Dariusz Chęciński „Poniżej pasa, czyli bezpruderyjna miłość”

wyd. autor 2011

 

Debiut 25-letniego Dariusza Chęcińskiego łączy dwa gatunki – powieść (mocno) homoerotyczną oraz narrację formacyjną, czyli opis kształtowania się tożsamości gejowskiej. Historia głównego bohatera, Kuby, z jednej strony, ocieka seksem rodem z najbardziej wyuzdanych fantazji, pełnych saun, darkroomów i dość sporych, dwudziestodwucenymetrowych kutasów. Z drugiej strony, jest to typowy gejowski Bildungsroman – historia poszukiwania swojego miejsca na ziemi przez młodego geja. Początkowo Kuba idealistycznie wierzy w możliwość społecznej akceptacji, marzy o stałym związku. Skonfrontowany z wszechobecną homofobią, rozczarowany nieudanymi związkami, szukając sensu istnienia ucieka w seks. Jego seksualna uległość to jakby rodzaj zapłaty za ulotne chwile w niehomofobicznej przestrzeni, w której jako przedmiot (nie podmiot) cielesnej rozkoszy zostaje zaakceptowany. Niestety, w działaniach Kuby można zaobserwować rys autodestrukcyjny, programowo nie stosuje się on bowiem do zasad bezpiecznego seksu. Można zaryzykować tezę, że zagubiony, odczuwający duchową pustkę bohater wręcz pragnie zarazić się HIV, by się zmienić, odnaleźć w sobie utraconą niewinność. Czy odnajdzie wewnętrzny spokój i miłość?

Książkę czyta się błyskawicznie. Jeśli przy okazji skłoni ona kogoś do refleksji – tym lepiej. A jeszcze lepiej, jeśli nieprzekonanych przekona do używania gumek. (Maciej Kirschenbaum)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Michał Witkowski „Drwal”

Świat Książki 2011

 

 

Michał Witkowski wraca i zaskakuje. Sięga po formę kryminału i radzi sobie wyśmienicie. Pisarz Michał, alter ego autora przyjeżdża do leśniczówki w Międzyzdrojach, aby pisać. Niemal obsesyjnie szuka czegoś, co przyda mu się „do prozy” i natyka się na rozmaite tajemnice. Gdzie się podział zaginiony przed laty alkoholik Malinowski? Co się stało z lokalną femme fatale? Co ukrywa ekscentryczny Robert, tytułowy właściciel leśniczówki? Witkowski parodiuje konwencję kryminału. Gejowskiemu Sherlockowi Holmesowi pomaga Dr Watson, którym jest lokalny luj, a samemu detektywowi bardziej zależy na poderwaniu go, niż na zakończeniu śledztwa. Autor odwołuje się zarówno do mistrzów gatunku (Chandler, Christie), klasyków literatury polskiej (ta groteska rodem z Gombrowicza!), jak i współczesnych rodzimych pisarzy znanych i lubianych (chwilami można odnieść wrażenie, że czyta się wczesną Chmielewską), a nawet do autorów literatury młodzieżowej (Nienacki i cykl o Panu Samochodziku). Jednak tym, co stanowi główny atut „Drwala” jest humor – Witkowski ironicznie opisuje rzeczywistość, fenomenalnie uprawiając gry językowe. Nie brak mu też zdrowego dystansu do siebie. Autor „Lubiewa” poprzez ten ni to kryminał, ni to zjadliwą satyrę obyczajową udowadnia świetny literacki słuch. „Drwal” to gwarancja dobrej czytelniczej zabawy. (Michał Paweł Urbaniak)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Felice Newman „Radość seksu lesbijskiego”

Czarna Owca 2011

 

Ta 400-stronicowa książka daje mnóstwo informacji i inspiracji. Napisana jest zrozumiałym, bezpruderyjnym językiem. Krok po kroku omówione są wszystkie aspekty psychoseksualnej relacji dwóch kobiet.

Nie ma tematów tabu. Szczegółowo opisano techniki seksualne (z ilustracjami), stymulacje poszczególnych części ciała, orgazm, fetysze, praktyki BDSM, zabawki erotyczne. Osobny rozdział poświęcony jest transgenderyzmowi i gender, a także organizacji seks party. Są informacje o zdrowiu, bezpiecznym seksie i opiece ginekologicznej. Newman nie boi się pisać o problemach kobiet z niepełnosprawnościami lub chorych na depresję. Porady znajdą w „Radości…” i osoby szukające seksu na jedną noc, i te pragnące ożywić wieloletnią relację i uniknąć mitycznej „lesbijskiej śmierci łóżkowej”. Mnie podobają się odniesienia do seksu tantrycznego i porady dotyczące pogłębienia więzi w związku.

„Radość…” zawiera też przewodnik po tytułach dvd, video, książkach, magazynach, sklepach, stronach internetowych (również polskich), listach e-mailingowych, materiałach gender, organizacjach S/M.

To pozycja obowiązkowa na nocnym stoliku każdej kobiecej pary, ale prowokacyjnie dodam, że i niejeden mężczyzna mógłby się z niej nauczyć, jak sprawić przyjemność partnerce.

„Radość seksu lesbijskiego” nie jest tylko dla osób rozbuchanych seksualnie. W każdym rozdziale pojawiają się listy od kobiet, ich historie, zwierzenia, co dodaje autentyczności.

A poza tym, tekst Newman jest szalenie inspirujący, samym faktem przebywania w pobliżu łóżka pobudza wyobraźnię i roznieca ogień w sypialni.

Tekst dedykuję K., która aktywnie pomagała podczas powstawania recenzji. (Kaja Żurawek)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jeden chłopak z komputerem

Radkiem Oliwą, twórcą i szefem największego polskiego portalu LGBT queer.pl (wcześniej innastrona.pl), który obchodzi właśnie 20-lecie, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. arch. pryw.

 

Skąd w 1996 r. w twojej głowie wziął się pomysł, by założyć gejowską stronę internetową? Był już wtedy w ogóle jakiś Internet gejowski czy lesbijski w Polsce?

Internet się dopiero pojawiał jako komercyjny wynalazek, właśnie powstała Wirtualna Polska, dlatego można powiedzieć, że Queer.pl istnieje tak długo jak najstarszy polski portal. Miałem 21 lat, mieszkałem w niewielkim mieście na południu Niemiec, bo moja rodzina wyprowadziła się tam, gdy byłem szesnastolatkiem. Byłem więc podwójnie osamotniony: jako chłopak z Polski i jako gej. Internet jako medium, które dopiero zaistniało, stał się dla mnie oknem na świat, przez które zajrzałem, by sprawdzić, czy są jacyś geje w Polsce. Okazało się, że nie ma – po wpisaniu w wyszukiwarkę Altavista hasła „gej Polska” nie pokazywało się nic. Postanowiłem więc zrobić coś od początku – w trzy dni narysowałem ikonki, nauczyłem się podstaw HTML-a i powstała Inna Strona.

Miałeś już jakieś doświadczenie informatyczne? Jakieś wzorce?

Interesowałem się technologią. Miałem własny komputer i jakieś podstawy. Sam korzystałem wówczas z niemieckiego portalu www.eurogay.net, który już nie istnieje. To był dla mnie punkt odniesienia, pozwalał mi orientować się w tym, jak robi się stronę dla gejów.

A lesbijek?

