i tego, jak świetną jest wokalistką. Właściwie to dzięki niej i tej historii zainteresowałam się śpiewaniem, a po latach wylądowałam na wokalistyce jazzowej, najpierw w Lublinie, potem w Katowicach, a dziś mogę opowiadać o moim zespole. Dopiero pod koniec liceum w pełni zdałam sobie sprawę, kim właściwie jestem. Zdarzyły się pierwsze mini coming outy w klasie. Wtedy mówiłam znajomym, że chyba jestem biseksualna. I o dziwo wiele osób odpowiadało: „Ej, ja chyba też”! Z czasem doszłam do tego, że jednak jestem lesbijką. Szeroki, opisany w mediach społecznościowych coming out również zrobiłam niedawno – w listopadzie, przy okazji moich trzydziestych urodzin. Rodzice wiedzieli trochę wcześniej i teoretycznie to zaakceptowali, ale raczej nie chcieli, żebym mówiła o swojej orientacji innym w rodzinie.

Adrian: Myślę, że tak naprawdę sam projekt NIEBO w dużej mierze przyczynił się do tego, że zebraliśmy się na odwagę. Ważne jest to wzajemne wsparcie, które motywuje nas do tego, żeby być sobą i żyć w zgodzie ze sobą.

Warto się outować, prawda?

Aga: Zdecydowanie! Poprzez coming outy zachęcamy innych do tego samego. Dzięki temu coraz więcej osób będzie się z tym oswajać.

Adrian: Mamy nadzieję, że niedługo już nikt w Polsce nie będzie bał się mówić głośno o swojej orientacji, wychodzić z tego powodu na ulice i po prostu kochać siebie.

Na waszym kanale poza autorskimi utworami pojawiły się też covery – m.in. Lady Gagi. Zgadzacie się ze stwierdzeniem, że Gaga jest jedną z największych ikon LGBT? Którzy artyści są waszymi inspiracjami?

Adrian: Gaga jest zdecydowanie tęczową ikoną, co demonstrowała już wiele razy – w utworach, w sposobie, w jaki traktuje swoich fanów i wypowiada się na temat osób LGBT+. Poza tym jest niesamowicie utalentowana, jestem jej fanem i z pewnością mnie inspiruje. No i polecam nasz medley jej hitów, o którym wspomniałeś. Kolejni idole to z pewnością Sam Smith czy Harry Styles.

Aga: Polskim artystą, który nas inspiruje i przy okazji wspiera społeczność LGBT+, jest z pewnością Krzysztof Zalewski, który nie raz pokazał, że jest „za nami”.

Macie na koncie już kilka singli i teledysków, w zeszłym roku ukazał się wasz debiutancki album „OLIMP”. Jakie są wasze artystyczne plany na przyszłość?

 Adrian: Kilka tygodni temu graliśmy na wspomnianym już oficjalnym afterze po Paradzie Równości w warszawskim klubie Niebo. To było dla nas ważne wydarzenie. Czeka nas jeszcze kilka wakacyjnych koncertów – m.in. w Chorzowie, Białymstoku, Otwocku oraz podczas Festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym. Poza tym powoli zaczynamy pracę nad drugą płytą.

A artystyczne marzenia?

Aga: Na pewno marzą nam się występy na wielkich, festiwalowych scenach. Na razie działamy niezależnie, ale chcielibyśmy w przyszłości nawiązać współpracę z fajną wytwórnią muzyczną. Działamy dopiero nieco ponad rok, ale rozkręcamy się i nie zamierzamy się zatrzymać!

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Mam to gdzieś

TYTUS SKIBA, dwudziestopięcioletni lider punkowego zespołu Danziger, syn Krzysztofa Skiby z zespołu Big Cyc, robi coming out – jako biseksualny mężczyzna. Opowiada m.in. o tym, jak ujawnił się przed rodzicami, o wyjazdach z pierwszym chłopakiem na punkowe festiwale, a także o homo- i bifobii, których doświadczył. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto|: Jakub Soja

 

Gdy zaproponowałem ci wywiad, w którym zrobisz publiczny coming out, nie potrzebowałeś wiele czasu, by to przemyśleć.

Od dawna mam jedno credo – jeśli ktokolwiek zapyta mnie o moją orientację, to zawsze odpowiem zgodnie z prawdą.

I nigdy nikt cię nie zapytał?

Z dziennikarzy? Nie, jesteś pierwszy! (śmiech) Miałem już kilka wywiadów dla różnych gazet, telewizji czy radia, ale dziennikarze pytali o muzykę, więc nigdzie to nie wyszło, a jestem biseksualny i tego nie ukrywam. Nie widzę powodów, dla których miałaby to być tajemnica. A wręcz na odwrót – ukrywanie tego może chyba wiele w życiu zepsuć, bo jak tu udawać kilkanaście lat osobę heteroseksualną? Jak ułożyć sobie życie, żyjąc w takim kłamstwie? I jak po latach powiedzieć jednak prawdę? Potem są jakieś takie głupie teksty, że to jakaś moda, że ludzie „zmieniają” orientację itd.

Powiem szczerze – ja punkowego świata nie znam, ale wydaje mi się, że coming outy wśród muzykow częściej zdarzają się chociażby w popie niż w punku.

Punk rock powstał w latach 70. w Nowym Jorku, a wśród jego pionierów było dużo osób nieheteronormatywnych. Punk zawsze był ruchem, która zrzeszał wszelkich odmieńców, wszystkich, którzy nie pasują do „normalnego” świata. Na Zachodzie jest cały gatunek queer punku czy queercore’u, organizowane są queerpunkowe festiwale. Jednym z moich ulubionych zespołów jest Limp Wrist, co możemy przetłumaczyć jako Luźny Nadgarstek. Już sama ta nazwa jest zajebista. Jest tworzony przez samych gejów. Wokalista występuje w typowym fetyszowym stroju – w czapce, w uprzężach, w jockstrapach… Genialnie to wygląda! Z naszego rodzimego podwórka trzeba wspomnieć o Homomilitii – zespole z lat 90. Absolutna legenda, niestety ich wokalista, słynny Wojtas, zmarł w zeszłym roku. W latach 2016-2018 funkcjonował też zespół Glamour, który narobił trochę szumu – na scenie zawsze sypało się mnóstwo brokatu, a wokalista miał make-up. To było coś wyjątkowego w polskim punku. Nagrali superpłytę, którą mam na winylu z fajną, różową okładką. Ale niestety – rozpadli się.

Byłem kilka razy w gdańskim klubie punkowym, w którym ty też grałeś. Szczerze? Jakoś nie wyobrażam sobie wejść do niego z chłopakiem za rękę.

Punkowcy czasem groźnie wyglądają i może dlatego tak czujesz, ale tak naprawdę – muchy by nie skrzywdzili. (śmiech) W punk rocku są też dziwne odmiany, które skręcają politycznie w prawo. Głównie dotyczy to starszych zespołów. Większość punkowców powie ci jednak, że to nie jest punk, tylko totalne kuriozum. Punk zawsze był wolnościowy – antyrasistowski, antyseksistowski, antyhomofobiczny, antyklerykalny itd. Są w Polsce rozmaite festiwale punkowe, gdzie pod sceną zawsze wiszą banery typu „Homofobia to choroba”. Bywałem na takich festiwalach kilka razy, także z moim pierwszym chłopakiem, który też był punkowcem. Robiliśmy tam, co chcieliśmy, i nikt się na nas krzywo nie patrzył. Zresztą nie byliśmy tam jedyną taką parą.

Punk jest w twoich genach, po tacie?

