Soprany, alty, tenory, basy

Jest muzykiem, urodził się w Moskwie. Kilka lat temu postawił wszystko na jedną kartę: rozwiódł się z żoną, pogodził z własną homoseksualnością, przeprowadził z Rosji do Polski i w Warszawie zaczął nowe życie. Od zeszłego roku jest kierownikiem pierwszego polskiego chóru LGBT Voces Gaudiae. Z Miszą Czerniakiem rozmawia Przemysław Górecki

 

Foto: Agata Kubis

 

Voces Gaudiae znaczy Głosy Radości. Taka jest idea chóru?

Taki mały żart, bo „gaudium” to przecież łaciński korzeń angielskiego „gay” znaczącego „radość”. A więc „gay voices” – bo chcemy się cieszyć życiem tacy, jacy jesteśmy i wyrażać to przez śpiew. Razem, chóralnie!

Oczywiście, zarzucano nam, że tworzymy kolejne getto LGBT, pytano, czy geje i lesbijki inaczej śpiewają niż hetero? Ignorujemy te uwagi. Do chóru wstęp ma każdy chętny, kto zgadza się na nasze przesłanie równości i akceptacji osób LGBT. Przez ten pierwszy rok istnienia pojawiło się u nas około 80 osób, co najlepiej świadczy, że inicjatywa jest potrzebna. Niektórzy odeszli, bo nie byli w stanie pogodzić zajęć z pracą, inni nie podołali muzycznie. A reszta została i przybywają wciąż nowi.

W chórze śpiewają profesjonaliści?

Skądże! Amatorzy również. Przychodzą ludzie z rożnym doświadczeniem: zawodowców jest niewielu, trochę osób po podstawowych szkołach muzycznych, są też osoby bez żadnego doświadczenia, choć utalentowane. Nie oczekujemy nawet znajomości nut. Na przesłuchaniu proszę o zaśpiewanie czegokolwiek, od „Wlazł kotek na płotek” po hymn narodowy, przysłuchuję się barwie, skali, możliwościom wokalnym. Potem sprawdzam, czy kandydat/ka łapie ze słuchu to, co zaśpiewam i czy jest to w stanie powtórzyć. Obecnie stała grupa składa się mniej więcej z 24 osób. To nie jest nasza praca, tylko hobby, choć i dodatkowy obowiązek – traktujemy chór poważnie. Jakość śpiewania chóru LGBT nie rożni się od jakości, jaką prezentuje każdy inny chór, ale przesłanie, repertuar i hasło, pod którym śpiewamy, nadaje nam szczególne znaczenie.

Jaki macie repertuar?

Wachlarz tematyczny jest szeroki, pytam ludzi o ich upodobania. Na razie przeważnie wygrywa muzyka rozrywkowa, w niej łatwiej znaleźć utwory zgodne z naszą misją i przesłaniem. „If I can dream” Elvisa Presleya i „We shall overcome” zostaną już z nami chyba na zawsze. Nie obawiamy się rzeczy smutnych czy dramatycznych, w zeszłym semestrze śpiewaliśmy na przykład „Tragedy” Bee Gees, ale to musi być coś nadającego się do chóralnego śpiewu. Po kwietniowej akcji Ostrej Zieleni „Płomień Nadziei”, na której wystąpiliśmy, posłanka Grodzka życzyła nam, żebyśmy za rok na tej akcji śpiewali utwory po polsku. No, właśnie – byle tylko znalazły się odpowiednie… albo powstały.

Ile publicznych występów macie już na koncie?

Najczęściej są to występy open air, gdzie zawsze się śpiewa trudniej. Nasz debiut odbył się w październiku zeszłego roku na warszawskim Placu Zbawiciela podczas Coming Out Day. Później wystąpiliśmy na urodzinach Stowarzyszenia Bez!miar. Na Święta przygotowaliśmy teledysk z „Kolędą spóźnionego anioła”. Ostatnio śpiewaliśmy na wspomnianej akcji „Płomień Nadziei”. Teraz przez cały semestr przygotowujemy się na Paradę Równości i przedparadowe wydarzenia.

Jak wpadłeś na pomysł założenia chóru?

Chciałem się zaangażować, robić coś, co lubię, a jednocześnie, by to miało wymiar społeczny. Poza tym, i to nie tylko moje doświadczenie – odczuwaliśmy, że jak ktoś nieheteroseksualny przychodzi do „zwykłego” chóru – dajmy na to, straży pożarnej, politechniki czy parafii – to ma problem, nie do końca może być sobą. Nie chodzi o to, by się „obnosić” – nienawidzę tego czasownika! – ale o zupełnie zwyczajne sytuacje. Na przykład, jest impreza integracyjna chóru, wyjazd, cokolwiek – czy ktoś taki przyjdzie z osobą towarzyszącą tej samej płci? Raczej niestety nie. Ludzie potrzebują przyjaznego środowiska i poczucia bezpieczeństwa.

Ale orientacji „na wejściu” na pewno nie sprawdzacie.

(śmiech) To jest to chór LGBTQ… plus F. F jak friends, przyjaciele, sojusznicy. Oczywiście, że nie sprawdzamy, choć w ankiecie na „dzień dobry” każdy mógł zaznaczyć swą orientację. I ludzie dobrowolnie to robili. Najwięcej było gejów, później lesbijki, osoby biseksualne i transpłciowe. Heteroseksualiści stanowili jedną piątą chóru, tyle co biseksualiści. Teraz już przestaliśmy to liczyć. Bardziej ciekawi mnie, dlaczego np. mało zgłasza się sopranów. Wśród kobiet dominują alty, są to chórzystki o mocnym charakterze. A wśród mężczyzn, których w chórze jest więcej, proporcje tenorów i basów są bardziej wyrównane.

Jakie cele ma pierwszy polski chór LGBTQ?

Ma wspierać naszą społeczność. Wzmagać rozwój artystyczny, mobilizować do wychodzenia z domu, ponieważ niektórzy ludzie muszą się w coś angażować, żeby w ogóle wyjść do innych. W tym sensie chór stowarzysza ludzi i wpływa na rozwój konkretnych jednostek poprzez spotkania, próby, oprawę muzyczną wydarzeń równościowych. Wychodzimy na zewnątrz, dajemy świadectwo, że jesteśmy otwarci i inkluzywni. Mimo ryzyka, bo pierwszemu występowi towarzyszyły obawy o bezpieczeństwo. Mieliśmy ochronę policji, tego dnia Młodzież Wszechpolska maszerowała przez Warszawę.

Inspirujemy też innych: w Krakowie jesienią powstał chór Krakofonia. Są już więc w Polsce dwa chory LGBT!

Na świecie jest ich znacznie więcej. Czy te zachodnie były inspiracją do Voces Gaudiae?

Znam śpiewaków z chórów LGBT we Francji, w Niemczech, w USA. W Stanach byłem niedawno na koncercie jednego z nowojorskich chórów skupiającego 180 osób – samych gejów. Ma ponad 30 lat historii! W Nowym Jorku są przynajmniej cztery chory, w San Francisco – dziewięć. Ten występ, na którym byłem, miał charakter „Singalong” – „śpiewajcie z nami”: nad sceną wisiał ekran z tekstami piosenek, w ręku każdy widz-uczestnik miał program z tekstami, a obok tłumacz przekładał słowa na język migowy. Wszyscy śpiewali, 700 osób!

W USA funkcjonuje około 250 chórów LGBT, w Europie tyle samo. My jesteśmy trzecim w Europie Środkowo-Wschodniej – pozostałe są w Zagrzebiu i w Pradze.

Dla niektórych w Polsce to jednak „zbyt odważne” przedsięwzięcie?

Akademickie środowiska w Polsce są wbrew pozorom konserwatywne. Homofobia dobrze się ma w tych kręgach, rezultat jest taki, że artystów wyoutowanych prawie nie ma, nawet w muzyce rozrywkowej! „Róbcie co chcecie pod kołdrą w łóżku, ale nie mówcie o tym”, bo przecież „to, że jesteś gejem nie wpływa na jakość twojego śpiewu lub gry na skrzypcach”. Niektórzy nie są w stanie pojąć, dlaczego my to robimy otwarcie. Tłumaczymy, że zbyt długo milczeliśmy, teraz trzeba trochę pokrzyczeć, żeby bycie LGBT stało się czymś normalnym.

Nie baliście się trochę?

Współzałożyciel, mój kolega dyrygent, miał trochę problemów w pracy w związku z angażowaniem się otwarcie w muzykę LGBT. I niełatwo jest znaleźć salę na próby, gdy się powie, że chodzi o chór LGBT.

A ja się już nie chowam, za późno na to! Naszym końcowym celem, jak każdej organizacji LGBTQ, jest zniknąć, nie musieć już być potrzebną. Teraz jednak działamy, przyczyniamy się do dyskusji, to jest nasz wkład w kulturę. Dla niektórych członków chór stał się problemem, gdy zobaczyli, że nie siedzimy cicho, nie tylko zajmujemy się muzyką, ale i idziemy w świat. Chór ma wymiar polityczny, jesteśmy pierwsi i widoczni. Być może nie dla wszystkich przyszła jeszcze pora na to, szanuję to, każdy ma przecież inną sytuację w rodzinie, pracy. Sam jeszcze kilka lat temu miałem podobnie.

Po rozwodzie z żoną i przed przeprowadzką do Polski, tak?

O, długo by mówić. Pochodzę z Moskwy, tam dorastałem. Jako dziecko wierzących rodziców, byłem zaangażowany w życie kościelne, co w czasach ZSRR nie było łatwe. W wieku nastoletnim odkryłem, że mam pewien problem – zakochałem się w koledze ze szkoły, były pewne nastoletnie praktyki, rozumiesz. Gdy kolega z rodzicami wyjechał do Francji, rozłąka skazała mnie na refleksję i weryfikację moich podejrzeń odnośnie własnej orientacji. Był rok 1997, miałem 13 lat i dostałem właśnie dostęp do sieci – wiec weryfikowałem. I pojawił się we mnie rodzaj schizofrenii: z jednej strony rodzice i kościół, a z drugiej – coś takiego, do czego mnie ciągnęło – i nie chciałem sobie na to dawać przyzwolenia. Im bardziej się jednak naciska sprężynę, tym mocniej ona strzela – miałem więc częste „upadki” i „powstania”.

Jak sobie z nimi radziłeś?

Należałem do grupy „Overcoming X”, to rosyjski portal, zrzeszający ludzi walczących z homoseksualną orientacją. Istnieje zresztą do dzisiaj, ale w trochę łagodniejszej odsłonie. Czytałem książki, modliłem się dużo, prosiłem o wsparcie duchowe… i nic. W pewnym momencie uwierzyłem, że z Bogiem wszystko da się zrobić – w co wierzę do tej pory, ale z zastrzeżeniami – i otworzyłem się na tyle, że znalazłem sobie dziewczynę, nawet niejedną. Pierwsze dwie próby były nieudane. A trzecia skończyła się ślubem. Moja była żona jest ode mnie starsza o 3 lata, miała większe doświadczenie i dość szybko ten nasz związek poprowadziła. Od pierwszej randki do ślubu minęło 20 miesięcy, półtora roku później pojawiło się dziecko. A mój problem jakoś nigdzie nie zniknął! Myślałem wcześniej, że może polega on na tym, że mi po prostu brakuje seksu jako takiego; małżeństwo miało tę bolączkę rozwiązać. Stało się wręcz przeciwnie! Pomarańcza może długo udawać, że jest bananem, może nawet pomalować się na żółto, ale bananem się od tego nie stanie. To było udawanie i kłamstwo.

I przygody homoseksualne na boku?

Przez całe małżeństwo trwające 6 lat. Żona wiedziała o mnie już zanim się pobraliśmy, mało tego, zdradziłem ją też przed ślubem. Nasza relacja była jakiegoś rodzaju miłością, ale dużo było w tym samookłamywania się z obu stron i jeszcze więcej naiwności. Bóg może i jest w stanie zrobić wszystko, ale niektóre rzeczy najwidoczniej zwyczajnie go nie interesują. Ewidentnie nie chciał zmienić mojej orientacji. Ukrywanie jej pogłębiało moje rozdwojenie. W pewnym momencie żona miała dość. Czuła, że to nie jest prawdziwe małżeństwo. Dla mnie świat się zawalił, gdy postanowiła to zakończyć.

Jak dziś wyglądają relacje między wami?

