Żadnego „status quo”

Tammy Baldwin jest pierwszą jawnie homoseksualną osobą w Senacie USA. Ale wyoutowani amerykańscy politycy/czki to już cała grupa z własną historią

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Agnieszka Szyk

Ignorujcie malkontentów, cyników i wszystkich tych, którzy kurczowo trzymają się status quo. Tych, którzy powtarzają „nie da się”, „to niemożliwe” – oto główne przesłanie Tammy Baldwin z Partii Demokratycznej. W listopadzie 2012 r. Tammy została pierwszą jawnie homoseksualną osobą w Senacie USA. Jest też pierwszą kobietą, która w Senacie reprezentuje stan Wisconsin – ten sam, z którego kiedyś mandat zdobył Joseph McCarthy, osławiony pogromca komunistów i homoseksualistów. Co więcej, zwolnione po Baldwin miejsce w Izbie Reprezentantów (niższej Izbie Kongresu), w której polityczka zasiadała przez 13 lat, zajął teraz Marc Pocan, wyoutowany gej.

Nie wierzcie tym, którzy wmawiają: nie możesz, nie powinnaś albo nie wypada – mówi Baldwin. Kilka lat temu na konferencji poświęconej coming outom w pracy opowiadała: Mój własny proces coming outu zaczęłam w 1983 r., gdy byłam studentką. Stopniowo ujawniałam się moim przyjaciołom i rodzinie. Rozpoczynając karierę zawodową, byłam jednak przeświadczona, że muszę dokonać wyboru: albo chcę realizować się w dziedzinach, które mnie pasjonują, czyli w prawie i polityce, albo chcę żyć jako dumna, całkowicie wyoutowana lesbijka. Nie sądziłam, że mogę mieć jedno i drugie.

Dziewczyna z Wisconsin

Tammy Suzanne Green Baldwin urodziła się 11 lutego 1962 r. w Madison w stanie Wisconsin. Wychowywana była przez mamę oraz babcię i dziadka. W 1989 r. skończyła studia prawnicze i podjęła pracę w kancelarii prawnej. Karierę polityczną rozpoczęła już w 1986 r., gdy została radną hrabstwa Dane. Gdy w 1992 r. startowała w wyborach do stanowego parlamentu, była jedną z tylko sześciu wyoutowanych kandydatów/ ek w całych Stanach. Zdobyła mandat. Powtórzyła ten sukces jeszcze w dwóch kolejnych stanowych wyborach. W 1999 r., jako pierwsza jawna osoba homoseksualna, dostała się na szczebel krajowy – do Izby Reprezentantów. Zasiadała w niej aż do 2012 r.

Od 2010 r. Baldwin jest singielką. Wcześniej, przez 15 lat była w związku z Lauren Azar – panie rozstały się niecały rok po zawarciu związku partnerskiego w 2009 r.

Senatorka jest niestrudzoną działaczką na rzecz praw kobiet i osób LGBT. Otwarcie krytykowała Billa Clintona, gdy ten wprowadzał zasadę „Don’t ask, don’t tell”, zgodnie z którą geje i lesbijki mogli służyć w armii pod warunkiem, że ukrywali swą orientację. Już w latach 90-tych proponowała również wprowadzenie małżeństw jednopłciowych w stanie Wisconsin.

Ale pytana przy okazji zeszłorocznej kampanii, jaką rolę odgrywa w niej jej orientacja seksualna, odpowiedziała: Ta sprawa w ogóle nie pojawia się na moich spotkaniach z wyborcami. Ludzi o wiele bardziej interesują moje poglądy na walkę z bezrobociem. Niemniej, republikański kontrkandydat Tammy, gubernator Tommy Thompson, próbował lesbianizm rywalki wykorzystać: jeden z jego sztabowców kpił, pokazując zdjęcie Baldwin tańczącej na Paradzie Równości, że ta kandydatka na pewno nie zapewni tradycyjnych wartości.

Wyborcy znali jednak dokonania Baldwin, która była aktywną członkinią Komisji ds. Energii i Handlu w Izbie Reprezentantów. Lobbowała na rzecz energetycznej niezależności USA, popierała reformę systemu ochrony zdrowia Baracka Obamy. Doprowadziła do zmiany w przepisach pozwalającej nieubezpieczonym kobietom na bezpłatną mammografię. Jako nowo wybrana senatorka deklarowała: Zajmować się będę przede wszystkim amerykańskimi rodzinami borykającymi się z bezrobociem i niezapłaconymi rachunkami, przedsiębiorcami i robotnikami, emerytami oraz opieką nad nimi, weteranami, którzy walczyli za nas, a teraz my musimy zawalczyć o nich. Obiecuję, że zrobię absolutnie wszystko, żeby nie zawieść zaufania mieszkańców naszego stanu.

Spraw LGBT nie zaniedbuje: gorąco pochwaliła prezydenta Obamę, gdy ten w maju zeszłego roku oficjalnie poparł małżeństwa jednopłciowe. Doprowadziła też do wprowadzenia przepisów, zgodnie z którymi ubezpieczenia zdrowotne mogą również dotyczyć partnera/ki w związku jednopłciowym. Lobbowała na rzecz niższych cen leków dla ubogich osób żyjących z HIV lub chorujących na AIDS.

Baldwin opowiada się za upaństwowieniem całego systemu ubezpieczeń zdrowotnych i rządowej kontroli nad służbą zdrowia. Współtworzyła przepisy zapewniające dodatkowe fundusze dla osób sparaliżowanych, dla ubogich kobiet cierpiących na raka piersi, dla weteranów wojennych. W 2009 r. przeforsowała w Kongresie ustawę o zakazie dyskryminacji pracowników ze względu na płeć, w praktyce zobowiązującą pracodawców do płacenia kobietom takich samych stawek jak mężczyznom. Działa również na rzecz ochrony środowiska i energii odnawialnej.

Musicie się wyoutować

Fakt, że Tammy Baldwin może dziś łączyć karierę polityczną z postawą „dumnej, wyoutowanej lesbijki” jest jej wielkim osobistym sukcesem, ale nie osiągnęłaby go w pojedynkę. Na ten sukces pracowali też inni politycy, którzy dokonując coming outów, przełamywali tabu dotyczące homoseksualności. Na „liście wyoutowanych polityków/czek w USA” w Wikipedii widnieje już ponad 100 nazwisk. Ich historia liczy sobie 40 lat. Nie ma dziś stanu USA, w którym nie byłoby wyoutowanych polityków/czek.

Pierwszymi osobami homoseksualnymi, które dokonały coming outu w trakcie sprawowania politycznej funkcji byli Jerry DeGrieck i Nancy Weschler – radni z Ann Arbor w Michigan. Oboje „wyszli z szafy” w 1973 r.

Kathy Kozachenko w 1974 r. i Elaine Noble w 1975 r. były pierwszymi lesbijkami, które wybrano na polityczne stanowiska (pierwsza była radną Ann Arbor, druga zasiadła w stanowym parlamencie Massachusetts). Noble znalazła się w pierwszej delegacji gejów i lesbijek, którą w 1977 r. zaproszono do Białego Domu w celu przedstawienia kwestii istotnych dla społeczności LGBT.

Pierwszym jawnym gejem, który został wybrany na polityczne stanowisko był Harvey Milk, dziś ikona ruchu LGBT na całym świecie, bohater biograficznego filmu „Obywatel Milk” z 2008 r. z oscarową rolą Seana Penna. Milk zdobył mandat radnego San Francisco w 1977 r. Sprawował go niecały rok: 27 listopada 1978 r. został zamordowany z pobudek homofobicznych. 12 sierpnia 2009 r. prezydent Obama pośmiertnie odznaczył Harveya Milka Medalem Wolności. Jego główne przesłanie do społeczności LGBT akcentowało potęgę ujawnienia: Musicie się wyoutować. Wiem dobrze, jak to jest trudne, ale musicie powiedzieć o sobie swej rodzinie, krewnym, przyjaciołom, ludziom, z którymi pracujecie, ludziom, u których robicie zakupy i tak dalej. Gdy oni się zorientują, że jesteśmy wszędzie, że jesteśmy ich dziećmi, sąsiadami, kolegami, to kłamstwa, mity i uprzedzenia zostaną zniszczone. A poza tym, poczujecie się wspaniale.

Po Milku

Po Harveyu Milku homoseksualna szafa zaczęła otwierać się szerzej. W 1987 r. wyoutował się pierwszy członek Kongresu USA – Barney Frank. To chyba najbardziej znany, obok Baldwin, wyoutowany amerykański polityk. Sprawował mandat w Izbie Reprezentantów nieprzerwanie przez ponad 30 lat – od 1983 do 2012 r. W zeszłym roku, gdy wziął ślub ze swoim partnerem Jimem Ready, stał się pierwszym członkiem Kongresu pozostającym w jednopłciowym związku małżeńskim.

Osobny rozdział to outingi, czyli przypadki polityków, którzy się nie wyoutowali, tylko których wyoutowano (Gerry Studs, Steve Gunderson i inni). Jeszcze inni – ci, którzy aktywnie popierali homofobiczne przepisy – outowali się niekoniecznie z własnej woli, lecz pod presją organizacji LGBT tropiących hipokryzję (opowiada o nich świetny fi lm dokumentalny „Outrage”).

Sygnałem rosnącej akceptacji dla mniejszości jest również zdobywanie mandatów przez ludzi takich, jak Mark Takano, który w 2012 r. został pierwszym otwarcie homoseksualnym i niebiałym członkiem Kongresu. Takano jest pochodzenia japońskiego.