Od dziecka marzyłem, by grać na gitarze i występować na scenie. W gimnazjum próbowałem formować pierwsze składy, ale nie wyszło z tego nic większego. Dopiero tuż przed studiami, w wieku 19 lat, udało mi się zebrać ludzi, zaczęliśmy regularne próby, pisaliśmy własne kawałki i tak, w październiku 2016 r., zagraliśmy pierwszy koncert. Wtedy też po raz pierwszy zaśpiewałem cokolwiek publicznie. To był absolutny koszmar – zarówno dla mnie, bo panicznie się tego bałem, jak i dla publiczności – bo brzmiało to strasznie. (śmiech) Nie chodziłem do szkoły muzycznej, nie znam teorii muzyki, nie znam nut, zapisów… Robimy to totalnie punkowo, bez żadnych zasad. Jedynie w podstawówce chodziłem na zajęcia pozalekcyjne właśnie z gitary. Pani, która prowadziła zajęcia, grała też w kościołach i czasem angażowała w to uczniów, ale mnie na szczęście to ominęło. Chociaż może szkoda, bo dziś mógłbym mówić, że swoje pierwsze kroki w karierze muzycznej stawiałem właśnie w kościele. (śmiech) To mi dało podstawy, tak nauczyłem się pierwszych akordów.

Zakładając zespół, nie bałeś się porównań do ojca?

Podchodzę do tego po punkowemu – mam to gdzieś. Robię rzeczy inne niż ojciec i świadomie się od niego odcinałem. Pisząc do różnych osób w sprawie koncertów, podpisywałem się tylko imieniem i nazwą zespołu. Głównie po to, żeby mieć start jak każda inna kapela – pierwsze koncerty graliśmy tylko w Trójmieście i trudno było załatwić cokolwiek poza granicami miasta. Gdy to się już udało, jechaliśmy tam ściśnięci w jednym aucie i spaliśmy gdzieś na podłodze, albo wcale, gdy nie było takich możliwości.

Ojciec nie odradzał ci takiej kariery?

Przestrzegał, że to nie jest łatwe. Nie jest tajemnicą, że trudno być muzykiem czy generalnie artystą w Polsce i z tego żyć. Polskie zespoły rockowe, które utrzymują się z grania, można by policzyć na palcach. Jeśli chodzi o kapele punkowe, jest jeszcze gorzej – większość punkowców pracuje na etat i jedynie dorabia koncertami. Jeśli zespołowi zwróci się kasa za benzynę na dojazd na miejsce koncertu, to jest dobrze.

Do muzyki i punka jeszcze wrócimy. Jeśli chodzi o twoją biseksualność – zawsze czułeś równy pociąg zarówno do kobiet, jak i mężczyzn?

Od kiedy zacząłem czuć pociąg seksualny, emocjonalny czy romantyczny do innych osób, to tak – i do dziewczyn, i do chłopaków. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było inaczej. Wydawało mi się, że może każda osoba w moim wieku czuje tak samo i niedługo mi „przejdzie”, a w przyszłości wezmę ślub z kobietą, będę miał dzieci, rodzinę itd. Prędko zdałem sobie jednak sprawę, że to, że podobają mi się faceci, nie jest powszechnie akceptowaną normą i że nie każdemu to się podoba. W wieku mniej więcej 15 lat zacząłem grzebać w internecie i znalazłem swoją „szufladkę”. Wtedy zrobiłem coming out przed samym sobą.

A komu pierwszemu powiedziałeś?

Jeśli chodzi o taki bezpośredni coming out? (chwila zastanowienia) W czasach liceum na imprezie urodzinowej znajomego. Wszyscy byli pijani, włącznie ze mną i jeden z kolegów zapytał wtedy: „Ej, ty nie jesteś hetero, nie?”. A ja właśnie wtedy przypomniałem sobie swoje credo życiowe i mówię: „No nie, nie jestem!”. I coś tam jeszcze gadaliśmy, ale wybacz – nie pamiętam już. (śmiech) Następnego dnia powiedziałem temu kumplowi, że pamiętam o naszej rozmowie, ale na trzeźwo chybabym mu tego nie powiedział. A on na to: „No ja z kolei na trzeźwo bym się o to ciebie nie spytał”. (śmiech) No, ale widzisz, zadał pytanie jakby od razu z tezą, więc chyba musiałem jakoś odstawać, a miałem styl mocno punkowy – chociażby farbowane na czarno włosy postawione na sztorc i każdy włos w inną stronę. Swoją drogą przez ten wygląd doświadczałem homofobii bardzo wcześnie. W wieku 15 lat miałem włosy do ramion i już wtedy ludzie wyzywali mnie od bab, od pedałów, pluli na mnie. Dzisiaj to jest dla mnie totalny absurd – przecież byłem dzieciakiem! Dorośli ludzie przypieprzali się do dzieciaka.

Wychowałeś się w akceptującym środowisku?

Mój dom zawsze był akceptujący i tolerancyjny, ale tematu osób LGBT+ jakoś nigdy przy stole nie poruszano. Nie czułem więc strachu, że rodzice wyrzucą mnie z domu czy wyklną z rodziny, ale też nie miałem poczucia, że mogę z nimi o tym pogadać na luzie przy śniadaniu.

W jaki sposób im powiedziałeś?

Wszystkie moje rodzinne coming outy przechodziły przez mamę. Jej pierwszej powiedziałem i zareagowała neutralnie. Zapytała po jakimś czasie, czy może powiedzieć ojcu i o 10 lat starszemu ode mnie bratu, bo trudno jej się żyje samej z takim sekretem. Zgodziłem się. Powiedziała im i, z tego co wiem, też zareagowali OK.

Nigdy z nimi o tym nie rozmawiałeś twarzą w twarz?

Nie, nigdy.

W kwestii LGBT+ twój tata też zabrał głos. Po makabrycznym Marszu Równości w Białymstoku w 2019 r. napisał prześmiewczy list otwarty do Jarosława Kaczyńskiego. Miał na to wpływ twoj coming out?

Nie sądzę, to raczej jego własna inicjatywa. Nie konsultował tego ze mną. Zawsze był raczej tolerancyjny i otwarty. Kiedyś nagrał nawet fi lm, na którym zapraszał na Marsz Równości w jakimś mniejszym mieście. Dowiedziałem się o tym po prostu na Facebooku, gdy zobaczyłem ten filmik.

Poczułeś się dumny z taty?

(myśli) Dobrze, że ma takie nastawienie, a nie inne. Gdybym miał za ojca Jarka Jakimowicza, byłoby mi znacznie gorzej. (śmiech) Chyba nie czuję dumy, ale cieszę się, że jest jak jest.

Gdy się urodziłeś w 1997 r., twój tata z zespołem Big Cyc miał swój złoty okres na polskiej scenie muzycznej. Jak wyglądały twoje relacje z nim w dzieciństwie?

Ze względu na specyfikę jego pracy zdecydowanie był ojcem z gatunku nieobecnych. Cały czas wyjazdy i koncerty, a dom był tylko kolejnym przystankiem na tej nigdy niezatrzymującej się karuzeli występów. Nie byliśmy nigdy jakoś wyjątkowo zżyci. Zdarzały się wspólne wakacje, wspólne wyjazdy na koncerty, bo jednak dzięki muzyce złapaliśmy kontakt, ale mimo wszystko do teraz nie mamy jakichś wyjątkowo zażyłych relacji. Mogłoby być lepiej, ale mogłoby być i gorzej. Nie jest to łatwa relacja.

Czyli jednak mamisynek jesteś?

Potem to wykasujemy, ale… zdecydowanie! (śmiech) Zawsze trzymam stronę mamy, a ona trzyma moją.

A co z bratem?

Mam z nim superrelację. Gdy byłem mały, sumiennie się mną opiekował, kiedy rodzice byli w pracy. Bardzo cierpliwie do mnie podchodził, bawił się, oglądał ze mną kreskówki… i mimo że poszliśmy inną drogą, bo on słucha kompletnie innej muzyki i zrobił doktorat z literatury, to i tak mamy mnóstwo wspólnych tematów i podobne poczucie humoru, więc mamy super kontakt.

Przygotowując się do wywiadu, zobaczyłem, że na zdjęciu profilowym na Facebooku brat ma flagę osób biseksualnych. Pomyślałem, że może on też jest bi.

