Widoczne niewidoczne

Agnieszka Łuczak, Joanna Kasprowicz i Magdalena Stoch wzięły udział w badaniu dotyczącym sytuacji lesbijek i kobiet bi z małych miast i wsi. Jako jedyne ujawniły swe imiona i nazwiska. Opowiadają nam o sobie

 

fot. arch. pryw.
Agnieszka Łuczak

 

Tekst: Agnieszka Szyk

Raport „Niewidoczne (dla) społeczności. Sytuacja społeczna lesbijek i kobiet biseksualnych mieszkających na terenach wiejskich i w małych miastach w Polsce” Fundacji Przestrzeń Kobiet ukazał się w końcu zeszłego roku. Prenumeratorzy/ rki otrzymali go gratis wraz z 40. numerem „Repliki”. W poprzedzającym raport badaniu wzięło udział ponad dwieście kobiet. Tylko trzy z nich zdecydowały się ujawnić swe imiona i nazwiska – Agnieszka Łuczak z Tomaszowa Mazowieckiego, Joanna Kasprowicz spod Zielonej Góry i Magdalena Stoch spod Zakopanego.

Chętnie zgodziły się opowiedzieć „Replice” o sobie.

Żyją zwyczajnie, ale dla mnie są bohaterkami. Sama też jestem lesbijką i też pochodzę z małego, 12-tysięcznego miasteczka. W wieku 19 lat wyjechałam stamtąd na studia do Trójmiasta. Mieszkam w Gdańsku i nie myślę o powrocie na stałe w rodzinne strony.

Najważniejsze: przestać się bać

Agnieszka Łuczak od ponad 20 lat jest dziennikarką lokalnego, niezależnego tygodnika w Tomaszowie Mazowieckim (ok. 68 tysięcy mieszkańców). Mieszka ze swoją partnerką. Rodzina oraz koleżanki i koledzy z pracy wiedzą, że jest w związku jednopłciowym. W pracy liczy się mój profesjonalizm i zaangażowanie, nie jestem na państwowej ani samorządowej posadzie. Rodziców mam super, sąsiadów – życzliwych – mówi.

Trzy lata temu wyoutował ją radny miejski. Na popularnej w Tomaszowie stronie internetowej napisał, że Agnieszka krytykuje w swych artykułach wiele poczynań Rady Miejskiej tylko dlatego, że jako „osoba innej orientacji” sama nie ma szans zostać radną. Od tego czasu postanowiła, że gdy okoliczności sprawią, że będzie musiała zabierać głos jako lesbijka, nie będzie się ukrywała (patrz: „Replika”, nr 24). Powtarza za Anią Laszuk: Nie ma się czego wstydzić.

Cieszy się, że są w Polsce miejsca, gdzie swobodnie może chodzić za rękę ze swoją dziewczyną, pocałować ją, przytulić. Nie ma natomiast najlepszego zdania o swoim mieście: Moje miasto jest marne pod każdym względem. Biedne, źle zarządzane, skorumpowane z kapitałem społecznym poniżej depresji. Ale ta opinia nie ma nic wspólnego z moim homoseksualizmem. Takich miejsc w Polsce są tysiące. Jak jakość życia w takich miasteczkach i wsiach się podniesie, to i odbiór związków osób tej samej płci będzie się zmieniał. Najważniejsze, by ludzie przestali bać się miejscowego księdza, a dzieci od najmłodszych lat nie były zaczadzane pseudowiedzą na lekcjach religii. Dlatego tak ważne jest wymienić polityków (na każdym szczeblu) na światłych, nowoczesnych, tolerancyjnych i zwyczajnie mądrych.

Na pytanie, dlaczego zgodziła się wziąć udział w badaniu, odpowiada: Podzielenie się własnymi doświadczeniami, spostrzeżeniami, to wkład, jaki mogę wnieść na rzecz budowania pozytywnego wizerunku osób homoseksualnych. Przypuszczam, że wciąż wielu młodych ludzi zmaga się ze swoją orientacją. Przykład starszych osób, które żyją w związkach, prowadzą zwykłe, normalne życie, powinien im uświadamiać, że inność nie jest niczym złym, przerażającym, że warto walczyć o siebie, nie wypierać się siebie.

Agnieszka, jak sama mówi, żyje normalnie i uważa, że nie możemy popadać w histerię, myśląc, że jesteśmy wyłącznie napiętnowani, prześladowani. Zależy jej, abyśmy zwracali uwagę na to, że wiele i wielu z nas ma ciekawe życie, realizuje się zawodowo, ma wspaniałych przyjaciół, rodziny. Konsekwentnie, krok po kroku, trzeba walczyć o nasze prawa i uczyć otoczenie tolerancji – dodaje.

Agnieszka jest osobą 50+ i ma nadzieję w ciągu kilku najbliższych lat zalegalizować swój związek w Polsce. Obecną sytuację osób LGBT w naszym kraju, którą obserwuje od dawna, ocenia dziś jako znakomitą – uważa, że zmiany na lepsze postępują teraz w tempie więcej niż przyspieszonym. Oczywiście każdy z nas chciałby, żeby to było już i natychmiast. Po drodze jednak będzie jeszcze wiele walki i pewnie jakieś ofiary nietolerancji, kołtuństwa. Ale takie zmiany to zawsze jest proces. Zważywszy, że jako kraj mamy za sobą 50 lat komunizmu, a Polska stała się na chwilę państwem wyznaniowym, to to, co się dzieje w sprawie poszanowania praw osób LGBT i w jaki sposób wiedza o tym dociera do ogółu społeczeństwa, jest naszym ogromnym sukcesem, z którego należy się cieszyć i który należy doceniać.

Musisz mieć męża i dzieci”

Joanna Kasprowicz mieszka razem z mamą w 11-tysięcznym mieście koło Zielonej Góry. Pracuje sezonowo i studiuje zaocznie historię. Ma wiele pomysłów na życie. Działa w Seksuologicznym Kole Naukowym i w Zielonych 2004 (bezskutecznie kandydowała do parlamentu w 2011 r.), nieustannie bierze udział w rożnych szkoleniach i warsztatach organizowanych przez Biuro Karier Uniwersytetu Zielonogórskiego. Staram się wykorzystać każdą okazję do rozwoju osobistego. Wolne chwile poświęcam na poszerzanie wiedzy. Czasami piszę krótkie opowiadania o tematyce les/gej – opowiada.

Jej sytuacja nie jest najłatwiejsza. Mama Joanny od kilku lat ma chory kręgosłup, więc większość obowiązków domowych spoczywa na córce. Jednocześnie mama nie akceptuje jej orientacji psychoseksualnej. Jej homoseksualność tłumaczy tym, że ojciec nadużywał alkoholu i córka zraziła się w ten sposób do małżeństwa. Tata, który w pełni ją akceptował, zmarł, gdy dziewczyna miała 17 lat. Mama uważa, że orientacja nieheteroseksualna jest powodem do wstydu, że jest to choroba. A te medialne ujawnienia, których kiedyś nie było, to wynik panującej obecnie mody na bycie homoseksualistą. Jej zdaniem powinnam wyjść za mąż i mieć dzieci, bo to jedyny sens w życiu kobiety – wyjaśnia Asia. Cała rodzina ma podobne poglądy. Gdy raz pojechała na imprezę branżową do Warszawy, kuzynka Joanny doradzała mamie, aby ta zadzwoniła na policję. Uważała, że ludzie, których spotka, są chorzy psychiczne i mogą ją zamordować.

Mimo to Joanna od najmłodszych lat mówiła o sobie otwarcie: Było to dla mnie coś naturalnego, choć czułam, że różnię się w tym aspekcie od koleżanek. Ale ta różnica zawsze była w moim odczuciu czymś pozytywnym.

Bardzo rzadko miała do czynienia z negatywnymi reakcjami ludzi: W pracy zawsze spotykałam się z pozytywnym odbiorem poza jednym incydentem, gdy byłam na stażu w sklepie i praktykantki ze szkoły zawodowej wysyłały mi smsy z wyzwiskami odnoszącymi się do mojej orientacji. Nie podobało im się także to, że studiuję. Zupełnie się tym nie przejęłam. Asia spotykała się raczej z ciekawością ze strony koleżanek i kolegów. Wiele osób pytało ją o rożne rzeczy, ponieważ większość nie znała wcześniej żadnej osoby homoseksualnej.

Asia podkreśla, że w małym mieście trudniej jest z życiem towarzyskim. Lesbijki czy kobiety biseksualne, które poznawała, mieszkały zawsze daleko od niej, a związki na odległość nie sprawdzały się. Wszystkie osoby nieheteroseksualne z jej miejscowości wyprowadziły się do większych miast. Jeśli chce kogoś spotkać, jeździ do klubów w Zielonej Górze. Dziewczyny z okolicy próbowały jednak kiedyś się zorganizować: Pod koniec lat 90. koleżanka z Gorzowa Wielkopolskiego za pośrednictwem „Gazety Lubuskiej” założyła klub, do którego w ciągu paru miesięcy zapisało się około 60 osób nieheteroseksualnych z całego województwa lubuskiego. Wśród nich były cztery osoby z mojego miasta. W ten sposób poznałam ludzi, którzy mieszkali tak blisko mnie! Joanna przyjaźni się z parą kobiet 50+, które są razem od 27 lat. Co dziwne mama Joanny lubi je i stawia za wzór: Twierdzi, że inne osoby nieheteroseksualne są bardzo rozwiązłe i często zmieniają partnerki/partnerów.

Asia zdecydowanie wolałaby mieszkać w większym mieście, zawsze marzyła o Warszawie, ponieważ zna w stolicy wiele osób i dzieje się tam mnóstwo fantastycznych rzeczy, w których chciałaby uczestniczyć. Przeprowadzka nie jest jednak łatwą decyzją. Bardzo bym chciała zamieszkać w stolicy, ale z drugiej strony moja mama choruje i nie chcę jej zostawiać samej, ponieważ nie byłaby w stanie sobie poradzić. Gdyby udało mi się namówić ją do przeprowadzki, wtedy mogłabym się przenieść, miałabym szansę na stałą pracę, udział w życiu społecznym i kulturalnym na wysokim poziomie i na poznawanie wielu nowych fajnych ludzi, którzy myślą i czują podobnie jak ja.

Lesbijka? Stara panna!

Magda Stoch pochodzi z małej wsi nieopodal Zakopanego, gdzie mieszkała do czasu studiów. Później wyjechała do Krakowa, ale po obronie pracy magisterskiej wróciła na wieś. Spędziła tam kilka lat ze swoją ówczesną partnerką. Teraz znów mieszka w Krakowie. Wróciłam na wieś ze względu na możliwość korzystania z uroków natury. Mam poczucie, że dzięki temu życie nabiera realności. Umysł się resetuje, a ciało nabiera wigoru. To cenne.

Na co dzień Magda pracuje w dziale rekrutacji jednego z krakowskich call centers. Po godzinach, w ramach intelektualnego hobby, pisze doktorat z dziedziny gender studies. Prowadzi również zajęcia ze studentami na jednej z krakowskich uczelni.