Nie miałem wówczas pojęcia, czego szukają dziewczyny, więc Inna Strona adresowana była do gejów. Tworzyłem ją sam, włącznie z tym, że pisałem wszystkie teksty, co musiało się przełożyć na jakość (śmiech). Zamieszczałem opisy książek, adresy klubów gejowskich w Polsce, zdjęcia półnagich mężczyzn… Byłem na przykład, i jestem nadal, wielkim fanem Oscara Wilde’a, więc pojawiało się dużo tekstów o nim. Nie były to wybitne rzeczy, ale bardzo autentyczne. To były czasy, gdy tematyka gejowska była bardzo niszowa i każda informacja była na wagę złota.

Kiedy pojawiła się druga, bardziej interaktywna odsłona strony?

Już po kilku miesiącach powstała platforma, na której ludzie mogli się poznawać. Wystarczyło, że wysłali do mnie wiadomość, publikowałem ją jako ogłoszenie towarzyskie. Zainteresowanie było spore. Kontaktowali się ze mną też ludzie, którzy chcieli coś napisać na stronę, opowiadanie czy wiersz.

Pisywały osoby znane już wtedy albo później?

Tak, dość wcześnie teksty kulturalne zaczął przysyłać Marcin Pietras (recenzje filmowe, opowiadania, tłumaczenia komiksów), później Krzysiek Tomasik pisał bardzo dobre artykuły. Nie wszystkie osoby mogę zidentyfikować, bo nie każdy chciał publikować pod imieniem i nazwiskiem.

Kiedy to się zaczęło zmieniać?

Na przełomie wieków. Pojawiały się profile użytkowników, wiadomości prywatne no i zdjęcia, co uważam za punkt przełomowy. Wraz z nimi ludzie zaczęli pisać trochę więcej o sobie. Brak zdjęcia oznaczał mniejsze uprawnienia, co było dla wielu sporą motywacją. To ważne, bo w ten sposób wychodzili z ukrycia. Zdjęcia były oczywiście w jakiś sposób chronione, trzeba było się zarejestrować, by móc je zobaczyć, ale jest już tak, że gdy publikuje się swoje zdjęcie na portalu gejowsko-lesbijskim, to przyznaje się przed samym sobą, że jest się po „innej stronie”. To rewolucja!

Kiedy staliście się stroną gejowsko-lesbijską?

Mniej więcej w tym samym czasie. Już miałem większą świadomość tematu, z czasem zaczęły się też ukazywać portale przeznaczone tylko dla lesbijek. Zacząłem podejmować temat, choć przyznaję, że początkowo dość nieudolnie. Ważnym krokiem dla włączenia kwestii dziewczyn były same profile, w których pojawiły się specjalne opcje, np. „wymarzona partnerka” w kwestionariuszu. Wcześniej dziewczyny, które zakładały sobie profil, wypełniały rubrykę „mój wymarzony partner” i opisywały kobietę, o której marzą. Skoro pojawiła się potrzeba, to znalazło się i rozwiązanie. To właśnie użytkowniczki same postanowiły, że chcą tu być.

Czy można podzielić waszą działalność na te dwa dziesięciolecia?

Właśnie tak i jest między nimi dużo znaczących różnic. Na początku na przykład kwestia finansowa nie miała znaczenia – był jakiś darmowy hosting w USA, później wystarczyło wykupić domenę, mieć komputer i Internet. Zresztą wszystko to mnie tak fascynowało, że nawet mógłbym płacić, by móc to robić. Redagowanie portalu i serwisowanie było do ogarnięcia we własnym zakresie. Później sytuacja się zmieniła. W najlepszych czasach mieliśmy ok. 20 milionów „odsłon”, czyli wejść na konkretne strony miesięcznie, a to nie jest mało. Pojawiła się potrzeba osobnego serwera, a kontakt z użytkownikami zaczął pochłaniać kilka godzin dziennie. Strona stała się na tyle popularna, że użytkownicy wychodzili z założenia, że stoi za nią sztab zawodowców.

Pamiętasz jakieś teksty, które miały szczególną popularność?

Z głośnym odzewem spotykały się teksty Witolda Jabłońskiego, który pisze felietony świadomie w taki sposób, by prowokowały myślenie. W podobnym kierunku szedł Jacek Kochanowski, który wniósł trochę naukowy, a trochę równościowy punkt widzenia. Pamiętam jego tekst o door selection – selekcji w klubach. Był pewien klub w Warszawie, który to wprowadził i zaczął wpuszczać tylko ludzi ładnych. Jacek napisał o tym tekst, jak dla mnie bardzo ważny, potrzebny, będący odpowiedzią na to, co się pojawiło, czyli wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Tekst spotkał się z burzliwą debatą i… fochem właściciela tego klubu. Prawdziwą fabryką tekstów był Janusz Marchwiński.

Jak się poznaliście z Januszem Marchwińskim? (aktor znany m.in. z adaptacji „Lubiewa”, dziennikarz, niegdyś współpracownik Radia Wolna Europa, od lat szef krakowskiego klubu LGBT Cocon – przyp. red.)

Napisał kiedyś do mnie, że chciałby poznać redakcję Innej Strony. Sam spędził wiele lat na emigracji i właśnie przenosił się do Krakowa. Przyjechał i zobaczył, że redakcja IS to jest jeden chłopak siedzący przy komputerze. Postanowił, że chce się włączyć. Publikował bardzo dużo i bardzo dobrze – także pod pseudonimami. Rozrzut tematyczny był imponujący. Największą popularnością cieszyły się teksty-poradniki. Najpopularniejsze, jak tekst o pryszczach czy raku prostaty, osiągnęły ponad milion „odwołań”. Kiedyś przy winie Janusz zapytał, czy nie myślałem o przeniesieniu się do Polski. Kilka miesięcy później mieszkałem już w Krakowie.

Jak to wpłynęło na Inną Stronę?

Dostała kopa! Zahaczyłem bardziej o środowisko, a gdy dwa lata później prężnie zaczęła się rozwijać moja firma zajmująca się programowaniem stron internetowych – bo przecież ja cały czas poza tym pracowałem, IS to było hobby – mogłem się trochę „odciążyć”. Pojawiły się nowe osoby. Jeśli pierwsze dziesięć lat działalności strony było chałupniczo-hobbystyczne, to drugie już zdecydowanie bardziej profesjonalne. Konieczna stała się komercjalizacja przedsięwzięcia, trzeba było zarejestrować firmę. Zmieniło się tyle, że nie byłem już w stanie nadążać technicznie, stała się niemożliwa sytuacja, w której wszystkim zajmuje się jedna osoba.

Od kilku lat w samej redakcji najważniejsza jest Magda Dropek. Jaka jest jej rola?

Rzeczywiście, Magda była pierwszą osobą zatrudnioną na cały etat, by pisać teksty. Wpłynęła swoją osobowością na charakter portalu. Po pierwsze, dzięki niej tematy kobiece zyskały większą wagę, co wywołało zauważalny przyrost użytkowniczek oraz tematy ogólnospołeczne. Można powiedzieć, że to, czym ostatecznie stał się nasz portal, to mieszanka trzech osobowości: Magdy, mnie i Janusza Marchwińskiego.

Pojawiły się też inne twoje przedsięwzięcia – wiadomości wideo, sklep, portal randkowy.