Kariery polityczne Tammy Baldwin, Barneya Franka, Marka Takano czy Annise Parker, wyoutowanej burmistrzyni Houston w słynącym z konserwatyzmu Teksasie, pokazują, że rzeczywiście nie warto oglądać się na status quo. Nie da się? Da się! Otwarcie homoseksualny prezydent? Czemu nie? Choć może na początek, po czterdziestu czterech mężczyznach, przydałaby się na tym stanowisku po prostu kobieta?

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Obrazoburca

Z malarzem Michałem Rutzem rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

Bardzo lubię cykl twoich obrazów „Pocałunek Magritte’a”. Odwołujesz się do słynnego obrazu Kochankowie” Magritte’a, na którym całujący się kobieta i mężczyzna mają zakryte twarze. Myślisz, że gdyby Rene Magritte był homoseksualny, namalowałby pary mężczyzn, tak jak ty?

Przede wszystkim, właśnie poprzez zakrycie twarzy na płótnie Magritte’a, nie wiemy, do kogo należą twarze. Owszem, widzimy genderowe „znaki rozpoznawcze”, ale nie możemy mieć przecież pewności.

Od dłuższego czasu spieram się z rożnymi twórcami na temat kontekstualności sztuki. Znam takich, którzy portretując mężczyzn, nawet w sytuacjach jednoznacznie homoerotycznych, twierdzą, że ich własna homoseksualność nie ma z tym żadnego związku – i odmawiają rozmowy o niej.

W rożnym stopniu można wykorzystywać życie prywatne w sztuce, ale nie da się go, moim zdaniem, całkowicie wykluczyć. A ja nie tylko nie staram się go wykluczyć, tylko tego po prostu nie chcę. Nie wyobrażam sobie tego. Moja homoseksualność jest dla mnie codziennością, moim życiem, także źródłem inspiracji.

Dość śmiałłączysz homoerotyzm z religią.

Bo religia też mnie inspiruje. Również polskość, to, jak ją definiujemy, a także moja własna przeszłość, którą w moich pracach przepracowuję.

Chodzi o to, że pochodzisz z bardzo tradycyjnej rodziny? Jak ona reaguje na twoją twórczość?

Moja rodzina nie zna moich prac. Nie ukrywam ich wprawdzie, ale też specjalnie nie eksponuję. Nie zrobiłem też rodzinnego coming outu. Czuję, że musiałbym się z mojego homoseksualizmu tłumaczyć, może przepraszać, a nie mam najmniejszego zamiaru tego robić.

Twoje malarstwo z formalnego, technicznego punktu widzenia jest tradycyjne. Również tematykę można by za taką uznać – religia, cielesność, polityka – ale łączysz je tak, że rzucasz wyzwanie tradycji. W niektórych pracach, np. z najnowszego cyklu „Święci”, widzę agresję. Skąd ona w tobie?

To ty odbierasz to jako agresję, ja tak tego nie czuję. Bardzo zależało mi na bezpośredniości, na odrzuceniu wstydu i pruderii. Nie chciałem zgubić się w subtelnościach. W poprzednim cyklu „Pocałunek Magritte’a” zdecydowałem się na malarskie rozpikselowanie twarzy, bo chciałem ukazać koszmar cenzury społecznej. W cyklu „Święci” wykorzystującym motywy biblijne niczego nie cenzuruję.

Szereg rożnych wydarzeń w moim życiu, wyjazd i studia na wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, sprawiły, że czuję się dziś bardziej pewny siebie. Wcześniej nosiłem w sobie poczucie winy z tego powodu, że jestem gejem, dziś jest inaczej. Przełożyło się to także na moje malarstwo. Kiedy pracowałem nad tym cyklem w pracowni na akademii i gdy później prezentowałem moje prace szerszej widowni, nie spotkałem się z potępieniem ze względu na ostrość użytych środków. Raczej doceniono odwagę zestawienia, śmiałość i wykonanie. Podkreślano szczerość. To było wyzwalające. Te prace to równocześnie moja praca nad samym sobą, nad światem mojego dzieciństwa, obłaskawianie i dystansowanie się wobec niego, zrywanie z traumą. Dlatego nie czuję tam agresji, dużo więcej poczucia humoru, choć równocześnie są to prace bardzo osobiste.

Ale świętego Antoniego przedstawiłeś z dildem w tyłku.

Ale to przecież nie jest agresywne. I nie posługuję się dosłownie konkretnymi postaciami. Raczej widzę w tym zabawę, wprawdzie z elementami sado-maso. Dla mnie to już totalnie odseksualnione. W trakcie malowania skupiam się na doborze barw, kompozycji i zatraca się pierwotny seksualny kontekst.

Jednak musisz mieć świadomość, że to będzie prowokacyjne, może też uznane za pornograficzne.

Może w Polsce. W Austrii naprawdę mało kogo to szokuje. Staram się korzystać z wolności. To u nas nagość mężczyzny w kontekście religijnym jest szokująca. A nawet i bez kontekstu religijnego.

Czy pornografia to jeszcze sztuka?

Pornografia bywa sztuką, jak wszystko. Nie oszukujmy się, pornografia jest elementem europejskiego, nawet światowego dziedzictwa. Popatrz na niektóre dzieła antyczne, na wizerunki kopulujących par z tamtych czasów. A i tak dysponujemy tylko tym, co się zachowało. Podobnie z ikonografią Dalekiego Wschodu.

Wspomniałeś o „zrywaniu z traumą. Co to za trauma?

Brak samoakceptacji. Mierzę się z moim, zatopionym w religii, dzieciństwie. Pochodzę z wielodzietnej konserwatywnej rodziny, moja matka jest katechetką, dwóch braci wstąpiło do seminarium, notabene potem obaj zrezygnowali. Mama czytała nam Biblię na dobranoc, tak jak inne matki czytają dzieciom baśnie. Dlatego Biblia jest dla mnie naturalnym rezerwuarem inspiracji, tropów, motywów.

Wierzysz w Boga? Nie, nie wierzę. Ale nie oznacza to, że cały ten system wartości, w którym wzrastałem, nagle się rozsypał, że w nim nie funkcjonuję. To nie takie proste. Jest wiele rzeczy, które nadal na mnie i oddziaływują: idee romantycznej miłości, braterstwa, oczekiwanie sprawiedliwości społecznej itp. A z drugiej strony, przez wiele lat wzrastałem w poczuciu pogardy i nienawiści do samego siebie.

Już wiem, dlaczego religia i seks to tematy wiodące twoich prac.

Tak, to swego rodzaju połączenie obu tych światów, obłaskawienie ich. Dla mnie ma to wartość katharsis. Wytwarzam dystans do tego, co miało być jedyną prawdą, prawem, absolutem. A przy tym to reinterpretacja, próba walki z zawartą w religii katolickiej homofobią i niechęcią.

Ale nie chciałbyś spalić wszystkich kościołóświata?

(śmiech) Nie, nie chciałbym. Religia, wiara, kościół są potrzebne wielu ludziom. Ja protestuję jedynie przeciw nietolerancji i mowie nienawiści, które ukrywane są pod płaszczykiem wiary.

W naszej korespondencji, zanim się spotkaliśmy, sam siebie określiłeś jako „gejowskiego artystę.

Bo między innymi tak właśnie się czuję. To jeden z aspektów tego, co robię i kim jestem. Jestem gejem tak samo, jak jestem Polakiem.

***

Michał Rutz (ur. 1988 w Inowrocławiu) – polski artysta multimedialny działający głownie w dziedzinie malarstwa; student wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych na Wydziale Malarstwa Kontekstualnego w pracowni Hansa Scheirla. Stypendysta Muzeum Historii Żydów Polskich. Na przełomie 2011/2012 studiował na Tel Aviv University w Izraelu. Absolwent ASP w Warszawie Wydziału Nowych Mediów (Studenci protestowali przeciw wystawieniu w galerii studenckiej mojej pracy licencjackiej „Ołtarz Smoleński – Rzeź Niewiniątek”; spotkała się ona też z ostrą krytyką profesorów – mówi Michał). Przez 3 lata studiował także na Uniwersytecie Warszawskim w Instytucie Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki. Uczestniczył w wielu wystawach grupowych, między innymi w: Warszawie, Szczecinie, Hamburgu, Wiedniu, Berlinie. michalrutz.wordpress.com  

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bez mizdrzenia się

O popularności wśród lesbijek, o Kongresie Kobiet, o lobby gejowskim, o związkach partnerskich, o profesor Marii Janion i o homoseksualności Rzeckiego z „Lalki” z Kazimierą Szczuką rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Zajmowanie się polityką zawodowo nie ciągnie mnie za bardzo” – powiedziałaś siedem lat temu w jednym z wywiadów. Zmieniło się coś?

Tak, zmieniło się.

Chciałabyś zostać posłanką?

Już nie powiem, że nie, choć to chyba nie jest realne w najbliższym czasie. Działam od lat w rożnych miejscach, spotykam się, omawiam, załatwiam, piszę, postuluję, moderuję, tworzę nieformalne więzi i chyba taki projekt na życie, przynajmniej w moim wypadku, powoli się wyczerpuje. Może to jest kwestia wieku? Czuję się już na siłach, by przejść do działania stricte politycznego. Ale do posłanki, mam wrażenie, to jeszcze długa droga.

Twoje miejsce byłoby gdzieś na lewicy. Jak oceniasz scenę polityczną po tej stronie?
Na lewicy, tylko jakiej? Przez kogo zarządzanej? I gdzie na tej lewicy jest miejsce dla kobiet? Partie uznawane za lewicowe, czyli SLD i Ruch Palikota, są mocno zmaskulinizowane. Nawet jeśli następują tam jakieś przegrupowania – powstanie Europy Plus, wyrzucenie Ryszarda Kalisza z SLD – to i tak wyrugowanie kobiet jest bardzo widoczne. Jeszcze niedawno, dzięki sukcesowi Palikota, wydawało się, że nowo narodzeni liberalni postępowcy są sprzymierzeńcami równouprawnienia. Teraz, po absurdalnej chryi z Wandą Nowicką, powstał klincz.