W miejscowości, z której pochodzi, sąsiedzi i sąsiadki niczego się nie domyślają, traktują jej „staropanieństwo” w kategoriach „poświęcenia dla nauki”. Rodzice, podczas odwiedzin, okazują w stosunku do Magdy i jej partnerki pełną akceptację i życzliwość. Magda zwraca jednak uwagę, że swobodny spacer z dziewczyną za rękę, wspólne wychowywanie dzieci w homoseksualnej rodzinie czy otwarte mówienie o orientacji na Podhalu to abstrakcja. W góralskiej społeczności „kozły” (określenie gejów) to obiekt żartów i drwin. Zagadnienie lesbijstwa to najwyżej problem staropanieństwa.

Magda nie zna żadnych osób, które na Podhalu otwarcie mówią, że są homoseksualne. Podejrzewa, że, podobnie jak ona, ewakuują się ze wsi do miasta lub zaprzeczają temu, co czują. W samym Zakopanem (czyli de facto w mieście) nie zna żadnego miejsca, które w jakikolwiek sposób integrowałoby mniejszości seksualne, choć podobno kiedyś taki klub istniał. Według Magdy, najsłynniejszy polski kurort w górach to tylko miejscowość turystyczna: można tam dobrze zjeść, zrobić zakupy w markowych sklepach i nieźle się zabawić, ale trudno stworzyć jakąś lokalną wspólnotę. Ludzie zamykają się ze swoimi problemami w czterech ścianach. Dlatego też zdecydowała się na wyjazd do Krakowa: Wróciłam do miasta, dzięki czemu zyskałam więcej czasu na realizację życia pozazawodowego. W przyszłości planuję wybór opcji pośredniej: dom na obrzeżach, może znów na wsi. Na pewno nie planuję ukrywania orientacji. Uważam, że słuszne jest dawanie świadectwa, czyli mówienie o sobie. Takie „świadectwo” zakorzenia się w świadomości zbiorowej i wywiera na nią wpływ. Mam nadzieję, że dzięki temu zmniejszy się grono osób przeżywających swoją „odmienność” w kategoriach życiowego dramatu – mówi Magda.

Większość bliskich jej ludzi oraz znaczne grono znajomych wie, że jest lesbijką. Natomiast w środowisku wiejskim stawiała do tej pory na anonimowość: w czasach licealnych samo wyobrażenie sobie, że jest się tzw. zdeklarowaną lesbijką było przerażające. Później, z racji rzadkich wizyt w domu, nie nawiązała bliższych relacji z sąsiadami i sąsiadkami. Na szczęście pochodzenie i orientacja psychoseksualna nie wpłynęły na jej poczucie wartości. Na tym etapie życia mogę powiedzieć, że odkrywając mechanizmy wykluczenia, stałam się bardziej uważna na jego przejawy we wszelkich sferach ludzkiej aktywności, również ekonomicznej, politycznej czy etnicznej. Stałam się bardziej uważna. Szkoda, że człowiek uczy się tego poprzez strach i permanentne doświadczanie przemocy; w moim przypadku na szczęście „tylko” przemocy symbolicznej.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wyśpiewam Wam płeć

Gwiazdy piosenki zawsze lubiły eksperymentować z płcią, ale stosunkowo niedawno szansę na karierę uzyskały osoby jawnie transpłciowe

 

fot. mat. pras
JD Samson – członkini kapeli Le Tigre

 

Tekst: Krzysztof Tomasik, współpraca: Witold Politowicz

David Bowie, Grace Jones czy Annie Lennox na rożnych etapach kariery świadomie eksponowali androgyniczność, zacierając elementy typowe dla swojej płci. Inną drogą poszedł Boy George, który wykorzystywał atrybuty uznawane za kobiece. Z długimi włosami, mocnym makijażem, kolczykami i kolorowymi ciuchami na początku lat 80. szokował i fascynował. Z zespołem Culture Club wyśpiewał kultowe przeboje: „Do You Really Want To Hurt Me”, „Karma Chameleon”, „The War Song”. Pewne tabu zostało złamane, gdy z blond czupryną trafi ł w grudniu 1984 r., jako pierwszy facet, na okładkę magazynu „Cosmopolitan”.

Dead or alive?

Nieco w tle największych gwiazd lat 80. był Pete Burns i jego zespoł Dead or Alive. Ich wizytówką pozostaje hit „You Spin Me Round (Like a Record)” z 1985 r. (cover nagrała później m.in. Danni Minogue, siostra Kylie). Sam Burns okazał się postacią tak skomplikowaną, że chyba nie ma sensu w jego przypadku pytać o to, jakiej czuje się płci. Bardziej kreował się na dziewczynę niż chłopaka. Jeszcze przed założeniem Dead or Alive chodził na obcasach, malował się i eksperymentował z fryzurami; jego znakiem firmowym stały się bujne czarne loki opadające na ramiona (później podobny image miał Jean-Pierre Barda ze szwedzkiej Army of Lovers, która wylansowała wielki hit „Crucified”). Podobnie jak w przypadku Boya George’a jednym z ulubionych „żartów” kolorowej prasy było publikowanie jego zdjęć z odwiecznym pytaniem: „Who’s that girl?”. Choć Burns wydał siedem albumów, dziś najbardziej znany jest z operacji plastycznych, od których jest się uzależnił (liczne odszkodowania za nieudane zabiegi przeznacza na kolejne). Przyświeca mu zresztą swego rodzaju misja: Traktuję moje ciało jako tworzywo. Glinę, którą urabiam i tworzę sztukę. (…) Ludzie zmieniają wystrój mieszkania co jakiś czas i tak właśnie postrzegam ingerencję w mój wygląd. Dostać nową twarz to jak kupić sofę. Przez 28 lat był mężem stylistki Lynne Corlett. Małżeństwo rozpadło się, kiedy piosenkarz poznał Michaela Simpsona, z którym zawarł związek partnerski w 2006 r. Niewiele ponad rok później Pete wyznał jednak, że małżeństwa gejowskie nie działają i lepiej być w związku małżeńskim z kobietą. Była żona jest zresztą wciąż jego przyjaciółką: Była najlepszym „mężem”, jakiego kiedykolwiek miałem. Czasami spotykasz osobę, która kocha cię całkowicie. Wciąż jesteśmy bardzo, bardzo blisko. Nie chodzi o seksualność, chodzi o człowieka.

Enigma

Plotki o transseksualizmie od początku kariery towarzyszyły Amandzie Lear, wielkiej divie epoki disco, którą unieśmiertelniły takie piosenki jak „Tomorrow”, „Queen od Chinatown” czy „Enigma (Give a Litte Hmm to Me)”. Blisko  180 cm wzrostu, chłopięca budowa ciała, a przede wszystkim niezwykle niski głos sprawiły, że o piosenkarce mówiono jako o biologicznym mężczyźnie występującym jako kobieta. Z czasem wobec licznych romansów i równie licznych nagich sesji zdjęciowych ukazujących jej kobiecość w pełni, upowszechniła się inna koncepcja: gwiazda miała przejść operację korekty płci na początku lat 60., mając niewiele ponad dwadzieścia lat i za sobą kilkuletnią karierę jako drag queen. Dla zwolenników tej teorii dowodem jest właściwie wszystko, choćby pseudonim artystki zawierający zarówno słowo „a man” (mężczyzna), jak i nazwisko Salvadora Dali, mentora i wieloletniego przyjaciela, a według niektórych także kochanka gwiazdy. Również teksty piosenek: na przykład napisany przez Lear „Fabulous (Lover, Love Me)” z 1979 r.: Chirurdzy zbudowali mnie tak dobrze, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że byłam kiedyś kim innym, a potem jeszcze: Kiedy przyjrzysz się mojemu życiu, znajdziesz powód, dlaczego chcę to wszystko zostawić za sobą. Mimo wieloznaczności brzmi to niemal jak wyznanie transseksualistki, która rozpoczęła nowe życie i nie chce wracać do przeszłości. Faktycznie, o dzieciństwie, wczesnej młodości i rodzicach Amandy prawie nic nie wiadomo. Ona sama nie tyko podawała rożne daty (co u divy nie dziwi), ale także miejsca, w których miała przyjść na świat. Ostatnio pojawił się nawet rzekomy odpis aktu jej urodzenia, w którym figuruje jako Alain Maurice Louis Rene Tap, urodzony w 1939 r. w Sajgonie. Lear konsekwentnie zaprzeczała plotkom o transseksualizmie, ale przyznała też, że początkowo sama te pogłoski rozpuszczała, chcąc zwrócić na siebie uwagę. A pomysł ze „zmianą” płci miał wymyślić sam Salvador Dali.

Nie była za to plotką korekta płci Bibiany Fernandez, aktorki Almodovara (zagrała m.in. w „Kice”), która na przełomie lat 80. i 90. wylansowała hity „Call me lady champagne” i „Salvame”.

Diva

Dziś muzycy, szczególnie ci sytuujący się w bardziej alternatywnych rejonach i mniej nastawieni na masową publiczność, jeszcze odważniej eksperymentują ze stereotypową płciowością i chętniej deklarują przynależność do kultury queer. JD Samson, członkini feministycznej kapeli elektro-punk Le Tigre, była dziewczyna Sii, nie tylko podkreśla chłopięcą urodę, ale też pielęgnuje wąsik – swój znak firmowy, z którego, jak mówi, jest dumna: Czasami myślę o moich wąsach jako o moim pancerzu. Największą chyba gwiazdą wyrosłą ze społeczności LGBT jest Antony Hegarty, lider Antony and The Johnsons (nazwa jest hołdem dla Marshy P. Johnson, 1944-92, czarnej transseksualistki, drag queen, działaczki LGBT). Dysponuje on niezwykłym głosem zawierającym pierwiastek męski i kobiecy, szczególnie przejmującym, gdy śpiewa falsetem. Wokalista deklaruje się jako osoba transpłciowa, swoje doświadczenie opisuje w tekstach, np. w „For Today I Am A Bo”: Pewnego dnia dorosnę, by zostać piękną kobietą, ale dziś jestem dzieckiem, dziś jestem chłopcem. Jego twórczość uwielbiają Kate Bush, Bjork, Lou Reed czy Laurie Anderson, która powiedziała: Antony to kobieta, mężczyzna i dziecko w jednym. Swoim śpiewem łamie serca. Wokalista składa hołd ikonom LGBT, zapraszając do duetów Boya George’a czy Marca Almonda. Inspirują go także inni artyści trans, których lubi odkrywać. Na przykład Bulent Ersoy, o której powiedział w wywiadzie dla „Przekroju”: O mój Boże, jest niesamowita! To jedna z najlepszych wokalistek wszech czasów! Niezwykła jest historia tej tureckiej piosenkarki, która popularność w rodzinnym kraju zdobyła jako mężczyzna, ale po operacji korekty płci w 1981 r. zabroniono jej występów uznając za „dewianta społecznego”. Ersoy śpiewała więc w Niemczech. Na fali liberalizacji prawa pod koniec lat 80. wróciła do Turcji, gdzie znów odniosła sukces, już jako kobieta. Już same tytuły jej hitów, jak „Biz Ayrılamayız” („Nie możemy się poddać”) czy „Sefam Olsun” („Cieszę się z tego, jaka jestem”) nadają się na hymny LGBT. Ersoy występuje do dziś, wielbiciele nazywają ją po prostu Diva.

Kiedy mowa o piosenkarkach po operacji korekty płci, nie można nie wspomnieć Dany International. W tym roku minie 15 lat od jej zwycięstwa w konkursie Eurowizji. Piosenkę „Diva” można wciąż usłyszeć nie tylko w gejowskich klubach niemal całego świata. Izraelska wokalistka nigdy nie ukrywała, że urodziła się chłopcem, w wieku 18 lat debiutowała jako drag queen, a 6 lat później przeszła w Londynie operację korekty płci. Dana International nadal jest popularna w swoim kraju i nagrywa kolejne płyty.