Nasza córka ma 10 lat, ma swoją historię, ma ojca i ojczyma. Wytłumaczyliśmy jej z byłą żoną, że musieliśmy się rozstać i absolutnie nie było w tym jej winy. Dziś moja była żona i ja żyjemy w przyjaźni. Mamy nowe związki, ona jest z nowym mężem, któremu urodziła dwoje dzieci. A ja przez półtora roku po rozstaniu mieszkałem w Moskwie i wtedy działy się we mnie największe przemiany – takie, bez których nie mógłbym przenieść się do Polski. Poczułem, że znalazłem się na dnie i muszę sobie wszystko ułożyć na nowo, kawałek po kawałku. Życie w samotności wcale mi się nie uśmiechało, wiedziałem też, że nie zwiążę się już nigdy z żadną kobietą. Miałem 26 lat, wiedziałem od ponad 13 lat, że jestem gejem i walczyłem z tym. Połowa mojego życia była walką, która nie przyniosła skutku. Z powodu lenistwa? Nie sądzę! Trochę się przyłożyłem do tej walki. Powiedziałem więc sobie: jestem otwartym gejem. Koniec. Idę na całość.

Jeszcze w Rosji?

Tam rzeczywiście było trudno, trochę się zmieniło przez ostatnich kilka lat. Na gorsze. Od tej ustawy o zakazie „homopropagandy” stało się jeszcze gorzej – cudowna ukraińska drag queen Wierka Serdiuczka nie występuje już w telewizji. Nie z powodu konfliktu ukraińsko-rosyjskiego, tylko dlatego, że drag queens nie są już lubiane, choć wcześniej wszyscy ją kochali. W Rosji akceptacja siebie to odważny krok, publiczny coming out tym bardziej. Właściwie prawie nie znam par jednopłciowych w Rosji. Króluje przygodny seks w klubach, ustawki przez internet. Przykładów otwartego życia w związku w pełnej akceptacji nie miałem. W Rosji samo społeczeństwo nie daje możliwości bycia, kim się chce, to był jeden z powodów mojej emigracji.

Najpierw założyłem sobie profil na Fellow.pl. Zaczepił mnie pewien chłopak, zaczęliśmy pisać, pojawiło się zauroczenie. Po miesiącu przyjechałem do niego do Polski, potem on przyjechał do mnie… W końcu się przeprowadziłem. Czułem, że osobiście i zawodowo byłem już w Rosji w ślepym zaułku. Wyjechałem do Polski nie tylko dla niego. Przede wszystkim dla siebie.

Mieszkasz w Polsce od czterech lat…

Pracuję jako tłumacz. Zarządzam też kilkoma projektami w European Forum of LGBT Christian Groups – organizacji skupiającej około 40 grup typu Wiara i Tęcza, do której zresztą należę. I mam chór, który daje mi mnóstwo radości.

Z tym pierwszym chłopakiem spędziłem nieco mniej niż dwa lata. Ponad rok temu znalazłem obecnego partnera, z którym bardzo się kochamy i wspieramy. Co więcej, śpiewa u mnie w chórze! Gdyby małżeństwa jednopłciowe, albo chociaż związki partnerskie były w Polsce legalne, myślelibyśmy już o ślubie, który, poza wszystkim innym, dałby mi też obywatelstwo polskie.

A wracając do Wiary i Tęczy – to ważna dla mnie grupa, bardzo istotna na ostatnim etapie mojej samoakceptacji. Dzięki WiT trzy lata temu po raz pierwszy szedłem w Paradzie Równości. Na najbliższej będę już na platformie!

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Klata Conchity

Najsłynniejsza drag queen w Europie wydaje pierwszą płytę, w klipie pokazuje się topless oraz… planuje występ w Kielcach. Tekst: Przemysław Górecki

 

Conchita Wurst, teledysk „You are Unstoppable”

 

Od połowy maja słuchać już można debiutanckiego albumu Conchity Wurst, austriackiej drag queen, zwyciężczyni ubiegłorocznej Eurowizji. Poza Daną International, transseksualną reprezentantką Izraela, która zwyciężyła w roku 1998, żadna inna finalistka tego konkursu nie wywołała tylu kontrowersji. Conchita, czyli Thomas Neuwirth, pokazała, jak wiele lęków wciąż wywołać może prosta przebieranka, połączona z przesłaniem akceptacji i tolerancji wobec inności (Thomas nie ukrywa, że jest gejem).

27 czerwca Conchita Wurst weźmie udział w corocznym festiwalu „Sabat Czarownic” w Kielcach. Tymczasem słuchamy jej płyty. To dwanaście utworów utrzymanych w świeżej stylistyce i okraszonych, czasem zbyt nachalną, współczesną produkcją. W warstwie tekstowej mamy typowy „empowerment” czyli wzmocnienie poczucia własnej wartości, pewności siebie, wiary w siebie a także dyskusję na temat normalności i natury odmieńca. Jak śpiewa Conchita w „Up For Air”: Show me your scars, I’ll show you mine (Pokaż mi swe blizny, ja pokażę ci moje) – i to zaproszenie to obnażania słabości zyskuje szczególny wymiar jednoczącego gestu. Przełomowy dla kariery Wurst numer eurowizyjny „Rise Like A Phoenix” to tylko jedna strona repertuaru zgromadzonego na albumie. Radiowy sukces można wróżyć też chwytliwej i utrzymanej w modnym ostatnio stylu (patrz: czołówka popularnych ballad z listy Billboardu) piosence „Heroes” czy klubowemu hitowi „Firestorm”, który brzmi jakby był napisany na ostatnią płytę Cher. Conchita zdaje się nawet podrabiać wokalną manierę mistrzyni! Nie brakuje jednak zaskoczeń – do nich można zaliczyć choćby „Where Have All The Good Men Gone”, utrzymany w klimacie retro potencjalny hymn LGBTQ. Jest też oczywiście najnowszy singiel „You Are Unstoppable”, w którym Conchita pokazuje się topless, stylizowana na syrenę.

A co słychać poza Conchitą? „GhostTown” razy dwa! Do tego trzeba było naprawdę dużego zbiegu okoliczności. Najnowsze single Madonny (ktorą stacje radiowe tradycyjnie już chyba zdają się bojkotować) oraz Adama Lamberta mają ten sam tytuł. Wersja Adama zwiastuje jego trzecią płytę „The Original High” (premiera: 12 czerwca br.). Przy okazji jej promocji wyoutowany piosenkarz wyznał, że przemysł muzyczny i fi lmowy jest pełen kryptogejów i z kilkoma z nich spałem. Dlaczego krypto a nie jawnych? Lambert tłumaczy sprawę z perspektywy genderowej: W wytwórniach płytowych i filmowych władzę trzymają mężczyźni (częściej niż kobiety przejawiający homofobiczne poglądy), ale rzeczywiście orientacja nie powinna już mieć takiego znaczenia, zwłaszcza, że wśród publiczności kinowej i klienteli muzycznej większość stanowią kobiety. A swój drugi album, po „La Revolution Sexuelle” z 2011 r., zapowiada Madox. Czekamy.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

POD TWOJĄ OBRONĘ

16 sierpnia MADONNA, jedna z największych ikon LGBT, kończy 60 lat. Z tej okazji o Królową Popu zapytałem jej homoseksualnych fanów i fanki z polskiego fan klubu MadonnaNewEra. Sam jestem jednym z nich – pisze PIOTR „GRABARI” GRABARCZYK

 

Madonna i jej modele z klipu „Girl Gone Wild” (2012). Mat. pras.

 

Urodziny Madonny to zawsze dobra okazja na podsumowania, szczególnie w dzisiejszym świecie, w którym gwiazdy pojawiają się i znikają, a prasa i rozochoceni fani wszelkiej maści wokalistek chętnie szafują tytułem „nowej Królowej Popu” – wszak każda generacja chce mieć własną. I o ile można przerzucać się liczbami, rozmaitymi statystykami, które z biegiem czasu coraz rzadziej będą po stronie panny Ciccone, jest kilka kwestii zupełnie niezależnych od cyferek. Jedną z nich jest to, że Madonna to królowa społeczności LGBT – fakt niepodważalny, ale mimo wielu prób, nie do końca wyjaśniony empirycznie. Wszelkie próby ustalenia, dlaczego akurat Madonna została namaszczona w ten sposób przez tęczową społeczność, zatrzymują się na ogólnikach. My z okazji 60. urodzin artystki postanowiliśmy sięgnąć do źródeł, a głos zabiorą polscy fani gwiazdy, których w naszym pięknym kraju nie brakuje – w końcu nawet z ambon słyszymy, że Madonna królową Polski…

„Nikt się nie zastanawiał, dlaczego większość z nas jest homo lub bi – to było naturalne”

Na początek, pozwolę sobie na małą prywatę. Odkrywanie mojej seksualności trwało dłuższą chwilę i trochę dryfowałem w tej nastoletniej niepewności. W życiu nie ma jednak przypadków, bo moja fascynacja Madonną zaczęła się niemalże w tym samym czasie, co fascynacja chłopakami. To sprzężenie okazało się kluczowe, bo to Madonna w mej burzy hormonów była mapą pokazującą, że jest dla mnie miejsce na świecie, że to jest OK, że nie ma się czego wstydzić. Zachęcony postawą mojej świeżo upieczonej idolki, poszedłem za ciosem i zalogowałem się na forum jej polskich fanów skupionych wokół serwisu MadonnaNewEra – najstarszej na świecie stronie poświęconej Królowej Popu. Nagle okazało się, że takich jak ja, jest więcej i możemy rozmawiać nie tylko o Madonnie, ale i o swoich problemach, doświadczeniach, a sama Madonna jest niejaką kuratorką tego przedsięwzięcia.

Na początku nikt się nie zastanawiał, dlaczego większość użytkowników forum jest homo- lub biseksualna. To było naturalne. Ale później przyszła refleksja, że wychowaliśmy się nie tylko na starych piosenkach Madonny, ale i na jej koncertach. Na forum mieliśmy manię ich analizowania, rozpisywaliśmy się na temat każdego występu, miny i wypowiedzi Madonny. Ktoś pisał post na temat życiowo ważnej dla niego sceny, a odpowiadał mu zgodny tłum: „Miałam/ Miałem tak samo!”. I nagle okazało się, że wielu z nas to od Madonny po raz pierwszy usłyszało o zabezpieczeniu, o tym, że AIDS prowadzi do śmierci, o tym, że gdzieś za Oceanem ludzie wychodzą na ulicę i maszerują w obronie swoich praw. A później widzieliśmy, jak w wielkim świecie Madonna pokazuje się otoczona wianuszkiem gejów, których uwielbia – a tłum uwielbia Madonnę. Instynktownie czuliśmy, że ona działa także w naszym imieniu, choć nie ma zielonego pojęcia o naszym istnieniu. Myślę, że właśnie to, oprócz muzyki, decydowało o tym, że Madonna przyciągała do siebie środowisko LGBT. Trochę nas reprezentowała w tym wielkim świecie – mówi „Replice” Maciek Sanik, założyciel MadonnaNewEra. Madonna, jak mało kto w latach 80., nie kryła swoich poglądów za dyplomatycznymi wypowiedziami. Ona wychodziła na scenę jak Evita na balkon i silnym głosem obwieszczała tłumom: Bądźcie sobą! Wszystko z wami w porządku! Nie musicie się wstydzić! – dodaje.