Gdzie w tym wszystkim jest Kongres Kobiet?

W środku i ponad tym. Kongres określa się jako polityczny i ponadpartyjny. Teraz przygotowujemy V Kongres (14-15.06. – przyp. red.), pod hasłem „Partnerstwo”. We wszelkich wymiarach. Będzie, rzecz jasna, lesbijski panel, ale chodzi też o partnerstwo międzypokoleniowe, ekonomiczne, kulturowe itd.

Pełnisz w Gabinecie Cieni Kongresu funkcję ministry kultury. Więc jako ministrę zapytam cię o „lobby gejowskie” w polskim teatrze osławione przez Joannę Szczepkowską.

Cóż, z Joanną Szczepkowską dzieje się coś niedobrego. Ostatnio skrytykowała również „Chór kobiet” Marty Górnickiej, jako nietolerancyjny religijnie. To są aberracje, absurdy. Co do lobby gejowskiego, równie dobrze można by powiedzieć, że w polskim teatrze działa lobby starych bab – tyle samo prawdy by w tym było. Zdaje się, że Joanna Szczepkowska wciąż odreagowuje konflikt z reżyserem Krystianem Lupą sprzed dwóch lat.

Który, tak się składa, jest gejem. Robert Biedroń zwracał uwagę na kalkę z „lobby żydowskim”, którym często straszyli – i czasem nadal straszą – antysemici.

Słusznie, chociaż sądzę, że dla Szczepkowskiej ta kalka jest zupełnie nieczytelna. Twierdzenie, że „geje się panoszą” w oczywisty sposób powiela kliszę o panoszących się Żydach. Na ogół takim spostrzeżeniom towarzyszy zapewnienie, że mam przyjaciół Żydów/gejów, ci są porządni, a w ogóle to wielu wśród nich zdolnych ludzi, to fakt. Ale to panoszenie się jest nieznośne. Koniec cytatu. Demaskowanie hucpy mniejszości walczącej o prawa nie wymaga ani odwagi, ani bezkompromisowości. Łatwo obrazić jakąś grupę, nie wskazując palcem konkretnej osoby. Łatwo wskoczyć w wizję świata, gdzie „oni” zaraz pozbawią pracy nas, tych normalnych, albo porwą dzieci na macę lub na macanie. Oczywiście, dziś w wielu krajach mamy do czynienia ze zdobywaniem praw przez osoby homoseksualne. Geje i lesbijki stają się pełnoprawnymi obywatelami – tyle, że na razie nie u nas. Szczepkowska mówi o lobby gejowskim w kraju, w którym miesiąc wcześniej zablokowano nie tylko wszystkie trzy projekty ustaw o związkach partnerskich, ale nawet debatę o nich.

Ale w mediach i w społeczeństwie debata jest. Jak ją oceniasz?

Z punktu widzenia zdobywania praw to była oczywiście porażka. Również porażka racjonalnej drogi, jaką podjęła Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, ministra ds. równego traktowania. Z jej punktu widzenia wystarczy popracować u podstaw, przekonać konserwatystów z PO, uciułać głosy i się uda. Nic z tego. To jest, niestety, walka polityczna i przeciwnicy równości nie są w ciemię bici. Też się organizują, przekonują innych, lobbują. A przecież projekt posła Dunina jest całkowicie minimalistyczny; skromny, dyskretny i pragmatyczny. Co jednak wynikło z tego dobrego, to, oczywiście, rozgłos samego tematu praw LGBT, który wyszedł z krzaków na światło dzienne i już tu zostanie. Zwiększyła się świadomość, że pary jednopłciowe są dyskryminowane, że prawa mniejszości nikomu nie zagrażają i że większość krajów UE już ma regulacje w tych kwestiach.

Kaziu, a ty myślałaś o zawarciu związku partnerskiego?

Ja? Z Robertem?

Tak.

A powiem ci, że jakoś nie myślałam. Jesteśmy razem od kilkunastu lat bez żadnych regulacji. Na kocią łapę. Oboje mamy za sobą rozwody i małżeństwa zawierać raczej nie zamierzamy. Najpierw zresztą on stanowczo nie a ja tak, teraz on chętniej, a ja nie. Ale to bez znaczenia. Zawsze ktoś pilnuje, żeby się w niebezpieczne rejony nie zapuszczać. Ale masz rację, związek partnerski to jest oferta dla nas. Nie wszyscy heterycy chcą zawierać małżeństwa, ale parę kwestii uregulować by się przydało. A z drugiej strony nie wszyscy homo chcą regulować tylko parę kwestii, bo małżeństwo ukazuje im się jako cudowna bajka ze ślubem jako najszczęśliwszym dniem życia. Dlaczego im odmawiać? Niech sobie mają te złudzenia (śmiech). Obie opcje – i związki partnerskie, i małżeństwa dla wszystkich, są potrzebne.

Wiesz, że jesteś bardzo popularna na lesbijskim portalu kobiety- kobietom? Od lat w czołówce rankingu „80 kobiet”.

Bardzo mi miło. Jestem raczej beznadziejnie heteroseksualna, ale bardzo lubię ideę Adriene Rich o kontinuum lesbijskim. To idea feministyczna z okresu II Fali, ale spoko, można ją stosować również do mężczyzn. Rich twierdzi, że między osobami całkiem homo i całkiem hetero rozciąga się wielka przestrzeń, w której jest miejsce na czułe przyjaźnie, fascynacje, siostrzeństwo broni w walce o prawa i tak dalej. To projekt politycznie może niedookreślony, ale w życiu gołym okiem widać, że kontinuum istnieje. Opozycja homo/hetero nie jest dla wszystkich ostra. Kiedyś, mam nadzieję, że za naszego życia, w ogóle nie będzie już potrzebna. Kiedy mniejszości zdobędą pełnię praw, różnica w życiu codziennym powinna stać się przezroczysta. Jak na razie sprawia mi przyjemność, jeśli mogę uchodzić za lesbijkę, bo w lesbijskim stylu jest według mnie fajny klimat odejścia od kobiecej słodkości. Bez mizdrzenia się, bez chichotania, większa surowość, konkretność, obojętność na gierki damsko- męskie. Jeśli tak jestem postrzegana, to dobrze. Co prawda, wśród lesbijek jest też typ „femme”, ale to działa zgodnie z regułami campu, zawsze jest w tym nuta pastiszu, samoświadomości.

Ale skoro jesteśmy przy „branży” i dawnej utopii feministycznej. Muszę ci powiedzieć, że spotykam się też z niefajnymi poglądami. Nie działaczek, tylko niektórych „szarych” lesbijek. Zdarzało mi się usłyszeć od takich „nieideologicznych” osób gadkę prolajferską, czyli „to, co robię w łóżku, to moja sprawa, ale dziecka poczętego bym przecież nie zabiła”. Te dziewczyny nadrabiają wykluczenie z heteronormy wpisując się do wspólnoty „normalnych” takimi konserwatywnymi poglądami.

Niektórzy „szarzy geje” też tak mają – wykluczeni ze wspólnoty maczo, wpisują się do niej wyśmiewaniem feministek.

W środowiskach bardziej uświadomionych fakt, że jedziemy na jednym wózku jest raczej oczywisty. Kwestie kobiece i LGBT łączy choćby postulat edukacji seksualnej.

Co sądzisz o dyskusji wokół ewentualnej homoseksualności Rudego i Zośki z „Kamieni na szaniec”? Pada w niej ważne pytanie: czy gej może być wielkim bohaterem narodowym? Dla wielu samo to pytanie jest skandalem – sama sugestia, że mogli być. A geje przecież ginęli za naszą ojczyznę, podobnie zresztą jak Żydzi.

Kanon lektur szkolnych jest straszliwie anachroniczny i nie ma nic wspólnego z życiem dzisiejszych młodych ludzi. Szkoła skutecznie zniechęca młodzież do literatury. Jeśli więc debata o Zośce i Rudym ten skansen jakoś ożywia, to bardzo dobrze. Chodzi tu przecież także o wzory męskości. Chłopcy, czy są, czy nie są gejami, powinni mieć prawo do okazywania sobie gorących uczuć. Bardzo by się wszystkim przydało rozluźnienie tego sztywnego wzorca męskości, który napędza homofobię. Faceci mogą płakać i ściskać się, i być dla siebie czuli, jeśli mają ochotę. To nie jest zarezerwowane dla gejów, nie trzeba się tego bać.

W swojej pierwszej książce „Kopciuszek, Frankenstein i inne” pisałaś o homoseksualnych tropach innej, tym razem fikcyjnej, literackiej postaci, czyli Rzeckiego z „Lalki” Prusa.

Pan Rzecki niby zakochuje się w pani Stawskiej, ale raczej tylko po to, by być bliżej Stasia Wokulskiego – to jest prawdziwa miłość jego życia. Badacze i badaczki gay and lesbian studies dawno już opisali postać zatwardziałego starego kawalera, częstą w dawniejszej literaturze, szczególnie tej wiktoriańskiej. Pasje tych rożnych XIX-wiecznych postaci powinny przestać być dla nas niewidzialne. Przypomina mi się cudowny film z Glenn Close w roli kobiety udającej mężczyznę, pracującej jako kelner w hotelu w XIX-wiecznym Dublinie.

Albert Nobbs”.