Sukces na Eurowizji odniosła też Wierka Serdiuczka, czyli Andrej Danyłko, ukraiński komik, aktor i piosenkarz, zdobywca prestiżowego tytułu narodowego artysty Ukrainy z 2003 r. Wierka mocno transuje, pozostając przy tym „swojska”: a to wciela się w provodnicę i nadzoruje pasażerów kolei, a to bryluje wśród oligarchów, cały czas posługując się surżykiem, specyficznym, ukraińsko-rosyjskim żargonem. Wygrywając eliminacje konkursu Eurowizji w 2007 r., wywołała skandal: politycy ukraińscy nie chcieli, by kraj reprezentował artysta trans, a politycy rosyjscy pomstowali, że piosenka ma antyrosyjski charakter (bo zawiera słowa „Żegnaj, Rosjo”). Efekt? Drugie miejsce! I silny spadek popularności w Rosji.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak to się robi w Maryland

Joshuą Levinem, szefem zwycięskiej kampanii za małżeństwami homoseksualnymi w stanie Maryland, rozmawia Mariusz Kurc

 

fot. mat. pras.

 

Gubernator Maryland Martin O’Malley podpisał ustawę wprowadzającą małżeństwa homoseksualne 1 marca 2012 r., ale jej oponenci wystosowali petycję w sprawie referendum, którego termin wyznaczono na 6 listopada 2012 r. Jaki był rozkład poglądów na starcie kampanii?

Mniej więcej połowa obywateli/ek opowiadała się za małżeństwami, a połowa przeciw. Sprawa nie była ani beznadziejna, ani przesądzona. Już na początku dostaliśmy prezent w postaci deklaracji prezydenta Obamy, który powiedział, że miał problem z poparciem małżeństw jednopłciowych, ale zmienił zdanie po rozmowach z homoseksualnymi rodzicami koleżanek swych córek i z własnymi homoseksualnymi współpracownikami w Białym Domu.

Poparcie Obamy spowodowało wzrost notowań?

Tak. Do 65% „za”. Jego słowa, jak wynikało z naszych badań, miały szczególny wpływ na Afroamerykanów, którzy stanowią 30% mieszkańców Maryland.

Prezydent wypowiedział się 9 maja, na 6 miesięcy przed wyborami. Wasza kampania już wtedy trwała? Oczywiście. Zostałem zatrudniony w kwietniu.

Zatrudniony?

Przez „Marylanders for Equal Marriage”, koalicję partii oraz ponad 200 organizacji pozarządowych i kościołów lobbujących za małżeństwami homoseksualnymi. Śledzę uważnie emancypację LGBT, ale nie jestem działaczem. Jestem menadżerem specjalizującym się w organizowaniu politycznych kampanii.

A gdyby przeciwnicy małżeństw homo chcieli skorzystać z twoich usług?

Nie zgodziłbym się. Jestem do wynajęcia, ale nie do wszystkiego. Mam swoje zasady i swoje wartości. Jestem Demokratą o liberalnych poglądach. Jeśli podejmuję się jakiegoś zadania, to dlatego, że w nie wierzę. Wierzę w małżeństwa dla wszystkich.

Walczyłeś też dla siebie? Jesteś gejem?

Nie.

W Polsce szefa kampanii od małżeństw homo z założenia brano by za geja.

(śmiech) Ależ mogę być brany za geja, proszę bardzo.

Na jakie argumenty postawiliście w kampanii?

Nie na te praktyczne. Nie chcieliśmy wyliczać, w jakich konkretnych życiowych sytuacjach pary jednopłciowe są dyskryminowane.

A my w Polsce właśnie teraz to robimy, próbując przekonać do związków partnerskich.

W Maryland związki partnerskie są legalne od 2008 roku. Pary jednopłciowe mają już zagwarantowane na przykład prawo do informacji o stanie zdrowia partnera/rki czy do pochowku zmarłego partnera/rki.

Co więc podkreślaliście?

Że po prostu nie ma żadnych powodów, dla których pary hetero i homoseksualne miałyby być traktowane w rożny sposób. Małżeństwo to wyjątkowa instytucja w naszej kulturze i osoby homoseksualne powinny mieć do niej dostęp, tak jak osoby hetero. Kluczowe słowa, które wciąż powtarzaliśmy, to „sprawiedliwość” i „równość”. W ten sposób zdobywaliśmy tych, którzy może i nie są zbyt gay-friendly, ale też nie chcieliby wyjść na bigotów. Pytaliśmy: czy chcielibyście być traktowani przez prawo tak, jak traktowani są geje i lesbijki? Pamiętacie jeszcze, albo znacie z historii, zakaz małżeństw międzyrasowych? Wszyscy zgadzamy się dziś, że był niesprawiedliwy, prawda?

Mam wśród przyjaciół pary jednopłciowe żyjące od dekad razem. To absurdalne, że mógłbym polecieć do Las Vegas i wziąć ślub z dziewczyną natychmiast, nikt nawet by nie sprawdzał, czy się znamy, a moi przyjaciele nie mają w ogóle prawa do małżeństwa? Jak to możliwe?

Co było główną osią sporu w kampanii?

Religia. Wiele osób było przeciwnych, bo myśleli, że ich kościoły będą zmuszone udzielać ślubów gejom i lesbijkom. Tak zresztą głosili niektórzy przywódcy religijni, argumentując, że wolność wyznania jest zagrożona. To nieprawda: zgodnie z ustawą kościoły mogą, ale nie muszą udzielać ślubow homoseksualnych. Położyliśmy nacisk na to, by ta informacja do ludzi dotarła.

Katolicki Kościół protestował?

I to mocno. Ale w Maryland są też zorganizowane grupy postępowych katolików – na przykład „Catholics for Marriage Equality” – 60 osób, które nas wspierały w Baltimore.

Kierowaliście kampanię do wyborców niezdecydowanych, czy również do twardych konserwatystów-homofobów?

Jeśli ktoś mówił, że geje są niemoralni, a małżeństwa homoseksualne to zło – to odpuszczaliśmy. Nie mieliśmy czasu ani środków, by zajmować się takimi postawami. Woleliśmy pracować nad tymi, którzy nie mieli jasno wyrobionego zdania albo tymi, którzy mieli wątpliwości. A propos konserwatystów, muszę podkreślić, że wśród Republikanów też byli zwolennicy małżeństw jednopłciowych, którzy nam pomagali.

Jakie środki ludzkie i finansowe potrzebne są do takiej kampanii?

Zebraliśmy w sumie 6 milionów dolarów. Przez kilka miesięcy w naszym sztabie pracowało 25 osób na pełnych etatach. Do tego wolontariusze/ ki.

Ilu?

Najwięcej w samym dniu referendum – 6 tysięcy.

Maryland ma 5,8 mln mieszkańców. U nas takie zaangażowanie jest niewyobrażalne. Jak wyglądała zbiorka pieniędzy?

Jakieś 25% środków zebraliśmy od pojedynczych sponsorów, którzy przekazali znaczne sumy. Brad Pitt dał 100 tysięcy dolarów na kampanie w trzech stanach i część tych pieniędzy dotarła do nas. Burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg dał 250 tysięcy dolarów. Melissa Etheridge i Adam Lambert przyjechali do nas na koncerty, z których dochody poszły na kampanię.

Reszta to były pieniądze „wychodzone” u zwykłych ludzi przez wolontariuszy. Mnóstwo wpłat opiewało na 25 dolarów. Organizowaliśmy też po prostu domówki, podczas których na eksponowanym miejscu stała skarbonka. Do tego wpłaty on-line, które dały nam około 20% całego budżetu.

Wolontariusze po prostu chodzili od drzwi do drzwi?

Dokładnie. Nie tylko prosili o wpłaty, przede wszystkim rozmawiali o nadchodzącym głosowaniu, wdawali się w dyskusje. Nie da się przecenić znaczenia bezpośredniej rozmowy. Ktoś poświęca swój wolny czas, by chodzić od domu do domu i przekonywać? To musi budzić respekt i zastanowienie.

Czasami nie potrzeba wielkich środków, by dokonać ważnych rzeczy. Weźmy na przykład pomysł z tabliczkami, na których przechodnie na ulicy rozwijali zdanie „Jestem za małżeństwami jednopłciowymi, bo…” – prosty, tani i skuteczny. Fotki z tabliczkami były bardzo popularne na Facebooku, informacja szła w świat.

Wolontariusze rekrutowali się z organizacji LGBT, z którymi współpracowaliście?

Tak, ale nie tylko. Kluczem do sukcesu był udział heteroseksualnych sojuszników/czek. Mniej więcej połowa wolontariuszy/ek to były osoby LGBT. Druga połowa to byli heterycy, którzy mają gejów i lesbijki w rodzinach, wśród przyjaciół, w pracy i tak dalej.

Współpraca z mediami? Spoty telewizyjne, radiowe, stały kontakt z sześcioma magazynami LGBT, które są publikowane w Maryland. Przez nie docieraliśmy do społeczności LGBT, chcieliśmy, by nasze działania znane były. Oczywiście, osób LGBT nie musieliśmy przekonywać do głosowania. Do nich apelowaliśmy o to, by były widoczne, by porozmawiały o referendum ze swoimi rodzinami, przyjaciółmi, sąsiadami. Wśród ludzi, którzy mają w swym otoczeniu otwartego geja czy lesbijkę i rozmawiali z nim/nią o jednopłciowych małżeństwach, poparcie wynosiło ponad 70%.

Mieliście w sztabie osoby, które wysyłaliście na publiczne debaty do mediów?

Przede wszystkim zawodowych polityków naszej koalicji, ale też dwóch rewelacyjnych pastorów: wielebnego Delmana Coatesa i wielebnego Donte Hickmana. I wspaniałą Irene Huskins, żołnierkę, która była na wojnie, a teraz jest policjantką. Ma partnerkę, z którą nie może wziąć ślubu. Ach! Przepraszam bardzo, teraz już może.

 

***

Historyczny sukces odniósł amerykański ruch LGBT w stanach Maryland, Maine i Washington, gdy 6 listopada 2012 r. referenda w sprawie małżeństw homoseksualnych okazały się – po raz pierwszy! – zwycięskie dla ich zwolenników/czek. We wcześniejszych trzydziestu jeden głosowaniach obywatele/ki USA opowiadali się za zakazem tychże małżeństw. Niekorzystny trend został odwrócony. Warto też podkreślić, że podczas gdy w innych stanach, w których małżeństwa jednopłciowe są legalne, wprowadzano je decyzją stanowych parlamentów, to tym razem zadecydował głos ludzi (w Maryland – 52,4% za, w Maine – 53% za i w Washington – 54% za).

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Heterycy z odczuciami homo

Głaskanie, przytulanie, a za masturbację kara 150 zł. Tak się „leczy” gejów w Radomiu

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Radosław Hołowczyc

Jakub Lendzion był bohaterem reportażu o „leczeniu” homoseksualizmu, wyemitowanego w programie Tomasza Sekielskiego „Po prostu” (TVP, 22.01.2013). Z kamerą ukrytą w guziku bluzy albo w zegarku, niczym James Bond, uczestniczył w zajęciach stowarzyszenia Pomoc 2002, działającego w Radomiu już od ponad 10 lat. Widzowie mogli się dowiedzieć, że terapia Pawła, guru grupy, polega m.in. na głaskaniu i przytulaniu młodych mężczyzn. Na koniec programu pojawiła się informacja, że 18 stycznia br. Urząd Miasta Radomia skierował wniosek do prokuratury w sprawie działalności Pomoc 2002.