Jak to możliwe, że ta filigranowa blondynka, którą do pewnego momentu mogliśmy oglądać tylko w telewizorze, miała (i wciąż ma) tak ogromny wpływ na nasze życie? Okazuje się, że nawet wielka gwiazda może być ambasadorką wykluczonych, choć wydawałoby się, że jej status, sława i fortuna niejako z automatu to uniemożliwiają. W Madonnie jednak zostało coś z wyrzutka, który nie wpisuje się w powszechnie przyjęte kanony. Dorastanie w małym miasteczku na południu Polski, gdzie każda inność i odrębność od utartego schematu, dla nastolatki, która dopiero odkrywa swoją seksualność, nie było proste. Madonna, a także jej fani, uświadomili mi, że inność nie jest zła, a wręcz przeciwnie może być szalenie interesująca. Jej kariera, łamanie wielu tabu, śmiałe poglądy uświadomiły mi to jak świat i ludzie potrafi ą być różnorodni, że każdy z nas jest inny i tym samym wyjątkowy – tłumaczy w rozmowie z nami Katarzyna Boczoń, wieloletnia fanka Madonny. Wtóruje jej Ewa Szołkiewicz. Bycie fanką Madonny bardzo otworzyło mój czternastoletni wówczas świat. Zarejestrowanie się najpierw na fanowskim forum, a potem poznawanie przez nie innych osób LGBT bliżej sprawiło, że na pewno moja seksualność stała się dla mnie normalna i akceptowalna znacznie szybciej, niż dla wielu innych żyjących w Polsce – mówi stanowczo. Jej bezczelność i bezkompromisowość, w myśl zasady „I’m not sorry, it’s human nature” pozwalały wierzyć, że tak można. Że nie trzeba być jak inni. Dzięki Madonnie czuło się, że nie jest się samemu, a to było szczególnie ważne w czasach przed popularyzacją internetu, kiedy przepływ informacji był mocno ograniczony, a znalezienie kogoś w podobnej do swojej sytuacji nie odbywało się za jednym kliknięciem myszki. Od zawsze inspirowała mnie do akceptacji samego siebie i bycia sobą – dołącza się do chóru inny wieloletni fan M, Kuba Mosiak.

W trakcie jej ponad 35-letniej kariery, wielu zarzucało piosenkarce, że dysponuje niewielkimi zdolnościami wokalnymi, a karierę zawdzięcza szalonej ambicji. I choć można z tym dyskutować na wielu poziomach, z jednym trzeba się zgodzić – etos pracy gwiazdy, której powtarzano z uporem, że czegoś nie może, inspiruje tłumy. Madonna nauczyła mnie, jak być pewnym siebie i walczyć o swoje racje. Kiedy ktoś próbował wmówić mi, że nie jestem czegoś w stanie zrobić, oburzałem się, i to robiłem. Dzięki niej zrozumiałem, że niemożliwe nie istnieje, a tylko ciężką pracą można osiągnąć prawdziwy sukces – mówi nam inny fan popowej ikony, Daniel Matejczyk.

„Nigdy nie sądziłam, że poczuję coś takiego do drugiej kobiety”

Madonna nie była jednak nigdy „hetero wybawcą”, bo sama wielokrotnie sugerowała, że jest biseksualna, a jeśli pojawiały się plotki o jej lesbijskich relacjach, nigdy ich nie dementowała. Teraz, po latach, dowiadujemy się, że nie było to powetowane tylko chęcią wykonania przyjaznego gestu w kierunku społeczności LGBT+. Światło dzienne ujrzał niedawno odręcznie napisany przez Madonnę list, skierowany do modelki Amandy Cazalet, którą poznała na planie głośnego i – a jakże – promującego wolność seksualną teledysku do „Justify My Love” w 1990 r. Nigdy nie sądziłam, że poczuję coś takiego do drugiej kobiety. Dotarcie do ciebie jest tak trudne, jak uwiedzenie papieża. Chciałabym cię znowu całować – pisała w miłosnych liścikach wokalistka.

Natomiast fascynacja gejów Madonną to jednak coś więcej, niż tylko pochwała jej aktywistycznej działalności i wprowadzania w świat seksualnej różnorodności. To przede wszystkim estetyka, która garściami czerpie z gejowskich subkultur i fetyszów. Pamiętam, że moja pierwsza wizyta w homo-klubie zakończyła się refleksją, że wszyscy geje tańczyli tam jak Madonna – śmieje się w rozmowie z nami Michał Grenczak, wieloletni fan M. Ale im dłużej studiowałem historię queeru, amerykańskich klubów gejowskich i tamtejszej kultury, tym bardziej ten prozaiczny z pozoru wniosek ewoluował – to nie geje tańczyli jak Madonna, to ona na scenie była jednym z nich. Ona emanuje niemal identyczną seksualną energią, ma coś męskiego, a jednocześnie kobiecego w swoich ruchach, sposobie w jaki prezentuje się na scenie. Patrząc na nią, z jednej strony widzisz ikonę, ale z drugiej jedną z nas. Poza tym, czy znasz inną gwiazdę, która wystąpiła w sesji zdjęciowej, podczas której symulowałaby rimming z mężczyzną? – dodaje ze śmiechem. Chodzi oczywiście o zdjęcie ze słynnej książki Madonny „Sex”, będącej zbiorem fantazji seksualnych, gdzie gejowskim fetyszom poświęcono sporo miejsca. A był to rok 1992, nienajlepszy więc czas dla gwiazd popu na manifestowanie poparcia dla społeczności LGBT, a już na pewno nie w tak odważnej i graficznej formie. Nawet dziś takie obrazki mogłyby złamać niejedną karierę…

Do tej pory Madonna odwiedziła nasz kraj dwukrotnie. Nikt chyba nie wątpi, że okazji w postaci kolejnych tras koncertowych nie zabraknie, bo artystka, mimo 60-tki na karku, nie zamierza zwalniać tempa. Wypada mieć tylko nadzieję, że w swoich zawodowych planach uwzględni nasz kraj, żeby ludzie, których życie zmieniła, znów mogli zobaczyć ją w akcji. A jeśli nie, to na tyle, ile znam fanów Madonny, w końcu jestem jednym z nich – oni i tak znajdą sposób, żeby spotkać swoją idolkę. Dziękujemy i wszystkiego najlepszego! Happy 60. Birthday, Madonna!

 

Tekst z nr 74/7-8 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

 

Edi

Gdy miałem sześć lat, kochałem lalki Barbie i „Dotyk” Edyty Górniak. Nie spodziewałem się, że 20 lat później stanę oko w oko z autorką mojego niegdysiejszego przeboju. O spotkaniu z EDYTĄ GÓRNIAK, o jej konsekwentnym wspieraniu społeczności LGBT oraz o jej fanach gejach pisze PIOTR GRABARCZYK

 

foto: Jacek Grąbczewski

 

Jest 1995 rok, przed chwilą świętowałem szóste urodziny, na które dostałem kolejną do kolekcji lalkę Barbie, a w zaciszu pokoju zasłuchuję się w piosence usłyszanej u siostry mojej mamy. Tak wpadła mi w ucho, że poprosiłem o nagranie jej na obu stronach kasety, aby nic nie mąciło upajania się dźwiękami i pięknym głosem… Edyty Górniak. Tą piosenką był osławiony „Dotyk”, a ja nie wiedziałem jeszcze, co szykuje mi życie. Choć przyznacie, że dobór zabawek i upodobania muzyczne były z perspektywy czasu dość znaczącą wskazówką. Nie spodziewałem się na pewno, że blisko 20 lat później stanę oko w oko z autorką mojego niegdysiejszego przeboju. Pierwszy wywiad z Edytą przeprowadziłem blisko 5 lat temu, ale niewiele z niego pamiętam. Chyba tylko tyle, że nie mogłem napatrzeć się na jej piękne brązowe oczy, które do tej pory znałem z teledysków i zdjęć.

Królowa polskich gejów

Od tamtej pory rozmawiałem z Edytą wielokrotnie, ale za każdym razem towarzyszyło mi jakieś podekscytowanie i delikatny stres, bo to wymagająca i przenikliwa rozmówczyni. Tym razem mieliśmy się spotkać, żeby zastanowić się wspólnie, dlaczego jest królową polskich gejów. W jej gablotce z nagrodami zapewne brakuje tęczowej szarfy z tym tytułem, ale kiedy z Mariuszem, redaktorem naczelnym „Repliki”, zastanawialiśmy się, kto mógłby go obecnie dzierżyć, to zbyt wielkich wątpliwości nie było – geje kochają Edytę Górniak i to ze wzajemnością.

 Z Edytą spotkaliśmy się na chwilę, pomiędzy próbami muzycznymi przed jej pierwszym występem na żywo z premierowym utworem „Dom dobrych drzew”, a kolejnymi nagraniami, wywiadami i działaniami promocyjnymi marki kosmetycznej, której jest twarzą. Odkąd mieszka w słonecznym Los Angeles, tak wygląda teraz każda jej wizyta w Polsce – każdy chce złapać ją, choćby na krótką chwilę, porozmawiać, przeprowadzić wywiad, zaproponować kolejny projekt. Sama propozycja wywiadu i wystąpienia na naszej okładce nie nastręczała diwie zbyt wielu wątpliwości. Co innego pytanie o to, jak to się stało, że ona i jej muzyka są takim magnesem dla gejów i tęczowej społeczności w ogóle. Dlaczego ją tak kochamy? No nie wiem właśnie, bo geje kochają raczej koronki, a ja jestem dziewczyną w rozciągniętej bluzie od dresu (śmiech) – mówi mi, kokieteryjnie poprawiając włosy. Wydaje mi się, że geje odnaleźli w mojej muzyce i wyrazie artystycznym jakiś rodzaj piękna, z którym chcą się utożsamiać. To jest dla mnie niezwykłe – dodaje po chwili namysłu nasza „dziewczyna w bluzie”. Choć pochodzi z małej miejscowości, otwarte serce ma od zawsze, a liczne podróże tylko umocniły jej ciekawość świata i tego, jak ludzie mogą się pięknie różnić.

Nie potrafi wskazać momentu, w którym zdała sobie sprawę, że jest bardziej otwarta i tolerancyjna niż inni, nie jest to dla niej przecież kwestią decyzji czy jakiegoś odgórnego postanowienia. Chyba zawsze miałam w sobie miękkie podejście do ludzi i do różnic. Dorastając, wręcz polubiłam różnice, bo zrozumiałam, jak mocno rozwija nas chęć zrozumienia drugiego człowieka. Podziały, które powstały w świadomości ogólnospołecznej różnią się od moich. Ja dzielę ludzi wyłącznie na świadomych lub nieświadomych. Jeśli ludzie poszerzają swoją świadomość, kieruje nimi miłość do wszystkiego, co robią. Brak świadomości powoduje zazdrość, złe intencje, a nawet wywołuje w ludziach agresję – tłumaczy.

 

foto: Jacek Grąbczewski

 

Gerbery w tęczy

Można jednak wskazać momenty, w których Edyta – już jako artystka o ugruntowanej pozycji i nieprawdopodobnej popularności – solidaryzowała się ze społecznością LGBT w Polsce i to w czasach, gdy ciężko byłoby to nazwać modą. W 2005 r., gdy Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy po raz drugi zakazał Parady Równości, a na konwencjach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości śpiewały Justyna Steczkowska i Edyta Geppert, Górniak znalazła się w opozycyjnej grupie artystów, którzy organizację Parady głośno wspierali. Mieszkałam w Londynie przez 8 lat i nie rozumiem tej nietolerancji wobec was w Polsce – mówiła wtedy gwiazda. Taka deklaracja przed 13 laty była nie tylko odważna – była też niesamowitym gestem politycznym. Pytam ją o to teraz. Nie mogłam wtedy pojawić się na Paradzie, bo odbywała się w tym samym terminie, co festiwal w Opolu, ale nie miałam wątpliwości, że muszę okazać swoje wsparcie choćby w ten sposób. Nie rozpatrywałam tego jako gestu politycznego, to był odruch serca. A słowa wypowiedziane wtedy wciąż podtrzymuję – zapewnia wojowniczym tonem, który w sprawach związanych z prawami LGBT towarzyszy jej od dawna. Po skandalicznej debacie sejmowej przy okazji głosowania nad wprowadzeniem związków partnerskich w styczniu 2013 r., podczas której padły nie-słynne słowa Krystyny Pawłowicz o jałowości relacji jednopłciowych, Edyta również nie milczała. Nie mogę znieść tej agresji, arogancji i głupoty. Co gorsza niewiedzy! Drodzy Politycy, gdzie prawo do wolności myśli, sumienia i wyznania zapisane w Konstytucji Praw Człowieka?! Powinny być nienaruszalne! – grzmiała w sieci. Było mi wtedy wstyd za polityków i przykro na myśl o tych, których wtedy obrazili – wspomina teraz ze smutkiem.