W drugim dziesięcioleciu rzeczywiście poszerzyliśmy ofertę. Pojawiło się Kumpello, które było odpowiedzią na pomysł, by bardziej odciągnąć od naszej strony charakter randkowy, dać dziewczynom więcej swobody, ale nie rezygnować z użytkowników, którzy chcą randkować. Ten ruch namieszał w portalach randkowych w Polsce, pozgarniał konkurencji dużo użytkowników do tego stopnia, że najpopularniejszy z nich stanął przed koniecznością przebudowania swej formuły. Włożyliśmy dużo pracy intelektualnej w to, by dać tematowi randek trochę ciepła – pojawiło się tam więcej opcji niż „waga” czy „rozmiar”. Niestety w dalszy rozwój portalu włożyliśmy za mało serca i portal znacznie spowolnił.

Jeśli chodzi o sklep PrideShop, to ideą było, by sprowadzić do Polski te rzeczy, których nigdy nie mieliśmy, by nie trzeba było ich samemu ściągać z Chin czy Stanów – od tęczowych flag, przypinek, po książki i filmy. Temat filmów i książek staje się w dobie elektronicznej dystrybucji nieaktualny, ale myślimy mimo tego o odświeżeniu tego pomysłu. Z innych naszych projektów, była też „telewizja”, czyli cotygodniowe wiadomości publikowane na YouTube. Gdy dziś się to ogląda, ze strony technicznej wygląda to dosyć słabo, ale w każdej minucie widać zaangażowanie i chęć zrobienia czegoś z niczego.

Skąd wziąłeś pomysł na założenie Sibro – krakowskiej kawiarni LGBT, która funkcjonowała w latach 2012-2014?

To było marzenie faceta, który po prostu chciał mieć swój bar (śmiech). Nie miałem o tym pojęcia – wynająłem lokal w złym miejscu, o złym metrażu i za nie te pieniądze. Było tam albo pusto, albo tak pełno, że ludzie przychodzili i od razu wychodzili, co się zaczęło przekładać na obroty. Mieliśmy wieczorki z grami towarzyskimi, dyskusje – to było miejsce dla tych, którzy nie chcą zabłysnąć na parkiecie, bo tego nie czują, nie chcą pójść do klubu, ale chcą mieć taką kawiarnię, w której znajdą znajomych ze społeczności LGBT. Pod tym względem spełniło się w stu procentach, ale musiałem się wycofać, bo było to podwójne obciążenie: finansowe, co dałoby się jeszcze znieść, i czasowe. Problemy zdrowotne i nieprzychylność sąsiadów też zaważyły na decyzji o zamknięciu. Bardzo mi tego miejsca szkoda.

Sama Inna Strona też przeszła rewolucję i w 2013 r. przekształciła się w znany w obecnej formie Queer.pl. Jakie były przyczyny zmiany?

Naszym celem było unowocześnienie formatu, narzędzi – nazwa przestała już pasować. Po pierwsze, „inna” – to słowo stało się nieadekwatne do tego, co robimy. „Inność” była czymś, co definiowało LGBT 20-30 lat temu – czuję, że dziś definiuje nas nie inność, a różnorodność. Myślę, że krok od „inności” do „różnorodności” jest krokiem emancypacyjnym i tak też odbieram tę zmianę. Po drugie, „strona” – to też formuła, która stała się ograniczająca. Queer.pl to już nie tylko strona i nie ma co zamykać sobie dróg – może będzie to coś wydrukowanego, może mobilnego?

Jak użytkownicy przyjęli tę zmianę?

Na początku dostawaliśmy dużo listów ze skargami. Sporo osób pisało: „Mieliście taką neutralną nazwę, można było się za nią ukryć, a teraz wchodzą do mojego pokoju i widzą na ekranie komputera queer, co ja mam zrobić?”. Trudno. To świadoma misja, koniec udawania. Jeśli ktoś chce się ukrywać, to niech to robi, a gdy stwierdzi, że jego komputer jest już gotowy na przyjęcie takich treści, to niech się zarejestruje.

Na Innej Stronie wychowało się już pokolenie polskich gejów i lesbijek. Jaką macie w związku z tym dziś misję?

Kilka pokoleń! (śmiech) Zawsze staraliśmy się podążać za tematami, które już się na Zachodzie pojawiły, dlatego kolej rzeczy była typowa: najpierw geje, później otwarcie się na lesbijki i tematykę kobiecą, biseksualność, transpłciowość, wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Myślę, że zmiany na portalu doskonale odzwierciedlają to, co dzieje się w naszej społeczności. Niezmienny pozostał główny cel: staramy się pomagać odwiedzającym nas osobom w budowaniu pozytywnej tożsamości, aby łatwiej było im wyjść z ukrycia. To jest podstawa naszej emancypacji.

Jakie masz marzenia odnośnie mediów LGBT w Polsce? Chciałbym, aby nasz głos częściej trafiał do głównego nurtu: nic o nas bez nas! Tymczasem wydarzenia związane z LGBT komentowane są przez dziennikarzy „Frondy” po jednej stronie oraz „Gazety Wyborczej” po drugiej. Nasz głos ginie. Wciąż nie ma świadomości, że LGBT to jest pewna dziedzina wiedzy. Chciałbym zobaczyć kiedyś w debacie dziennikarzy Mariusza Kurca lub Magdę Dropek!

Jak się czujesz jako twórca Internetu LGBT w Polsce? Czego życzyć queer.pl z okazji 20-lecia?

Właściwie to jestem dość spełniony. Chciałbym, by media LGBT w Polsce miały większą opiniotwórczą moc – zarówno w mainstreamie, jak i w samej społeczności. Będziemy nad tym pracować. Jestem dobrej myśli. Jeśli nie uda się nam, to może uda się to komuś innemu?  

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pierre Berge „Listy do Yves’a”

Wyd. Dream Books, 2014

 

 

Megalomania – to pierwsze słowo, które przychodzi do głowy po lekturze tej książki. Drugie? Miłość. A trzecie – śmierć. Pierre Berge i Yves Saint Laurent tworzyli (z pewnymi przerwami) parę przez pięć dekad, aż do śmierci wybitnego kreatora mody w 2008 r. Książka „Listy do Yves’a” to zapis (w formie listów) tęsknoty do zmarłego partnera, kochanka, rodzaj podsumowania wspólnych lat, przeplatany wątkami codzienności opuszczonego Berge. Otrzymujemy wspomnienie pierwszego spotkania, początkowego ukrywania miłości, jej rozkwitu, rozterek, wzlotów i upadków. Berge zdaje się nie ukrywać niewygodnych, choć przecież powszechnie już znanych, faktów z życia projektanta (narkotyki, alkohol, bulimia, depresje, zdrady, rozstania i powroty, przygodny seks, romans YSL z żigolakiem). To obraz związku opartego na przyjaźni, ale zarazem toksycznego. Berge tęskni, wciąż kocha, ale też wspomina (wypomina?) wątki rasistowskie („Nie mam pojęcia, co pomyśleliby Twoi rodzice, gdyby wiedzieli, że uprawiałeś seks z Arabami. Oni nimi pogardzali, Ty się im oddawałeś”). Dużo tu pretensjonalności, poczucia wyższości, ale i prawdziwej miłości, także miłości do sztuki. Czyta się z przyjemnością. (Bartosz Reszczak)

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

You can play

Z koszykarzem Jasonem Collinsem, pierwszym wyoutowanym gejem w amerykańskiej lidze NBA, rozmawia Mariusz Kurc

 

fot. mat. pras.

 

Wyoutowałeś się publicznie w maju zeszłego roku w magazynie „Sports Illustrated”. Powiedziałeś: Jestem sportowcem, jestem czarny i jestem gejem. I chętnie rozpocznę rozmowę. O jaką rozmowę ci chodziło?  