Zdiagnozował mnie w 15 minut

Kuba ma 20 lat. Od kilku miesięcy studiuje prawo, od prawie dwóch lat działa w Kampanii Przeciw Homofobii. Rok temu pisał na łamach „Repliki” (nr 36) o swym coming oucie w szkole średniej. Gdy zdałem sobie sprawę, że jestem gejem, bardzo pragnąłem zmienić orientację. Zastanawiałem się, czy to jest możliwe. Są tacy, którzy twierdzą, że homoseksualizm to choroba, a więc może jakoś się „to” leczy? Na szczęście nie brnąłem dalej i zaakceptowałem moją seksualną tożsamość. Po ubiegłorocznej wizycie Richarda Cohena w Polsce (guru „leczenia” homoseksualizmu, w 2002 r. wyrzucony z Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego za niekompetencję i notoryczne łamanie etyki terapeutycznej) zacząłem szukać informacji na temat organizacji oferujących „terapię reparatywną” w naszym kraju. Już nie po to, by się wyleczyć, tylko by pokazać, że praktyki, które powinny odejść do lamusa, są wciąż u nas żywe. Natrafiłem na Pomoc 2002. Do podjęcia tematu zainspirowałem Magdalenę Belkę z TVP, która również interesowała się tą problematyką. Została autorką reportażu.

Na stronie internetowej Pomocy 2002 czytamy: Stowarzyszenie Pomoc 2002 jest grupą wsparcia dla osób z uzależnieniami seksualnymi. Jest wspólnotą ludzi dobrej woli i dobrego serca. Nie jest nam obcy los drugiego człowieka i jego cierpienie. Współpracują z nami wolontariusze, psycholodzy i seksuolodzy na terenie całej Polski. Ale nazwisk tych psychologów czy seksuologów rzekomo współpracujących z Pomocą 2002 próżno szukać. Wśród celów stowarzyszenia jest jeden zgrabnie odnoszący się do homoseksualności: wspomaganie osób o skłonnościach homoseksualnych w kształtowaniu ich życia zgodnie z zasadami etyki chrześcijańskiej, organizowanie pomocy terapeutycznej, a w przypadku osób chcących zachować swoje preferencje seksualne – nauczanie przystosowujące do życia w czystości z zachowaniem celibatu osób świeckich.

Zgodnie z Krajowym Rejestrem Sądowym, prezesem zarządu stowarzyszenia Pomoc 2002 jest Mirosław Chmura. Zapisać się do Pomocy 2002 jest stosunkowo łatwo, wystarczy wysłać e-mail na adres podany na stronie i umówić się na spotkanie. Przy czym – trzeba być mężczyzną. Organizacja kobiet nie przyjmuje, najwyraźniej lesbianizmu uleczyć nie potrafi.

Tak więc na początku grudnia 2012 r. rozpoczął się sześciotygodniowy kamuflaż Kuby, który na potrzeby programu został 24-letnim Łukaszem, gejem pragnącym desperacko zostać heterykiem. „Łukasz” był cały czas w kontakcie z Magdaleną Belką i ekipą TVP. Mężczyzna, który wyszedł po mnie na dworzec w Radomiu, przedstawił się jako Paweł, ale później wszyscy mówili o nim jako o prezesie. Gdy sześć tygodni później Magda Belka zwróciła się do niego „Panie Mirosławie”, zareagował – opowiada Kuba. Niczym niewyróżniający się starszy pan, trochę pomarszczony, wyglądał skromnie. Bardzo miły, życzliwy, otwarty i przyjazny. Uściskał mnie, poczęstował cukierkami. W domu, gdzie przyjmował, zjadłem obiad przygotowany przez jego mamę. Poprosił, bym opowiedział mu o sobie. W piętnaście minut zdiagnozował, że jestem homoseksualny, bo łączy mnie niezdrowa relacja miłości z mamą. Powiedział mi, że on też kiedyś był homoseksualny, ale wyleczył się, gdy zaczął podróżować i żyć samodzielnie. Żartował nawet, że sam nie wie, ile może mieć dzieci rozsianych po świecie z rożnych związków z kobietami.

Spotkania w cztery oczy z Pawłem odbywały się raz w tygodniu. Oprócz rozmowy, głaskał mnie, przytulał, dwa razy poprosił, bym położył mu głowę na piersi, a potem na udach. Raz zgodziłem się poleżeć kilka minut z głową na jego piersi. Raz zaproponował, bym się rozebrał do naga. Nie skorzystałem – wspomina Kuba z lekkim zażenowaniem. Podobno zdarzało się, że z innymi chłopakami sypiał w jednym łóżku.

Łukasz, przecież tobie niczego nie brakuje!”

Zaoferował mi też książki, m.in. „Terapia reparatywna męskiego homoseksualizmu” Josepha Nicolosi za 30 zł i „Wyjść na prostą” Richarda Cohena, też za 30 zł. Kupiłem, chciałem być wiarygodny. Do tego śpiewnik za 15 zł, bo podczas rekolekcji śpiewaliśmy piosenki. Same rekolekcje to koszt 150 zł, a wpisowe – 200 zł.

Rekolekcje Pomocy 2002 odbywają się ponoć raz w miesiącu w klasztorze w Kluczborku i trwają cały weekend. Kuba uczestniczył w jednym takim zjeździe. Poznał wtedy innych uczestników grupy – około dziesięciu mężczyzn w wieku dwudziestu paru lat, oprócz jednego, który był znacznie starszy. Jakie wrażenie zrobili na Kubie? Byli już zmanipulowani ideologią Pawła. Twierdzili, że są heteroseksualni, jak wszyscy, tylko mają odczucia homoseksualne, które są wynikiem jakiejś traumy, czegoś niezdrowego, co jednak można przezwyciężyć. Niektórzy mówili, że mają za sobą jakieś kontakty homoseksualne, inni jeszcze nie. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgodnie utrzymywali, że terapia działa. Najstarszy stażem chłopak uczęszczał na zajęcia od dwóch lat.

Nie utkwili mi w pamięci jako wyraziste osobowości. Raczej zwyczajni. Na studiach albo po studiach. Może trochę infantylni? Gdy jeden z nich podczas śniadania wymieszał płatki kukurydziane z czekoladowymi, reszta miała wielki ubaw. Z entuzjazmem opowiadali dowcipy z homoseksualnym podtekstem. Rozmawiali też bardzo poważnie o dziewczynach. „Ach, ładna jest…” i padało jakieś nazwisko celebrytki. „No, tak, ładna”. Może zbytnio się sugeruję, ale wyczuwałem w tym fałsz. Z jednym z nich rozmawiałem dłużej, bo obaj byliśmy z Warszawy. Prawił mi komplementy: „Łukasz, przecież tobie niczego nie brakuje!”. Był przekonany, że homoseksualizm wynika z kompleksów m.in. na tle wyglądu.

Rekolekcje oznaczały modlitwy przez całą sobotę i część niedzieli. Jestem niewierzący. Dla takiej osoby nie jest to łatwe doświadczenie, ale wiedziałem, po co tam idę i liczyłem się z tym, że będą modlitwy. Adoracja najświętszego sakramentu, brewiarz plus medytacje przeplatane warsztatami i ćwiczeniami motywacyjnym. Dzień zaczynał się o szóstej rano gimnastyką, potem śniadanie i już do modlitwy. Po kolacji – śpiewanie piosenek. Spanie? W trzyosobowych pokojach. I nie, nic się w nocy nie działo. Jak reagowali na nich duchowni z klasztoru? Wyczuwałem wyraźny dystans. Byli jakby zakłopotani naszą obecnością, nie próbowali nawet zagadywać.

Oprócz rekolekcji i wizyt u Pawła, do rytuałów grupy należało codzienne videoczatowanie. Uczestniczyło w nim codziennie co najmniej kilka osób. Każdy musiał wziąć udział choć raz w tygodniu. To właśnie z videoczata dowiedziałem się więcej na temat kar za masturbację, o których w Kluczborku usłyszałem po raz pierwszy. Masturbacja była zakazana, kto nie wytrzymał i jednak sobie ulżył, musiał poinformować Pawła i zapłacić karę – od 50 do 150 zł. On miał na nich taki wpływ, że nie wątpię, że go informowali i płacili. A poza tym te videoczaty, trwające zwykle od 20.00 do 22.00, były dość nużące – ludzie opowiadali o tym, jak im minął dzień.

Doświadczenie w udawaniu

Nie obawiał się ani przez chwilę, że zostanie zdemaskowany? Jasne, że tak. Podczas rekolekcji w pewnym momencie dyktafon, który miałem w kieszeni, sam przełączył się z nagrywania na odtwarzanie. Musiałem natychmiast wybiec z sali. Na szczęście chyba nikt nie usłyszał głosów wydobywających się z mojej kieszeni. Innym razem, podczas spotkania z Pawłem, kamera zamontowana w guziku zaczęła piszczeć. Nie mam pojęcia dlaczego. Powiedziałem, że to mój telefon i wybiegłem z pokoju. Ale w końcu Paweł dowiedział się, że Kuba wcale nie chce „wyleczyć się” z homoseksualizmu: Na ostatnim spotkaniu zaproponowałem mu spacer po parku. Czekała tam ekipa telewizyjna, podeszli do nas, to wtedy Magda Belka zwróciła się do niego „Panie Mirosławie” i zapytała o Pomoc 2002. Zaprzeczył, jakoby „leczył” homoseksualizm i szybko się wycofał. To był ostatni raz, gdy go widziałem.

Jak Kuba zniósł sześć tygodni udawania? Musiałem mieć wszystko dobrze opracowane, żeby się nie wydać – wiarygodną opowieść o sobie, wiarygodne zachowania. Ale, jak wielu gejów i lesbijek, mam doświadczenie w udawaniu kogoś, kim nie jestem – śmieje się Kuba i dodaje: Jeśli dzięki programowi w TVP choć jeden chłopak przestał wierzyć, że może „wyleczyć” homoseksualizm i nie zgłosi się na podobną „terapię”, to było warto. Mam nadzieję, że organizacje typu Pomoc 2002 odejdą w końcu do historii. Co teraz? Podobno reportaż i inne nasze nagrania zostały zabezpieczone przez prokuraturę. Myślę, że może chodzić o zarzuty związane z molestowaniem seksualnym. Rozumiem, że będę przesłuchany w charakterze świadka. Czekam na wezwanie z prokuratury.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sekret Kosińskiego

O albumie „Secret”, hormonach i pozowaniu nago z artystą fotografikiem Piotrem Kosińskim rozmawia Bartek Reszczak

 

 

Piotrze, widzimy się pierwszy raz w życiu. Patrzysz na mnie, na mężczyznę. Jako fotograf, co widzisz?