Takich publicznych gestów solidarności było więcej – tęczowe skrzydła na koncercie i pozdrawianie gejów ze sceny, chwalenie się zdjęciami z Parady Równości w Singapurze czy podkreślanie w wywiadach więzi łączącej ją z homoseksualną częścią publiczności. Były też takie momenty, które pamiętamy do dziś. Jesienią 2013 r., gdy w trakcie Marszu Niepodległości jego uczestnicy podpalili tęczę na Placu Zbawiciela w Warszawie, okoliczni mieszkańcy po ugaszeniu pożaru niemal od razu na własną rękę próbowali ją symbolicznie odbudować, wtykając w pokrytą sadzą konstrukcję kolorowe kwiaty. Wśród nich Edyta Górniak – w dresie, bez towarzystwa kamer i aparatów, dekorująca tęczę i ubolewająca nad bestialskim gestem narodowców. Włożyłam dziś kilka pomarańczowych gerber do warszawskiej tęczy, bo tęczy bez kolorów nie do twarzy. Ludzi dobrej woli jest więcej. Wiem to. Bądźmy dobrzy i mądrzy – pisała później na Facebooku, zachęcając fanów do podobnego wsparcia.

Zeswatała niejedną parę

A tych specjalnie zachęcać nie trzeba, bo Edyta może pochwalić się jednymi z najwierniejszych fanów w kraju. Dużą ich część stanowią geje, dla których tak otwarta i wrażliwa idolka była kimś więcej niż tylko autorką ulubionych przebojów. Kontakty Edyty z fanami ciężko jakoś zgrabnie opisać, bo wychodzą one daleko poza tradycyjne relacje na linii idol-fan. Ale spróbuję – podobna wrażliwość, nadawanie na tych samych falach i wspólne przeżywanie pięknych, ale i smutnych chwil. Do tych zdecydowanie najpiękniejszych należy historia Szymona, którą zechciał się nią z nami podzielić: Edi jako jedna z pierwszych osób dowiedziała się o mojej „odmienności”. Miałem wtedy 16 lat. Opowiadałem jej o braku akceptacji w domu i wśród rodziny, o tym, jak trudno jest udawać przed najbliższymi kogoś, kim nie jestem. Bardzo wcześnie musiałem zacząć dorosłe życie, bez wsparcia najbliższych i to był dla mnie naprawdę trudny czas. Edyta była i jest dla mnie drugą Mamą. „Ukrywanie siebie jest trudne” – zawsze mi to powtarzała. Uczyłem się tego bardzo długo, chociaż nie było łatwo. Pięć lat temu Edi poznała mojego wybranka, kilka miesięcy później w jej obecności odbyły się nasze uroczyste zaręczyny. Wiem, że bardzo nas wspiera i kibicuje. Jest dla nas inspiracją, uczy pokory, szacunku partnerskiego, daje nam wskazówki, powtarza, że „miłość jest bezbronna i mamy jej bronić”. Dziękuję jej bardzo za to, że jest tak blisko – zapewnia mnie w rozmowie Szymon. Takich głosów wśród najzagorzalszych fanów Górniak jest więcej.

 

Edyta Górniak na zaręczynach Szymona (z lewej) i Darka. Arch. pryw.

 

Gdyby Edyta nie była Edytą, tylko Edwardem, to na pewno byłaby gejem, bo ona ma w sobie najlepsze cechy idealnego geja! Nic dziwnego, że o jej spotkaniach z fanami po każdym jej publicznym wystąpieniu krążą legendy. Co tam się dzieje! Możesz jej powiedzieć o wszystkim i liczyć na efekty lepsze niż u dyplomowanego psychoterapeuty. Nie raz, nie dwa byłem świadkiem, jak geje wypłakiwali jej się w ramię, bo np. właśnie zakończyli swój związek. Edyta nie dość, że płakała podczas takich wyznań nie mniej niż te biedne zranione dusze, to jeszcze za każdym razem wdawała się żywo w rozmowę i poświęcała maksimum swojego czasu, aż ktoś nie powiedział, że mu lepiej. Magia, prawda? Najwierniejsi fani Edyty mogą też liczyć na inne niespodzianki z jej strony. Nie będę pokazywał palcami, ale ona zeswatała niejedną parę! – zdradza nam Bartosz Pańczyk, na co dzień dziennikarz i, jak doskonale widzimy, wielki fan Edi.

Edyta na wspomnienie tych historii uśmiecha się, dobrze wiedząc, że takich, które nie zostały jeszcze opowiedziane, jest jeszcze więcej. Prawdziwą pieczęcią relacji diwy ze środowiskami gejowskimi był unikatowy w skali jej kariery koncert, który w 2015 r. zagrała w warszawskim klubie Glam, gdzie pojawiła się z burzą tęczowych loków i w dżinsowo-cekinowej stylizacji, prezentując rozgrzanej do czerwoności publiczności taneczny set swoich największych przebojów. Występ Edyty był dla nas ogromnym zaszczytem. Dzięki niemu spełniłem nie tylko marzenie wielu fanów, ale po cichu też moje własne. To bardzo ciepła, uprzejma osoba i mam nadzieję, że kiedyś powróci w nasze skromne progi – wspomina w rozmowie z „Repliką” Marcin Szczepkowski, właściciel Glamu. To ostatnie wcale nie musi brzmieć jak pobożne życzenie, bo występ ten w pamięci diwy również zapisał się tęczowymi zgłoskami. To był jeden z tych koncertów, które na pewno zapamiętam. Bardzo rzadko występuję tak blisko publiczności, jak dzieje się to właśnie w klubach. To dość niezwykłe doznanie dla mnie w porównaniu do gal sylwestrowych czy festiwali. Atmosfera była wtedy tak niezwykła i tak inna od moich wcześniejszych doświadczeń, że myślałam nawet, czy nie wyprodukować trasy klubowej, aby wesprzeć swoją obecnością, miłością i muzyką całą społeczność gejowską w Polsce – zapewnia mnie Edyta i znów widzę w tych brązowych oczach błysk. Utwierdzam ją w przekonaniu, że pomysł był doskonały i być może warto do niego kiedyś wrócić.

Nie jesteście sami

Teraz jednak artystka całą swoją uwagę i czas poświęca synowi. Allan mieszka z mamą w Los Angeles i choć ma niespełna 14 lat, jest prężnie rozwijającym się muzykiem – w sieci zadebiutował niedawno jego pierwszy singiel. Kalifornijski klimat i obcowanie z artystami z pewnością pomagają Edycie w wychowaniu otwartego na świat i ludzi młodego mężczyzny. Wychowuję Allana przede wszystkim w duchu prawdy i pokory wobec dobra. Tolerancja wobec różnorodności ludzi jest w naszym domu czymś naturalnym i cieszę się, że mimo wyzwań i trudności, które postawiono na naszej życiowej ścieżce, udaje mi się w nim to pielęgnować – zapewnia mnie. Edyta opowiadająca o synu to chyba jedyny moment, w którym mimo całej tej aury niezwykłości, którą wokół siebie roztacza, widzę w niej kobietę i prawdziwą, taką typową mamę, zatroskaną o losy swojej latorośli. Nie wszyscy jednak mogą liczyć na tak kochających, wspierających i tolerancyjnych rodziców, a tragiczne historie, jak choćby niedawne samobójstwo 14-letnie Kacpra, pokazują, że przed nami wciąż długa droga. Co Edyta powiedziałaby tym wszystkim, którzy czują się inni i nie mogą znaleźć obok siebie nikogo, kto by ich zrozumiał? Spotkacie jeszcze na swojej drodze ludzi, którzy otoczą was dobrem i miłością. Nie jesteśmy sami – mówi poruszona. I ja jej wierzę, bo takiej troski w głosie nie można zagrać, udawać. Pozostaje nam tylko podziękować. Edyta, dzięki, że jesteś i wprowadzasz trochę koloru w tej naszej szarej rzeczywistości. Do zobaczenia!

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Świat Spolsky jest tęczowy

Z MERY SPOLSKY rozmawia Piotr „Grabari” Grabarczyk

 

Foto: Grymuza

 

Jakich ludzi widzisz na swoich koncertach?

Na moje koncerty przychodzą reprezentanci chyba każdej grupy społecznej. Są i metalowcy, co bardzo mnie czasami dziwi i cieszy, osoby, które wyglądają na słuchaczy rapu, osoby LGBTIA, które po koncercie mówią, że bardzo mnie cenią za to, że jawnie je wspieram, więc czuję ich obecność. Zdarzają się też dzieci, co czasem jest dla mnie krępujące, bo moje teksty bywają wyzywające, ale jak mniemam, dostały pozwolenie od rodziców, żeby przyjść. (śmiech)

To jest ten widok na pierwszy rzut oka. A po koncertach są jeszcze spotkania.

Na spotkaniach jest głośno, ludzie opowiadają mi o całym swoim życiu, przynoszą mnóstwo prezentów, często ręcznie wykonanych, bawimy się, rozmawiamy i jest szansa się poznać. Widać, że często są to osoby bardzo wrażliwe, ponieważ wiele z nich się przede mną otwiera. Czasami czuję się jak na takim spotkaniu u psychologa – słucham o ich problemach czy historiach miłosnych. Z jednej strony bywa to niezręczne, bo nie wiem, co odpowiedzieć, gdy ktoś mi się tak zwierza tu i teraz, a widzimy się pierwszy raz. Z drugiej jest to miłe, że ufają mi na tyle, żeby coś tak osobistego opowiedzieć, bo zdarzają się naprawdę mocne tematy w postaci depresji czy wyznań, że moja płyta pomogła w podjęciu decyzji, żeby nie popełniać samobójstwa. Ciężko na tak poważne tematy porozmawiać w dwie minuty, ale już samo to, że ktoś się tak otworzył, ma duże znaczenie.

O Polsce i Polakach nie mówi się ostatnio dobrze. Widzisz rozdźwięk między tym, co widzisz na swoich koncertach, a tym, co często sami o sobie mówimy jako o narodzie?

Widzę bardzo duży rozdźwięk, bo spotykam się z tym, że mówi się o nas, że jesteśmy szarzy i markotni, że Polska jest mało odważna w byciu, ubieraniu się… A na moich koncertach jest absolutnie światowo, a rozstrzał wiekowy, jak już wspominałam, bywa ogromny, więc zdarza się i 60-latka w legginsach w paski. (śmiech) To zupełnie inna energia, bo to nie jest ta nasza stereotypowa martyrologia, że jesteśmy zamknięci w sobie i lubimy słuchać tylko Grechuty, tylko czuć szaleństwo. Patrząc na to, co dzieje się na moich koncertach, absolutnie nie zgadzam się ze stereotypem smutnego Polaka.

Wracając do tych spotkań – co konkretnie słyszysz od osób ze społeczności LGBTIA?

Najczęściej dziękują za to, że się udzielam w różnych projektach wspierających, jak np. poprzez występy na wydarzeniach Kampanii Przeciw Homofobii czy po prostu za wyrażanie wsparcia w sieci i na moich social mediach, bo dzięki temu nie muszą nikogo przy mnie udawać. Jedni zaczynają się zwierzać i wtedy zaczyna się ta sesja psychologiczna, podczas której mówią mi, że ktoś bliski ich nie zaakceptował, a na moim koncercie czują się sobą, czują się częścią jakiejś większej rodziny, bo ludzie spolsky przyjęli ich z otwartymi ramionami i nie ma żadnych podziałów. Inni podchodzą do tego bardziej żartobliwie, wspominają, że od mojej piosenki zaczęła się ich znajomość w klubie i zdradzają mi czasami szczegóły, o których nie wiem, czy chciałam wiedzieć. (śmiech)

Jak myślisz, skąd to przyciąganie? Bo przecież przy okazji jednej czy drugiej płyty nie rozłożyłaś kramiku i nie powiedziałaś: „Geje, lesbijki, chodźcie do mnie!”.

No nie! (śmiech) Chyba sami do mnie przyszli, a ja wtedy powiedziałam: Super, uwielbiam was! To nie była moja misja. Misją było pisanie tekstów o miłości i robienie piosenek, nie myślałam o odbiorcach. Z każdym koncertem widziałam coraz więcej facetów, którzy powtarzali, że uwielbiają moje utwory, że mogą przyjść i popuścić wodzę fantazji w kwestii wyglądu i widocznie wieści szybko się rozniosły. Potem zgłosiły się do mnie różne organizacje, m.in. KPH czy Parada Równości i zaczęłam głośno myśleć o tym, że powinnam to wsparcie jawnie okazywać – już tak publicznie, bo prywatnie robiłam to od zawsze. I tak to zaczęło jechać dalej w tej naszej karawanie w paski.

Zaangażowanie się w te inicjatywy i kontakt z organizacjami otworzyły ci oczy na problemy i zagadnienia dotyczące naszej społeczności, o których wcześniej nie zdawałaś sobie sprawy?