Serio? Wiesz, że nawet tego nie zauważyłem? (śmiech) Muszę zobaczyć. (wyciąga telefon i scrolluje profile) O kurde, rzeczywiście! Ale nie, wątpię, żeby to miało jakiś podtekst rodzinny. Mój brat też jest akceptujący wobec wszystkich mniejszości, więc nawet jakbym ja nie istniał, to pewnie też by to zrobił. Wow, no zaskoczony teraz jestem. Serio, wiesz więcej o mojej rodzinie niż ja! (śmiech)

Twoja pierwsza miłość to była, tradycyjnie, miłość do dziewczyny?

Tak, to była taka „zwykła” miłość gimnazjalna. Mniej chodziło o związek, a bardziej o bycie dorosłym. Wielu kolegom marzyło się picie alkoholu, palenie papierosów, wąsy, a także – posiadanie dziewczyny, chodzenie z nią za rękę i całowanie się na szkolnym korytarzu, żeby wszyscy zobaczyli, że jesteśmy razem. Byliśmy ze sobą prawie rok, ale była starsza, więc jak zmieniła szkołę, to kontakt się urwał.

Mając doświadczenie bycia w związku różnopłciowym, poczułeś, że ta sama bliskość z mężczyznami nie będzie odbierana równie dobrze?

Zdecydowanie, chociaż byłem tylko w jednym związku z chłopakiem. Znaczy miałem różne przygody z chłopakami, ale to już historie nie do wywiadu. (śmiech) Na początku mojego pierwszego związku w 2015 r. z chłopakiem byliśmy bardzo „dyskretni”, głównie z mojego powodu. Bardzo bałem się okazywania mu uczuć w przestrzeni publicznej. W nocy, gdy w promieniu 5 kilometrów nikogo wokół nas nie było, oczywiście chodziliśmy za rękę, ale w dzień, idąc ulicą, udawaliśmy po prostu kolegów. Mój chłopak nie był z tego zadowolony, ale ja ciągle się wzbraniałem, bo słyszałem mnóstwo tych historii, że geje zostali gdzieś pobici itd. Pewnego razu jechaliśmy tramwajem i stwierdziliśmy: no dobra, jak wysiądziemy na przystanku, to idziemy już za rękę. To było samo centrum Gdańska, przed głównym dworcem. Wychodzimy, łapiemy się za ręce, idziemy w kierunku tunelu, a po pierwszych 5 metrach na naszej drodze staje ogromny łysy dresiarz. I od razu – cała litania wyzwisk i gróźb. Opluł nas, a my uciekliśmy biegiem. Mimo wszystko mnie to zachęciło, by robić to częściej, na przekór wszystkim, by nie dać się zastraszyć większości. Paradoksalnie takie sytuacje sprawiały, że stawałem się bardziej śmiały. Gdybyśmy wszędzie udawali tylko kolegów, oznaczałoby to poddanie się, a ja zgodnie z punkowym etosem, którym wówczas nasiąkałem, chciałem walczyć.

Przyprowadziłeś go kiedyś do domu?

Wiele razy. Na początku pod nieobecność rodziców, a potem już gdy byli w domu, ale przyprowadzałem go jako „kolegę”. Dopiero dużo, dużo później powiedziałem mamie, że to nie tylko kolega. To było już właściwie chwilę przed naszym rozstaniem. Mama powiedziała, że się już domyślała. On nie był z Trójmiasta, więc to było dość dziwne, że zwykły „kolega” przyjeżdżał do mnie co 2 tygodnie na weekendy i nie miał gdzie nocować, więc musiał spać ze mną w jednoosobowym łóżku. (śmiech)

Osoby biseksualne spotykają się z krzywdzącymi stereotypami zarówno ze strony osób hetero-, jak i homoseksualnych. Zarzuca się im m.in. niezdecydowanie czy wmawia, że wstydzą się przyznać prawdę o własnej homoseksualności. Ty też już to odczułeś?

Jak pewnie wiesz, to duży temat, o którym moglibyśmy mówić godzinami. Spotkałem się z tym. Gdy wyoutowałem się przed kolegą gejem, on powiedział: „Daj spokój! Biseksualizm nie istnieje. Jesteś gejem i tyle!”. No i co mam ci powiedzieć – słabe to jest. Mówisz o tym, kim jesteś, a ktoś mówi, że wie lepiej od ciebie. I nawet jak widzą, że na imprezie całuję się z dziewczyną, to uznają, że to tylko jakaś zabawa po pijaku. A czy się tym przejmuję? Wróćmy do punkowej filozofii: mam to gdzieś! Najważniejsze, że ja wiem, kim jestem. Wielokrotnie na własnej skórze odczułem to słynne zjawisko „wymazywania” biseksualności, wręcz negowania istnienia tej orientacji. Tymczasem podejrzewam, że osób bi jest mnóstwo, tylko ludzie nie mają odwagi o tym mówić. Znałem wielu takich „heteroseksualnych” chłopaków, którzy na imprezie po kilku drinkach nagle przestawali być hetero. (śmiech) Niewiele osób publicznych, zwłaszcza mężczyzn, mówi o swojej biseksualności. W tekstach kultury też trudno szukać biseksualnych postaci. Efekt jest taki, jak widać.

A członkowie twojej kapeli Danziger zawsze byli akceptujący?

Skład się zmieniał, ale obecnie perkusista gra od 2 lat, a basistka od stycznia tego roku. No i basistka Ania też jest bi (mam od niej pozwolenie, by to powiedzieć), więc nie było problemu, a bębniarz jest w hetero mniejszości, więc nie ma nic do gadania. (śmiech) A mówiąc serio, zawsze dobierałem sobie do zespołu osoby tolerancyjne, a nie homofobów. Nigdy nie byłbym w stanie grać z kimś homofobicznym, bo to nie ma sensu. Więc jest totalny luz, po koncertach ja się ściskam z chłopakami, basistka z dziewczynami, a bębniarz musi na to patrzeć. (śmiech) Nie no, pełna akceptacja.

Na okładce waszej pierwszej płyty „Hate Us” była tęcza, ty na koncertach masz tęczowy pasek do gitary. Z jakimi reakcjami się to spotyka?

Na jednym z koncertów miałem nawet fishnety (rajstopy w stylu „kabaretki” – przyp. red.). Co prawda miałem też spodnie, ale dojrzewam do tego, by wyjść na scenę w samych fishnetach. (śmiech) Trzeba przełamywać te schematy i uprzedzenia i stąd też tęczy się nie boję. Jeśli chodzi o tęczowy pasek do gitary, kupując go, miałem pewne obawy. Potem jednak zobaczyłem, że takiego samego paska używa na koncertach kolega z innego zespołu. Kolega, który jest hetero! Więc wtedy mówię – no nie, jak on coś takiego robi, to wstyd, że ja się tego boję. Na kolejnym koncercie już miałem ten paseki i nic się nie stało. Kiedyś, gdzieś tam ktoś rzucił przed koncertem: „Co wy! Pedałami jesteście?!”. Ale ja jakoś zawsze umiałem zgasić taką osobę żartem i ją ośmieszyć.

Ciekaw jestem, jak ty jako punkowiec, ale i przy tym kulturoznawca, bo taki kierunek studiów kończyłeś, patrzysz na tę popkulturową scenę queerową – Lady Gagę, brokat, voguing czy drag queens.

Nie kręci mnie to za bardzo, ale oczywiście nie mam nic przeciwko. Byłem dwa razy na cyklicznej imprezie queerowej w Trójmieście – Queer Carnival – na pierwszej edycji nawet miałem kreację w stylu femboy. Obserwowanie drag queens jest dla mnie mega, ale zupełnie w tym nie siedzę. Lady Gaga jest świetną wokalistką i aktorką. Lubię jeden jej numer z pierwszej płyty – „Heavy Metal Lover”. Z tą kulturą gejowską więc tak średnio się identyfikuję, ale to znowu jest ta specyficzna pozycja osoby bi. Nie należę do świata gejowskiego, ale też z całą pewnością nie należę do świata hetero. Jestem gdzieś pomiędzy.

Miałeś już kilka wywiadów w dużych mediach, stajesz się rozpoznawalny. To utrudnia sprawę czy pomaga na portalach randkowych?