Właśnie. Film jest bardzo nowoczesny w tym właśnie, że nie stawia kropki nad „i”, pokazuje po prostu, że sto lat temu i dawniej, ludzie żyli na bardzo rożne sposoby, że tradycja, tak chwalona przez konserwatystów, to tylko fasada, bo życie społeczne składało się z ogromnej różnorodności, jak dziś. Tylko inaczej to przebiegało. Kobiety mogły nawet zawierać małżeństwa z innymi kobietami, nikt nikomu w PESEL nie zaglądał, bo go nie było. Albo Konopnicka i Dulębianka czy te wszystkie „stare panny” . Opisywane jako nieszczęśliwe, aseksualne, obśmiewane. Nie znalazły sobie męża? A może nigdy nie szukały?

To teraz możemy przejść do twojej najnowszej książki, czyli wywiadu-rzeki z profesor Marią Janion i jej coming outu.

Wy w tych działaczowskich środowiskach LGBT traktujecie te parę zdań jak zdobycz, którą udało się profesor wyrwać. Ją samą to nieco drażni, ten zapał do odtrąbienia wszystkiego jako coming outu, bo w ogóle jest bardzo lakoniczna, gdy mówi o sobie, nie lubi się zwierzać. Ale rozumie też, że ideologia ma swoje prawa. W przypadku profesor to dzieło, nie życie, jest potęgą prawdziwą. Ilość i waga jej prac po prostu powala. Zaorała całe pola wcześniej nieużytkowane – między innymi te progresywne idee, które torują drogę polskiemu feminizmowi czy emancypacji LGBT. Ale gdy mowa o niej samej, powtarzam, pani profesor jest bardzo zwięzła. Co nie znaczy, że ja siłą z niej wyciągałam ten fragment o podrywaniu koleżanek. Wiedziała, co mówi i wiedziała, że to zostanie podchwycone przez działaczy.

Kiedy możemy spodziewać się drugiej części książki?

Pracujemy nad tym, by ukazała się na gwiazdkę. Na premierze książki w Krytyce Politycznej dopytywałeś, jak profesor mogła odczuwać homofobię w swoim, akademickim środowisku, w latach 40. czy 50. To rzeczywiście jest ciekawe, zapytam o to. A pamiętasz panią profesor na Paradzie Równości?

Jasne, w kabriolecie. 2007 rok.

Później parokrotnie wspominała, że ta Parada ją jakoś oczarowała. W ciągu swego długiego życia Maria Janion była świadkiem strasznych rzeczy – ludobójstw, totalitaryzmów, bardzo surowych obyczajów, ale i, później, rozwoju praw człowieka, w tym – kobiet i mniejszości. Na tej Paradzie mogła realnie i symbolicznie zobaczyć całą, kolosalną przemianę społeczną, która się dokonała. Pomyśl, że może i my, za następne 40 czy 50 lat, jeśli dożyjemy, będziemy brali udział w czymś, czego dziś nawet sobie nie moglibyśmy wyobrazić. Więc trzeba się starać.

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Spowiedź

O sześćdziesięciu latach zmagań z Bogiem i z homoseksualizmem, o adoptowanych synach, o warszawskich pikietach i o nowym życiu w Lambdzie z krytykiem sztuki Wojciechem Skrodzkim rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

W 2012 r., w wieku 77 lat, zapisałeś się do Lambdy Warszawa. Dlaczego postanowiłeś zostać działaczem LGBT?

Działaczostwo przyszło później. Na początku poszedłem do Lambdy po pomoc.

Jaką?

Psychologiczną. Nie dawałem sobie rady z homoseksualizmem. Byłem krwawym ochłapem człowieka. Od lat w depresji. Dłużej już nie mogłem żyć w zakłamaniu.

Lambda pomogła?

Po jakichś sześciu miesiącach sesji z psycholożką Renatą Romanowską zacząłem czuć się lepiej. Cały ten ciężar jakoś odpłynął.

Wcześniej dusiłeś w sobie to, że jesteś gejem?

Mniej lub bardziej, miałem rożne etapy. Nie bez związku z religią. W wieku 17 lat, w klasie przedmaturalnej, zdałem sobie sprawę, że jestem homoseksualistą i że ta moja kondycja skazuje mnie na totalny konflikt zarówno w aspekcie ludzkim, jak i boskim. Ty mnie skazałeś na potępienie, więc cię odrzucam – powiedziałem Bogu w kościele. I odrzuciłem go. Moi znajomi z kręgów katolickich, którzy nie wiedzieli oczywiście o mojej homoseksualności, uznali, że uległem sowieckiej propagandzie.

Jednocześnie zaakceptowałeś siebie, tak?

Nie do końca. W czasie studiów, na historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, żyłem w zawieszeniu. Pamiętam przyśpiewkę studencką z tamtych czasów: „Nas jest dwunastu, was jest dwunastu, więc założymy klub pederastów”. Słuchałem z głupią miną, bo nie mogłem pokazać, że mnie to boli. Łudziłem się, że gdyby trafi ła się odpowiednia dziewczyna, to może udałoby się ten homoseksualizm przełamać. Bzdura! Nie robiłem w każdym razie nic, by poznać jakiegoś faceta. To zdarzyło się dopiero po studiach.

Jak?

W październiku 1959 r. poszedłem po raz pierwszy na pikietę. Wiesz oczywiście o tym blaszaku na Placu Trzech Krzyży, prawda? Orale odbywały się w jakichś koszmarnych sraczach albo w krzakach. To było dno ludzkiego upodlenia.

Plac miał tę zaletę, że wokół było dużo sklepów z wystawami, można było udawać, że się te wystawy ogląda i w ten sposób czekać na faceta do poderwania.

Były jeszcze łaźnie. Jedna – na Chmielnej przy Brackiej, z dwoma kabinami dwuwannowymi. Można się było umówić i wynająć kabinę. No, chyba że ktoś miał wolną chatę, ale ja nie miałem, poza tym to zawsze było ryzykowne.

Druga łaźnia to osławiona Mesalka vis a vis Kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. W środy od 9 rano do 12 Mesalka była tylko dla homo.

Skąd o tym wiedziałeś?

To po prostu się wiedziało. Mesalka wyglądała niesamowicie: ogromna podziemna przestrzeń, baseny, kabiny, mrok, jakieś reflektory gdzieniegdzie i przechadzający się nadzy faceci. Pamiętam też specjalną ławę do masażu. Słyszałem, że jak się masażyście da dodatkową forsę, to wyciąga bat i leje, całe rytuały sadomasochistyczne podobno tam odchodziły.

Co jeszcze? W bibliotece uniwersyteckiej, w toalecie, nad rzędem pisuarów były ogłoszenia. Np. „Szukam faceta do 27 lat, czekam tu i tu tego dnia”. Dwa razy stawiłem się w ustalonym miejscu i o ustalonej porze, ale nikt nie przyszedł. No, i jeździło się do Łowicza, wiesz o tym?

Po co do Łowicza?

O ile było cię stać na hotel. Dla ludzi takich jak ja, czyli z zameldowaniem warszawskim, wynajęcie hotelu w stolicy było zakazane. Z poznanym facetem wsiadało się wieczorem w ostatni pociąg do najbliższego hotelu, który był w Łowiczu.

I rano powrót do Warszawy?

Ja tylko raz tak obróciłem, ale to był cały zwyczaj. Ten mój facet rano wrócił do Warszawy, a ja polazłem oglądać kolegiatę łowicką i tam przeżywałem mistyczne uniesienia. Całe życie wadzę się z Bogiem i całe życie jestem zafascynowany sacrum.

A pikieta na Dworcu Centralnym?

Wtedy jeszcze nie było Dworca Centralnego! Pikieta była też pod hotelem Bristol, ale raczej tylko dla ludzi z większą forsą, z układami towarzyskimi – nie dla mnie. Podobno faceci bierni w seksie przechadzali się pod Bristolem z palcem w klapie marynarki. Ja tam nie przestawałem, ale w samym Bristolu spotkała mnie pewna przygoda.

Opowiesz?

To było w maju 1961 roku. Jeden z moich profesorów poprosił, bym zaniósł coś dla Paula Cazina, który zatrzymał się w Bristolu. Cazin to był wybitny francuski polonista i tłumacz z polskiego. Poszedłem tam i, co tu dużo gadać, zaczął się do mnie dobierać.

Odwzajemniłeś zaloty?

Zachowywałem się ambiwalentnie. Gdyby on mnie rajcował… Ale on miał 80 lat, a ja 26! Zaproponował, byśmy złożyli ślubowanie męskiej przyjaźni według starofrancuskiego, podobno rycerskiego rytuału, czyli skrzyżowanie penisów w erekcji. I zrobiliśmy to. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście taki rytuał istniał, czy Cazin go wymyślił.

Kontynuowaliście znajomość?

To był jeden wieczór. Nigdy go więcej nie zobaczyłem, ale pisaliśmy do siebie jeszcze przez dwa lata – do jego śmierci. On miał żonę i dzieci, ale mocno się chyba we mnie zadurzył. Na odkrytych pocztówkach przysyłał mi wyznania miłosne. Jeśli ktoś na poczcie znał francuski, to mógł się dowiedzieć…

Próbowałeś znaleźć kogoś na stałe?

Tak. Bez skutku. Raz byłem z facetem przez poł roku, później jakoś się to rozeszło. I tyle. Nie przeżyłem miłości, to jest moja katastrofa życiowa.

Próbowałem też być z dziewczyną. Poznałem jedną, z którą dobrze się rozumiałem, ale seks? Wymyśliłem, że może by się udało, gdybym uprzednio podniecił się myślami homoseksualnymi. Nic z tego nie wyszło. Erotyczna fascynacja znikała natychmiast, gdy przestawałem myśleć o facetach i skłaniałem się ku niej. Po kilku próbach straciłem złudzenia, że kiedykolwiek będę hetero.