Zdecydowanie poszedł za tym zastrzyk wiedzy, bo wcześniej nawet nie wiedziałam za wiele o istnieniu tych organizacji i czym do końca one się zajmują, jaki mają wkład, oprócz działań społecznych, np. w kulturę. Otworzyło mi to oczy na istnienie tych wszystkich podziałów, o których wcześniej słyszałam, ale nie miałam styczności. Uzmysłowiły mi, jak poważne są to problemy i jak z nimi walczyć. Mnie samą dopadły hejty za to wspieranie społeczności LGBTIA, np. ktoś, kto był ze mną od początku, jeszcze od debiutu w Opolu, wysyłał do mnie wiadomości, że już mnie nie słucha z tego właśnie powodu.

I jak reagujesz na takie wiadomości?

Wkurzam się, że można mieć takie klapki na oczach, nie rozumieć miłości i pozwalać głupiej nienawiści sobą rządzić. I to jeszcze do tego stopnia, że ktoś przestaje chodzić na moje koncerty, bo… akceptuję innych ludzi?

To brzmi nawet bardziej idiotycznie, jak wypowiada się to na głos. 

Nie odpisuję personalnie każdemu, bo nauczyłam się, że wchodzenie w polemikę z kimś, kto jest od początku nastawiony negatywnie, nie ma za wiele sensu, bo to zawsze obróci się w konflikt. Natomiast na naszej zamkniętej grupie fanów na Facebooku, gdzie właśnie sporo osób zaczęło tę nienawiść szerzyć, napisałam grzecznie, żeby wy…jeżdżali stamtąd. (śmiech) To mnie naprawdę zdenerwowało, bo jeśli nie jesteście w stanie zaakceptować innych ludzi to znaczy, że nie akceptujecie też mnie i nie pasujecie do mojego świata. Poczułam się dotknięta i pomyślałam, że skoro na mnie spadła tak duża nienawiść tylko za to, że się solidaryzuję, to jaka musi spadać na te osoby. To przykre i wkurzające.

Zakładając, że nienawiści i uprzedzeń można się nauczyć, to w drugą stronę to też tak może zadziałać, więc… skąd nauczyłaś się tej otwartości i akceptacji?

Wyniosłam to z domu, w którym był duży luz, nie było tematów tabu i było takie poczucie, że wszyscy są akceptowani. Moja mama obracała się w świecie sztuki wśród różnorodnych, kolorowych ludzi, rozmaitej orientacji i dla mnie to nigdy nie było „inne”. Nie musiałam sobie odpowiadać na pytanie jak, skąd i co myślę na ten temat, bo to było i jest dla mnie naturalne, że ludzie są po prostu różni. Mama wkładała mi do głowy, że wszyscy są równi i z każdym można zawiązać relację. Jak widać, skutecznie.

A ty sama czułaś się czasami outsiderem?

Zawsze. W szkole, do której przyłaziłam w różnych dziwnych strojach, a miałam ich mnóstwo, bo moja mama przywoziła z targów mody jakieś dziwactwa, widziałam w oczach ludzi, że jestem dla nich odludkiem i świrusem. Chodziłam często w bardzo wysokich obcasach, więc zdarzało mi się wywalić. (śmiech) Słyszałam te śmiechy za moimi plecami, ale wstawałam i szłam dalej. Zawsze byłam też nieśmiała, a nieśmiali ludzie są z reguły outsiderami właśnie przez swój charakter.

Zostało ci tak do dzisiaj?

Jestem cały czas nieśmiała w głowie, a to, że mogę występować na scenie spowodowało, że stworzyła się jakaś moja druga natura i nie wiem z jakiego powodu, ta nieśmiałość się tam kasuje. Nie muszę się zmuszać do bycia odważną, ta odwaga przychodzi sama. Coś w tym jest, że im się jest starszym, tym ma się do tego większy dystans, ale ta nieśmiałość potrafi dać w kość nawet dziś.

Zdarza się, że ktoś poznając cię prywatnie, mówi, że „wyobrażałem sobie ciebie inaczej, jesteś inna niż na scenie”?

Ludzie są bardzo szczerzy podczas naszych spotkań i nie mają problemu z tym, żeby powiedzieć, że coś im się nie podoba, ale biorę to na klatę, bo jest ta adrenalina wynikająca z samego spotkania i dopiero potem myślę sobie „Ojej, ta osoba mi powiedziała, że na żywo wyglądam gorzej”. (śmiech) Różni ludzie, różne opinie, nic z tym przecież nie zrobię. Natomiast konkretnie co do twojego pytania, to raczej spotykam się z reakcjami, że fajnie, że w rozmowie jestem taka sama, jak na social mediach czy w trakcie koncertów, więc chyba nie jest aż tak źle.

Naprawdę ktoś ci powiedział, że na żywo wyglądasz gorzej?!

No pewnie, w komentarzach przewijają się klasyki typu „Myślałem, że jesteś wyższa/ grubsza/niższa” i tak dalej. Czasami się czuję jak taki manekin, który został od góry do dołu zlustrowany, ale mi to nie przeszkadza, bo zdaję sobie też sprawę, że ludzie mają taką chęć porównywania. Szczególnie teraz, gdy przyjęło się, że to, co na Instagramie, to jest trochę kłamstwo, więc na żywo chcą zweryfikować na ile wciągnęłam brzuch i czy wyglądam tak naprawdę.

To pierwsze zderzenie z takimi nieproszonymi opiniami było ciężkie?

Było bardzo ciężkie. Największy problem mam z komentowaniem mojego wyglądu pod kątem, tak to nazwijmy, grubości ciała. Jeżeli ktoś mi mówi, że jestem gruba, to mnie to strasznie boli i tak było od zawsze, nawet jak w podstawówce mi ktoś powiedział, że gdzieś mi tam brzuch wystaje. Dziewczyny chyba w ogóle się nad tym bardziej zastanawiają, ale im więcej czasu i im więcej spotkań minęło, tym rzeczywiście patrzy się na to z większym dystansem. Żeby nie było – częściej słyszę miłe rzeczy! (śmiech) Sama też zresztą jestem taka, że nie potrafi ę dusić niczego w sobie. Niektórym się to nie podoba, inni mówią, że ta spontaniczność jest super, może być nawet inspirująca i dzięki temu kupują moją muzykę. Może to jest jakiś klucz do mojej sztuki, że się nie kryję z niczym i to, co pomyślę, musi znaleźć ujście z moich ust. A konsekwencje przychodzą później.

Czasami bolesne?

Czasami tak, bo np. wykorzystywanie motywu krzyża jest dla niektórych kontrowersyjne i od razu z góry nie podejmują się w ogóle słuchania mojej muzyki i piszą, że są urażeni tym krzyżem, który dla nich jest świętością i z tego powodu nie wejdą do mojego świata, nawet nie próbują zrozumieć. Ale też trochę o to mi chodzi, żeby niektórych wkurzyć. Lubię różne emocje, sama się lubię czasami zdenerwować tym, co ktoś np. zrobi w świecie sztuki, a potem dać mu szansę, zrozumieć, po co to zrobił i nagle się może okazać, że miał w tym jakiś cel. A mój cel jest taki, żeby pokazać, że pod tym krzyżem nie ma nic złego i nie warto oceniać po okładce.

Często mówisz o „Świecie Spolsky”, w którym panuje otwartość, odwaga do bycia sobą i podchodzenia z dystansem nawet do tych mniej przyjemnych wydarzeń w naszym życiu. Chciałabyś, żeby rozlał się też poza granice twojego fandomu?

Tak! Chciałabym mieć flagę w paski, czasami mieniącą się tęczą, bo czemu nie?! Tak jak kiedyś Ciechowski z Republiką rozszerzał swoją armię tzw. „wyznawców”, tak i ja mam marzenie, żeby ten świat Spolsky stał się wręcz takim subkulturowym zjawiskiem, bo dzięki temu tworzą się grupy unikatowych ludzi, którzy mogą coś razem zrobić. Już teraz odbieram takie sygnały, że moja twórczość inspiruje, dostaję próbki wierszy, piosenek, projektów ubrań i zaczyna się dziać coś, o co mi chodziło, gdy ten projekt się rodził – że patrząc z zewnątrz, widzimy czyj to teren. Żeby ta godzina koncertu nie była kwestią odstania i wysłuchania, a przeżycia go.  

 

Tekst z nr 84/3-4 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Goryle we mgle

O jej nowym albumie „Ave Maria”, najbardziej queerowym albumie w historii polskiej muzyki rozrywkowej, a także o TVP, o pocałunku z Martą Malikowską oraz o tym, czy zmiana na lepsze w Polsce już się zaczęła, z MARIĄ PESZEK rozmawia Mateusz Witczak

 

Foto: Zuza Krajewska

 

Jesteśmy „gorylami we mgle”?

Użyłam tej metafory w „Virundze” i podpisuję się pod nią. Jest mocna, ale uzasadniona.

Nie za mocna? W piosence porównujesz naszą społeczność do zastraszonych zwierząt, umierających w kongijskim rezerwacie.

Do zwierząt zmuszanych do ucieczki, ukrywania się, ale nie „zastraszonych”. Społeczność LGBT+ w Polsce jest dumna i nie poddaje się, co budzi mój niesamowity podziw. Na pewno jednak jej prawa są zagrożone, o czym będę mówić, kiedy tylko będę mogła.

A kto tym prawom zagraża? Na myśl przychodzi mi raper, którego słowa wplatasz w tekst, a który też nawijał o mgle (choć raczej o jej „ostrym cieniu”).

Rozmawiamy, gdy w Sejmie głosowana jest kuriozalna, ale – przede wszystkim – bardzo niebezpieczna inicjatywa Kai Godek, która chce zakazać społeczności LGBT+ nie tylko zgromadzeń, ale nawet okazywania sobie czułości! To osoba groteskowa, a jednak znalazła dla siebie przestrzeń w sejmie – wydawałoby się – demokratycznego państwa. Strasznym jest, że są w Polsce politycy, którzy sprzyjają tego typu postawom. Również niektórzy hierarchowie Kościoła mają na sumieniu grzech mówienia o osobach LGBT+ w sposób prowadzący do agresji, a już na pewno pogardy wobec tej społeczności… Ale winni jesteśmy w jakimś sensie wszyscy, my, Polacy. Za wiele w nas przyzwolenia na wykluczenie, krzywdę. Powinniśmy przeciwstawiać się łamaniu praw człowieka bardziej zdecydowanie.

W piosence padają lotnicze komendy: „terrainahead” i „pullup”. Czy jesteśmy jeszcze w stanie zatrzymać tę machinę nienawiści?

Gdybym wiedziała, jak to zrobić, zrobiłabym wszystko, żeby takie działania wdrożyć. Nie mam jednak ani takiej pewności, ani tym bardziej gotowych rozwiązań. Jako artystka mogę robić to, co robię: zadawać pytania i – niekiedy używając drastycznych środków – uzmysławiać niebezpieczeństwo naszego położenia. Te komendy kojarzą się nam przecież z katastrofą smoleńskiego tupolewa, bo wtedy stały się rozpoznawalne. One mają być groźne, przestrzegać, że zaraz się roztrzaskamy.

Mam dysonans. W rozmowie z Jackiem Żakowskim twierdzisz, że „heroizm ci się wyczerpał, tymczasem nagrałaś najbardziej queerową płytę w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Bijesz w niej na alarm, przestrzegając przed dyskryminacją osób LGBT+, a w dodatku upominasz się o ofi ary kościelnej pedofi lii.

Jestem zmęczona heroizmem. Wolałabym na tym etapie życia robić co innego, a tymczasem rzeczywiście nagrałam kolejny album, który mówi o prawie do inności i wolności. Sporo we mnie goryczy, co nie zmienia faktu, że jednak to robię. Moja twórczość jest bardzo mocno osadzona w realiach społeczno-politycznych, choć artysta niekoniecznie musi być aktywistą. Nie wierzę jednak, że w dzisiejszych czasach można uprawiać sztukę apolityczną; nie da zajmować się emocjami, nie odnosząc się do napięć i problemów, przed jakimi stoimy. Nie mam dysonansu: płyta jest prawdziwa, tyle że ja jestem bardzo zmęczona i mam wątpliwości, czy taki wysiłek artystyczny ma sens. Przeżywam kryzys wiary w sens sztuki, ale on zawsze dopada mnie po skończeniu prac nad albumem. Tym razem jest o tyle silniejszy, że uprawianie sztuki wydaje mi się w jakimś sensie nieuzasadnione w świecie, w którym żyjemy. Jak ma się sztuka do śmierci ludzi na granicy? Do piekła polskich kobiet? Do nienawiści? Do pogardy wobec mniejszości? Do cynizmu władzy? Ale na pewno będę chciała wrócić do komunikowania się przez koncerty, bo wiem, że te piosenki mają moc jednoczącą. Jest mi ona potrzebna i, mam nadzieję, że jest potrzebna także ludziom.