Na szczęście nikt mnie w naszym środowisku jeszcze nie rozpoznaje, chociaż po tym wywiadzie może już będzie inaczej. (śmiech) No trudno, będę musiał z tym żyć, może dzięki temu będę miał więcej par na Tinderze albo więcej „hotów” na Grindrze! (śmiech) Nie no, żartuję – nie przejmuję się i ponownie: mam to gdzieś.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zapis terapii

Z artystą thekayetan o jego nowej płycie „Psychodynamiczne”, o tym, czy potrzebne są nam modele queerowych związków, a także o coming outach oraz żeńskich zaimkach rozmawia Piotr Grabarczyk

 

Foto: Bartosz Mieloch

 

Skąd w ogóle pomysł, odważny w moim odczuciu, aby stworzyć materiał oparty na terapii? Artyści często podkreślają, że samo tworzenie jest dla nich jakąś formą terapii, więc tutaj mamy do czynienia z jakąś terapeutyczną incepcją.

Rzeczywiście, tworzenie muzyki może być czymś w rodzaju arteterapii, ale określiłbym to bardziej terapią wtórną niż faktyczną terapią w klasycznym rozumieniu. Ten pomysł z perspektywy czasu rzeczywiście wydaje się odważny, ale wtedy to było dla mnie naturalne – zacząłem chodzić na terapię i pisać o tym, co poruszaliśmy podczas sesji. Jedyne wyjście ze strefy komfortu wiązało się z przyjęciem, że będzie to nurt psychodynamiczny. To już jest opieranie się na konkretnych teoriach i dziedzictwach psychologicznych, które istnieją głównie w kontekście terapeutycznym. Obawiałem się tego, jak zostanie to odebrane – że czystą formę terapii przeniosę w świat muzyczny. Natomiast co do takich osobistych obaw, to ich nie było. Zależało mi, aby pokazać na płycie siebie – takie studium przypadku, całkowite przedstawienie się od wewnątrz, z całą moją dziwacznością i powiedzeniem o tym, co mi w życiu nie idzie.

Mógłbyś powiedzieć coś więcej o terapii psychodynamicznej? Skoro pojawia się już w tytule płyty, to jaką jest wskazówką dla słuchaczy?

Mamy cztery akredytowane szkoły terapeutyczne: psychodynamiczną, poznawczo- -behawioralną, interakcyjną i systemową. Jest to sposób poznawania siebie z perspektywy profesjonalnie przygotowanej do tego osoby z odpowiednim wykształceniem i zapleczem praktycznym. Nurt psychodynamiczny mocno kładzie nacisk na relację pacjenta z terapeutą i to, jak ta relacja na nich oddziałuje. W kontekście płyty oznacza to, że na niej też słyszymy to przeniesienie, czyli podstawowy konstrukt, który się wydarza między pacjentem a terapeutą – pacjent (w przypadku płyty ja) przenosi na terapeutę (osobę słuchającą) swoje dotychczasowe przeżycia, doświadczenia i schematy. Terapeuta to zauważa i określa własne przeciwprzeniesienie, czyli to, jakie wrażenie na terapeucie wywiera pacjent i co z tymi odczuciami terapeuta może zrobić. W tym nurcie kładzie się też nacisk na emocje, które są w nim przed poznaniem. Stąd na albumie jest dużo określeń odczuć i dosłownego wykorzystania zwrotu „ja się czuję”. Zahaczam też o teorię relacji z obiektem, więc zarówno na terapii, jak i na płycie mówię o tym, jaka była specyfika moich relacji, jak na mnie wpływały, jak mi się układało bądź nie układało z facetami, jakie miałem do nich podejście, a jak oni mnie traktowali.

Ciekawi mnie twoje podejście do warstwy tekstowej na tym krążku, bo obok metafor i chodzenia dookoła tematu poprzez bardziej poetycki język nie brakuje tam dosadnych i dosłownych określeń opisujących twoje odczucia czy nawet stosunek do terapii i jej efektów.

Bardzo lubię teksty, które są proste i nie są przesadne w metaforach. Takie staram się tworzyć i takie też trafiają do mnie jako słuchacza. Kiedy idziesz do gabinetu i jesteś w procesie terapii, to gdy pada pytanie „jak się czujesz?”, nie zaczynasz recytować wiersza. (śmiech) Starasz się wyrazić precyzyjnie i konkretnie i chciałem, żeby te realia terapii wybrzmiały. Że czuję się wkurwiony, źle i okropnie. Z perspektywy czasu widzę, ile ciężaru zawarłem w tekstach. Kiedy je pisałem, to tego nie czułem – mój ówczesny stan był tym „domyślnym” i dopiero teraz, po premierze płyty, gdy te wszystkie złe rzeczy, które się wydarzyły, są daleko i jestem z nimi pogodzony, widzę różnicę między tym, jak się czuję teraz, a jak się czułem wtedy, na co dzień.

A jak się wtedy czułeś?

Do dupy. (śmiech) Codziennie było źle, wszystko szło nie tak, dominowały negatywne myśli. Pozwalałem się traktować w sposób, który przekraczał moje granice, a ja nawet nie miałem pojęcia, że to nie powinno mieć miejsca.

Czasami mam wrażenie, że fakt, iż jako geje czy po prostu mężczyźni wiążący się z innymi mężczyznami nie mamy odgórnie narzuconego wzorca, za którym moglibyśmy podążać, to miecz obusieczny. Z jednej strony daje to nam ogromną wolność i umożliwia zrzucenie opresyjnych, heteronormatywnych kajdan. Projektujemy swoje życia według potrzeb i możliwości, bez oglądania się na normę, bo nie jesteśmy jej częścią. Z drugiej jednak, gdy chodzi o związki i relacje, to my często po prostu nie wiemy, co robić, jak się traktować i który model relacji jest jakkolwiek obiektywnie zdrowy i co ten „zdrowy” w ogóle oznacza.

Zastanawiając się nad tym tak na szybko, obie te perspektywy mają sens i opowiadałbym się za tym, że te „pozytywne” wzorce i modele queerowych relacji powinny być powszechniejsze. Mnie tego bardzo brakowało, gdy dorastałem. Okej, był internet, książki, a w zasadzie erotyki – w gimnazjum czytałem np. „Teleny” Oscara Wilde’a – w których była opisana homorelacja, ale nie w perspektywie dłuższego związku. Moim zdaniem obecność takich wzorców jest bardzo ważna, szczególnie dla młodych – nie trzeba z nich koniecznie korzystać, ale sama świadomość, że są osoby, które tak żyją i są szczęśliwe, i że można po taki wzorzec sięgnąć, bardzo utwierdza w poczuciu, że to, kim jestem, jest w porządku.

W materiałach prasowych i w mediach często określa się ciebie jako „artystę queerowego”. Czy czujesz potrzebę sprecyzowania, gdzie na tym spektrum się odnajdujesz? Czy bycie pod obszernym queerowym parasolem ci wystarcza? Trochę w kontrze do potrzeb publiczności, która często tej precyzji oczekuje albo wręcz się domaga – tożsamość, orientacja, zaimki, wszystko powinno być wypunktowane.

Faktycznie, bardzo lubię to określenie „queer” i dobrze się pod tym parasolem czuję. Oczywiście, jeśli ktoś pyta, oczekując konkretnej odpowiedzi, to konkretnie odpowiem: jestem cispłciowym gejem, choć myślę o sobie również jako o osobie niebinarnej. Natomiast na co dzień nie czuję potrzeby konkretnego określania i też tego nie wymagam od innych. Świadomość, że nie potrzebuję na siłę przyklejać do siebie etykiety, przyniosła mi terapia. Wcześniej nie chciałem mówić o sobie jako geju, bo przecież moje relacje z facetami były okropne. Jak mam czuć się komfortowo w swojej seksualności, jeśli jestem notorycznie ghostowany, wystawiany na randkach, traktowany przedmiotowo, oceniany przez pryzmat mojego ciała, a do tego wszystkiego na barkach trzymam kilka toksycznych situationshipów? Teraz, gdy mam to przepracowane i jestem szczęśliwy i w fajnej, kochającej relacji, możliwość dzielenia się swoją nieheteroseksualnością to przywilej. Wciąż nie wymagam etykiet, aczkolwiek rozumiem, że one są potrzebne i ludzie lubią ukonkretnienia. Co do zaimków, to nie mam problemu z tym, żeby ktoś użył wobec mnie żeńskich. Kiedyś tak nie było i strasznie denerwowało mnie, gdy ludzie mówili do mnie, np. przez telefon, per „pani”. Teraz mam z tym kompletny luz.