O tę, która teraz się toczy – osiągnąłem cel – o debatę na temat homofobii w sporcie i na temat osób homoseksualnych w sporcie.

Musiałeś zdawać sobie sprawę, że przecierasz szlaki. Jesteś pierwszym wyoutowanym gejem w NBA. Nie bałeś się?  

Przed rodziną i najbliższymi przyjaciółmi wyoutowałem się latem 2012 r. Dostałem od nich mocne wsparcie. To było bardzo pozytywne doświadczenie, więc pomyślałem: czemu nie pójść dalej? Tym bardziej, że gdy jesteś częścią drużyny w sporcie zespołowym, siedzenie w szafie doskwiera nieprawdopodobnie. Czułem się, jakbym się dusił, teraz cały ciężar spadł mi z pleców.

Czy koledzy z twojej drużyny wiedzieli wcześniej, że jesteś gejem, przed wywiadem ze „Sports?  

Nie. Brooklyn Nets, czyli moja obecna drużyna, jest pierwszą, w której jestem wyoutowany. Do kwietnia zeszłego roku grałem w Boston Celtics. Po zakończeniu mojego 13. sezonu w NBA byłem wolnym strzelcem i właśnie w tym czasie ukazał się wywiad. Porządnie się do niego przygotowałem z moim menadżerem. Zdawałem sobie sprawę, że zapuszczam się w nieznane. Nie wiedziałem, czy po coming oucie podpiszę następny kontrakt. Ryzykowałem całą przyszłość zawodową. Kilka miesięcy wcześniej wyoutował się piłkarz Robbie Rogers, mój przyjaciel – ale on to zrobił już po odejściu na emeryturę, więc to była inna sytuacja. Zresztą mówiłem mu, że to odejście było przedwczesne – i teraz na szczęście wrócił do gry. Zależało mi, by po pierwsze zrobić coming out na moich własnych warunkach, a po drugie – by on miał również społeczne znaczenie.

Udało się. Stałeś się wzorcem dla wielu sportowców. Z gratulacjami zadzwonił do ciebie sam prezydent Obama, Oprah Winfrey zrobiła program z twoją rodziną. W maju br. znalazłeś się wśród 100 najbardziej wpływowych osób na świecie magazynu „Time”. Wywołałeś niezłe zamieszanie.  

W dniu, w którym ukazał się ten comingoutowy wywiad, wiedziałem, że będzie cyrk, więc poszedłem z bratem na cały dzień grać w golfa. Potem stawiłem czoła mediom. Mam proste przesłanie: homoseksualny sportowiec też ma prawo życia zgodnie z tym, kim jest, do życia w prawdzie. Mam sygnały od wielu sportowców, że wyoutowali się w swoich drużynach za moją inspiracją. Jestem z tego dumny. Moimi wzorcami były wyoutowane tenisistki – Martina Navratilowa i Billie Jean King. Kiedy dorastałem, nie miałem wzorców wyoutowanych sportowców mężczyzn, bo ich nie było! A teraz już nie jestem jedynym gejem w czterech głównych ligach USA – w NFL (liga amerykańskiego futbolu – przyp. red.) jest Michael Sam, który niedawno zrobił coming out. Ucieszyłem się również ze słów Tima Hardawaya (byłego zawodnika NBA – przyp. red.), który mnie wsparł. To wspaniale, że jego poglądy się zmieniły.

Wcześniej mówił, że nienawidzi gejów.  

Właśnie. Teraz już by tak nie powiedział.

Spotykasz się z homofobią w Brooklyn Nets?  

Nie, skąd! Moi nowi kumple z drużyny są super. Podobnie trenerzy i menadżerowie. Nie pozwoliliby sobie na homofobię tak samo, jak nie pozwoliliby sobie na rasizm, czy w ogóle na jakiś brak szacunku.

Ale spotkałeś się z homofobią w sporcie.  

Tak. Mój trener z gimnazjum był homofobem. Odliczałem dni do końca szkoły. Nie wyobrażałem sobie życia bez koszykówki, a jednocześnie jego zachowanie było bardzo męczące. Potem w kolejnych drużynach problemem był używany przez kumpli z drużyny język. Pełen homofobicznej, czasem nawet nieświadomej mowy nienawiści. Pewnie nie zdawali sobie sprawy, że słucha ich gej. Tego języka teraz w Brooklyn Nets zupełnie nie ma.

Nie ma żartów o gejach? Nie pytają cię o rożne sprawy związane z homoseksualizmem? Dla nich to musi być też nowa sytuacja: mieć jawnego geja w drużynie.

Jasne, że pytają i jasne, że są żarty. Nie każdy żart o gejach musi być homofobiczny. Moja rodzina uwielbia żartować…Ale wszyscy znają granicę, za która zaczyna się brak szacunku dla drugiego człowieka i jej nie przekraczają.

Niedawno czytałem wywiad z anonimowym niemieckim homoseksualnym piłkarzem. Gdy jego koledzy dowiedzieli się, że jest gejem, demonstracyjnie kąpali się przy nim pod prysznicami w slipach, podczas gdy wcześniej, kiedy nie wiedzieli o jego orientacji, nie mieli problemu z nagością w jego towarzystwie. Co byś miał im do powiedzenia?

Że potrzebują edukacji i rozmowy. To kwestia, która sprowadza się do pytania: czy jesteś dobrym zawodnikiem i czy umiesz grać w zespole? Jeśli oni tak traktują swego kolegę z powodów zupełnie niezwiązanych z jego grą…

Nie spotkałeś się z podobnymi zachowaniami?

Nie, w szatni i pod prysznicami jest bez problemu (śmiech). To w ogóle nieporozumienie. Nie traktuję moich kumpli jak obiekty seksualne i pewnie ten niemiecki piłkarz też nie. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, mamy wspólny cel w grze… Oni są dla mnie jak bracia, nawet potencjalnie nie są chłopakami w sensie romantycznym. Poza tym jeśli czujesz się pewnie i jesteś dumny z tego, kim jesteś, to ta postawa emanuje na cały zespół i wywołuje szacunek. Trzeba homoseksualizm przyjąć na klatę i wtedy inni też nie będą mieli z nim problemu. A nawet jeśli, to będzie to ich problem. Moi rodzice zawsze uczyli mnie, żeby się nie chować za innymi. Jestem czarny, mam 7 stop wzrostu (212 cm – przyp. red) a teraz jeszcze wszyscy wiedzą, ze jestem gejem, więc trudno mi się raczej wtopić w tłum (śmiech). Nie można dać się zastraszyć. Wiem, że bycie gejem jest OK., żyję życiem prawdziwym, moim własnym, a nie fałszywym, na użytek innych. A jak słyszę, że mój „styl życia” jest „grzeszny”, to spokojnie odpowiadam: jestem gejem i jestem chrześcijaninem. Wierzę w Jezusa, który jednoczył ludzi.

Twój brat bliźniak zrobił sobie koszulkę z napisem „I’m the straight one” („Ja jestem ten hetero”).

Jarrod ma żonę, którą poznał jeszcze w liceum, i trojkę dzieci. Gdy byliśmy młodsi, to ja zwykle byłem dla niego tym „Big Brother” – bratem, który pilnuje i chroni, a teraz obserwuję, że on w stosunku do mnie stał się bardziej opiekuńczy. Okazało się, że nie ma żadnego problemu, że jestem gejem, nawet sobie żartuje, jak widać.