Taką „moc jednoczącą zobaczyłem w twoim pocałunku z Martą Malikowską (w teledysku do „Jebię to wszystko”). Na podobny performans zdecydowali się ostatnio także Ralph Kamiński i Krzysztof Zalewski. Czy jednak nie są to gesty spóźnione? Britney Spears, Christina Aguilera i Madonna wysłały ten sam sygnał niemal dwie dekady temu.

Mamy teraz w Polsce tak bardzo bolesny i nabrzmiały moment, że nie zastanawiam się „czemu dopiero teraz?”. Cieszę się, że w ogóle. Dla mnie to zresztą nic nowego. Prawo człowieka do inności to temat, o którym mówię od zawsze, wplatając w każdą płytę utwór, symbol czy gest, którym wyrażam solidarność, wsparcie i podziw dla społeczności LGBT+. Nie spotkałam się jednak wcześniej w polskiej muzyce z bardzo jasnym wyznaniem miłości i pragnień seksualnych, które śpiewałaby kobieta do kobiety. Wydało mi się to potrzebne i chodziło za mną od dawna. Pocałunek z Martą był kluczowy dla wymowy utworu.

Dlaczego trzeba było heteronormatywnej artystki, by w Polsce wreszcie powstał lesbijski love song?

W ostatniej rozmowie z „Repliką” (nr 61, maj/czerwiec 2016 – przyp. red.) mówiłam, że nie trzeba być osobą nieheteronormatywną, żeby znać uczucie wykluczenia. Nie trzeba nią też być, żeby rozumieć tęsknotę za jawną miłością i bezpieczną przestrzenią, jaką ona daje. Nie wiem jednak, dlaczego taki superklarowny utwór wcześniej nie powstał. Wiem, że mnóstwo siły daje mi poruszenie, jakie wywołał, te wszystkie zachwycone głosy lesbijek (choć nie tylko, bo to piosenka wolnościowa, mówiąca o miłości otwartej, o komunikowaniu własnych potrzeb; przysposobili ją sobie także moi przyjaciele geje i pary heteronormatywne). Zagraliśmy ten utwór dwa razy na koncertach i to jest jeszcze inna siła rażenia. Super jest patrzeć na ludzi w każdym wieku, o każdej orientacji, tulących się i skandujących: „Jebię to wszystko!”. To bardzo wyzwalające.

A może to kwestia tego, że właściwie nie mamy w Polsce wyoutowanych muzyków i muzyczek? Gdy myślę o mainstreamie, na myśl przychodzi jedynie Andrzej Piaseczny (od niedawna) i Dimon z Lao Che. Poza tym: pustka.

To dla mnie zastanawiające… Choć jestem jak najdalsza od oceny, z jakiegoś powodu ci ludzie nie znajdują w sobie potrzeby, żeby opowiedzieć o swojej orientacji. Nie wszyscy mają w sobie bezkompromisowość i samoakceptację, które są potrzebne, by się wyoutować. Nie wszyscy też mają taką potrzebę. Na pewno jednak my, osoby heteronormatywne, powinnyśmy być ostatnimi, które będą wywierać w tym temacie naciski, byłoby to bezsensowne i groźne. Natomiast cieszę się bardzo ze wspaniałego coming outu Andrzeja i mam nadzieję, że pójdą za nim kolejni artyści. To ważne, bo osoby z show-biznesu mają wpływ na postawy w społeczeństwie.

W zamykającej płytę „Barbarce” podnosisz – jako druga po Korze i jej „Zabawie w chowanego” – temat pedofilii w Kościele, w czym sekunduje ci Oskar Tuszyński z PRO8L3M-u. Na Zachodzie przestaje dziwić, że Lil Nas X łączy rap z queerem, u nas niedawno zadebiutował Drinu, ale kiedy w Polsce doczekamy się rapera LGBT+, który trafi jak Lil na pierwsze miejsce list przebojów?

W środowisku raperów ważny jest „męski wzorzec”, dlatego strasznie się ucieszyłam, że Oskar tak otwarcie i entuzjastycznie zareagował na moją nieoczywistą propozycję współpracy. Nieoczywistą, bo przekaz „Barbarki” jest wywrotowy, ale też dlatego, że raperzy z zasady nie wykonują tekstów, których sami nie napiszą. I jeszcze dlatego, że mówienie o sobie w formie żeńskiej niekoniecznie musi być proste dla osoby ze sceny hip-hopowej. Tymczasem Oskar fantastycznie te słowa odczytał i ani przez chwilę się nie wahał, sam zresztą twierdził, że to dla niego rodzaj społecznej powinności. Dzięki jego zaangażowaniu szersze grono zainteresowało się tą piosenką – zasięgi raperów są przecież kompletnie nieporównywalne z zasięgami nas, artystów szeroko rozumianej alternatywy. Nie wiem jednak, czy jesteśmy w Polsce gotowi na queerowego rapera. Niesamowitym byłoby pojawienie się queerowej raperki. Trzymam kciuki, żeby takowa się narodziła.

Opor środowiska na razie wydaje się spory. Gdy pojawiło się podejrzenie, że Belmondo może być osobą LGBT+, własny skład wyrzucił go za „złamanie kodeksu”. Z kolei Bedoes, choć popiera równość małżeńską i adopcję, otwarcie mówi, że koledzy po mikrofonie boją się zająć podobne stanowisko, obawiając się odpływu słuchaczy.

Bardzo cenię sobie liryczną twórczość Bedoesa, ale też niesamowity performance dotyczący akceptacji ciała, który zrobili ostatnio z Zuzą Krajewską. To niebanalny, wspaniale bezczelny poeta. Natomiast to, co mówi, nie jest wesołe. Cóż, my wszyscy i wszystkie musimy w temacie tolerancji robić swoje. Z czasem będzie nas więcej.

A czy warto „robić swoje” na każdej antenie? Przed nami festiwal w Opolu i kolejna dyskusja o tym, czy prorównościowy artysta powinien występować w TVP, pośrednio legitymizując politykę informacyjną Jacka Kurskiego.

Uważam się za tolerancyjną osobę, ale nie toleruję TVP. Nie będę legitymizować swoją obecnością stacji, w której jawnie nienawidzi się ludzi i wyraża pogardę dla nich. To bardzo groźne miejsce, w dodatku estetycznie nieakceptowalne. Nie ma tu dla mnie żadnego znaku zapytania.

Może jednak warto się przemoc i zostać „koniem trojańskim”? W ubiegłym roku Mary Spolsky wsparła społeczność LGBT+ ze sceny alternatywnej, a z kolei promowana przez Telewizję Polską Vicky Gabor, zwyciężczyni Eurowizji Junior, wystąpiła później w składance Kayaxu „Music 4 Queers & Queens”.

Nie warto. Nie oceniam niczyich decyzji, każdy ma prawo szukania swojego sposobu, by komunikować się ze światem, natomiast dla mnie wystąpienie w TVP to granica nie do przejścia – ta stacja mnie po prostu odrzuca. I to we wszystkim. Jakość tego, co proponuje, jest nieakceptowalna, a jej propaganda – niebezpieczna. Naprawdę można gdzie indziej znaleźć swoją niszę, czego jestem najlepszym przykładem. Od bardzo wielu lat nie ma mnie w radiu i w telewizji, a jednakowoż rozmawiamy, skądś słyszałeś o mojej płycie.

Wróciłaś nią po 5 latach – przerwa między twoimi albumami nigdy nie była tak długa. Co właściwie zmieniło się w Polsce przez ten czas?

Nie zastanawiam się, ile czasu minęło od mojej ostatniej płyty, mam superuczciwą zasadę, że wydaję album wtedy, kiedy absolutnie muszę, gdy czuję, że mam coś naprawdę istotnego do powiedzenia. Nigdy nie chciałam też, żeby moje płyty były kronikarskim zapisem przemian, jakie nastąpiły w Polsce, bo – mimo wszystko – Polska nie jest dla mnie aż tak inspirująca, jak by się mogło wydawać. Jest na świecie parę innych tematów, które bardziej mnie przewiercają.

To gdzie jest twoje miejsce?

W Polsce, bo jestem Polką; ona nadaje istotny kontekst temu, co robię. Choćbym nie wiem, gdzie była na świecie – a wyjeżdżam często i na długo, żeby wietrzyć głowę – Polska zawsze będzie dla mnie ważna. Ale polskie demony i upiory nie są dominantą tematyki moich piosenek. Tworzę o życiu we wszystkich jego przejawach. Dużo piszę o miłości, która jest dla mnie nieprzemijającą siłą, bez której nie mogłabym żyć. Poza tym interesują mnie sytuacje graniczne, krańcowe i to, jak ludzie przez nie przechodzą. To bliska mi tematyka, bo sama wielokrotnie doświadczyłam totalnych zapaści, a podnoszenie się z nich było bardzo inspirujące. Wierzę, że sztuka może być w takich momentach lekarstwem.

A gdzie jest po tych 5 latach Maria Peszek? Wiem, że mniej krzyczy, a więcej śpiewa, że flirtuje z rockiem, elektroniką, dubstepem, house’em i rapem. I że wydaje się delikatniejsza niż na poprzednich wydawnictwach.

Delikatniejsza niż na ostatnich dwóch płytach, to na pewno. Delikatność także jest elementem mariopeszkowej tkanki, w której mieści się wiele kolorów i wrażliwych miejsc. „Ave Maria” to historia katastrofy, ale też historia podnoszenia się po katastrofie. Trzeba nam siły przetrwania – jest ona bardzo potrzebna społeczności LGBT+, ale też każdemu z nas, ludzi wrażliwych, poturbowanych pandemią, wydarzeniami w Polsce i na świecie. Wszyscy potrzebujemy dziś światła.

I prądu. Gdy próbowałaś otworzyć warszawską Paradę Równości, na przeszkodzie stanęły bezpieczniki.

Najważniejsze jest dla mnie, że tam byłam. Że utwór przerwała awaria prądu, to sprawa drugorzędna.

A czy równościowy przekaz przebije się do szerokiego odbiorcy? Czy sztuka stanie się katalizatorem zmian w Polsce?

Sztuka jest niezbędnie potrzebna, potrafi prowokować lub wręcz wywoływać zmiany, daje siłę tym, którzy ich dokonują i przynosi nadzieję wątpiącym. Nie wiem natomiast, kiedy ta zmiana przyjdzie. Bardzo chcę wierzyć, że już się zaczęła. Wątpię jednak, by miał to być proces krótki i pokojowy. Nie wyobrażam sobie, by udało się nam poradzić sobie z pogardą, z jaką na co dzień mamy do czynienia, jakąś „rewolucją kwiatów”. Czeka nas mocny i nieprzyjemny czas, ale musimy zacisnąć zęby i robić swoje. Nie ma wyjścia.   

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hayley Kiyoko

Śpiewa o miłości do dziewczyn, co słychać w tekstach i widać w klipach, które sama reżyseruje

Tekst: Katarzyna Chojnacka

 

mat. pras.

 

„Znowu o dwóch dziewczynach?” – kręcono nosem, gdy przedstawiłam koncepcję klipu „Sleepover”. No, cóż, owszem, tak to u mnie jest. Inne piosenkarki mogą w kółko śpiewać o facetach, a ja o dziewczynach tylko raz? Bo to dziwne? Zresztą każdy mój klip o dziewczynach jest inny! Jako lesbijka nie mam wyjścia – muszę toczyć walkę o normalizację związków les. Niektórzy uważają, że to obscena. Halo? To moje życie.

Hayley Kiyoko jest aktorką, wokalistką, kompozytorką, autorką tekstów oraz reżyserką swych klipów. Jest też, jak widać, fighterką o sprawy LGBT z naciskiem na „L”. Dla dorastających lesbijek stanowi chyba taką postać, jak Troye Sivan dla dorastających gejów. Ktoś, z kim można się utożsamić. Oboje młodzi, utalentowani i wyoutowani. Nawet celują w podobnym gatunku muzyki: elektronicznym popie z nutką melancholii. Hayley śpiewa o miłości do dziewczyn wprost, tak jak Troye o miłości do chłopaków.