Do tego stopnia luz, że tytułowy utwór „psychodynamiczne” śpiewany jest w pierwszej osobie właśnie z żeńskimi zaimkami.

Żeńskie zaimki traktuję nie jako obowiązek, a coś, z czego mogę korzystać. W świecie heteronormatywnym wychodzenie ze stereotypowo przypisanych zaimków jest jakąś kontrowersją, a myślę, że powinniśmy korzystać ze swobody w wypowiadaniu się i wyrażaniu, również w muzyce. W tym konkretnym utworze korzystanie z żeńskich zaimków miało wiele znaczeń, bo opowiada on o wiktymizacji, którą w społeczeństwie fetyszyzuje się u kobiet. W tekście jest też dużo Freuda, który skupiał się głównie na pracy nad kobietami. Niekoniecznie było to etyczne, a często wręcz było pozbawione pewnych standardów obowiązujących dzisiaj. Zdecydowałem więc, że „Psychodynamiczne” napiszę z perspektywy jego pacjentki.

Częścią akceptacji siebie są coming outy – przed rodziną, najbliższymi znajomymi, codziennym otoczeniem. Jakie są twoje doświadczenia?

Coming out zaliczyłem, jak miałem 15 lat. Nie był to najlepszy coming out, nie był najgorszy. Z perspektywy czasu wiem, że każdy miał w działaniach dobre intencje. Wyoutowałem się dwa razy w ciągu miesiąca: przed przyjaciółkami, a potem rodzicami i siostrą. Nie zmieniłbym w tej kwestii niczego. Obecnie mam dość wygodnie, ponieważ mam parę jednoznacznych teledysków i tekstów utworów, i ktokolwiek po to sięgnie, prędzej czy później domyśli się, co mi w duszy gra, więc te wszystkie niekomfortowe rozmowy mam raczej z głowy. (śmiech)

Przez Polskę przetaczają się dwie fale. Jedna, konserwatywna, zdaje się taranem, który oddala nas od podstawowych praw i sprawia, że lądujemy na szczycie listy najbardziej homofobicznych państw w Unii Europejskiej. Ale jest też druga, która daje nadzieję, że będzie lepiej: coraz więcej queerowych inicjatyw, odważnych młodych ludzi i coraz bardziej otwarte na zmiany społeczeństwo. Miałeś w tym roku okazję pojeździć po Polsce, wziąć udział w Pride- ’ach i w końcu spotkać się ze swoją publicznością. Jak wrażenia i nastroje?

Przede wszystkim jest to dla mnie bardzo miłe, że w ogóle dostaję taką możliwość. Wiadomo, że queerowa muzyka, którą tworzę, jest dla wszystkich, ale jednak w głębi serca nie marzę przecież o tym, żeby konfederaci objeżdżali mnie w komentarzach. Mi zawsze zależało na tym, aby moja muzyka dochodziła do queerów. Żeby oni zobaczyli, że można! Że można stworzyć taki teledysk, napisać taki tekst i zrobić to wszystko po swojemu, i jeszcze mieć osoby, które to polubią. Występowanie na wydarzeniach takich jak Pride pozwala mi dotrzeć do osób queer i to dla mnie największe wyróżnienie – że one to widzą i to jest dla nich. Mogę stać na scenie, a za mną jest klip, w którym ja i mój model mamy swoje gay wedding. To dla mnie bardzo budujące i cieszę się, że mogę tworzyć tę reprezentację dla innych.

Wracając do terapii, bo nią rozpoczęliśmy i nią może zakończmy: czy jesteś w stanie ocenić, na jakich płaszczyznach dokonała się dzięki niej największa zmiana? Bo na sesję idziesz tylko ty, ale „ty” to zarówno facet, osoba queerowa, jak i artysta… Tych płaszczyzn jest wiele i jestem ciekawy, ktore z nich terapia szczególnie dotknęła.

Powiedziałbym, że największy wpływ miała na moją codzienność. Operując małymi przykładami: dla mnie wyjście do sklepu i przebywanie wśród ludzi było dużym wysiłkiem. Dzięki terapii zrozumiałem, że nikogo nie obchodzi, że ja jestem w tym sklepie. (śmiech) Kiedyś potrafiłem wyjść z domu i bardzo dosłownie nie czuć się bezpiecznie, bo ktoś przechodził obok mnie i bałem się, że coś mi zrobi. Tak po prostu, bez żadnej uzasadnionej przyczyny. Zmiana w tym zakresie była jednym z pierwszych efektów terapii, które zauważyłem. Kolejny – zacząłem się szanować. Miałem wgląd w to, jak byłem traktowany, i powoli zacząłem budować swoją asertywność i granice. Miałem punkt kulminacyjny w zeszłym roku, gdy powiedziałem basta i zdecydowałem o zakończeniu relacji z facetem, który korzystał ze mnie jak z wachlarza i któremu na wszystko pozwalałem. Terapia uzmysłowiła mi, że tak być nie może, i nawet jestem dumny ze sposobu, w jaki zakończyłem ten situasionship, bardzo komunikatywnie. Z punktu widzenia związanego z moją pracą – przykładowo mniej stresuję się wywiadami i mówieniem o sobie. Na przykład nasz pierwszy wywiad odbył się w zeszłym roku i wtedy przeżywałem to cały dzień. Potem weryfikacja tego była dla mnie wręcz przeżyciem tygodnia generującym bezsensowny stres. To jedna z większych zmian, które zaobserwowałem – jestem bardziej wyluzowany, pewny siebie, asertywny. Największa – kiedyś się nienawidziłem, teraz się lubię.

***

Dwudziestodwuletni Kajetan Kopala, który tworzy pod pseudonimem thekayetan, to kompozytor, wokalista, producent muzyki elektronicznej i autor tekstów z Poznania. W 2020 r. jego utwór „Skóra” nawiązujący do pełnych przemocy wydarzeń z I Marszu Równości w Białymstoku znalazł się na składance „Music 4 Queers & Queens” stworzonej na Pride Month przez Kayax. W 2021 r. ukazał się jego debiutancki album „Dla nas dom”. „Psychodynamiczne”, która właśnie się ukazała, to jego druga płyta.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Baba z brodą

Z drag queen MONĄ LIZAK, która 20 maja wydała swój debiutancki album „Maski”, rozmawia Anna Radosińska

 

Foto: Salvador

 

Dwudziestego maja ukazał się twój debiutancki album „Maski”. To ledwo druga w Polsce płyta nagrana przez drag queen – po „Pokussie na Parkiecie’’ (2022) Shady Lady. Jesteś autorką większości tekstów i współkompozytorką wszystkich utworów. Pierwszy singiel, o tym samym tytule co krążek, ukazał się pod koniec maja 2021 r. Pracowałaś nad albumem 2 lata? Skąd wzięłaś pomysł na ten projekt?

To był spontan. Gdy wyszedł pierwszy singiel, jeszcze w ogóle nie planowałam albumu. Chciałam zrobić coś więcej, ale jeszcze nie było klarowne co. Przy drugim utworze, czyli przy ,,Bozi” powstał pomysł, by zrobić EPkę, ale gdy wraz z pomocą kilku producentów zaczęłam pracować nad materiałem, okazało się, że mam chyba za dużo do powiedzenia. Po trzecim singlu – „RTV albo AGD” spora część piosenek była już napisana, a idea obszernej, kilkunastopiosenkowej płyty była już ugruntowana i pewna. Oto i ona!

Jakie emocje towarzyszyły ci podczas tworzenia albumu, a jak czujesz się teraz, gdy jest już dostępny?