W Polsce nie mamy na razie żadnych wyoutowanych profesjonalnych sportowców. Co byś powiedział sportowcom LGBT w Polsce, którzy na razie tkwią w szafie – zachęciłbyś ich do dalszego trenowania? A może powinni raczej wybrać sporty indywidualne, bo w zespołowych homofobii jest więcej?

Nie. Jeśli kochacie daną dyscyplinę, to powinniście trenować. Nie możecie dać się pokonać homofobii. Potrzeba jakiegoś śmiałka, który wystąpi jako pierwszy i powie o sobie. Może to będziesz właśnie ty, drogi Czytelniku? A może ktoś inny. W każdym razie nie jesteście sami – jest cała masa osób LGBT, które kochają sport! Nie rezygnujcie ze swoich pasji. Możecie grać na takich samych zasadach jak wszyscy inni.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

A ojcowie gdzie są? Wyginęli czy co?

Adam Małecki opowiada Mariuszowi Kurcowi o tym, jak wyoutował się jego syn Nikodem, o zajęciach w Akademii Zaangażowanego Rodzica Kampanii Przeciw Homofobii, a także o tym, co sądzi o ojcach młodych gejów, co im radzi zrobić z szafą oraz jak się czuje w klubach gejowskich

 

fot. arch. pryw.

 

Zgłosiłem się do Akademii Zaangażowanego Rodzica, by zrobić „zewnętrzny” coming out, to znaczy, by pokazać innym ojcom, że można. Bo to oni są największym problemem. Matki łatwiej akceptują syna geja czy córkę lesbijkę. W samej Akademii też to widać – w pierwszej edycji jeden ojciec i kilkanaście matek, w drugiej – dwóch ojców i znów kilkanaście matek. Więc pytam się, ojcowie tych wszystkich dzieci gdzie są? Wyginęli czy co?

Tata w gejowskim klubie

Teraz już wiem, co się z nimi dzieje, bo zbadałem sprawę. W krakowskich klubach gejowskich jestem „uniwersalnym tatą” dla znajomych mojego Nikodema. Wysłuchałem wielu opowieści. Ojcowie rzadko w pełni akceptują synów gejów. Niektórzy nawet ich wyrzucają z domu, częściej jednak po prostu odcinają się mentalnie i emocjonalnie – przestają interesować się życiem syna, chowają się głęboko w szafie. „Jesteś gejem? Dobra, to bądź sobie” – na takiej zasadzie. I koniec tematu – robią w tył zwrot i de facto nie przyznają się do własnych dzieci. Potrafi ą też być straszni i robić synom rożne cyrki, świństwa. Większość tragedii rodzinnych, jakie się zdarzają ze względu na homoseksualizm dziecka, to jest wina ojców, nie matek.

Więc stwierdziłem, że mam małą pracę u podstaw do wykonania. Taki mały doktor Judym ze mnie – doktor Judym dla ojców gejów i lesbijek (śmiech).

Nikodem wyoutował się przede mną dwa lata temu. Miał wtedy 21 lat. Bał się bardziej niż gdy rozmawiał ze swoją mamą, ale jednak zrobił to tego samego dnia, nie czekał. Z mamą miał chyba lepszy kontakt, bo ja jestem dość stanowczym ojcem. Ze mną żadnego gili gili, tiutiu tiutiu nigdy nie było, żadnych szarości, tylko albo czarne, albo białe. To zresztą trochę wynikało z mojego bycia maczo. Wie Pan, ja 15 lat przepracowałem w służbie mundurowej. Jak się ma sto czy dwieście chłopa pod sobą, dwie kompanie wojska – no, to jest pokusa twardzielstwa, władzy. Na marginesie: znałem tam dwóch gejów, ale nikt więcej się o nich nie dowiedział.

Mówi się, że jak dziecko przed rodzicem wychodzi z szafy, to w tym samym czasie rodzic do tej szafy wchodzi – i boi się komukolwiek o homoseksualizmie dziecka powiedzieć. Nie wszyscy tak mają – ja na przykład szafy nie zaliczyłem. Moja pierwsza myśl po coming oucie Nikodema była: no, cóż, wnuków nie będzie. Druga: jak on sobie da radę? Bo nie łudźmy się, na homoseksualistę w naszym pięknym kraju czyha więcej niebezpieczeństw niż na przeciętnego Kowalskiego. Ten strach cały czas mam. Wystarczy, że on wsiądzie do pociągu i nagle może znaleźć się w złym miejscu i w złym czasie – bo np. spotka grupę kiboli, którym się nie spodoba, że on jest domyty, spokojny i ma inteligentne spojrzenie. I mu zechcą uciąć łeb.

Wcześniej się specjalnie gejami nie zajmowałem, nie poświęcałem tej kwestii uwagi. Ale jak się okazało, że mam syna geja, to muszę się dowiedzieć, co i jak. Muszę rozpoznać sprawę. To jest chyba naturalne, nie? Więc jak zacząłem przyjeżdżać od siebie ze Szczecina do Krakowa, gdzie syn pracuje, to wylądowałem w klubach gejowskich, potem na Paradzie, na Akademii…. I teraz mogę powiedzieć, że już z grubsza znam problemy dzisiejszych młodych gejów. I powiem Panu, że jednym z najważniejszych ich problemów są ojcowie! Więc to jest moje zadanie – zmienić polskich ojców.

A kluby gejowskie, powiem Panu, to są bardzo przyjemne miejsca. Powiedziałbym nawet, że w gejowskich kafejkach atmosfera jest jakby rodzinna, nawet milsza niż w zwykłych. W Szczecinie upatrzyłem sobie jedną, lubię tam pójść na śniadanko, popracować na laptopie. Dopiero później Nikodem mi mówi: „tata, a wiesz, że to jest gejowska kafejka?” W Krakowie chodzę do Miejsca, czasem do Coconu. Jak reaguję, gdy widzę jakieś romantyczne sytuacje? W zwykłych kafejkach czy klubach ludzie się czasem całują i w gejowskich też – więc bez różnicy. Zresztą kluby gejowskie to nie są hermetyczne miejsca – tam przychodzi też sporo osób hetero ze znajomymi gejami. Potrafi ę imprezować z kumplami syna do dziewiątej rano. Tańce, drinki i zwierzenia bladym świtem. Dla wielu z tych młodych chłopców jestem trochę figurą ojca, bo oni są opuszczeni przez ich własnych ojców! Na Paradzie Równości iluś tam obcych chłopaków do mnie podeszło, żeby sobie zrobić zdjęcie. Mówili: „Pokażę tacie, żeby zobaczył, że ojcowie też mogą przyjść na Paradę”.

Nie ma się z czym godzić

Ludzie z homoseksualizmu robią wielki problem, tymczasem to jest wszystko bardzo proste. Ja innym rodzicom gejów czy lesbijek nie mówię nawet „musisz się z tym pogodzić”, bo tu nie ma się z czym godzić. Po prostu homoseksualizm jest i tyle. Trzeba tylko trochę się wysilić, by zrozumieć.