Urodziła się 26 lat temu w Kalifornii. Jej mama jest Kanadyjką japońskiego pochodzenia, tata – Amerykaninem z korzeniami niemieckimi i walijskimi. Gdy miała pięć lat, zażyczyła sobie na prezent perkusję, w której się zakochała. Występowała już jako mała dziewczynka – w reklamach. W podstawówce i liceum była prymuską i przewodniczącą samorządu. Potem dostała się do słynnej szkoły muzycznej Clive’a Davisa (legendarnego producenta, odpowiedzialnego za karierę m.in. Whitney Houston, który notabene 4 lata temu, w wieku 81 lat, zrobił biseksualny coming out).

W 2009 r. Hayley zagrała Velmę Dinkley w „Scooby-Doo. Strachy i patałachy”, po tej roli przyszły następne, głównie w młodzieżowych produkcjach, również disnejowskich. Karierę muzyczną rozpoczynała w grupie Th e Stunners, jako solowa artystka debiutowała w 2013 r. epką „A Belle to Remember”. Pierwszy hit przyszedł dwa lata później. Piosenka „Girls Like Girls” z drugiej epki „This Side of Paradie” ma dziś (listopad) ponad 80 mln odsłon na youtube. W 5-minutowym klipie nastolatka walczy o miłość drugiej, będącej w związku z chłopakiem. W kulminacyjnej scenie – tuż przed pocałunkiem obu dziewczyn – chłopak wkracza do akcji i wali „intruzkę” na odlew. Co dalej? Jest upadek i zakrwawiona twarz, po czym… „intruzka” wstaje i daje chłopakowi niezły wycisk! Dziewczynom, jak i chłopakom, podobają się dziewczyny, nic nowego – śpiewa w refrenie Hayley.

Z kolejnej epki, „Citrine” (2016) polecam wyznanie miłosne w „Pretty Girl” oraz „Gravel To Tempo” ze świetnym klipem, w którym Hayley pokazuje umiejętności taneczne. Tańczy przed, oczywiście, pięcioma pięknymi dziewczynami.

W tym roku w epizodzie serialu „Insecure” Hayley była jedną z dwóch dziewczyn zainteresowanych pewnym przystojniakiem, któremu oferują randkę – ale wspólną, we trójkę. Przed kręceniem sceny łóżkowej zadzwoniła do mamy. Kochanie, jeśli masz wystąpić nago, to właśnie teraz, gdy masz 26 lat – usłyszała.

Ostatnio zaprezentowała dwa nowe numery: wspomniany już „Sleepover” (Hayley i kolejna piękność razem w łóżku i w wannie, ale jeśli posłuchacie tekstu, chodzi o fantazje, bo w realu ona nie zwraca na Hayley uwagi) oraz „Feelings” – zrobiony w jednym ujęciu klip, w którym Hayley podrywa dziewczynę idącą ulicą, niczym Billy Joel i kumple w „Uptown Girl” albo Michael Jackson w „The Way You Make Me Feel”. Pomysł, że flirtuję z przechodzącą ślicznotką miałam już od dawna. Dla facetów takie zaczepianie to normalka. Ja też tak chcę! Tylko u mnie flirt musi być radosny i obustronny, co widać po jej reakcji.

Przesłanie Hayley dla młodych artystów/ek LGBTQ? Jeśli czujesz opór ze strony producentów, to prawdopodobnie robisz coś ważnego. Upieraj się przy swoim. Takie jest moje doświadczenie.

Czekamy na debiutancki album Hayley.  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Strike a Pose

(Holandia, 2016), reż. E. Gould, R. Zwaan. Premiera w Polsce: październik 2017, Netflix

 

Luis, dalej Oliver (w okularach), nad nim Kevin , obok niego Donna (chórki) i Carlton, dalej Madonna, nad nią Gabriel a z prawej Salim. Na dole leży Jose. Mat. pras.

 

Madonna miała dziesiątki tancerzy, ale Luis Camacho, Oliver S. Crumes III, Salim Gauwloos, Jose Gutierez, Kevin Stea, Carlton Wilborn i Gabriel Trupin byli wyjątkowi. To oni wystąpili z Królową Popu w słynnym klipie „Vogue” (1990), który wylansował światową modę na taniec vogueing. Oni wystąpili z Królową w jej najgłośniejszej trasie koncertowej „Blond Ambition Tour 1990” oraz w pełnometrażowym filmie „W łóżku z Madonną” (1991) dokumentującym tamtą trasę. Wtedy przyjęty chłodno, dziś uważany jest za prekursora celebryckich reality shows. Homoseksualność sześciu tancerzy (oraz heteroseksualność siódmego – Olivera) jest tam na tapecie jasno i bez ogródek.

Reżyserki team: Ester Gould ze Szkocji i Reijer Zwaan z Holandii postanowili wrócić do tancerzy z „Vogue” po 25 latach. Efektem jest dostępny od niedawna na Netfliksie dokument „Strike A Pose”. Robi wrażenie. Przynajmniej na kimś takim jak ja: w 1991 r. byłem ukrywającym się gejem i już fanem Madonny; gdy w „W łóżku z Madonną” zobaczyłem namiętnie całujących się Salima i Gabriela, zaparło mi dech.

Gabriel zmarł na AIDS w 1995 r. W czasie trasy z HIV żyli już wtedy również Salim i Carlton. W „Strike A Pose” opowiadają o tym tak, że szczęka opada. Salim: HIV zdiagnozowano u mnie w 1987 r. Miałem 17 lat i za sobą ledwo trzy razy z facetem. Diagnoza była jak wyrok śmierci. Trzy lata później był tancerzem największej gwiazdy pop – i miał ciarki, gdy ona co wieczór ze sceny przestrzegała: Nie bądźcie głupi, zakładajcie gumki na fiutki.

Cała szóstka opowiada o tym, jak trafi li do Madonny, jak na trasie stanowili dla siebie rodzinę zastępczą, z jakimi oporami wychodzili z szafy. O tym, jak po trasie wpadli w dół i wylądowali z narkotykowym nałogiem. I o tym, jak się z niego podnieśli. Salim i Jose dziś uczą tańca, Kevin jest choreografem m.in. u Beyonce…

„Strike A Pose” to dokument-wyciskacz łez. Fragmenty z mamą nieżyjącego Gabriela wpatrującą się w syna w „W łóżku z Madonną”, ogląda się ze ściśniętym gardłem, podobnie jak wyznanie Olivera, który mówi, że był homofobem a teraz jest dumny, że ma takich przyjaciół. (Mariusz Kurc)  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pożegnanie z bajką

Z ANIĄ WŁODARCZYK i AMINĄ DARGHAM, czyli duetem CUDOWNE LATA, o ich partnerstwie na scenie i w życiu, o fascynacji stylistyką lat 80., o tym, jak dorastają „smutne dziewczyny“ a także o debiutanckim albumie „Kółko i krzyżyk“, rozmawia Marta Konarzewska

 

Od lewej Ania i Amina, Foto: Aleksander Makowski

 

Macie lesbijski zespół?

Amina: Bliższa jest nam tożsamość queer. Ale tak – zawsze byłyśmy dość wylewne, jeśli chodzi o fakt, że jesteśmy w związku. Wpisałyśmy to sobie do notki prasowej: „Cudowne Lata – para na scenie i w życiu”. Dlatego cieszymy się z wywiadu w „Replice” – wreszcie! (śmiech)

Zacznijmy od początku

Ania: Znamy się 10 lat, jeszcze z czasów aktywizmu feministycznego, nasze ścieżki się przeplatały. Gdy przecięły się romantycznie, akurat powoli opuszczałam dziewczyński zespół Wilcze Jagody.

Amina: Bardzo podobały mi się Wilcze Jagody. Po jednym koncercie napisałam Ani: „Hej, fajne masz brzmienie gitary”. (śmiech)

Ania: Ja zawsze podziwiałam Aminę jako gitarzystkę, gra na wielu instrumentach, kolekcjonuje… to mnie kręciło.

Amina: Dorastałam w Bejrucie (mój tata jest Libańczykiem) i od najmłodszych lat grałam w różnych zespołach. Zawsze jako jedyna dziewczyna.

A razem?

Ania: Najpierw słuchałyśmy mnóstwa muzyki, dzieliłyśmy się milionem linków z YouTube. Trochę grałyśmy podczas weekendowych randek – takie podchody bez zobowiązań.

Amina: Od 5 lat większość mojego czasu i energii twórczej zajmuje praca – jestem tatuatorką, granie zeszło na dalszy plan. Ania podpaliła we mnie na nowo ten płomień.

Ania: Wysyłałam na Messengerze swoje piosenki, krótkie impresje. Mamy całe archiwum z tego czasu. Pamiętam, jak Amina wysłała mi Elisabeth Frazer i Jeffa Buckleya „All Flowers in Time”. Słuchałam jej w zimnym tramwaju, luty, a mnie było tak ciepło na sercu i romantycznie, coś ważnego zaczynało się w życiu. W końcu kupiłyśmy kartę dźwiękową, bit maszynę, Amina kupiła mi na prezent omnichord (taka fajna retro elektroniczna harfa) i latem 2018 r. zagrałyśmy pierwszy koncert, u Aminy w studio tatuażu. Jesienią przyszłyśmy do studia z naszymi demówkami, by nagrać 9 piosenek. Zaczęło się od „Zapach i ty”. Jej ostateczny kształt zawdzięczamy naszemu koledze i producentowi Aleksandrowi Makowskiemu. Umówiłyśmy się, że nas wesprze w procesie produkowania albumu.

Kółko i krzyżyk”. Ten album ma własny, specyficzny styl. Trochę Anna Jurksztowicz, a trochę elektro. Gdzieś, chyba na YouTube przeczytałam entuzjastyczny komentarz: Ale ekstra, jak czołówka serialu z lat 80.

Amina: Zasłuchujemy się w polskiej muzyce lat 80., to nasze dzieciństwo. Przenosimy do piosenek skrawki świata z tamtych dni, nostalgię za przeszłością – ale konkretną, taką znajomą nam. Za dancingami (na które co prawda nie chodziłyśmy, ale rodzicie chodzili), za szkolną dyskoteką, oglądamy ją jak przez instagramowy filtr. Przez ostatni rok intensywnie szperałyśmy w YouTube, szukając mało znanych gwiazd jednego utworu z Opola. Szczególnie lubimy piosenkę Beaty Bartelik „Sen na pogodne dni”. Chciałyśmy trochę jej świata przemycić w balladzie „Wino z łez”. Obejrzałyśmy też serial „Tulipan” – mnóstwo świetnych śmieszno-strasznych scen. No i piosenka Urszuli z czołówki… Perełka polskiej muzyki rozrywkowej.

Te lata 80. są też wyraźne w słowach, sformułowaniach: zaproponujesz swoją grę; jestem numerem one polski język vintage, miejscami z angielskiego zapożyczony, ale tak jak się kiedyś zapożyczało, w czasach Pewexu.

Ania: Cieszymy się, że to jest słyszalne: piosenki Jurksztowicz w stylu „Hey Man!”, „Videodotyk”, Moniki Borys „Co ty królu złoty” – fajna zabawa to była, tak próbować uchwycić ten język polskiej rozrywki aspirującej do luksusu z Zachodu.

A zagraniczne inspiracje?

Amina: Ja od dzieciaka jaram się Madonną. Kochałam się w niej i oczywiście słuchałam. Miałam na VHS jej koncert i pamiętam, że szczególnie wykonanie utworu „Like A Prayer” z tancerzami i tancerkami przyprawiało mnie o dreszcze. Ostatnio na nowo odkrywamy album „Erotica”.

Ania: Whitney Houston, Vivian Girls, Tirzah…

Amina: Hole, Courtney Barnett, Nirvana, Alice in Chains, Cream, Tina Turner…

Ania: Roxette, Prince, Heart, Fleetwood Mac, TOPS, Shura, Ariel Pink, Weys Blood… Obie uwielbiamy serial „Pose”. Mnóstwo inspirujących piosenek, cała kultura bali, voguingu. Społeczność LGBTIA w Ameryce lat 80., blaski i cienie… AIDS. Wszystko to jakoś pośrednio złożyło się na to, co gramy.

Plus baśnie.