Przede wszystkim patrzę na ciebie jak na potencjalnego modela, któremu mógłbym zrobić zdjęcia. Widzę plastyczność, światło, mogę wyobrazić sobie okoliczności, w których bym cię fotografował. Ale to też tak, że w mojej opinii każdy jest fotogeniczny, nie ma ludzi, którym nie można zrobić dobrych zdjęć. Często, np. jadąc metrem, patrzę na ludzi, chłopaków, dziewczyny, od razu jako na modeli moich sesji. Choć przyznam, że wolę fotografować chłopaków. Nierzadko zdarzają mi się chwile, w których chciałbym podejść z wizytówką i zaprosić na spotkanie.

Dlaczego więc tego nie robisz?

Bo żyjemy w Polsce, kraju raczej zamkniętym, w którym tego typu propozycja może wydać się zaproszeniem na randkę albo tanim podrywem. Ale może to błąd, może to po prostu moja nieśmiałość.

Po obejrzeniu zdjęć z twojego nowego albumu „Secret”, mam wrażenie, że pokazałeś sekret, ale nie ujawniłeś go.

Chciałem pokazać piękno i delikatność męskiego ciała. Nie takie jednak było pierwotne założenie albumu. Prace nad nim trwały z przerwami trzy lata, koncepcja ewoluowała. Początkowo zdjęcia miały być ostrzejsze, bardziej wyrafinowane erotycznie.

Wtedy odkryłbyś tytułowy sekret! (śmiech) Chciałem, aby album nosił tytuł „Hormony”, pokazałbym więc dużo więcej. Początkowo planowałem stworzyć męską odpowiedź na słynny album fotograficzny Madonny – „Sex”, a więc pejcze, skora, ale też zabawa formą i seksualnością.

Dlaczego tak się nie stało?

Ludzie, którzy towarzyszyli mi na rożnych etapach pracy nad albumem, przekonali mnie, że to na razie zbyt mocne na polski rynek. Ale teraz już nie mam takiego przekonania, choć jestem zadowolony z tych zdjęć. Myślę, że to może przerodzić się w dłuższy projekt. Może „Secret 2” będzie właśnie taki ostrzejszy? Może ujawnię mój sekret (śmiech).

A co znalazłoby się w albumie „Secret 3”?

Chyba już tylko ja!

Chciałeś zrobić coś na wzór albumów, jakie możemy kupić w księgarniach Paryża, Londynu czy Berlina? W Polsce nie ukazują się takie prace, które po prostu pokazywałyby piękno ciała mężczyzny, bez filozofii i ideologii, ot, sławiące nagość, cielesność.

Rzeczywiście, w krajach zachodnich takie albumy są powszechnie dostępne. Chciałem z polskimi modelami stworzyć coś, czego u nas nie ma. Nie wiem, dlaczego nie ma. Musiałbym znów utyskiwać na mentalność Polaków czy ogólne zamknięcie na seksualność, erotykę aktu męskiego. Nie umiem znaleźć innej przyczyny. Prawa rynku? Chyba słabo funkcjonuje u nas to, co na Zachodzie jest normą – by kupić coś tylko dlatego, że jest piękne, niekoniecznie użyteczne.

Dlaczego w albumie nie ma dojrzałych mężczyzn?

Może to jest właśnie mój sekret (śmiech). To koncept-album, takie było założenie. Postawiłem na młodość, gdzieś w głębi duszy czuję się dzieckiem, może to dlatego.

Albumu nie ma jeszcze w sprzedaży…

…ale niebawem będzie. Wyruszam w trasę promującą to wydawnictwo. 20 kwietnia zapraszam na spotkanie w galerii SH STUDIO, w Warszawie, przy ul. Wilczej 44. Wystawę będzie można oglądać przez trzy tygodnie. Odwiedzę także Poznań, Wrocław, Kraków, Łódź i Trójmiasto. Chciałbym odwiedzić także kraje europejskie i zakończyć promocję w Nowym Jorku, moim ukochanym mieście.

Czy wszyscy modele w albumie są Polakami? Karol Radziszewski mówił kiedyś, że polskich facetów bardzo trudno rozebrać do aktu. Miałeś z tym problem?

Tak, wszyscy modele są Polakami, choć niektóre zdjęcia powstały w Nowym Jorku. Zgadzam się z opinią Karola, rzeczywiście: jesteśmy bardzo zamkniętym narodem, męska seksualność jest szczególnie „niewygodni”. Ale sama praca nad albumem była przyjemnością, moi modele wiedzieli, po co przychodzą do studia. Jednak proces „oswojenia” modela trwa. Dużo rozmawiamy, pijemy kawę, atmosfera sprawia, że rozebranie się jest jakby naturalne. Zdjęcie majtek jest często łatwiejsze niż obnażenie duszy.

Wszyscy mężczyźni, których sportretowałeś na potrzeby albumu, są gejami?

Nie, skądże! To nie było kryterium doboru. Projekt dotyczy piękna mężczyzn bez względu na orientację.

Gdybyś miał możliwość pracy z dowolną osobą, kogo chciałbyś fotografować?

Nie będę oryginalny, chciałbym pracować z Madonną. Pociągająca jest też wizja pracy z plastyczną twarzą i ciałem Kate Moss.

A z mężczyzn?

Młody Keanu Reeves.

Wśród fotografów, których wymieniasz jako ulubionych, są ikony współczesnej pop-fotografii, by wymienić Kleina, Rittsa, czy Lindbergha. Jaki jest ich „secret”?

Nie wiem, właśnie na tym to polega. Odkrywają nieodkryte. Są cholernie dobrzy, cholernie zdolni. Przede mną jeszcze wiele pracy (śmiech).

Album nie jest końcem projektu „Secret”.

Nie, wraz z moją przyjaciółką, projektantką Beatą Łukaszewską, stworzyliśmy koszulki i torby oraz spodnie z wizerunkami modeli z albumu. Chciałbym, aby każdy wieczór promocyjny „Secretu” był połączony z mini pokazem mody, podczas którego modele, ci sami, których sfotografowałem, prezentowaliby tę kolekcję. Kapitalnie sprawdziło się to w czasie premiery albumu.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tajemnica dziewczyny znad jeziora

El Niňo Pez (2009), Argentyna, reż. L. Puenzo; wyk. I. Efron, M. Vitale; premiera na outfilm.pl: marzec 2013 r.

 

fot. mat. pras.

 

Skomplikowana historia miłosna. Lala jest młodą dziewczyną z zamożnej rodziny. Pochodząca z Paragwaju Guayi pracuje u niej w domu jako służąca. Dziewczyny się kochają. Marzą o nieskrępowanym byciu razem, wspólne życie planują nad paragwajskim jeziorem Ypoa. Aby tam dotrzeć, potrzebują pieniędzy. Zaczynają więc od opróżnienia portfeli domowników. Już w drodze wychodzą na jaw inne, niezbyt korzystne, „szczegóły” – Lala jest w niechcianej ciąży, a za Guayi ciągnie się przestępstwo sprzed lat. Na dodatek różnice statusu społecznego dziewczyn dają o sobie znać. Mroczny fi lm drogi, chwilami thriller. Kino klimatyczne, które nie każdemu może przypaść do gustu. Skupiony, czasem wręcz oniryczny nastrój i powolny rytm jednego widza może ująć, innego – znużyć. Ale Argentyńska Akademia Filmowa była zdecydowanie na „tak” – przyznała filmowi aż 10 nominacji. Nagrodę odebrała ostatecznie Mariela Vitae za rolę Guayi. Reżyserka Lucia Puenzo jest u nas znana z innego filmu – znakomitego „XXY”, niezwykłej historii hermafrodyty. (Marcin Dąbrowski)

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Prawnik po przejściach

O Prezydencie, Sądzie Najwyższym, dojrzewaniu do jednopłciowych małżeństw, wyrokach Trybunału w Strasburgu, homoseksualnych przyjaciołach i o rozwodzie z doktorem Adamem Bodnarem, wiceprezesem zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, rozmawia Dawid Wawryka

 

foto: Krzysztof Pacholak

 

Prezydent Komorowski zaproponował, by ustawę o związkach partnerskich zastąpić kosmetycznymi nowelizacjami innych ustaw, które ułatwiłyby życie parom homoseksualnym. Jak pan ocenią tę inicjatywę?

Mam wrażenie, że pan Prezydent chciałby zjeść ciastko i nadal je mieć. Z jednej strony wysłać sygnał, że on jest jednak tematem zainteresowany, a z drugiej – nie zaszkodzić konserwatystom i swemu wizerunkowi mężczyzny, który jeszcze niedawno miał wąsy, poważnego sarmaty, myśliwego dbającego o tradycję. To pomysł chyba nie do końca przemyślany. Nie ma co uciekać od problemu społecznego. Kwestię wspólnego życia dwojga ludzi, czy to homo-, czy heteroseksualnych, którzy nie chcą lub nie mogą zawrzeć małżeństwa, należy porządnie uregulować ustawowo.

Gdy upadł w Sejmie projekt posła Dunina, zadzwonił do mnie jeden z wpływowych polityków Platformy Obywatelskiej z pytaniem, jak można okroić ten projekt, by był akceptowalny. Odpowiedziałem, że on już jest okrojony, tam już nie ma czego wycinać. To nie jest kwestia szukania kompromisu, tylko jednoznacznej decyzji, zgodnie z tym, co premier deklarował: żeby taką ustawę przyjąć i tyle.

Orężem przeciwników związków partnerskich w obecnej debacie stała się negatywna opinia Sądu Najwyższego.

Jest to opinia przygotowana przez Biuro Studiów i Analiz Sądu Najwyższego, podpisana jedynie przez I Prezesa Sądu Najwyższego. Jest zatem czymś innym niż opinia Sądu Najwyższego. W skład Sądu Najwyższego wchodzi kilkudziesięciu sędziów i jest tam wielu ludzi, którzy, jak sądzę, nigdy w życiu by się nie podpisali pod sformułowaniami z opinii I Prezesa. A więc mówienie, że to opinia Sądu Najwyższego jest jej nadmiernym legitymizowaniem. Sąd Najwyższy, przedstawiając ją jako opinię Sądu Najwyższego, nadużył swojej pozycji.

Trzeba się w ogóle zastanowić, czy rolą Sądu Najwyższego jest tak aktywne uczestniczenie w procesie legislacyjnym przez przedstawianie opinii. Kompetencją Sądu Najwyższego nie jest opiniowanie, czy taka ustawa jest potrzebna lub pożądana, ale co najwyżej ostrzeganie, że w związku z tą ustawą mogą pojawić się konkretne problemy natury prawnej, dostrzeżone w wyniku analizy dotychczasowego orzecznictwa sądów.

Jak zdarta płyta pojawia się też argument, że ta ustawa jest tylko wstępem. Poseł Godson z PO grzmi, że po związkach zaraz będą małżeństwa homoseksualne i adopcja. Powołuje się na świeże przykłady Francji i Wielkiej Brytanii.

Związki partnerskie według złożonych w Sejmie projektów odnoszą się zarówno do osób homo-, jak i heteroseksualnych. A więc argument, że „oni” będą chcieli małżeństw i adopcji jest nieadekwatny w stosunku do rzeczywistych adresatów ustawy.