Miałem też przyjaciółkę, malarkę, którą poznałem w Muzeum Narodowym, gdzie dyżurowałem na wystawie arrasów wawelskich. Była kobietą po operacji korekty płci. Zakochała się we mnie. Nigdy nie zapomnę, jak wpadła w ryk, gdy jej wyznałem, że jestem homoseksualistą. Co to było za wycie! Płakała, że może gdyby nie robiła sobie operacji i pozostała biologicznie facetem, to ja mógłbym z nią być. Straszne.

Dzięki niej poznałem Mirona Białoszewskiego. Zacząłem bywać u nich – u Mirona i jego Leszka – na pl. Dąbrowskiego. Pamiętam, że Miron sporo mówił o pani Nalepowej, do której jeździł na wakacje nad Bugiem. Mówię o tym, bo akurat o tej Nalepowej nie pisał w „Tajnym dzienniku”.

Zaprzyjaźniłeś się z Mironem i z Leszkiem?

Nie nazwałbym tego przyjaźnią, byłem jednym z wielu, którzy tam przychodzili.

Miałeś innych przyjaciół gejów?

Właśnie nie. Dotykasz tu tragicznego problemu: od czasu do czasu miewałem seks, ale z nim nie wiązała się żadna, choćby najmniejsza, relacja emocjonalna. Bardzo mnie to zrażało.

Spełniałeś się zawodowo?

Tak. W latach 60. i 70. byłem jednym z ważniejszych krytyków sztuki. Pisałem do „Twórczości”, do „Literatury”, do „Współczesności”. Bywałem regularnie na Biennale w Wenecji. Sporo podróżowałem, poznałem Austrię, Norwegię, Francję, Czechy, ZSRR. Zwiedziłem Europę w czasach, gdy mało kto wyjeżdżał. To były kulturalne olśnienia.

Próbowałeś szukać facetów za granicą?

Na przykład w Rzymie. Słyszałem, że słynne schody hiszpańskie są miejscem spotkań, więc się tam rozłożyłem na kilka godzin. Poderwał mnie jakiś Anglik, ale jednak mi nie odpowiadał, zrezygnowałem. I jeszcze przed pałacem Barberinich była w Rzymie pikieta. Jak widzisz, to wszystko było dość żałosne, a ja dojmująco potrzebowałem duchowości, co w końcu, w drugiej połowie lat 60., przywiodło mnie z powrotem do religii.

Wróciłeś do kościoła?

Zostałem buddystą. W 1966 roku poznałem artystę Andrzeja Urbanowicza, który z żoną Urszulą Broll prowadził ośrodek buddyjski zen w Katowicach. Przystałem do nich. Dzisiaj to jest normalka, ale wtedy buddyzm to była nowość. Jeździłem do nich co tydzień.

Jesteś buddystą do dziś?

Nie. Wróciłem na łono Kościoła katolickiego w 1973 r., ale przedtem muszę ci powiedzieć o innym ważnym wydarzeniu. W 1970 r. zaadoptowałem trzech chłopaków.

No to mnie zastrzeliłeś. Jak to się stało?

Moja znajoma, pani Anna Tatarkiewicz, opowiedziała mi o trzech chłopakach pochodzenia żydowskiego, których rodzice zmarli. Dwóch miało po 14 lat, bliźniacy, a trzeci – 12. Anna zapytała, czy nie chciałbym zostać ich prawnym opiekunem. Zgodziłem się.

Zamieszkałeś z nimi?

Nie. Mieszkali z babcią, a ja przychodziłem kilka razy w tygodniu. Bardzo się ze sobą zżyliśmy. Traktowałem ich praktycznie jak synów.

Przez cały okres opiekowania się nimi prowadziłem się sto procent czysto. Nie mogłem doprowadzić do sytuacji, że ktoś wrobiłby mnie w jakiś skandal. Zawiesiłem seks na kołku, a zyskałem synów.

A więc, ponieważ i tak żyłem w celibacie, to powrót do zasad zgodnych z nauką Kościoła katolickiego był łatwiejszy. Wydarzyło się jeszcze coś. W 1973 r. „Tygodnik Powszechny” opublikował zdjęcie całunu turyńskiego z twarzą Jezusa, które zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Przykleiłem je na ścianie nad stołem, wpatrywałem się godzinami i stała się rzecz niesamowita: poczułem jakby pulsowanie między mną a fotografią, jakąś niezwykłą energię. Po dwóch dniach musiałem to zdjęcie zdjąć, bo bym zwariował. Ale stwierdziłem, że w wierze chrześcijańskiej jednak jest prawda. Wymówiłem buddystom współwiarę i od razu zaczęły się problemy, których w buddyzmie nie było, czyli spowiedź. Spowiadałem się z masturbacji, mówiąc ogólnie o „grzechu nieczystości”.

Opiekowałeś się synami do ukończenia przez nich pełnoletności?

Dłużej. Dochodzimy tu do kolejnego granicznego momentu w moim życiu – do stycznia 1981 r. Oni wtedy do mnie wpadli, by powiedzieć, że nazajutrz wyjeżdżają za granicę i już nie wrócą. Załatwili sobie wyjazd do Wiednia na jakąś konferencję. Przyszli się pożegnać. To był dla mnie straszny cios.

Utrzymałeś z nimi kontakt?

Wylądowali w Australii. Piszemy do siebie do czasu do czasu, ale coraz rzadziej.

Powiedziałeś im, że jesteś gejem?

Tak, gdy już byli dorośli. Najstarszy, jeden z bliźniaków, powiedział: „Wiedzieliśmy od dawna, przecież ludzie gadali”. Zapytałem, czy to zmieniło ich stosunek do mnie, a on na to: „Tak. Na lepszy. Współczujemy twojemu cierpieniu”. Uważam, że zachowali się z wielką klasą.

Po ich wyjeździe.

Przyszedł drugi cios, zawodowy. Dosłownie trzy dni później: w Radziejowicach na posiedzeniu Stowarzyszenia Krytyków Sztuki został ogłoszony referat, w którym pracownicy pism wydawanych przez RSW Prasa, w tym ja, zostali określeni jako komunistyczni propagandyści. Siedziałem jak przebity mieczem.

Co to oznaczało?

Pozbawienie godności! Z piętnem „komunistycznego propagandysty” zostałem wyklęty.

Przestałeś pracować dla RSW Prasa?

Dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego. Wtedy znalazłem nową pracę. W katolickiej „Niedzieli”.

Z jednej strony zostałeś określony jako komunista, a z drugiej pracowałeś dla ultrakatolickiego tygodnika?

Paradoks, wiem. „Niedziela” była wtedy inna niż dziś – patriotyczna, opozycyjna, a nie ksenofobiczna. Z punktu widzenia etyki solidarnościowej można było tam pracować.

Jak długo tam pracowałeś?

Aż do emerytury. Urządzono mi pokój gościnny w Częstochowie, miałem tymczasowe zameldowanie. To były długie lata marazmu, hibernacji emocjonalnej, depresji, samotności. Nie mogłem ścierpieć kolejnych spowiedzi z „grzechu nieczystości”, a poznawanie facetów nie wchodziło w grę, pracowałem przecież w instytucji kościelnej, bałem się kompromitacji. Byłem jak w potrzasku.

W latach 90. zacząłem się powoli otwierać. Powiedziałem o sobie Cezaremu Gawrysiowi, dziennikarzowi katolickiemu. Poznaliśmy się w redakcji „Literatury” ze 40 lat wcześniej. W 1998 r. Cezary napisał o mnie reportaż, który ukazał się w „Charakterach”. Opowiedziałem o doświadczeniu bycia homoseksualistą, ale anonimowo. To był tylko quasi coming out. Za mało. Ja chcę dać możliwie jak najpełniejsze świadectwo, ten wywiad temu służy.

W 2009 r. ukazała się moja książka „Wizjonerzy i mistrzowie”, szkice o artystach. Zacząłem się odbijać od dna. Rok później wybrałem się na Paradę Równości. Chciałem zasypać tę wyrwę, jaką był brak homoseksualnych znajomości.

W 2010 r.? To trafiłeś na EuroPride.

Zabrałem stamtąd ulotkę o kościele Szymona Niemca. Zacząłem uczestniczyć w jego mszach. W końcu, jak mi się wydaje już na zawsze, zerwałem ponownie z Kościołem katolickim.

Złożyłeś apostazję?

To nieadekwatne słowo, apostazja zakłada odejście od wiary, a ja tylko zmieniłem obrządek. Ale owszem, wystąpiłem oficjalnie z Kościoła katolickiego.

I tak trafiłeś do Lambdy.

Woziłem się z tym dwa lata. W końcu zadzwoniłem na telefon zaufania. Po terapii ukończyłem kurs wolontariacki, chodziłem na spotkania środowej grupy wsparcia Łukasza Walewskiego. Lambda próbuje mnie też oduczyć niechętnego stosunku do kobiet.

Masz niechętny stosunek do kobiet?

No, tak.

I co ludzie w Lambdzie na to?

Michał Pawlęga (sekretarz zarządu – przyp. MK) mówi, żebym się nie wygłupiał.

Słusznie.

Ustawił mnie. Dzięki Lambdzie jestem gotowy mówić „tak” całemu naszemu środowisku i mam w nim oparcie.

Teraz prowadzisz w Lambdzie spotkania z artystami.

Tak. W kwietniu zaprosiłem mojego ulubionego artystę gejowskiego w Polsce – Karola Radziszewskiego. Zacząłem nowe życie.

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zaangażowana

Z wokalistką Agnieszką Olszewską, liderką zespołu Back To The Ocean, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Teraz będzie twój coming out?

Publiczny – tak. Absolutnie. Wiele osób „o mnie” wiedziało od dawna, przyjaciele, fani, ale nigdy nie podałam informacji, że jestem lesbijką tak oficjalnie. Więc – tak, coming out. Właśnie teraz.