Zajęcia w Akademii Zaangażowanego Rodzica były bardzo fajne i profesjonalnie prowadzone. Poznani ludzie – wspaniali. Ja wysłuchałem ich, oni wysłuchali mnie – niby nic wielkiego, a jednak. Rodzice w ogóle dużo rozmawiają o dzieciach, a sprawy dzieci homoseksualnych są trochę inne – bo one są w mniejszości, na dodatek dyskryminowanej, więc wymiana tych doświadczeń jest bardzo ważna. Moja paczka rodziców z drugiej edycji AZR ma dzieci w rożnym wieku, jest ciekawie – gadamy, jak to jest z nastolatkiem, a jak z trochę starszym. Mnóstwo spostrzeżeń, porad wychowawczych. Tak się zintegrowaliśmy, że spotykamy się też poza AZR, nawet mamy pomysł „podyplomowki”, żeby dalej działać. Rodziców, którzy mają problem z homoseksualnym dzieckiem namawiam do przyjścia do AZR. Za każdy indywidualny przypadek nie ręczę, ale z dużym prawdopodobieństwem mogę im powiedzieć: to wy jesteście problemem, nie wasze dzieci. Homoseksualne dziecko nie jest z natury „problematyczne”.

Ale też trochę zrozumienia dla tych rodziców mam. Jest strach przed coming outem – Panu chyba nie muszę tego mówić, nie? Wie Pan, jak oni główkują? „Może i zapisałbym się do tej Akademii, ale jak będzie zjazd, to co powiem przyjaciołom? Że wyjeżdżam na weekend do Warszawy? Na cały weekend? Ale po co? Trzeba by coś ściemnić” Albo się robi coming oucik, albo trzeba kłamać. A jak te wyjazdy są co miesiąc, to tym bardziej podejrzane, więc trzeba kłamać wielokrotnie. I co? Kłamie się i jedzie na zjazd – a jednocześnie na tym zjeździe człowiek się uczy, żeby nie kłamać! Do ojców mam szczególny przekaz. Panowie, wy nie tylko musicie z tej szafy po prostu wyjść. Wy musicie wziąć siekierę i tę szafę w pył rozwalić. Jak maczo, to maczo, pokażcie, co potraficie. Myślicie, że do AZR zgłaszają się mięczaki, co chcą sobie popłakać: „Mam syna geja, o Boże, o Boże”. Nic z tych rzeczy, twardym trzeba być. To jest wasz prawdziwy egzamin z rodzicielstwa.

***

Akademia Zaangażowanego Rodzica

Zajęcia Akademii Zaangażowanego Rodzica to półroczny cykl sześciu weekendowych spotkań, podczas których rodzice dzieci LGBT nie tylko poznają się i dzielą doświadczeniami, ale otrzymują też podstawy wiedzy na temat LGBT: czym jest homoseksualność, stereotypy i dyskryminacja, co coming out dziecka zmienia w życiu rodzica, jak prowadzić dialog z osobami wierzącymi oraz mniej akceptującymi członkami rodziny itp. Wśród prowadzących – specjaliści: Katarzyna Bojarska, Małgorzata Borowska, Aneta Rogowska, Renata Romanowska, Robert Witzling, Zofia Jabłońska. Koordynatorką i jedną z trenerek AZR jest Katarzyna Remin. Projekt jest od trzech lat finansowany ze środków Fundacji im. Roży Luksemburg. Pierwsza edycja AZR doprowadziła do powstania Stowarzyszenia Akceptacja skupiającego rodziców osób LGBT oraz wyłoniła rodziców, którzy wzięli udział w akcji społecznej „Rodzice, odważcie się mówić” zorganizowanej przez KPH.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chwała bohaterkom!

Biseksualna dziewczyna, która funkcjonowała jako heteromama, potem samodzielna mama. Teraz jest homomamą. O swych doświadczeniach bycia mamą po prostu, mamą w Polsce, pisze Małgorzata Klejn

 

foto: Dorota Klejn

 

Późno w nocy, z papierosem, na balkonie robię powolną ewaluację dnia. Konkluzja jest zawsze ta sama – sensowne wydaje mi się tylko bieganie po mieście i wrzeszczenie: król jest nagi! Jak to możliwe, że w kraju, którego duchową królową jest niepełnoletnia, uboga, nieuprawiająca seksu Żydówka z synkiem, matki muszą na każdym kroku walczyć o uznanie swojego człowieczeństwa?

Rodziłam Łucję przed całym dworem, Maria Antonina z Muranowa, obok mnie dzielny tata Łucji, a przede mną zakłopotani studenci i moja sprytna siostra, licealistka przebrana w wyfasowany dyskretnie fartuch. Ta pani tak pięknie rodziła – reklamował mnie kudłaty położnik przez kolejny tydzień przy obchodach. Kilka dni później wyszłam z ziewającym kłębuszkiem w kocyku – wprost w swoją nową tożsamość matki. Z żadnej części mojej tożsamości nie musiałam się tak bardzo tłumaczyć, jak z macierzyństwa. Żadna inna część mojej tożsamości nie zależała od moich decyzji. Bycie matką – to wybór.

Jak się czuję jako tęczowa matka w Polsce? Dzięki za pytanie. Zmęczona. Obie jesteśmy zmęczone. Ja od dwunastu lat, a Marta od dwóch, odkąd jesteśmy razem. Czy łatwo mi było zaryzykować wprowadzenie w życie swojego dziecka jeszcze jednego rodzica? Czy łatwo było Marcie zaryzykować i zostać mamą nastoletniej dziewczynki bez żadnych faz przejściowych? Łatwo nie, ale było warto.

Od półgodziny próbuję skoncentrować się nad tym tekstem, a dzieciaki – Łucja i jej kumpel – wciąż biegają po domu jak małe słonie, mimo, że pogoda piękna i jest i hulajnoga, i piłka, i rower. Marta wściekła segreguje pranie. Łucja nonszalancko dorzuca do niego czyste ubrania, których nie chce jej się odłożyć na półkę, ja, fałszywa zdrajczyni, udaję, że nie widzę. Napięcie im tam rośnie, a ja trochę rysuję z Łucji przyjacielem ryby, krowy, homery simpsony, a trochę staram się pisać. Idźcie stąd, myślę, kupię sobie zrujnowaną stodołę, spakuję się w jedną walizkę i nie podam nikomu adresu. OK, poszli grać w grę. Wreszcie chwila względnej koncentracji, za oknem nastoletnie „Andżeliny” zaczynają na pełnym szczebiocie obgadywać rodziców. Staram się usłyszeć, co u ojca, który w czasie drzemki spadł z fotela, a zarazem nie słyszeć i skupić się na pracy. Dzieci nagle obwieszczają, że nudno. Marta złości się, że nie słyszę, co do mnie mówi. Bardzo was wszystkich toleruję, ale idźcie stąd!