Odnosząc się do samych par homoseksualnych, sytuacja, w której tworzymy coś w rodzaju „protezy” prawnej dla nich, jest w sumie wątpliwa z punktu widzenia zasady równości. Nie da się ukryć: Polskę czeka debata o równym dostępie do małżeństwa dla par osób tej samej płci. Jest zupełnie naturalne, że skoro dwoje ludzi się kocha, to chce mieć możliwość stworzenia małżeństwa oraz rodziny. Straszenie małżeństwami homoseksualnymi to jest granie na emocjach. Na takie „zarzuty” trzeba odpowiadać: tak – jeżeli będzie wola polityczna, by przyjąć małżeństwa homoseksualne, to oczywiście się o nie także upomnimy. Na razie tej woli politycznej nie ma i chcielibyśmy przynajmniej w formie związków partnerskich zabezpieczyć byt par homoseksualnych.

Przyjęcie ustawy o związkach partnerskich rzeczywiście nie zlikwiduje nierówności w traktowaniu par hetero- i homoseksualnych, wątpliwej z punktu widzenia konstytucyjnej zasady niedyskryminacji. Nie dziwi pana, że te partie, które popierają związki partnerskie, nie postulują liberalizacji konstytucyjnej definicji małżeństwa?

To nie jest kwestia zdziwienia, bo sam dojrzewałem do tego poglądu od jakiegoś czasu. To jest kwestia tego, że żąda się tego, co jest osiągalne w danym momencie. W tej chwili trudność sprawia zebranie większości parlamentarnej dla samych związków partnerskich. Z drugiej strony jeszcze trzy lata temu nawet nie marzyliśmy o debacie parlamentarnej na ten temat, a wystąpienie premiera – takie, jakie miało miejsce 24 stycznia, apel o nieodrzucanie projektów, było w sferze science fiction. Widzę poważną zmianę jakościową, mimo że ustawa nie została przyjęta. Istotne jest też to, co powiedział Robert Biedroń, że kwestia związków partnerskich stała się elementem przetargowym w koalicjach politycznych i że nie ma już poważnego polityka w Polsce, który nie opowiada się po jednej ze stron.

Wcześniej czy później i tak staniemy przed dyskusją nad wprowadzeniem małżeństw jednopłciowych, ponieważ pełną równość są w stanie zapewnić tylko małżeństwa – jako instytucja najbardziej dojrzała i trwała, która powinna być dostępna dla wszystkich obywateli. Orientacja seksualna nie powinna mieć tu znaczenia.

Mój pogląd jest również związany z sytuacją osobistą. Jestem tzw. facetem po przejściach, mam za sobą rozwód. Mogłem wejść w związek małżeński, być w nim ze wszystkimi konsekwencjami i mogłem z niego wyjść. Jednocześnie mam wielu znajomych gejów, lesbijki mieszkających w Polsce, którzy tworzą, znacznie nawet trwalsze niż mój, związki, a takich możliwości nie mają, czyli nie są pełnoprawnymi obywatelami. Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego, skoro ja mam takie możliwości jako obywatel, oni ich nie mają? Dlaczego kwestia orientacji seksualnej ma tu być przeszkodą?

Czy pańskie przyjaźnie z osobami LGBT mają przełożenie na zaangażowanie w prawne sprawy dotyczące LGBT?

Jasne, że tak. Wielu sytuacji nie muszę sobie wyobrażać, bo je po prostu znam z opowieści przyjaciół. Bardzo chciałbym podjąć się kwestii – a wiem o niej właśnie dzięki znajomym gejom i lesbijkom – respektowania praw osób w związkach tej samej płci, formalnych i nieformalnych, które zmieniają miejsce zamieszkania w ramach Unii Europejskiej. W jednym kraju mają pełnię praw, bo są np. małżeństwem, przemieszczają się ze względu na pracę i nagle w innym kraju, np. w Polsce, nie mają żadnych praw, są osobami obcymi w świetle prawa. To wydaje mi się jedno z ważniejszych wyzwań prawniczych, które stoi przede wszystkim przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości.

Jakiś czas temu media informowały, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka, w której jest pan wiceprezesem zarządu, opiekuje się precedensową sprawą dwóch polskich kobiet, które złożyły wspólne rozliczenie podatkowe. Uznano je za niezgodne z prawem, panie się odwoływały, przeszły całą drogę prawną w Polsce i w końcu sprawa została złożona w Trybunale w Strasburgu. Wie pan, kiedy możemy spodziewać się wyroku?

Obecnie czekamy na tzw. zakomunikowanie sprawy. To jest bardzo ważny etap, ponieważ oznacza, że Europejski Trybunał Praw Człowieka zajmie się sprawą kompleksowo i zaprosi Rząd RP do przedstawienia swoich uwag. Od tego momentu do sprawy mogą przystąpić inne organizacje pozarządowe i poprzeć argumentację przedstawianą przez skarżące. Generalnie, cała sprawa zmierza do tego, aby Trybunał stwierdził, że brak jakiejkolwiek regulacji dla związków tej samej płci narusza Europejską Konwencję Praw Człowieka Do tej pory nie było takiego orzeczenia. Jednocześnie Trybunał może być bardzo ostrożny w tworzeniu standardu z zakresu praw człowieka, który będzie miał zastosowanie dla całej Europy. Osobiście liczę na to, że sprawa przed Trybunałem będzie kolejnym forum debaty na temat tego, że w Polsce takiej ustawy wyraźnie brakuje.

Jest pan ekspertem od spraw rozstrzyganych przez Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Polska ma w nich zresztą swój, niezbyt chlubny, udział: dwie przegrane w sprawach LGBT: pierwsza, w 2007 r., w sprawie Bączkowskiego i innych, dotycząca zakazu Parady Równości (zakaz był bezprawny) i druga, w 2010 r., w sprawie Kozaka, dotycząca prawa do najmu mieszkania po zmarłym partnerze (prawo to przysługuje również nieformalnym parom tej samej płci). Dostrzega pan ewolucję poglądów Trybunału w kwestiach LGBT? Które z wyroków uznałby pan za najważniejsze?

Jest kilka wyroków, które są trochę zapomniane, a jednak ważne i dotyczą problemów, które mogą się zdarzyć również u nas. Sprawa Salgueiro Da Silva Mouta przeciwko Portugalii (1999 r.): różnopłciowe małżeństwo rozwodzi się z powodu homoseksualności jednego z małżonków. Mają jedno dziecko – jak uregulować kontakty z tym dzieckiem? Sąd portugalski uznał, że pozostawanie dziecka przy rodzicu homoseksualnym zagraża jego dobru, co w Strasburgu oczywiście zostało uznane za niezgodne z Europejską Konwencją Praw Człowieka. Wydaje mi się, że w Polsce podobne przypadki mogą dotyczyć wielu osób. U nas wciąż stosunkowo często osoby homoseksualne próbują się „leczyć”, wchodząc w związki heteroseksualne, zakładają rodziny, mają dzieci, później okazuje się, że nie są w stanie walczyć ze swą natura, rozwodzą się, a ich homoseksualność staje się „argumentem” w walce o prawo do dziecka. Ten wyrok oznacza więc, że takim argumentem być nie może.

Bardzo ważna jest seria wyroków przeciwko Austrii, związana z osobą jednego prawnika – Helmuta Graupnera, intelektualnego i prawniczego lidera w sprawach LGBT. Był on twórcą precedensowego wyroku w sprawie Karner przeciwko Austrii z 2003 r. dotyczącego wstąpienia w stosunek najmu po zmarłym partnerze homoseksualnym. Sprawa Kozak przeciwko Polsce jest w zasadzie powtórzeniem, w polskim kontekście, tego standardu. Trzy lata temu Trybunał w sprawie Schalk i Kopf przeciwko Austrii przesądził, że relacji pomiędzy dwoma osobami tej samej płci żyjącymi razem nie należy klasyfikować w kategoriach poszanowania życia prywatnego, lecz poszanowania życia rodzinnego. To ważna różnica mająca wpływ na dalsze orzecznictwo.

Wreszcie kilka tygodni temu w sprawie X i inni przeciwko Austrii Trybunał rozważał, jakie powinny być prawa osoby homoseksualnej do adopcji biologicznego dziecka swojego partnera. Trybunał stwierdził, że w tym zakresie pary homoseksualne nie mogą być w tego typu procedurach adopcyjnych traktowane inaczej niż znajdujące się w podobnej sytuacji niezamężne pary heteroseksualne. To jest dość wąskie podejście ze strony Trybunału do problemu, ale jednak odrobinę rozszerza zakres ochrony praw osób LGBT. Wreszcie w sprawie E.B. przeciwko Francji z 2008 r. Trybunał podkreślił, że jeśli prawo dopuszcza adopcję przez osoby samotne, to homoseksualne osoby ubiegające się o możliwość adopcji nie powinny być dyskryminowane ze względu na swoją orientację seksualną.

W tych wyrokach coraz częściej przewija się stwierdzenie, że jeśli uznajemy zasadę niedyskryminacji w życiu publicznym, społecznym i gospodarczym, to orientacja seksualna nie może mieć znaczenia. O to właśnie chodzi, prawda?

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Niezdrowa chęć spokoju

O pierwszym projekcie ustawy o związkach partnerskich z 2003 r., o Kościele katolickim, o mediach i o Immanuelu Kancie z profesor Marią Szyszkowską rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Na losy dzisiejszych projektów ustaw o związkach partnerskich patrzy pani ze zdziwieniem?

Z przerażeniem! Nie jestem wcale zdziwiona. Gdy jako senator RP przygotowałam pierwszy projekt, otrzymywałam pogróżki z wyrokiem śmierci i znajdowałam się pod opieką policji antyterrorystycznej. Niepokoi mnie stan świadomości naszego społeczeństwa.

Zgadza się pani co do litery z którymś z odrzuconych w styczniu przez Sejm projektów?

Mam zastrzeżenia do tego, że łączy się sprawę konkubinatów i związków homoseksualnych. To absurdalne, rozmydla problem i właściwie ukrywa homoseksualizm. Konkubinat to inna sprawa – wolności człowieka, który się nie chce poddać rygorowi prawa. Tych kwestii nie należy łączyć. Dlatego mój projekt dotyczył wyłącznie związków jednopłciowych. Przygotowałam go w tajemnicy przed moim klubem (SLD – przyp. red), przewidując sprzeciw. Pomógł mi Jerzy Jaskiernia, nie Miller, nie Kwaśniewski. Złożyłam go dopiero w sierpniu 2003 r., ponieważ wcześniej zaabsorbowanie referendum w sprawie przystąpienia Polski do UE wiązało się z troską polityków, by zdobyć aprobatę Kościoła. Nie było więc atmosfery sprzyjającej mojemu projektowi.

To było niemal dekadę temu. Przypomnijmy: w końcu 2004 r. jako inicjatywa senacka projekt przeszedł w końcu przez Senat głosami SLD i Unii Pracy. Na początku 2005 r. trafi ł do Sejmu, ale tam utknął.

Ma pani na myśli pierwsze głosowanie w Senacie – z 3 grudnia 2004 r. Ale potem, zupełnie niespodziewanie, było jeszcze drugie. Gdy przegłosowany przez Senat RP projekt czekał na pierwsze czytanie w Sejmie, umarł Jan Paweł II. Wtedy grupa senatorów, nie tylko prawicowych, ale i z SLD, skierowała do marszałka Senatu Longina Pastusiaka projekt uchwały wzywający do wycofania mojego projektu z Sejmu. Napisali m.in., że „homoseksualiści nie są w Polsce ograniczani w swych życiowych wyborach”, a także, że „po odejściu Jana Pawła II padło wiele słów o tym, że powinniśmy uczcić Jego pamięć nie nowymi pomnikami i nazwami ulic, ale konkretnymi czynami”. Miał to być pośmiertny prezent dla papieża w postaci zaniechania prac nad związkami partnerskimi – które zresztą i tak nastąpiło.