Właśnie teraz, bo?

Dostałam zaproszenie od „Repliki” do wywiadu i… zgodziłam się. Poza tym zmobilizowała mnie chyba też współpraca z Pabiedą. Pabieda to legendarny punkrockowy zespół. Zeszli się po latach, zdecydowali nagrać płytę i zaprosili mnie do nagrania utworu „Piwnica”, w którym śpiewam: „Chodź tu do mnie dziewczyno z ulicy w brudnej spódnicy/Zrobimy szaleństwo w brudnej piwnicy”. Tekst – manifest. Pabieda chciała pokazać, że w dyskusji o związkach partnerskich jest: „za”. Pomyślałam wtedy: o, to jest super temat dla „Repliki”.

Chciałaś o spódnicy, a wyszłaś z piwnicy?

Trochę tak (śmiech).

To dla ciebie raczej ruch prywatny czy polityczny?

Polityczny. O prywatności wcale nie lubię mówić i wcale nie chcę. Nie interesują mnie okładki, pudelki, plotki, takie rzeczy.

A polityka?

Polityka tak. Oczywiście na polską politykę jestem wkurzona od lat. Czasem na koncertach mnie poniesie. Niedawno graliśmy w Lemon Tree w Łomiankach i zapowiadając jeden z utworów, powiedziałam, że jestem zaangażowana politycznie i społecznie, i wiele spraw mnie w tym kraju irytuje. Użyłam mocniejszych, wulgarnych słów, a potem zaśpiewałam „I say no”, mój protest song i na koniec powiedziałam, żeby ludzie mówili głośno „nie”, gdy na coś się nie zgadzają.

Określasz się jako „zaangażowana artystka”?

Tak. Moje teksty są zaangażowane. I bardzo osobiste. Dużo śpiewam o uczuciach, o stanach duszy, ale nie tylko. W „I say no” mówię wprost, przeciwko czemu jestem.

Przeciwko czemu jesteś?

Powiązaniu polityki z religią, wykorzystywaniu przewagi finansowej pewnych grup społecznych, marginalizowaniu innych grup, jak kobiety, samotne kobiety, kobiety z dziećmi, osoby homoseksualne, osoby z niepełnosprawnościami.

Śledzę wydarzenia społeczno-polityczne, codziennie czytam gazety, przyłączam się do akcji fejsbukowych i to się przedostaje do mojej twórczości.

Chodzisz na parady?

Oczywiście, co roku. Występuję też na zaangażowanych imprezach. Na beneficie akcji „Miłość nie wyklucza”. Na Pomadzie. Ale gdy wychodzę na scenę, to przede wszystkim jako artystka. Wiem, że nie żyjemy w rzeczywistości, gdzie prawa są równe, więc trzeba o nie zawalczyć, że trzeba oswajać ludzi, ale z drugiej strony ja tworzę muzykę. To jest mój język, moja największa miłość i pasja. To muzykę daję ludziom i to ją chcę, żeby najpierw zobaczyli, usłyszeli. Dlatego byłoby trudne dla mnie, gdyby „lesbijka” była pierwszym skojarzeniem. Najważniejsze są emocje, które mam do przekazania, teksty, klimat, który wytwarzam. Ale jeśli przy okazji mogę zrobić coś więcej dla siebie jako lesbijki i dla innych, to chętnie.

Dorastałaś w muzyce?

Już jako kilkuletnia dziewczynka tworzyłam muzykę, ona jakoś powstawała w mojej głowie. Tak po prostu, bo nie umiałam grać na żadnym instrumencie, nie znałam nut, zresztą nie znam do tej pory.

Nie zapisujesz melodii?

Nie, śpiewam sobie. Zapamiętuję albo nagrywam, nawet w telefonie. Muzyka sama do mnie przychodzi. Czasem nagle czuję, że muszę wziąć gitarę i powstaje piosenka.

Zawsze grałaś autorską twórczość?

Pierwsze występy, kilkanaście lat temu, to były kompromisy z muzykami, którzy narzucali swoją wizję. Dopiero w 2009 roku poznałam przez ogłoszenie Rafała Smolińskiego, basistę, aranżera i producenta, z którym nagrałam pierwszy maksisingiel „Yes, You Are The Sun”. Tytułowy utwór dostał się do pierwszej piętnastki amerykańskiego konkursu songwriterskiego „Song Of The Year”, co było ogromnym wyróżnieniem, bo na takie konkursy napływa kilkanaście tysięcy zgłoszeń z całego świata. Dostałam komunikat: twoja muzyka się podoba, jest ceniona. Zaczęłam koncertować – najpierw akustycznie: ja z gitarą i towarzyszeniem perkusjonaliów, aż w końcu dopracowałam się pełnego składu.

Zespoł Back To The Ocean?

Tak, Back To The Ocean to ja plus towarzyszący mi muzycy, którzy zmieniają się, choć mam nadzieję, że obecny skład przetrwa długo.

Pamiętam taki komunikat w internecie. „Back To The Ocean “Burnin’4U”: lesbijski teledysk. Sami oceńcie”.

Reżyserował Kuba Remiszewski. Utwór jest o namiętności do drugiej osoby, do kobiety, a w klipie jestem ja i jest dziewczyna – modelka. Koncepcja nie była moja, ale nie wtrącałam się, byłam ciekawa efektu końcowego. Podczas nagrywania teledysku świetnie się bawiłam, bo byłam ubrana nie w swoim stylu: w mocnym makijażu, w obcisłej sukience. Nie miałam pojęcia, jak będą wyglądać ujęcia z moją „teledyskową ukochaną”. W internecie było „sami oceńcie” i faktycznie ocenili. Pamiętam szok, bo wydawało mi się wtedy, że „branża” mnie wesprze. Że skoro pojawił się wątek lesbijski, to ludzie będą kibicować. A pojawiło się sporo niemiłych komentarzy. Że nie mam głosu, że kto ja jestem, czy jestem trans, czy lesba, czy co. Ja takich rzeczy nie rozumiem. Sama zawsze się cieszę, gdy dzieje się coś pro LGBT, gdy chociażby widzę Anię Grodzką w TV. Za to nie cierpię – i mówię o tym głośno, powiedziałam to na przykład ze sceny na „Jałowcowce” – wewnętrznej krytyki. Jeżdżenia powiedzmy po Biedroniu. Że „po co on to mówi?” „Po co bierze udział w tym czy innym programie?” „Ja bym to zrobiła lepiej” – takie głupoty. To dla mnie niepojęte. Ludzie! Halo, wspierajmy się! Nie chodzi o bycie bezkrytycznym, ale o podstawowe wspieranie się jako mniejszości.

Chcesz zostać w Polsce, czy wyjedziesz?

Zawsze chciałam wyjechać z powodów muzycznych. Zawsze pisałam po angielsku i zawsze celowałam w światowy rynek muzyczny. Oczywiście, namawiają mnie, bym śpiewała po polsku, ale nie chcę. To może zabrzmi górnolotnie, ale tak jest: moja dusza śpiewa po angielsku. Zawsze, gdy przychodzi do mnie melodia, to od razu z fragmentem tekstu. Po angielsku. To jestem prawdziwa, szczera ja.

Wychowałaś się na zachodnich brzmieniach?
Właśnie nie. Na polskiej muzyce rockowej. Wczesny Perfect, wczesna Budka Suflera, Maanam. Potem Edyta Bartosiewicz. Dopiero po latach odkryłam zagraniczne piosenkarki Tracy Chapman, Melissę Etheridge.

Lesbijska scena. Przypadek?

Sama nie wiem, duża część moich ukochanych wykonawczyń to faktycznie lesbijki. Cenię Się, Meshell Ndegeocello, Skin… ale też Sade, Suzanne Vega, Anouk, no i wspaniałych mężczyzn, jak David Gray, Damien Rice, Charlie Winston.

Trudno przechodziłaś proces akceptacji własnej homoseksualności?

Coming out przed samą sobą był wcześnie. Byłam świadoma tego, że jestem lesbijką, może nie wiedziałam, że to się tak nazywa, ale zwyczajnie bardziej podobały mi się dziewczyny a z chłopakami kumplowałam się i grałam w piłkę. Jak byłam nastolatką, dotarłam do środowiska, mało jeszcze wtedy sformalizowanego. No i bywałam. Dyskoteki, biwaki, spotkania w klubach… Kiedyś skłamałam mamie, że jadę do koleżanki do Warszawy, a jechałam na imprezę lesbijską. Sprawa się sypnęła i w obliczu podejrzeń, że wpadłam w narkotyki, uznałam, że lepiej będzie powiedzieć prawdę i tak oto zrobiłam coming out przed rodziną. Nie było łatwo. Zresztą wtedy byłam poddawana presji z rożnych stron. Korzystałam ze wsparcia psychologicznego, bo miałam problemy z poczuciem własnej wartości i … moja terapeutka za źródło wszelkich problemów uznała to, że jestem lesbijką. Bolesne pranie mózgu i duszy, żebym zmieniła orientację.

Próbowałaś?

Tak, ale to miało bardzo krótkie nogi. Czułam się tak nieszczęśliwa, że wycofałam się. Potem szybko się usamodzielniłam, wyprowadziłam z domu. Mimo tego na studiach wciąż nie byłam wyoutowana. Studiowałam psychologię i miałam przez poł roku przedmiot „Homoseksualizm”, gdzie słyszałam najgorsze kłamstwa na ten temat. Że to choroba, że homoseksualiści częściej popełniają przestępstwa – wszystko na podstawie badań, o których już wtedy wiedziałam, że są niezgodne z żadną metodologią i niewiarygodne statystycznie.

A studenci grzecznie notowali.