Podczas pisania piosenek, komponowania i nagrywania piosenek na pewno była ekscytacja i dużo radości. To tak naprawdę spełnienie największego marzenia w życiu. Oczywiście, zdarzały się momenty, gdy odechciewało się pracować przez pojawiające się przeciwności. Natomiast teraz, gdy album jest dostępny, czuję dumę i satysfakcję. Tego uczucia nikt mi już nie zabierze, a ślad po mnie zostanie na kartach historii naszego kraju, środowiska LGBTQIA+ oraz w samej muzyce. To jest trochę tak, jakby cały świat nagle mógł poznać moje dziecko. Jest to też pewne obnażenie się, „Maski” są ważne nie tylko dla postaci Mony Lizak, ale i dla mnie „prywatnie”, że tak powiem. Są tam piosenki niezwykle osobiste, poruszające tematy, o których nie rozmawiałam nawet z najbliższymi mi osobami.

Opowiesz więcej o tych przeciwnościach?

Dużo osób w środowisku próbowało mnie zniechęcić. Podkreślały, że nie jestem zawodową wokalistką czy raperką, trywializowały moją twórczość np. dlatego, że nie ukrywałam używania autotune’a, który przecież jest powszechną praktyką i wcale nie ujmuje umiejętności wokalnych. Niektóre koleżanki dragowe próbowały umniejszyć znaczenie mojej pracy. Paradoksalnie dodało mi to energii, bo jestem twardą zawodniczką i lubię udowadniać sobie i innym, że wszystko się da. Tytaniczna praca, którą włożyłam w stworzenie tego naprawdę obszernego formatu, przypomniała mi, że jestem nie do zdarcia. Teksty, kompozycja, teledyski – wszystko to robię sama lub we współpracy z zawodowcami. Ostateczną oprawą grafi czną albumu zajęli się mój partner Salvador i graficzka, moja przyjaciółka – Aleksandra Orzechowska – bo chciałam mieć świeży, nowoczesny i profesjonalny design, którego sama obiektywnie bym nie zaprojektowała. Więc siedliśmy sobie w trójkę i go zrobiliśmy. Zresztą, aby ten album nagrać, otworzyłam swoje własne studio nagraniowe, kończąc uprzednio odpowiednie kursy i szkolenia! Nic mnie nie powstrzyma.

Na scenie działasz od 3 lat. Koncepcja Mony Lizak od początku była taka sama czy ewoluowała?

Koncepcja właściwie praktycznie od początku była spójna. Gdy debiutowałam w 2020 r., to owszem, Mona Lizak wyglądała trochę inaczej – była bez brody i lipsyncowała, tańczyła choreografie inspirowane Madonną, a dzisiaj już nie tańczę, bo śpiewam. Tamten okres trwał może 2 miesiące. Pierwsze kroki na scenie pokazały mi, że nie boję się mikrofonu. Potem już było jasne, że będę brodatą drag queen, wykonującą piosenki na żywo. I tak od ponad 2 lat jestem w kabaretkach, w butach na koturnie, czapkach z daszkiem i jeansowych katanach, które przygotowuje dla mnie zajmująca się upcyklingiem wieloletnia przyjaciółka, działająca pod szyldem „Stay with Me Clothes”.

Jak wspominasz debiut w czasach pandemii?

Sam pomysł dojrzewał we mnie już rok wcześniej, w 2019 r. Jeździłam na konwenty, larpy, gdzie pojawiały się motywy dragowe i stwierdziłam, że sama mogłabym spróbować. Trafi łam akurat na okres pomiędzy lockdownami. W sierpniu 2020 r. wystąpiłam w Beach Barze Odra-Pany we Wrocławiu. Były oczywiście ograniczenia dotyczące liczby ludzi, w pomieszczeniach obowiązkowe maseczki, ale show odbyło się na świeżym powietrzu. Jednak zaraz po nim lokale znów zamknięto. Tworzyłam więc Monę online i to mi się nie udawało, ponieważ nie nadążałam za social mediami. Dzisiaj jest to już poniekąd nadrobione, ale wtedy mnie spowolniło. Zaraz po ponownym otwarciu lokali Mona Lizak wystartowała z kopyta. Tydzień w tydzień brałam udział w eventach i tak właściwie jest do dziś. Tylko w 2022 r. dałam prawie 40 występów w całym kraju, poprowadziłam ponad 50 karaoke oraz trzy Marsze Równości, będąc prawdopodobnie jedną z najczęściej występujących drag queens w Polsce.

Kariera dragowa była/jest dla ciebie też etapem na drodze poznania albo zaakceptowania siebie?

Myślę, że tak. Gdy postanowiłam zostać drag queen, dużo rzeczy odblokowało się w mojej głowie, inaczej na siebie spojrzałam. Wiesz, cierpię na bulimię; moment, gdy spotkałam się z publicznością, która dała mi dużo pozytywnej energii, pokazała, że jestem super taka, jaka jestem, był bardzo ważny. Pomimo iż od debiutu przytyłam jakieś 30 kg, to aż tak mnie to nie martwi. Myślę, że gdybym przybrała na wadze te 3 lata temu, to nie wyszłabym na scenę, a dzisiaj wychodzę i to z przyjemnością. Moi odbiorcy skupiają się na tym, co tworzę, nie padają komentarze pt. ,,Mona, jesteś gruba”, co mnie cieszy. Tak, jestem dziś zupełnie inną osobą niż te 3 lata temu.

A jak było z zaakceptowaniem twojej orientacji?

Mam prawie 33 lata, odkrywanie tego, kto mi się podoba, zajęło mi dość dużo czasu. Kiedyś myślałam, że jestem osobą heteroseksualną, następnie biseksualną, a w czasie prostu jestem gejem. Natomiast gdy zaczęłam swoją przygodę z dragiem, poznałam wiele osób transpłciowych, w tym również niebinarnych, z którymi wcześniej nie miałam wiele styczności. Drag pomógł mi zrozumieć, że interesuje mnie osoba, a nie płeć. Panseksualność mogłaby być dobrym określeniem, oscyluję gdzieś w tym spektrum, ale chyba nie czuję większej potrzeby, by umieszczać się w żadnej z szuflad.

„To jest tęcza, straszliwa tęcza, niebezpieczna tęcza…’’ – śpiewasz w kawałku „RTV albo AGD’’, który mówi o osobach LGBTQIA+ i dotykających nas stereotypach. Większość piosenek na „Maskach” jest żywa i taneczna, ale często opowiadają one o poważnych sprawach – dyskryminacji społeczności LGBTQIA+, hipokryzji polskiej religijności czy katastrofie klimatycznej. Otwierający płytę, wspomniany już utwór, a następnie ,,Bozia’’, ,,Bo człowiek’’, czy ,,500 złoty’’ to mocne kawałki.

Samo bycie osobą publiczną to odpowiedzialna funkcja. Mam dużo do powiedzenia i na pewne problemy chciałabym zwrócić uwagę. Swoją twórczością chcę generować poczucie odpowiedzialności zarówno u siebie, jak i u swoich odbiorców. Trudno jest mi pisać piosenki proste i głupie, choć wiem że żywa warstwa muzyczna dociera do większej ilości słuchaczy. Mam utwory, takie jak np. „Bum Bum”, których tworzenie zajęło kilka miesięcy, podczas gdy „Bozia” powstała w jeden dzień. Protest songi to zdecydowanie moja nisza.

Do kogo śpiewasz?

Zabrzmi to trywialnie, ale do wszystkich. Do wszystkich myślących – więc mam nadzieję, że do wszystkich? (uśmiech) Opisuję problemy społeczności LGBTQIA+, mówię o dyskryminacji kobiet, apeluję, by dbać o planetę – a jednocześnie można się przy moich utworach bawić na imprezie. Mój materiał bywa też kontrowersyjny, zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego też wiele osób może go nie zrozumieć. Myślę jednak, że każdy znajdzie choć jeden utwór na tym albumie, który trafi do serduszka albo zakorzeni się w pamięci i skłoni do pewnej refleksji.

Potrafi sz wybrać ulubiony kawałek?