Może są gdzieś matki, tęczowe lub nietęczowe, nigdy niezirytowane, zachwycone koniecznością dekorowania budyniu dla niezapowiedzianych gości dziecka, przejęte każdym kontaktem wzrokowym z partnerką (lub partnerem), łaknące dwudziestoczterogodzinnego kontaktu ze swoją nietradycyjną, lecz jakże ciepłą rodziną. Ale ja takich nie spotkałam. Ani na kobiecych imprezach w klubie Le Garage, ani na uczelni, ani na placu zabaw, ani na warsztatach rodzicielskich, ani w Podkowie Leśnej, ani na Imielinie, ani w Tesco na Gdańskiej w Łodzi. Spotykałam za to kobiety szeptem zwierzające się, że fajnie byłoby już umrzeć, bo wtedy można się wyspać. Matki próbujące wyłudzić skierowanie do psychiatryka, żeby moc leżeć, udawać głuchą, robić nic, nikomu nie współczuć, wreszcie mieć kwity na obojętność, na brak czujności. „Pani założy jej czapeczkę!”, „O tej porze się dzieci nie wyprowadza!”, „Żałuje jej pani tej parowki?!”, „Niech pani coś zrobi, żeby nie krzyczała”, „Karmić można w toalecie, wymiona mi tu będzie wywalać!”, „Trzeba było najpierw zaoszczędzić, a potem dzieci robić!” I moje ulubione – jeśli wam się zdaje, że w tęczowym świecie nieobecne, to obsypcie misiami haribo swoich znajomych: „Widziały gały, co brały.” Wszystkie otoczone jesteśmy ekspertami, mieszkamy przecież w bastionie świętości rodziny, pewnie dlatego ludzie tak chętnie dzielą się z matkami tym, co mają najlepszego: nieproszoną opinią, krytyczną uwagą, najadekwatniejszą, bo własną, poradą, niewczesnym oświeceniem. Oburza ich nasza niewdzięczność.

Majtam na tę całą dobroć, dbałość o rodzinę, nogami, z wiaduktu, sypiąc popiół na wypucowane maski samochodów. Majtam serdecznie, radośnie wręcz, z całą hojnością wrodzoną pariasom. Bo i tak już jestem nietykalna – gdzie nie uderzysz, tam już są siniaki, nie zaskoczysz mnie.

Jestem:

  1. puszczalską alimenciarą,
  2. wstrętną lesbą, która od „normalnego” woli seks z dziewczyną,
  3. obrzydliwym biszkoptem, który na pewno zatęskni za fiutem,
  4. menstruacyjną poetką oraz feministką z sekatorem,
  5. kretynką z pieluchą zamiast ambicji – dla jednych,
  6. suką z karierą zamiast fartuszka – dla drugich.

Ćwiczę zen i wdupiemanie, ale przecież tak naprawdę jestem wściekła. Złości mnie:

  1. łaskawość internautów piszących, że homorodzic jest lepszy niż dom dziecka,
  2. protekcjonalne przyzwolenie na to, co należy się jak psu micha,
  3. znajomi twierdzący, że za wcześnie przecież na tak niesłychane roszczenia jak adopcja dzieci, bo „się społeczeństwo musi przyzwyczaić“. Jakby czekać na miłe przyzwolenie zamiast żądać tego, co się należy, to wciąż kobiety rodzące w samotności palono by na stosach za próbę tajnego porodu i zabójstwa dziecka, jak kilkaset lat temu.
  4. moda na słówko-wytrych: roszczeniowość. Roszczeniowa jest moja Marta, mama „bonusowa” – bo chce papieru od państwa na prawo do wychowywania dziecka, które przecież i tak wychowuje. Roszczeniowa jest wielodzietna matka, bo nie chce, pokornie spuszczając głowę, słuchać nieproszonych opinii o antykoncepcji. Roszczeniowy jest gej, który chciałby mieć prawo do adopcji. Roszczeniowa jest alimenciara, bo nie zachwyca jej 100% odpowiedzialności tam, gdzie powinno być 50%. Roszczeniowa jest uboga matka pytająca w Caritasie, czemu dostała spleśniały chleb. Roszczeniowa jest kobieta dopominająca się kupna bez przeszkód tabletki „po”. Nauczyłam się już, że kiedy słucham o nieuprawnionych roszczeniach, mowa jest o sprawach, o które nikt nie powinien musieć prosić.

Jestem wściekła na wygodną szufladkę deklaratywnej tolerancji, w której mości się wygodnie klasa średnia – to fasada śliczniutka jak bombonierka, za którą rozwijać się może zgnilizna najobrzydliwszych homo- i bifobicznych zachowani, mizoginii przychodzącej tak naturalnie jak oddychanie. Złości mnie wieczne i zdarte pytanie – czy nie boisz się, że inne dzieci będą Łucję wyśmiewać? Nie, nie boję się. Nie muszę się bać, bo na pewno będą, zarówno dzieci, jaki dorośli – już ją przecież wyśmiewano. Za ateizm, za ubrania, które przerabia sama, zamiast kopiować manekiny z sieciówek, za krótkie włosy, za marzenia. Dużo bardziej obawiam się, że to ona będzie wyśmiewać, że to ona będzie gardzić. Za brak penisa, za brak tableta, za oponę na brzuchu, za „faszyn from raszyn”, za obiad z Caritasu, za „jezdem”, za rurki, za sztruksy, za same piątki i za brak piątek, za jakąkolwiek słabość.

I my, Marta i ja, w tym wszystkim wychowujemy córkę. Próbując utrzymać ją w nie zawsze prawdziwym przekonaniu, że świat nie jest obrzydliwym miejscem. Że za węgłem nie czeka dobry doktor Chazan, że rodzice szczujący swoje maleńkie chrześcijaniątka na małą ateuszkę to brzydki błąd Matrixa, że nie musi przepraszać za to, że jest dziewczynką, że miesiączka to nie obrzydliwość, że nie musi pogardzać, by nie być pogardzaną, a antykobieca kultura gwałtu wcale jej nie dorwie. I umieramy ze strachu, że to jednak może się zdarzyć, że zdarza się czyimś córkom bez przerwy.

I nawet kiedy powinno być słodko, kiedy jesteśmy we trzy z blachą ciasta, zakopane w poduchach, muszę wciąż być gotowa, że prosto w mój talerzyk, na moją wisienkę z tortu, wypadnie mi trup z szafy. Czasem tęsknię do wyidealizowanej nostalgią samotności samodzielnej matki, kiedy kupowałam hagendazsy zamiast obiadu i tarzałam się z córką w śniegu. Bawiłam się świetnie.

Do czego tęskni Marta, nie wiem i nie muszę wiedzieć. Ciasno nam w łóżku idealnym dla trzech osób z filmem i kotem, niegotowym na pełne nienawiści zmory. A one wciąż wracają. Homofobia to choroba, chorym zazwyczaj się współczuje. Ale ja nie mam empatii dla rodziców Marty, oskarżających ją, niespełna wówczas szesnastoletnią, o napaście seksualne i powodowanie schizofrenii u innych dziewcząt. Karaną za to, że jest dziewczynką, że kocha dziewczyny, ukaraną nawet za próbę samobójczą. A Marta kupuje tanie jak jabol napomnienia, że „się martwią”. Czasem nie znajduję współczucia nawet dla Marty, gdy brnie w niejasne poczucie winy, tymczasem to jej rodzice powinni błagać ją o wybaczenie. Bo czas, miłość i uwagę, której nie poświęcili własnej córce, teraz kradną mojej. Naszej.

Są jednak takie dni – najlepsze – bez porażek i zwycięstw, popołudniowe słońce, dziecko śpiące wśród rozsypanych pasteli, koci włos tuż koło jej rzęs, kot tuż koło jej głowy, a my wymykamy się po cichu za rękę, między kamienicami bez lokatorów, miedzy Biedronką a wyburzeniem, do fabryki słodyczy. I chałwa bohaterkom!

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rodzice, be cool!

Agnieszką Holland o Paradzie Równości, rodzicach osób LGBT, coming oucie jej córki Kasi Adamik, przyjaciołach gejach, o konserwatywnej kontrrewolucji i o wątkach LGBT w jej filmach rozmawiają Mariusz Kurc i Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Agata Kubis

 

Szła Pani w tym roku na Paradzie Równości nie tylko z córką i jej dziewczyną, ale też z innymi rodzicami gejów i lesbijek ze Stowarzyszenia Akceptacja. To był pierwszy raz?