Nikt by nie śmiał zaprotestować. Ja też nie. Dopiero parę lat potem, w pracy wyoutowałam się przed większą grupą osób. Leciały jakieś głupie żarty o Tomaszu Raczku. Nie wytrzymałam i powiedziałam: ja też jestem homo. Reakcje były fantastyczne – nie spodziewałam się. Bałam się, że stracę pracę albo sympatię tych osób, a było przeciwnie: miłe rozmowy, ciepłe żarty. Zaangażowali się na przykład w głosowanie na Ewę i Gosię, na ich ślub w chmurach. Byli super. Do tej pory utrzymujemy serdeczne kontakty i bardzo ciepło wspominam cały mój departament w wielkiej korporacji.

Jest takie miejsce, w którym na pewno nie powiesz „jestem lesbijką? Szpital?

Akurat szpital nie. Podpisałam nawet odpowiednie dokumenty, żeby moja partnerka mogła mnie odwiedzać i dowiadywać się o mój stan zdrowia, gdyby coś mi się stało. Ale oczywiście, że to kalkuluję. Strasznie chciałabym mieć taki luz, żyć swobodnie i w każdej chwili potrafi ć powiedzieć coś w stylu: „o, to dla mojej dziewczyny”. Tymczasem wciąż, gdy listonosz pyta, do kogo paczka, mówię po prostu: „ja odbiorę, dziękuję”. A potem czasem jestem zła. Ale to jest takie stopniowe poszerzanie pola wolności i godności. Krok po kroku. Trzeba też szanować swój proces i swoją wrażliwość.

***

Agnieszka Olszewska, Back To The Ocean Wokalistka, autorka muzyki i tekstów, gitarzystka, laureatka międzynarodowych konkursów dla songwriterów – m.in. Song Of The Year 2009 („Yes, You Are The Sun”), Indie International Songwriting Contest 2011 („But You Can Believe My Lies”), Show Me The Music Songwriting Contest 2011 („Snow and Rain”), International Songwriting Competition 2012 („Take Away”). Wraz z zespołem wygrała eliminacje do Sceny Folkowej Przystanku Woodstock 2012. W tym roku została zaproszona na festiwal songwriterski do Nashville (USA). W połowie czerwca ukaże się minialbum Back To The Ocean zawierający 5 nowych utworów.
Więcej na:
reverbnation.com/backtotheocean
facebook.com/backtotheocean
youtube.com/backtotheocean

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Profesjonalista

O tym, jak to jest być jawnym gejem w policji i o tym, jak zakładał organizację homoseksualnych policjantów/ek, opowiada Ewald Widi, inspektor ds. kryminalnych austriackiej policji, w rozmowie z Andreasem Citakiem

 

fot. arch. pryw.

 

W Polsce nie było jeszcze publicznego coming outu policjanta. Jak ty się ujawniłeś w pracy?

W Austrii jawny gej policjant też nie jest częstym „zjawiskiem”. Gdy rozpoczynałem karierę w 1996 r. w jednostce na kontroli granicznej, miałem 20 lat i byłem zdania, że coming out w pracy nie jest potrzebny. Homoseksualność to moja osobista sprawa, nikogo to nie powinno obchodzić. Uznałem, że nie będę udawać heteryka, ale też nie będę mówił, że jestem gejem. Z czasem zrozumiałem, że to był błąd. Okazało się, że koledzy bardzo lubią plotkować o życiu osobistym. Milczenie podsycało domysły – za moimi plecami dyskutowano, czy jestem gejem czy nie. W końcu, zupełnie niespodziewanie, na zebraniu zespołu przełożony zapytał mnie wprost. Odpowiedziałam, że tak, ale poczułem się nieswojo, byłem zaskoczony. Przełożony zapewnił mnie od razu, że „nie jest to dla nas żaden problem”.

Czyli w porządku.

Zaczekaj. Wtedy dopiero się zaczęło. Nie opowiem żadnego zdarzenia, bo wszyscy się pilnowali, ale od tamtego czasu byłem izolowany. Koledzy byli wobec mnie poprawni, ale chłodni. Unikali mnie. Stopniowo przestali ze mną rozmawiać. Atmosfera była coraz gorsza. Zacząłem być źle oceniany – a to, że jestem nadgorliwy, a to, że czegoś nie dopatrzyłem. Przydzielano mi niekorzystne godziny pracy. W końcu doszło do pamiętnej rozmowy z zespołem: usłyszałem, że nie chcą ze mną pracować. I tak, po trzech latach służby, zostałem przesunięty – dostałem samodzielne stanowisko, tak, by nikt nie musiał mieć ze mną bezpośredniego kontaktu. To było straszne, załamałem się psychicznie. Przez pierwsze kilka tygodni byłem na zwolnieniu lekarskim, by się pozbierać.

Wróciłeś tam?

Tak, choć od razu zacząłem szukać nowej pracy, też w policji, ale w innym zespole. Znalazłem ją w końcu w 2007 r. Powoli awansowałem i od 2009 r. pracuję na obecnym stanowisku – jako inspektor ds. kryminalnych. Tu od początku się nie ukrywam. Żałuję, że wcześniej do tego nie doszedłem. Zbyt długo znosiłem tamten ostracyzm. Z dzisiejszego dystansu widzę, że to dobrze, że oni mnie z tej grupy wykopali. Gdyby nie to, może dalej bym się tam męczył.

Może przyczyną tej izolacji było nie ukrywanie się, tylko właśnie coming out, bo przecież od niego zaczęło się psuć.

Koledzy wychodzili z założenia, że skoro ukrywam gejostwo, to pewnie sam myślę, że coś z tym jest nie tak. Pokazywałem im moją słabą stronę, więc sobie używali. Gdybym od początku miał taką postawę, jak w życiu prywatnym, czyli: proszę bardzo, jestem gejem, nie mam z tym problemu, to oni też by to przyjęli jako coś normalnego. Dziś już to wiem.

Nowym kolegom od razu się ujawniłeś?

Samego coming outu nawet nie musiałem robić, bo jeszcze zanim się pojawiłem, to oni wszyscy tam wiedzieli, że „przychodzi do nas pedał”. Byłem już wtedy silniejszy psychicznie – mogłem stanąć twarzą w twarz z kolegami nie tylko jako policjant, ale też jako gej. Ktoś chce o tym ze mną porozmawiać? Nie ma sprawy. Musieli zauważyć moje poczucie pewności.

Jak reagowali?

Zdarzały się zabawne komentarze. Na przykład mówiono mi: „Wiesz co, po tobie w ogóle nie widać, że jesteś gejem”. Ciekawe, jakiej więc postaci się spodziewali? Że na mundur będę narzucał różowe boa? Albo mówili mi ze zdziwieniem: „Właściwie to ty jesteś w porządku”. Czyli oczekiwali kogoś „nie w porządku”? Albo obawiali się, że zacznę ich podrywać, bo oczywiście mam nieposkromiony apetyt seksualny.

„Wolę nie jechać z nim na patrol, bo jeszcze zacznie się do mnie dobierać”. Ten mit jest głęboko zakorzeniony. A jak pytam, czy kiedykolwiek słyszeli, by policjant gej molestował kolegów, to odpowiadają, że nie, nigdy. A o przypadkach molestowania policjantek przez policjantów hetero słyszeli? Słyszeli.

Albo zastrzegają: „Nie mam problemu z twoim homoseksualizmem, ale nie mów mi, co robisz w łóżku”. Przecież nie mam zamiaru im opowiadać o szczegółach mojego życia seksualnego! Skąd w ogóle taki pomysł? Oni opowiadają o swych dziewczynach, żonach, dzieciach, wakacjach i ja też tylko o takich sprawach mogę mówić. Jak byłem na wakacjach z facetem, to nie będę opowiadał, że sam albo z dziewczyną, prawda?

Wałkowaliśmy te tematy i po pewnym czasie pedał w jednostce zaczął być normalnością. Z tego mam największą satysfakcję. Zyskałem szacunek i uznanie w oparciu o mój profesjonalizm, a nie taką czy inną orientację. Jeśli ty sam nie robisz z gejostwa ani sensacji, ani tabu – to otoczenie też tak będzie to traktować.

Jesteś jedynym otwartym gejem w tej jednostce?

Tak, to znaczy – jedynym, o którym wszyscy wiedzą. Ale jedynym gejem? Nie. Kilku kolegów zdarzyło mi się spotkać w klubach gejowskich. Zachowałem dyskrecję, niech oni sami decydują, komu i kiedy o sobie powiedzieć.

Skąd pomysł, by założyć w Austrii organizację homoseksualnych policjantów/ek?

W 2003 r. wziąłem udział w seminarium „Policja i homoseksualizm” zorganizowanym przez IPA (International Police Association) w Niemczech. Poznałem tam działaczy/ki VelsPol – niemieckiej organizacji homoseksualnych policjantów/ek. Rok później pojechałem znów na ich konferencję i poprosiłem o rady, co mógłbym zrobić u siebie. „Na początek zrób stronę internetową” – poradził mi kolega z Kolonii. 5 maja 2005 r. strona www.GayCopsAustria.com była on-line. Za tym przedsięwzięciem stałem tylko ja sam jeden. Szybko zaczęli kontaktować się ze mną inni geje policjanci, policjantki lesbijki. Doszło do pierwszego spotkania w realu. Dziś mamy dwa zjazdy rocznie.

Po co stworzyłeś Gay Cops Austria?

Mamy dwa główne cele: chcemy wspierać policjantów/tki LGBT w ich codziennej pracy, jeśli stykają się z dyskryminacją wewnątrz policji oraz chcemy poprawić relacje między policją a społecznością LGBT. Te relacje naznaczone są nieufnością z obu stron. Policjanci mają uprzedzenia w stosunku do osób LGBT, a osoby LGBT, zakładając homofobię policji, nie zgłaszają przestępstw na tle homofobicznym albo ukrywają ten aspekt sprawy.