Mimo że projekt uchwały o wycofaniu w końcu nie przeszedł.

Został wniesiony 28 kwietnia 2005 r. – kilka tygodni po śmierci papieża. Musiałam zacząć pracę na nowo. Projekt ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich wrócił jeszcze raz pod obrady Senatu. Dyskusja była jeszcze bardziej burzliwa i ostra niż poprzednio. Udało się. Uchwałę o wycofaniu odrzucono 3 czerwca 2005 r.

Jednak marszałek Cimoszewicz w liście datowanym na 31 maja, czyli 3 dni przed głosowaniem w Senacie, odpisał na list innej grupy senatorów, która ponaglała go do wprowadzenia projektu pod obrady Sejmu: „W obecnej kadencji Sejmu nie planuję skierowania tego projektu ustawy do pierwszego czytania” – napisał. Później wielokrotnie deklarował, że jest „za związkami”.

A pod koniec 2005 r. wybory wygrał PIS. Nic się w Polsce od tamtej pory nie zmieniło?

Niezmiennie każda partia, i wtedy SLD, i teraz PO, liczy się z poglądami Kościoła katolickiego, mimo że jest to tylko jedno spośród 157 legalnie zarejestrowanych wyznań religijnych. Donald Tusk, wiedząc, że weźmie udział w wyborach prezydenckich, wziął ślub kościelny, 27 lat po cywilnym. Przeciętny ksiądz w Polsce wypowiada się tak samo jak 20 czy 30 lat temu. U nas nie czuje się przemian, które zachodzą w Kościele austriackim czy niemieckim. W społeczeństwie wciąż panuje dulszczyzna. Przerażające! Boy przydałby się jeszcze bardziej niż 100 lat temu.

Boy, czyli ostre pióro, ktoś

…kto zdemaskuje przed opinią publiczną tę dulszczyznę i będzie głośno o niej krzyczeć.

Gdyby media nie sprowadzały swojej roli do znajdowania dwóch osób o przeciwnych poglądach i spuszczania ich przed kamerą jak psów ze smyczy, to ręczę, że w ciągu roku czy dwóch lat 20-30 proc. Polaków zmieniłoby zdanie na temat legalizacji związków partnerskich” – stwierdziła niedawno Agnieszka Holland.

Tak, bo taki medialny „dialog” do niczego nie prowadzi. Pojawiają się głosy, że związki partnerskie to temat zastępczy. A przecież chodzi o zmianę sytuacji największej liczebnie mniejszości. Prawne zezwolenie na związki partnerskie zmieni świadomość. Prawo ma moc krzewienia tolerancji. Muszę zaznaczyć, że argument niezgodności z konstytucją tylko ośmiesza tych, którzy go głoszą. Kiedy przygotowywałam mój projekt, były zamawiane ekspertyzy i sprawdzono to.

Argumentu prawnego używa się, bo jest silniejszy niż np. moralny.

Nie, nie zgadzam się tu z panią. Motyw jest inny. Politycy, którzy go formułują, stwarzają pozory, że pragnęliby coś zrobić dla mniejszości: „Wybierzcie nas ponownie, bo my na pewno coś dla was zrobimy, no, ale w tej chwili nie możemy, bo trzeba najpierw zmienić konstytucję”. To jest wielkie kłamstwo! Do przeciętnego Polaka najbardziej przemawia argument, że związki jednopłciowe są rzekomo niemoralne.

Pod argumentem z praworządności kryje się moralność. Konstytucja jest traktowana jak dokument nie tylko prawa, lecz prawa moralnego.

O, tak. Teraz się zgadzam. Powszechnie moralność jest utożsamiana z moralnością katolicką traktowaną jako jedynie słuszną. A poglądów moralnych jest wiele i rozmaite są też interpretacje tzw. prawa naturalnego.

Jak pani odbiera słowa Lecha Wałęsy, że „homoseksualiści w Sejmie powinni siedzieć w ostatniej ławce albo jeszcze dalej, za murem”? Są moralne?

Kojarzą mi się z faszyzmem. Oburzające są także słowa pani profesor uniwersytetu…

Krystyny Pawłowicz z PiS?

…słowa obrażające homoseksualistów. Zapewne ta sama osoba ceni wybitnych twórców, nie chcąc wiedzieć, że wielu z nich jest homoseksualistami. Głupota i wąskie horyzonty myślowe wyrządzają wiele krzywd.

Pani profesor, jak żyć?

(śmiech) Wybierać sensownych ludzi do parlamentu, uwalniać umysł od manipulacji mediów. Potrzebna jest wielka akcja oświatowa. Organizuję przeciętnie trzy konferencje rocznie, w czasie których zagadnienie tolerancji związków partnerskich jest przedmiotem referatów i dyskusji. Wszystko zależy od zmiany świadomości i odwagi. W mediach i na uczelniach panuje lęk, żeby nie wypowiadać poglądów odstających od tych, które mają charakteryzować „przyzwoitego” Polaka. Ja przestałam być „przyzwoitym” profesorem. Nigdy nie zostałam zaproszona, jak inni profesorowie politycy, do wykładu na temat moich ustaw na państwowej uczelni.

A „przyzwoity” profesor…

…głosi pochwałę heteroseksualnej miłości i wskazuje na moralność katolicką jako jedynie słuszną. W czasach PRL byłam kantystką otoczoną marksistami. Dziś otaczają mnie ci sami profesorowie, ale już są prokościelni.

Co współczesny Kant powiedziałby o związkach partnerskich?

Prawdopodobnie powiedziałby, że nie ma wartości wyższej niż człowiek, czyli że każdego człowieka należy traktować bezinteresownie, jako cel sam w sobie, a nie jako środek do celu. Mocą prawa powinniśmy mieć przyznany równy zakres wolności, w obrębie którego każdy dokona wyborów zgodnie z własną naturą i poglądami. Według Kanta, przymus prawa służy wolności. Przypadkowo wybrani parlamentarzyści nie są uprawnieni do rozstrzygania sporów moralnych.

Posłanka Pawłowicz odpowie: a proszę bardzo! Proszę żyć, przecież to nie jest nielegalne! A poseł Żalek doda: damy wam jeszcze możliwości regulacji pożycia rozrzucone po rożnych ustawach.

To nie zapewniłoby równego zakresu wolności osób homoseksualnych i heteroseksualnych. Można stracić pracę, można być wyeliminowanym z rodziny, czy obrzucanym jajkami, bo społeczeństwo w większości uważa, że homoseksualizm jest niemoralny. Dopiero ustawa – przymus prawny! – doprowadzi do zrozumienia, że to, co jest dozwolone prawnie, jest wyrazem przyzwoitości i pozwoli żyć osobom nieheteroseksualnym w sposób jawny. Prawo nie powinno być sposobem narzucania wszystkim moralności jednej z grup światopoglądowych. Związki homoseksualne wymagają analogicznych reguł prawnych, jakie mają związki hetero – nie ma uzasadnienia dla dyskryminowania mniejszości, choćby liczyła dziesięć osób.

Liczy o wiele więcej, ale wiele i wielu z nas uważa, że walka, polityka ich nie dotyczy. Chcą żyć spokojnie.

Znam pary homoseksualne, które w bliskich kontaktach ze mną udają, że nie są parami. Dwie z nich odsunęły się ode mnie w okresie moich starań o przeprowadzenie ustawy. To jest dla mnie szok! Niezdrowa jest chęć życia w spokoju za wszelką cenę. Znów zbliżają się święta i te bezsensowne życzenia: spokojnych świąt. Nonsens! Święta powinny być niespokojne, burzliwe, dostarczać przeżyć, przemyśleń i doznań! Chęć spokoju, niechęć do narażenia się nie służy sprawie i utrwala nietolerancję.

Polacy wcale nie chcą wolności?

Chyba nie bardzo! Bo wolność to ciągły niepokój: czy dokonujemy prawidłowego wyboru. Wolność to zarazem odpowiedzialność, przed którą wielu ucieka. Należy być autentycznym. Moralny jest człowiek, który żyje zgodnie ze skłonnościami swojej natury i z własnym światopoglądem, nawet gdy odrzucają go najbliżsi.

To czego życzyłaby pani na Święta?

Więcej odwagi, chęci czynu za wszelką cenę! Stanowczego domagania się należnych praw!

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Trzeba kręcić filmy o tym chorym kraju

Małgorzatą Szumowską, autorką uhonorowanego na festiwalu w Berlinie nagrodą queerową Teddy filmu „W imię…”, rozmawia Bartosz Żurawiecki („Film”)

 

fot. mat. pras.

 

Zrobiłaś film gejowski?

Trudno mi powiedzieć. Na pewno jest on rożnie odbierany, ale w żaden sposób mnie to nie obraża, jeśli ktoś uznaje ten film za gejowski.

W Polsce określenie „gejowski” jest brane w cudzysłów. Nazywanie tak filmu, książki czy spektaklu uważa się za coś degradującego.

W polskich mediach pisano, że Teddy to nagroda LGBT, ale nie tłumaczono, co ten skrót oznacza. Ludzie u nas ciągle się tego wstydzą. Tylko, wiesz, ja nie kręcę filmów jednoznacznych ideologicznie. Nie chodziło mi w tym filmie o to, by bezpardonowo zaatakować Kościół czy zrobić manifest gejowski. Nawet się ostatnio zastanawiałam, czy ta moja niechęć do politycznych deklaracji nie jest wynikiem jakiejś niedojrzałości intelektualnej. Ale taka jest moja droga twórcza, osobista. Może w kolejnych moich filmach będzie więcej politycznej świadomości, a może to nie stanie się nigdy.

W imię… opowiada o miłości księdza i młodego chłopaka w realiach polskiej prowincji. To dopiero drugi fi lm z Europy Wschodniej w ponad 25-letniej historii nagród Teddy wyróżniony tą statuetką. Przy czym pierwszym był w 1990 roku „Coming out” zrobiony jeszcze w NRD. Słyszałaś wcześniej o tej nagrodzie?

Tak, oczywiście, choćby dlatego, że przyjaźnię się z jej pomysłodawcą, Wielandem Speckiem, jednym z szefów festiwalu w Berlinie. Gdy zobaczyliśmy, że do Teddy’ego nominowanych jest 40 filmów, nie nastawialiśmy się na zwycięstwo. Żartowaliśmy tylko z aktorami i ekipą, że jeśli ją dostaniemy, to zostanie to odebrane w Polsce jako prowokacja. No i dostaliśmy! Teddy ma wielki międzynarodowy prestiż. Sama uroczystość wręczania nagród była transmitowana przez telewizję Arte, przez ZDF, mówiono o mojej wygranej w głównym wydaniu wiadomości BBC, dostałam też wiele telefonów z gratulacjami z Francji. Tak przy okazji, na bankiecie po ceremonii poznałam Rufusa Wainwrighta, któremu film bardzo się podobał.

Otrzymaliście także nagrodę czytelników największego berlińskiego miesięcznika LGBT „Siegessaule”. Czyli pełen triumf. Nie da się ukryć, że – niezależnie od wartości artystycznej filmu – mają te nagrody także wymiar polityczny. Z twoich wypowiedzi jednak wynika, że chcesz się wymknąć z tego politycznego kontekstu.