A to zależy od dnia. (śmiech) Jeżeli mam potrzebę intensywnej ekspresji, to „Bozia”, jak chcę utrzeć niektórym nosa, to np. „Błyszczyk”, duet z Lelitą Petit. A gdy chcę poszaleć, to „Bum Bum”. Poza tym jestem dość samokrytyczna, więc nadmierne przesłuchiwanie płyty kończyło się zwykle spisywaniem poprawek. A najwięcej radości sprawia mi słuchanie albumu z przyjaciółmi lub moimi odbiorcami i obserwowanie ich reakcji. Gdy jestem na scenie i widzę publiczność, która śpiewa mój kawałek razem ze mną, to wtedy zawsze jest on moim ulubionym.

Na ile zmienił się stosunek polskiego społeczeństwa do dragu w ostatnich latach?

Mocno się zmienił. Działało tu wiele czynników. Pojawienie się na polskim Netfl iksie programu „RuPaul’s Drag Race” przybliżyło wielu osobom tę sztukę. Dziś Hieemeras czy Papina McQueen prowadzą programy w TV, jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia w Polsce. Nawet hejt i nagonka w jakiś sposób wpływają na nas pozytywnie, bo popularyzują temat. Dzisiaj nasz polski drag jest bardzo różnorodny, często niemainstreamowy, a publiczność uczy się i rozwija wraz z nim. Jakiś czas temu „baba z brodą”, czy ,,kosmitka” typu Amba Fatima, Vipera czy Katharsis to był temat „trudny”, z którym trzeba się było oswoić. Dziś ludzie bardzo cenią taki drag, bo widzą, że jest ciekawy, jest inną formą ekspresji. Drag nie musi polegać tylko na tym, by pięknie wyglądać, założyć szpilki i perukę. Ja też jestem trochę w tym monstruowym spektrum, bo jednak wyglądam nietypowo, nie lipsyncuję, a zamiast wyszukanych, eleganckich kreacji preferuję te gotyckie i groteskowe. No i jestem babą z brodą, co automatycznie czyni mnie doskonałym materiałem na potworę.

Część piosenek na „Maskach” nagrałaś we współpracy z polskimi artystami_tkami. Słyszymy głosy Madoxa czy gwiazd sceny dragu – wspomnianych już Amby Fatimy, Vipery czy Lelity Petit, która zajmuje się śpiewem profesjonalnie. Jak ci się z nimi pracowało?

Oooj, z każdym inaczej. Bardzo się cieszę, że na moim albumie zaprezentowały się osoby, które śpiewają amatorsko oraz te, które zajmują się tym od wielu lat. Właściwie wśród kolaboracji możemy zaobserwować szerokie spektrum doświadczenia muzycznego. Każdy_a z nas ma zupełnie inny tryb pracy. BaVi, Amba i Vipera są w kwestii używania swojego głosu nowicjuszkami, w związku z czym przejmowały moją strategię. Patryk Janiak to stary wyjadacz, a jednak również pracował nad naszym numerem moimi metodami. Aquarius nagrywany był w studio pierwszy raz, więc był niezwykle podekscytowany, ale też niesłychanie zmotywowany, dzięki czemu nagrywanie jego wokalu zajęło moment. Lelita pracowała inaczej, bawiła się dźwiękiem, co chwilę wpadając na nowe pomysły. Czasem wersje demo brzmiały zupełnie inaczej niż finalne. Z Madoxem podobnie; z całej „ekipy” Madox na scenie jest najdłużej i jego doświadczenie pomogło nam w stworzeniu całego albumu.

Teledysk do „Bozi” jest najpopularniejszym filmem na twoim kanale na YouTubie. Prezentujesz się w nim w koronie cierniowej, krytykujesz działania Kościoła katolickiego – spodziewałaś się kontrowersji?

Wiele osób myśli, że liczyłam na tanią prowokację, ale nie o to chodziło. W „Bozi” śmiejemy się z bożków i idoli, taki był zamysł. Ja – jako Chrystus w koronie cierniowej, ale i w szpilkach – właśnie taką postać obrazuję. Kontrowersji dużych nie było, bo podejrzewam, że osoby, do których dotarł teledysk, prawdopodobnie w większości podzielają moje zdanie i przekaz piosenki. Ale tak, spodziewałam się też, że znajdą się tacy, którym się to nie spodoba, i to też się wydarzyło. Otrzymałam ileś „niepochlebnych” wiadomości i w pewnym momencie musiałam wyłączyć komentarze pod filmem na YouTubie, bo ludzie chcieli tam udostępniać moje prywatne dane. Jednak jak sama zauważyłaś, ma najwięcej odtworzeń, o czymś to świadczy. A na występach widzę, że publiczność najbardziej czeka właśnie na „Bozię”.

W tym teledysku wystąpiło całe grono osób, które na co dzień zajmują się queerową sztuką – przede wszystkim dragiem. Twoim zdaniem w Polsce jest to zżyta społeczność?

Absolutnie nie! (śmiech) Społeczność LGBTQIA+ w Polsce jest bardzo podzielona, a w gronie osób performujących widać tego idealne odzwierciedlenie. Niestety wewnętrzne walki są na porządku dziennym, a osoby publiczne, które są też trochę odpowiedzialne za wizerunek tej społeczności, czasem zapominają, co albo jak powinny robić. Zapominają, że wszyscy walczymy o to samo. To demotywuje, pokazuje nas jako bandę dzieci kłócących się o grabki w piaskownicy. Ja osobiście staram się trzymać z daleka od tych wszystkich tzw. dram czy canceli, które generują podziały i negatywne emocje. Oczywiście, że są takie osoby, które nieustannie szczypią czy to mnie, czy inne drag queens, z którymi współpracuję. Sztuką jest nie dać się w to wplątać. Są sytuacje, które rzeczywiście jednoczą, np. Czarne Protesty, Strajk Kobiet, ale na co dzień raczej jest to po prostu grupa złożona z mniejszych grup.

Z Ambą Fatimą i Viperą chyba się przyjaźnisz – można tak wywnioskować z twoich social mediów. Współtworzyłyście_liście, również z Lady Brigitte oraz Filo, zakończony już projekt ,,Rewia Drag Queen’’ w krakowskim Teatrze Barakah. Jaka jest różnica między występowaniem na deskach teatralnych a w klubie lub barze?

Och, ogromna! Przede wszystkim teatr jest nastawiony na występy audiowizualne, więc jest wyposażony w odpowiedni sprzęt. Sama konstrukcja performensu też jest trochę inna. Klub jest nastawiony na zabawę. Tam się mnie nikt nie pyta, czy potrzebuję odsłuchu. Tam trzeba się zastanowić, co w ogóle możemy zrobić, jaka jest wielkość sceny. Z góry wiemy, że nie będzie możliwości np. puszczenia wizualizacji. W teatrze da się to zrobić. Ale z kolei tam publiczność siedzi, a osoby performerskie oddzielone są od niej ścianą światła. Występujemy we trzy lub w czwórkę – jeszcze z moim partnerem Salvadorem – najczęściej w tych samych miejscach, mamy dość spójny kontent i staramy się zarówno coś przekazać, jak i bawić się z publicznością. Bywa łatwiej, bywa trudniej, wiadomo. Warunki w Teatrze Barakah były najlepszymi, z jakimi do tej pory się spotkałam.

A sam projekt jak wspominasz?

Bardzo dobrze. Pozwolił mi wyjść poza Wrocław i pokazać, że jestem drag queen, która ma coś do zaoferowania. Dużo zawdzięczam jego twórczyniom – Anie Nowickiej i Monice Kufel – oraz innym osobom, które mnie w to całe zamieszanie wciągnęły – m.in. Kali Katharsis. Dały mi szansę i otworzyły przede mną scenę. Jak mogłabym wspominać „Rewię…” źle? Od niej tak naprawdę wszystko się dla mnie zaczęło.

Mieszkasz i pracujesz we Wrocławiu, gdzie w klubie HAH prowadzisz queerowe karaoke.