Bierzecie oficjalnie udział w Paradzie Równości w Wiedniu? W mundurach?

Jako Gay Cops Austria chcieliśmy wystąpić w mundurach w ramach konferencji „European Gay Police Association”, która odbyła się w Wiedniu w 2010 r. z udziałem kolegów z rożnych krajów europejskich. Po konferencji była Parada. Nasze ministerstwo spraw wewnętrznych zgodziło się, by koledzy/żanki z zagranicy szli w mundurach, ale my, Austriacy, musieliśmy iść w cywilu. Być może nie było to optymalne rozwiązanie, ale i tak dla widzów Parady, a jest ich niemało na trasie przemarszu, to była wielka atrakcja. Ponad stu naszych kolegów i koleżanek w mundurach szło wiedeńską Ringstrasse.

Co poleciłbyś policjant(k)om LGBT w Polsce?

Muszą się skontaktować jeden z drugim, pewnie nie zdają sobie sprawy, że jest ich wcale niemało. Razem łatwiej przeciwstawić się stereotypom – brzmi to banalnie, ale tak jest. Ja byłem na początku sam. Gdy odnalazłem innych, sprawy ruszyły do przodu.

Zdarzyło ci się wyoutować na służbie komuś postronnemu – na przykład komuś, kogo musiałeś aresztować?

Nie. Zdarza się, że ktoś rzuci homofobiczny bluzg, ale nieskierowany do mnie, bo przecież nie wie, że jestem gejem, tylko „ogólny”. Wtedy taką osobę przywołuję do porządku i pouczam. No i jest jeszcze tak, że osoby homoseksualne są przez innych policjantów jakby „z automatu” przysyłane do mnie – dla kolegów jestem specjalistą od wszystkiego, co się wiąże z „inną” orientacją seksualną.

A wyobraź sobie, że w ramach tzw. czynności służbowych trafiasz na atrakcyjnego geja, którego musisz przesłuchać, może ukarać. Prawo daje ci pewną przestrzeń do działania według uznania. Czujesz dwuznaczność sytuacji?

Jeszcze mi się to nie zdarzyło, ale co to w ogóle za kwestia? A gdy policjant hetero trafi a na atrakcyjną kobietę, którą musi przesłuchać lub ukarać? Każdy musi być profesjonalny i tyle.

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Muriel Villanueva Perarnau „Mam dwie matki”

AdPublik 2012

 

 

Coming out, którego w Polsce na razie nie było – dziecka wychowanego przez homoseksualnych rodziców. Postrzegałam homoseksualność w sposób naturalny, zagadką i ogromnym cierpieniem stało się to, że nie rozumiałam, dlaczego tak mało osób ją akceptuje. Jeszcze teraz chce mi się płakać ze złości i smutku, gdy pomyślę, że moje matki nigdy nie mogły pozwolić sobie na tak zwyczajną rzecz, jak spacerowanie za rękę – a jest to tylko jeden z wielu przykładów – wyznaje katalońska pisarka Muriel Villanueva Perarnau, która jako 29-letnia kobieta postanowiła w 2005 r. włączyć się w hiszpańską debatę o legalizacji małżeństw jednopłciowych i opublikowała autobiograficzny pamiętnik. Osiem lat później książka trafi a do nas i trafi a w debatę o związkach partnerskich.

Muriel opowiada od końca do początku – zaczyna od ślubu mam w październiku 2005 r., potem cofamy się w czasie: mamy nerwowy okres medialnych i parlamentarnych dyskusji o małżeństwach gejów i lesbijek, spisywanie testamentów, wypadek jednej z mam (jej partnerka nie może podjąć decyzji o operacji, bo w świetle prawa jest dla pacjentki obcą osobą), dzieciństwo dziewczynki. Najciekawsze chyba są fragmenty pokazujące, jak mała Muriel była zmuszona ukrywać związek swoich mam w sytuacjach codziennych – w rozmowie z panią ze sklepu, w szkole itp. Najbliżsi Muriel to aż dziewięć osób: mama biologiczna i jej żona, druga mama, do tego tata i jego druga żona oraz czworo rodzeństwa – dwie dziewczynki adoptowane przez mamy, biologiczny syn taty z drugiego małżeństwa i dziewczynka adoptowana przez tatę.

Czekamy na głos polskich dorosłych osób wychowanych przez pary jednopłciowe. (Kim Lee)

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ariel Tremor „Niewygodny Libero”

bearbook.pl 2013

 

 

Marcel jest piłkarzem i jest gejem. Gdy zostaje powołany do kadry narodowej, jego życie zaczyna podlegać dogłębnemu prześwietleniu, zarówno przez media, jak i przez współpracowników – trenera, działaczy sportowych itd. Marcel rozważa wszystkie „za” i „przeciw” i… zaczyna planować publiczny coming out. Brylowanie na bankietach z przyjaciółką w roli jego dziewczyny ma się skończyć. Tym bardziej, że ta przyjaciółka to Lotta, była gwiazda porno, obecnie luksusowa prostytutka-domina. Lotta z panami zadaje się tylko dla pieniędzy, jest w stałym związku z Tanią, stewardessą. Obie dziewczyny dysponują intelektualnym zapleczem feministycznym, którego nie powstydziłyby się absolwentki gender studies. Do tajnego planu coming outu zostaje włączony również Oskar, brat Marcela, wielki kibic piłkarski. Uda się? Już z tego krótkiego opisu widać, że „Niewygodny libero” (libero to w piłce nożnej najbardziej „wycofany” obrońca, tzw. wymiatacz) zakrawa na science fiction ze społecznym zacięciem.

Postaci są trochę nazbyt wykoncypowane – to bardziej nosiciele pewnych idei niż żywi bohaterowie. Fabule brakuje dramatycznej wirtuozerii (z tego materiału można by zrobić rasowy thriller!)

Jednak stawiam „plus” za podjęcie tematu. Gej piłkarz – OK, ale w polskiej reprezentacji? Robiący coming out? Niezły śmiałek z Ariela Tremora. Nie jest to debiut olśniewający, ale obiecujący – tak. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Paul Russell „Zmyślone życie Siergieja Nabokowa”

Muza 2013

 

 

Zbeletryzowana biografia „drugiego”, homoseksualnego Nabokowa, brata Vladimira, twórcy „Lolity”. Paul Russell, autor słynnej pozycji „Stu kochających inaczej, którzy mieli największy wpływ na dzieje ludzkości”, z drobiazgową pieczołowitością, bazując na pracach naukowych i listach samego Siergieja Nabokowa, odtwarza koleje jego losu na tle tragicznej historii Europy I połowy XX w.

Poznajemy więc dzieciństwo w przedrewolucyjnym Petersburgu, pierwsze zauroczenie szkolnym kolegą, później emigrację na Zachód, świat bohemy artystycznej Paryża (Gertruda Stein, Pablo Picasso czy Jean Cocteau, z którym połączył Siergieja romans), wreszcie szczęście u boku niemieckiego partnera Hermanna, a także samotność w bombardowanym Berlinie, gdzie Nabokow był tłumaczem w Ministerstwie Propagandy III Rzeszy. W 1944 r., prawdopodobnie ze względu na homoseksualizm, trafi ł do obozu koncentracyjnego, w którym, w wieku 43 lat, zginął.

Moje miłości zawsze wciągały mnie w zasadzkę – wyznaje (książka jest napisana w pierwszej osobie), analizując swe doświadczenia erotyczne, te młodzieńcze, tuż przed rewolucją, jak i późniejsze, gdy szukał płatnego seksu w łaźniach dla żołnierzy. Opisuje również poniżające próby „leczenia” jego homoseksualizmu, do których zmuszała go rodzina.

Jest to jeden z tych żywotów, które beznadziejnie domagają się spóźnionego czegoś – współczucia, zrozumienia, obojętnie czego – pisał po śmierci Siergieja jego brat. Niewesoła, acz fascynująca biografia. (Witold Politowicz)

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tomek Felczak „Rozłóż nogi”

bearbook.pl 2013

 

 

Debiutancka powieść Tomka Felczaka, który w zbiorze „Zakazane miłości” Marty Konarzewskiej i Piotra Pacewicza opublikował trzy lata temu przejmujący, autobiograficzny tekst o seksie z wieloma partnerami i o doświadczeniu gwałtu, zresztą pod tym samym tytułem – „Rozłóż nogi”.

Główny bohater książki to młody mężczyzna – gej, który rozstał się z ukochanym Radkiem, stracił pracę w Polsce i przeniósł się do Aten. Ale tam nie zaczyna „od nowa”; żyje raczej z dnia na dzień, bez dalszego planu, raz po raz zatracając się w seksie, również grupowym. Czasem tylko dla przyjemności, czasem dla pieniędzy. Opisy erotyczne są dosadne, pełne kultu dla fallusa. Nasz bohater to pasyw, lubi stan, w którym jest brutalnie, intensywnie i głęboko „używany” przez facetów. Gość, który „potrafi stać się rzeczą”, przechodzącą nawet nie z rąk do rąk, tylko od penisa do penisa.

Ból istnienia, chęć nieistnienia, melancholijne stany emocjonalnego zawieszenia, lęk przed odczuwaniem czegokolwiek przeplatają się tu z opisami Grecji w kryzysie. Chłopak wspomina też swą rodzinną Łódź, liberalnych rodziców (coming out okazał się bezproblemowy) i pierwsze miłości. Mimo, że „Rozłóż nogi” bywa pretensjonalne, kolejne eskapady seksualne w pewnym momencie zaczynają nużyć (partnerzy są zawsze przystojni i hojnie obdarzeni), to jednak ten strumień świadomości brzmi autentycznie. (Arek Michalski)

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.