Nie, to nie do końca tak. Tylko że dyskurs polityczny na Zachodzie, gdzie pewne sprawy są już oczywiste, to zupełnie coś innego niż w Polsce. To jest przepaść. Na rozdaniu nagród Teddy był burmistrz Berlina, jawny gej, byli przedstawiciele rządu. Wyobrażasz sobie, by na podobnej uroczystości pojawiła się prezydent Warszawy albo minister kultury? Spójrz też, przez co musi przechodzić Agnieszka Holland, która znajduje w sobie siłę i odwagę, by publicznie dawać odpór rożnym oszołomom. Ja się na takie publiczne debaty nie piszę. Zresztą nie mam takiego zaplecza, żeby w nich dobrze wypadać, nie jestem politykiem. Z „W imię…” mam objechać świat, bo fi lm wejdzie wszędzie do kin, został zaproszony na setki festiwali. Poza tym chcę robić kolejne filmy. Każdy ma swoją działkę. Myślę, że trzeba w Polsce studzić emocje w słowach, chociaż na pewno „W imię…” je rozpali, gdy pojawi się tutaj w kinach.

Jakie będą reakcje rodzimej widowni, przekonamy się jesienią, kiedy to zaplanowano jego polską premierę. Pamiętasz angielski film „Ksiądz” o duchownym-homoseksualiście?

Pamiętam, nie podobał mi się.

Także zresztą dostał Teddy’ego. Pokazywany w Polsce w połowie lat 90. wywołał protesty. Były pikiety pod kinami, sprawa nawet do sądu trafiła. Spodziewasz się podobnych reakcji?

Mam takie przeczucie, że ludzie Kościoła generalnie będą się starali nie wypowiadać na temat mojego filmu. Kościół będzie milczał, swoim zwyczajem.

Ale dyskusja o seksualności księży już się jednak u nas zaczęła.

W „Newsweeku” na przykład. Za dużo w niej jednak taniej sensacji. Mój film też początkowo miał być bardziej hardkorowy. Pomysł na niego przyszedł mi parę lat temu, jeszcze przed „Sponsoringiem”. Przeczytałam w „Polityce” reportaż o ministrancie, który w Blachowni pod Częstochową zamordował księdza, najprawdopodobniej na tle homoseksualnym. Potem znalazłam jeszcze artykuł w „Dużym Formacie” – „Grzech ukryty w kościele” Romana Daszczyńskiego i Pawła Wiejasa – i zaczęłam pisać scenariusz. Odłożyłam go na czas kręcenia „Sponsoringu”, a gdy do niego wróciłam, to wydał mi się strasznie dosłowny, jaskrawy. Stwierdziłam, że chciałabym zrobić raczej coś o miłości, coś bardziej ambiwalentnego. Zaczęłam iść w tym kierunku, porzuciłam inspirację publicystyką i stworzyłam własną historię.

Konsultowałaś scenariusz ze środowiskiem księży?

Tak, konsultowałam go z byłym już księdzem, Stanisławem Obirkiem. Ale też z wciąż czynnym księdzem, którego nazwiska nie mogę zdradzić. Jest on nawet autorem niektórych kazań wygłaszanych na ekranie przez Andrzeja Chyrę.

Na gejowskich portalach randkowych jest sporo księży i to całkiem jawnych.

Generalnie jest masa księży homoseksualistów. Gdy powstaje jakiś smrodek, taki ksiądz jest przenoszony z jednej parafii do następnej, by okoliczna ludność „nie gadała”. Często też chłopcy z prostych rodzin, którzy mają romans z duchownymi, bywają przez nich umieszczani w seminariach. W ten sposób obie strony zachowują ze sobą kontakt.

Myślałaś o happy endzie? Twój bohater zrzuca sutannę, żyje długo i szczęśliwie ze swoim chłopcem?

Myślałam. Był pomysł, żeby ksiądz wygłosił pożegnalne kazanie. Nawet, jak byliśmy ze „Sponsoringiem” na festiwalu w Toronto, to zrobiliśmy Andrzejowi Chyrze i Mateuszowi Kościukiewiczowi zdjęcia nad Niagarą. Że niby pojechali na romantyczną wycieczkę (śmiech). Ale jednak wydało mi się to całkowicie nieprawdopodobne, bajkowe. A fi lm jest przecież realistyczny. Tak więc kończy się nieco inaczej. Owszem, w Polsce duchowni zrzucają sutannę z miłości do kobiety. Lecz w kontekście homoseksualnym jest to wciąż u nas nierealne, niedopuszczalne.

Twoi aktorzy nie mieli problemu z tym, by pokazać homoseksualne pożądanie?

Od początku postanowiliśmy, że w ogóle nie będziemy dzielić na homo- czy heteroseksualne. To miał być film o miłości, o namiętności w ogóle. Dla mnie to naprawdę wszystko jedno. Poza tym Andrzej Chyra wywodzi się z Nowego Teatru, gdzie tematyka homoseksualna jest wciąż obecna. Mateusz też jest z tym oswojony przez naszych znajomych, środowisko.

Film kręciłaś w mazurskiej wsi, gdzie spędzasz wakacje. Podopiecznych księdza zagrali lokalni, nastoletni chłopcy. Wiedzieli, w czym biorą udział?

Zdawali sobie sprawę, chociaż nie daliśmy im scenariusza, bo nawet by go nie przeczytali. Dostawali wydrukowane strony ze scenami, potem na tej bazie improwizowaliśmy. Jest w filmie fragment, gdy chłopak spowiada się księdzu, że zrobił komuś laskę. Pytaliśmy się po kolei każdego, czy zagra w takiej scenie. Jeden się zgodził.

I zagrał to bardzo fajnie. A znasz jakichś jawnych homoseksualistów w tamtych okolicach?

No co ty! Tam jest agresja wobec gejów, Żydów, wszelkiej inności. Tam nawet nie tolerują mojego związku, tylko dlatego, że jestem starsza od mojego faceta. Raz przyjechali do nas znajomi geje z Warszawy. Sąsiad po ich wyjeździe zapytał mnie przy wódeczce ze swoim specyficznym zaśpiewem: „A powiedz mi, te, co tu były, to pedały, nie?”. „Tak, geje” – odparłam. „A! Gieje!”. Jak ci „inni” są z Warszawy to jest to trochę śmieszne, trochę egzotyczne. Gdyby jednak ktoś tam na miejscu ujawnił się jako homoseksualista homoseksualista, spotkałoby go wiele nieprzyjemności. Tam się mówi o tym, że księża mają dzieci, kochanki. Ale homoseksualizm to temat tabu.

Księżom generalnie więcej wolno. Sutanna przed wieloma rzeczami chroni.

W przerwie między zdjęciami Chyra pijał w sutannie piwo pod sklepem. Raz przyszedł do nas miejscowy proboszcz i poprosił, by jednak pan Chyra tego nie robił w sutannie (śmiech).

W Polsce nie ma kina gejowskiego.

Tak, to przedziwne.

Jesteś jego prekursorką. Myślisz, że powstanie więcej tego typu filmów?

Nie, nie sądzę. Jak patrzę na moich kolegów reżyserów, to w ogóle nie widzę w nich chęci, by poruszać takie tematy. Oni są sami w sobie skrajnie heteroseksualni. Jedynym wyjątkiem jest Tomek Wasilewski, który zrobił teraz „Dryfujące wieżowce”. Bardzo zdolny reżyser.

Ostatnio rozmawiałem na łamach „Repliki” z Maciejem Nowakiem. Powiedział, że polskie kino jest fallocentryczne, panuje w nim dryl wojskowy. Jak się w tym odnajdujesz?

Mam silną pozycję, więc się tym nie przejmuję, idę sobie do przodu swoją drogą. Ale to prawda z wojskowym drylem. Byłam niedawno na spotkaniu reżyserów, patrzyłam na moich kolegów i każdy wydał mi się męski w karykaturalny sposób. Poważny, zacięty maczo. Przygwożdżeni do swoich problemów, do swojego mentalu, nie znam ich, ale taki obrazek został mi w głowie. Panie były znacznie bardziej kolorowe. I też dlatego polskie filmy są, jakie są, czyli przyciężkie. W tym środowisku brakuje barwnych ptaków, świrów, ludzi z apetytem na życie – takich spotykam w teatrze, w sztukach wizualnych, a nie w kinie. Generalnie zresztą żyjemy w jakimś potwornym kraju. Jestem, na przykład, wstrząśnięta tym, co się tu gada przy okazji debaty o związkach partnerskich.

Przerabiamy ten język nienawiści już od lat.

Jednak nie spodziewałam się aż takiej agresji. Tego, że powychodzą te wszystkie palanty i zaczną obrażać ludzi. Mieszkamy w Warszawie, obracamy się w wąskim kręgu towarzyskim, gdzie bycie gejem czy lesbijką nie jest żadnym problemem. Zetknięcie się z reakcjami tzw. większości, z całą tą nienawiścią, z obrzydliwymi komentarzami na forach internetowych jest jednak dla mnie szokiem. Powiem ci, że po powrocie z Berlina wpadłam przez to w depresję, spałam po 14 godzin dziennie. Jakbym wróciła z jakiegoś innego świata .Trzeba kręcić filmy o tym chorym kraju.

Tylko czy znajdą się na nie fundusze? Ty nie miałaś problemów z zebraniem pieniędzy na realizację „W imię…?

Żadnych. Agnieszce Odorowicz, szefowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, podobała się już ta pierwsza, „hardkorowa” wersja scenariusza. Bardzo jej zresztą zależało, by zrobić fi lm o tematyce, która przebije się na Zachodzie. Jestem pewna, że nie byłoby żadnych problemów ze znalezieniem kasy na niepokorne kino. Brałam zresztą przez rok udział w komisji PISFu oceniającej scenariusze i każdy, który wykraczał poza poprawność, bardzo nam się podobał.

Dużo było tych niepoprawnych?

Nie było ich prawie w ogóle.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nieznajomy w Paryżu

Bad Boy Street reż. T. Verow, wyk. K. Miranda, Y. de Monterno, Francja 2012, premiera na outfilm.pl: luty 2013 r.

 

fot. mat. pras.

 

Niskobudżetowy romans w Paryżu. Claude, atrakcyjny facet w średnim wieku, wracając w nocy do domu natyka się na leżącego na ulicy, kompletnie pijanego przystojniaka. Zabiera go do domu, żeby ten bezpiecznie się przespał. Rano, zdezorientowany gość odwdzięcza się gospodarzowi „w naturze”. Brad jest Amerykaninem i zaznacza, że jest nieśmiały. Zachowuje się rzeczywiście dość dziwacznie. A więc małe zderzenie francusko-amerykańskie (Claude pojechał kiedyś do USA za facetem, ale związek się rozpadł). Brad ma głowę pełną stereotypów o Francuzach, spóźnia się na randki, ciągle odbiera tajemnicze telefony, upiera się przy noszeniu ciemnych okularów i kapelusza. Zachowuje się, jakby kogoś unikał.

Film toczy się z umiarkowaną, delikatnie mówiąc, prędkością. Ale po mniej więcej godzinie następuje ciekawy zwrot akcji, który stawia całą fabułę w nowym świetle. Trochę nieudolnie, ale jednak reżyser chciał nam coś powiedzieć. Mocnym atutem jest superciacho Kelvin Miranda w roli Brada. (Mariusz Chabasiński)

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.