Ania: „Z tysiąca i jednej nocy”. Amina je pamięta, bo czytała je jej babcia w Bejrucie. Wiedziałam, że musimy mieć z tego naszą piosenkę.

Amina: Ania nagrała mnie, jak przy śniadaniu grałam motyw na akustycznej gitarze. Później przesyła mi na Messengerze, jak śpiewa do tej melodii wersy z baśni… Są niezwykle romantyczne. Choć sama baśń jest opowiedziana z męskiej perspektywy (król wybiera wybiera sobie nałożnice), to wiersze, którymi zaczynają się wymieniać, są wspaniałe, pasują do naszej intymnej opowieści. Pozmieniałyśmy gdzieniegdzie formy męskie na żeńskie. „Postać ukochanego widzę w każdej mej godzinie, a w mym całym ciele jest ukryte jego imię” – w naszej piosence jest Ukochana.

Łzy – szlachetne kamienie, co będą dywanami, miłość przeklęta… Ten rodzaj baśniowości można potraktować jako kreację w ramach topiki lesbijskiej, po którą sięga np. Jeanette Winterson.

Ania: Gdy zaczęłyśmy romans, Amina pożyczyła mi „Czerwoną Boginię” Petera Greya. Przeżywała wtedy fascynację publikacjami z wydawnictwa Okultura – jej projekty tatuatorskie są przesiąknięte okultystyczną symboliką, często surrealistyczno-mroczne. W „Czerwonej Bogini” jest dużo informacji o działalności angielskich i amerykańskich okultystów, a także o roli kobiet w układach towarzysko rytualnych. Bogini ma ogromną władzę magiczną, jest przepełniona erotyzmem, książka jest pełna symboli: krew, róże z kolcami, magiczne kamienie. Byłyśmy pod wpływem zawartych tam opowieści, zaczęłyśmy postrzegać nasz związek jako coś magicznego. Amina podarowała mi malachit – kamień ten otwiera serce na bezwarunkową miłość, poczucie równowagi i harmonii. Paliłyśmy cały czas kadzidła…

Amina: Kupiłam Ani vinyla ze ścieżką dźwiękową filmu „Ballada o Genesis i Lady Jaye”. Ta para miłosna prezentowała się jako dwie osoby, które się zlały, stały jednością.

To wszystko jest bardzo zmysłowe, uwodzące. Ale kreujecie jakiś inny niż ten dominujący, niechwytany kulturowo, nieagresywny wzór uwodzenia. Czy ja to umiem nazwać? Nie umiem, ale słuchając czuje się, że tańczysz i ktoś na ciebie patrzy, Dziewczyna. Intensywnie patrzy, ale nienachalnie.

Ania: Super, że możemy opowiadać o naszej twórczości jako o znaczącym tekście kultury. Oczywiście, nie miałyśmy planu promować płyty, skupiając się na tym, że jesteśmy parą – obracamy się w różnych środowiskach, czujemy się bezpiecznie, czujemy się docenione. Na co dzień wręcz chce się, żeby „te kwestie” już nie miały znaczenia: czy jesteś hetero czy homo, parą z twoją partnerką muzyczną, czy się przyjaźnisz. Chce się, by ważna była jakość muzyki, jej potencjał, to, że ludzie chcą jej słuchać, bo podoba im się kompozycja, melodia, cały muzyczny vibe. No, ale wiadomo… dla nas w głębi serca ogromne znaczenie ma, że jesteśmy parą, podoba nam się takie wydobywanie naszej tożsamości – wydobywanie naszego prawdziwego głosu, doświadczenia. Dokładnie tak – nieuchwytnego kulturowo, niebędącego czymś podanym wprost. To nasz świat – świat Ani i Aminy, kochających się dziewczyn w Polsce 2020. W Jeanet Winterson akurat nie byłyśmy nigdy zaczytane, ale poezja jest nam bliska, w twórczości kobiet inspirowały nas wiersze Marii Pawlikowskiej–Jasnorzewskiej, Haliny Poświatowskiej.

Amina: Dla mnie ważna w formowaniu naszego miłosnego języka jest książka „Listy Virginii Woolf i Vita Sackville-West”.

Teksty są nie tylko poetyckie, są somnambuliczne. „To marzenie spełniło się we śnie”. Kto jest bajką z tego snu?

Ania: Uwielbiam piosenkę z Pana Kleksa „Pożegnanie z bajką”! Często ją śpiewam, od lat! Jak byłam mała, to też bardzo podobała mi się Zdzisława Sośnicka – taka bajkowa piękna pani.

Ale u was smutna, Głęboko w studni, cienka jak drucik w pralce.

Amina: Mówisz o „Huang Huang” – tekst napisała nasza przyjaciółka poetka Katarzyna Michalczak.

Coś jest w tym tekście ze smutnej dziewczyny z Instagrama (#sadgirl), płakanie przez brokat, przez sen, ciemna siła smutku.

Ania: Od dawna chciałyśmy poprosić Kasię o stworzenie dla nas tekstu, z którego zrobimy piosenkę. Chciałyśmy, aby to było coś w temacie „nadal istnieję, przeżyłam”.

Nie dziw się…”.

Amina: Opowieść o odrodzeniu po czasie, gdy życie jawi się jako męka, pełne problemów, depresji, brakuje samoakceptacji, siły do realizowania się. Kasia przyszła też do nas do studia, miała próby przed mikrofonem, spontanicznie opowiadała o tym, co u niej słychać i to było cały czas nagrywane.

Ania: Często się wzruszam podczas koncertów, gdy śpiewam tę piosenkę, naprawdę bardzo się identyfi kuję z tekstem. Pod koniec są słowa „Wdech i wydech, trzepot twoich skrzydeł”, to zawsze kojarzy mi się z Aminą. Pięknie oddał to twórca videoklipu, artysta wizualny sebulec – animacja 3D, nasze postacie przedstawione symbolicznie. Amina jako połączenie człowieka i ptaka – takiej harpii przynoszącej życie – ratuje mnie.

A inne teledyski? Pamiętam miasto, blokowisko, kwiaty…

Amina: Do pierwszego singla „Zapach i ty” teledysk stworzył Jakub Żwirełło, który pracuje z kamerami VHS. Spędziliśmy dwa dni, spacerując po Warszawie, od Mokotowa, przez Służew, na koniec Przyczółek Grochowski. Uznaliśmy, że retro klimat piosenki będą dobrze ilustrować spacery między blokami. Kuba, jak my, lubi takie architektoniczne smaczki. Drugi dzień spędziliśmy w klubie Pogłos, cały dzień tańczyłyśmy pośród dymu. Znowu – dałyśmy twórcy całkowitą wolność, a cały okres kręcenia klipu był pełen rozmów, zwierzeń, wspólnego jedzenia, śmiechu. Z kolei klip „Po szkole” to wizualna impresja. Pojechaliśmy na podwórko, gdzie stoją stare huśtawki. Taki fragment dawnego świata, na tle ściany z napisami Roxette i techno – uznaliśmy, że to jest ekstra i my po prostu zaczęłyśmy się huśtać (śmiech), jakby to była nasza wymarzona randka po szkole, a Aleksander nagrał to na komórkę, jednym ujęciem.

A taki wers: „Boję się żyć inaczej” – co znaczy?

Ania: To z piosenki „Kółko i krzyżyk”. Chodzi o nawiedzające czasami poczucie wyobcowania wśród żyjących wedle heteronormatywnego schematu znajomych. Nigdy nie będziemy mieć dzieci (przynajmniej biologicznych) i czasem mamy wrażenie, że to, ile mamy lat i jaki styl życia przy tym wiedziemy, bywa uważane za infantylne, za nie-prawdziwe życie… Pojawia się to uczucie obcości. „Słucham tego, co mówi mi świat i słyszę, że to nie mój czas” – bo powinnyśmy robić co innego, zajmować się czym innym? Ale my chcemy robić to, co sprawia że czujemy się szczęśliwe! Lubimy swoje „wewnętrzne dziewczyny”.

Czyli?

Amina: Wewnętrzną dziewczynę rozumiemy jako stan, którego doświadczałyśmy, będąc nastolatkami. Całe życie przed nami, poczucie wolności, oczywiście też dużo rozterek i zagubienia, ale i bogaty wybór tego, co możemy robić lub próbować robić. Kim możemy być, jeszcze nie tak bardzo zgaszone przez świat. Bo to przychodzi z kolejnymi etapami – gaszenie potencjału, marzeń. Chcemy w środku być „młode” – otwarte, chłonące wrażenia, zauważające to, co wokoło się dzieje. Chciałyśmy wyrazić nasze uczucia do tej wewnętrznej zagubionej dziewczyny: współczucie, chęć pocieszenia, oderwania od złych uczuć, stanów. Emocji na temat siebie, swojego wyglądu. Gdy utwór powstawał, dużo rozmawiałyśmy o tych wszystkich zmarłych w młodym wieku kobietach ze świata muzyki: Janis Joplin, Amy Winehouse, Kristen Pfaff (basistka Hole) – wszystkie przedawkowały dragi, a nie miały nawet 30 lat! Dobrze, że teraz w social mediach osoby się otwierają i piszą o swoich lękach i załamaniach – nie ma nic gorszego, niż „w te dni jesteś tak samotna w swoim towarzystwie, nikt nie widzi, że powoli ty przestajesz istnieć”. Te #sadgirls to bardzo my – w różnym stopniu i z różnych etapów życia. „Powróć do mnie i zapomnij, że to czasem bardzo boli” – współczujemy i solidaryzujemy się, bo wiemy, że na pewno jest coś kulturowego, co dzielą różne osoby o doświadczeniu bycia dziewczyną/kobietą. Solidaryzujemy się i jest w tym jakiś rodzaj wzruszenia i…

Erotyzmu?

Amina: Możliwe! Może to jest częścią miłości?

Siostrzeństwa?

Ania: Tak, przede wszystkim chcemy być siostrami dla swoich „wewnętrzych dziewczyn”. Jeśli nie będziemy dbać o siebie, nic z niczego nie wyjdzie.  

 

Tekst z nr 84/3-4 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Elton John – “Elton John. Ja”

Wyd. Otwarte, 2020

 

 

Niesamowite życie 73-letniego dziś Eltona Johna, legendy muzyki i ikony LGBTIA, najsłynniejszego jawnego geja na świecie, to temat nie tylko na film, który zresztą już powstał („Rocketman”), ale na cały serial, który, miejmy nadzieję, kiedyś powstanie. Autobiografia Eltona jest śmiała, zabawna i pełna dystansu do siebie, również wtedy, gdy bohater przyznaje, że często mu tego dystansu brakuje, bo potrafi robić najbliższym i współpracownikom karczemne awantury o drobiazgi. Jest w książce sporo o muzyce, co oczywiste; o niebywałym talencie Eltona do komponowania (słynny „Your Song” powstał „w 15 minut przy śniadaniu”), jest sporo o gwiazdorstwie, włącznie z obłędnymi anegdotami (ćpanie kokainy z Johnem Lennonem, szaleństwa w gejowskich klubach z Freddie’m Mercurym, kłótnie o ciuchy z Tiną Turner itd.), jest też o prawach LGBTIA, o miłości i o seksie. Dziewictwo Elton stracił 31 sierpnia 1970 r. ze swoim przyszłym menadżerem Johnem Reidem. Miał wtedy 23 lata. Potem nadrobił z nawiązką pierwsze młodzieńcze lata abstynencji. Ale jak to się stało, że w narkotykowo-seksualnym szaleństwie grupówek lat 80. nie zakaził się HIV? Elton daje specyficzne, ale bardzo wiarygodne wyjaśnienie. Pisze też o swym publicznym coming oucie z 1976 r., o poznaniu Davida Furnisha, za którego wyszedł za mąż i o rodzicielstwie po 60-tce. W jego życiu odbija się nie tylko pół wieku historii muzyki pop, ale też pół wieku emancypacji LGBTIA. Niejednokrotnie jedno z drugim się łączy. Elton wyjawia „tęczowe” inspiracje stojące za wielkimi hitami. Np. szlagier „Sorry Seems To Be The Hardest Word” – jego początkowe wersy: What do I have to do to make you love me? What do I have to do to make you care? są śpiewane do pewnego heteryka, w którym Elton beznadziejnie się zakochał. (Mariusz Kurc)

P.S. Czytałem książkę w angielskim oryginale, nie wiem, jak wyszło polskie tłumaczenie.  

 

Tekst z nr 84/3-4 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.