Ludzie lubią, gdy taki event prowadzi ktoś, kto charakterystycznie wygląda, pewna osobowość – np. drag queen. Bardziej się otwierają, przełamują bariery. Choć nie jestem wielką fanką formatu, doceniam go, dla mnie jako performerki jest to okazja do pokazania siebie, swojej osobowości, którą czasem ciężko dostrzec podczas występów na scenie. Mogę zaprezentować się w innym świetle. Uwielbiam dawać uczestnikom_ czkom – oczywiście nieproszone (śmiech) – rady, a później patrzeć, jak wracają, dziękują mi i robią postępy. Ale teraz przede wszystkim przygotowuję się do pierwszej dragowej trasy koncertowej w Polsce, w którą wybieram się z Ambą Fatimą, Viperą oraz Salvadorem i gośćmi_ciniami.

Twój charakterystyczny look to body, gorset i oczywiście broda, którą ostatnio rzadziej obsypujesz brokatem.

Od początku starałam się używać brokatów z mniejszą ilością plastiku dostającego się do środowiska, biodegradowalnych. Są one jednak drogie i niełatwo dostępne w Polsce, więc pozwalam sobie na nie rzadziej. Byłabym hipokrytką, gdybym tego nie robiła, nagrywając piosenkę „Bo człowiek”. Rezygnacja z brokatu jest zatem pewną manifestacją, o treści której najłatwiej można się przekonać, właśnie doświadczając niesamowicie zmontowanego przez Klaudię Kowalską teledysku do tego singla.

Bywasz porównywana do Conchity Wurst, o czym nawet śpiewasz w piosence „Bum Bum”. Drażni cię to porównanie?

Kiedyś tak, teraz już nie. Zresztą wieczorowe suknie i peruki po łydki to nie moje klimaty. Ja rapuję i wyglądam „trashy”, podczas gdy Conchita jest „glamour”. I jest świetną artystką, obserwuję ją, tyle że nie inspiruję się jej twórczością ani wyglądem. Gdy Radio Zet napisało na swojej stronie, że jestem polską Conchitą Wurst, to pomyślałam sobie: „Ach, gdyby tak ktoś kiedyś nazwał Conchitę austriacką Moną Lizak!”. (śmiech)  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Premiera debiutanckiego albumu Mony Lizak już 20 maja! + Mamy dla Was niespodziankę

Już 20 maja odbędzie się premiera debiutanckiej płyty Mony Lizak! Album ,,Maski” jest drugim w Polsce krążkiem wydanym przez drag queen. Raperka pracowała nad nim przez ostatnie półtora roku przy współpracy z wytwórnią Unisex Records. To wyśmienita selekcja solidnie przygotowanych protest songów, tanecznych bangerów, a także satyrycznych pamfletów i intymnych ballad.

,,Ten album to swoista podróż przez życie osoby będącej częścią społeczności LGBTQIA+, z którą każdy może się utożsamić” – komentuje autorka.

Krążek składa się z 17 numerów i zawiera aż 7 kolaboracji ze znanymi gwiazdami sceny queerowej. Na płycie znalazły się takie numery jak hymniczne ,,Maski”, prowokująca ,,Bozia”, ironiczne ,,RTV albo AGD”, czy taneczne ,,Bum Bum”. Album będzie dostępny zarówno na wszystkich platformach streamingowych, jak również w limitowanej wersji fizycznej. Patronem medialnym albumu jesteśmy my – Magazyn Replika – jedyne czasopismo LGBTQIA w Polsce.

Mona Lizak to drag queen z trzyletnim stażem, a poza tym znakomita tekściara, kontrowersyjna piosenkarka, bezkompromisowa raperka, jak sama o sobie mówi – pajęcza matka. W queerowym świecie znana jest z bycia ,,Babą z Brodą”. Związana z wieloma klubami w całej Polsce, a także z Radiem LUZ i krakowskim Teatrem Barakah. Swoje piosenki i covery zawsze wykonuje na żywo, bo jak twierdzi: ,,lipsync jest BORING”.

 

A oto i kolejność wszystkich utworów na ,,Maskach”

Zachęceni? Fenomenalnie, mamy dla Was niespodziankę w postaci fragmentów utworów z ,,Masek”. Zatem już teraz możecie zapoznać się z brzmieniem każdego z nich, a jeżeli macie ochotę na więcej, to już w środę 10 maja w Warszawie odbędzie się przedpremierowy odsłuch albumu, na który sama artystka, jak i my serdecznie zapraszamy! O równej 20:00 wpadajcie na Bracką 20! Z kolei mieszkańcy Krakowa będą mile widziani dzień przed oficjalną premierą krążka, 19 maja w Klubie ZOO, gdzie będzie miało miejsce wydarzenie o tym samym charakterze!

Więcej takich ZAWODNIKÓW

Wojtek ŁuszczykiewiczWojciech Łuszczykiewicz, wokalista i lider zespołu Video, o klipie do utworu „Ktoś nowy” z gejowskim, wiejskim weselem i o byciu sojusznikiem osób LGBT – w rozmowie Sergiusza Królaka

„Ludzie napinają się strasznie i zastanawiają się, jakby takie wesele wyglądało, gdyby był pan młody i drugi pan młody. A my im odpowiadamy: tak samo! I tak większość gości się nawali, jakaś ciotka uśnie, wujkowie narobią wstydu, będzie wódka, tańce i rzyganie (śmiech).”

Czujesz się sojusznikiem środowiska LGBT?

Miłość między dwoma facetami czy dwoma kobietami jest dla mnie naturalna i kompletnie mi nie przeszkadza, więc nie robię z tego żadnego problemu. Przede wszystkim, trzeba być normalnym człowiekiem. Sojusznik? Może to jest i dobre słowo? Generalnie cenię wszystkich ludzi, którzy walczą o to, by mieć w życiu spokój i żeby nikt nie bił ich po głowie za to, co czują i myślą. Tak, sojusznik to dobre słowo.

Wspomniałeś o szkolnej nietolerancji, sam jesteś ojcem dwóch córek. Rozmawiasz z nimi o sprawach takich jak homoseksualność?

Dzieci są jak gąbka, chłoną to, co je otacza w sposób bezwarunkowy. Dzieciaki powinny wiedzieć, że jeśli nikt nikomu nic złego nie robi, to nie ma żadnego powodu, by dokuczać Michałowi, bo lubi trzymać się za rękę z kolegą, albo Joli, bo lubi trzymać za rękę koleżankę.

Moja Lilia jest dopiero w drugiej klasie, więc chyba jeszcze w tym wieku dzieciaki nie sięgają wyobraźnią takich tematów, ale na wszelki wypadek chcę, żeby nie było tabu, więc rozmawiamy. Jak się samemu nie ma uprzedzeń, to wytłumaczyć jest łatwo, dziecko to przyjmuje. To naprawdę wiele nie kosztuje, by powiedzieć, że czasami jakiś pan zakocha się w jakimś innym panu, a jakaś pani zakocha się w jakieś pani. Dla dziecka może to być dziwne, bo samo widzi, że w domu jest mama i tata. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli powie się, że gdzie indziej może być inaczej, to ono to łapie bez najmniejszego problemu.

(…)

Podobno fraza z jednego z Waszych utworów „Jestem zerem i dobrze mi z tym” miała pierwotnie brzmieć „Jestem gejem i dobrze mi z tym”.

Tak! Nasz perkusista zmieniał tekst i ciągle nucił na próbach: „Jestem gejem i dobrze mi z tym”. Spodobało nam się to, jednak nie wiedziałem, jak to ograć lirycznie, by nie było pretensjonalnie. Pamiętam, jak kiedyś na koncercie jakaś grupka naszych miłych, obstrzyżonych na łyso „kolegów” notorycznie wyzywała nas od „pedałów”. Zadedykowaliśmy im wówczas piosenkę „Jestem zerem” ze zmienionym tekstem i zaśpiewaliśmy „Jestem gejem” razem z publicznością, która nagrodziła nas głośnymi brawami. „Koledzy” sobie poszli.

 

Cały wywiad do przeczytania w „Replice” nr 58
spistresci