Na warszawskiej Paradzie – drugi. Kilka lat temu był pierwszy. Chodziłabym częściej, tylko terminy mi się nie zgrywały, więc byłam nieobecna usprawiedliwiona.

Jakie wrażenia z tegorocznej Parady?

W porównaniu z zachodnimi ta nasza Parada jest bardzo grzeczna. Rodzinna wręcz. Taka family parade.

A opinię wśród wielu Polaków ma zgoła inną.

Wiadomo, skąd ta opinia się bierze – z niewiedzy. Ludzie nie mają pojęcia, jak nasze parady naprawdę wyglądają. W telewizji widzą jakieś migawki z Berlina i przenoszą te obrazki na nasze podwórko. A potem Lech Wałęsa mówi, że nie chciałby, by jego wnuki oglądały gołych mężczyzn i inne „paskudztwa”. Tylko gdzie ci goli mężczyźni? Nasza parada jest bardzo mieszczańska, co jest nawet zrozumiale, biorąc pod uwagę to, że głównym jej postulatem są małżeństwa czy związki partnerskie (śmiech) Ale manifestacją inności też trochę jest – parę elementów queerowych czy karnawałowych widziałam. W każdym razie bardzo się cieszyłam, że biorę udział w Paradzie. Kasia z Olgą, które były w zeszłym roku, mówiły mi, że teraz było znacznie więcej ludzi.

Miała pani na Paradzie wpiętą plakietkę Akceptacji.

Działalność Akceptacji jest szczególna, wymaga sporo odwagi. Dzięki takim rodzicom łatwiej jest zrozumieć, czym jest homoseksualność, na czym ta cała inność polega. W Stanach było podobnie. Bardzo konserwatywny wiceprezydent Dick Chenney, którego córka jest lesbijką, otworzył wielu ludziom oczy. Angażowanie się rodziców to jest dobry trop – oni oswajają temat tą swoją „zwykłością”. To ma emocjonalny wymiar, ułatwia identyfikację. Jak się robi film, który ma na celu wzbudzić sympatię do danej sprawy, szuka się takiej postaci, przez którą tak zwany zwyczajny widz będzie mógł „wejść w temat”. Widać to dobrze choćby w „Filadelfii”, gdzie oprócz geja, sympatycznego inteligenta, granego przez bardzo lubianego aktora Toma Hanksa, mamy także heteroseksualnego prawnika, granego przez Denzela Washingtona. On reprezentuje punkt widzenia przeciętnego widza. A na dodatek jest czarny, więc mamy spotkanie dwóch mniejszości, dwóch wykluczeń.

Z własnego doświadczenia, co by Pani powiedziała rodzicom, którzy nie mogą poradzić sobie z homoseksualizmem syna czy córki?

Z własnego doświadczenia to nie mogę wiele powiedzieć, bo ono nie jest typowe – ja nigdy nie miałam problemu z tym, że Kasia jest homoseksualna. Natomiast rozmawiałam z panią Elżbietą Szczęsną, prezeską Akceptacji i ona powiedziała mi, że na początku tacy rodzice przede wszystkim płaczą. To znaczy, że poziom świadomości na ten temat jest strasznie niski. Zablokowany przez brak edukacji i przez kościelną propagandę uprawianą przez osoby pokroju księdza Oko. To dlatego na wieść o homoseksualizmie dziecka rodzice przeżywają szok. Co więc mogłabym im powiedzieć? Po prostu be cool. Popatrzcie na swoje dziecko jak na człowieka i wspierajcie je, bo w takim społeczeństwie jak polskie jego sytuacja jest, delikatnie mówiąc, niekomfortowa. Pomóżcie dziecku znaleźć drogę do szczęścia, bo chyba o to najbardziej wam chodzi – żeby dziecko było szczęśliwe.

Coming out Kasi nie był dla mnie szokiem, bo ja już wcześniej to czułam, w czasach jej dzieciństwa. Kasia miała inne zainteresowania i inną wrażliwość niż typowe dziewczynki. A poza tym mam mnóstwo homoseksualnych przyjaciół – homoseksualizm jest dla mnie tak naturalny jak to, że jeden człowiek ma jasne włosy, a drugi ciemne. To jest kwestia, która nie wywołuje u mnie znaku zapytania.

Natomiast, owszem, zadawałam sobie pytanie: jakie ten jej homoseksualizm może mieć konsekwencje – bałam się dla niej wykluczenia. Kasia powiedziała mi, jak miała jakieś 18 lat… a może trochę później… W każdym razie, to było już ponad 20 lat temu, przeżywała wtedy swój pierwszy emocjonalny związek z drugą dziewczyną. Od tamtego czasu nastąpiła kolosalna zmiana, przynajmniej w tych krajach, w których głownie mieszkałyśmy, we Francji i w USA. Jak zaczynałam pracować w Ameryce, głównym problemem był AIDS i wydawało się, że ta choroba na dobre zamknie gejów w getcie. Tymczasem stało się odwrotnie. AIDS uruchomiło falę empatii.

Dziś w krajach zachodnich szeroko mówi się o homoseksualizmie, o tym, że to nie sama seksualność, ale również implikacje psychologiczne, społeczne itd. W środowiskach, w których się obracamy, homoseksualizm przestał być jakimkolwiek problemem.

A w Polsce?

W Polsce nie jest problemem w bardzo wąskich środowiskach. To są enklawy, takie jak środowiska twórcze w Warszawie, w których akceptacja zawsze była większa – nawet w czasach, gdy homoseksualizm stanowił tabu. Kasia jest w bardzo fajnym związku z Olgą i na co dzień nie spotyka się z agresją czy niechęcią ze strony otoczenia – znajomych, przyjaciół czy współpracowników. Choć faktem jest, że tak niewiele osób decyduje się na ujawnienie.

Jakiś czas temu mówiła Pani, że jest rozczarowana obecnymi rządami. Również tym, że kwestia związków partnerskich jest wciąż niezałatwiona. Jak teraz ocenia Pani sytuację?

Od tamtego czasu zmieniła się na gorsze. Mamy kryzys rządowy, a jednocześnie pełzający, albo nawet i biegnący, zamach na państwo świeckie. Najnowsze przykłady to „deklaracja wiary” i decyzja o odwołaniu spektaklu „Golgota Picnic” w Poznaniu. Moje pretensje do premiera Tuska są dziś trochę nieadekwatne. On powiedział, że nie będzie klęczał przed księżmi, tymczasem na razie nie może wstać z kolan, bo do skroni ma przyłożony pistolet, czyli konserwatystów w jego własnej partii. Z drugiej strony, odnoszę wrażenie, że sfera obyczajowa, w tym związki partnerskie, generalnie ma dla premiera drugorzędne znaczenie, więc nie zamierza w tej sprawie szarżować. Sam powiedział zresztą, że „rewolucji obyczajowej nie będzie”.

Widzi Pani jakąś alternatywę?

Polityczną? Nie. Dopiero trzeba ją zbudować. Zresztą, ten kryzys ma skalę globalną. Polega na tym, że młodzi ludzie na Zachodzie chcieliby zachować status quo pokolenia swych rodziców, czyli wygodne życie i dobra konsumpcyjne, ale przy znacznie mniejszych nakładach pracy – i to im nie wychodzi. Szukają więc winnego. Tym winnym może być imigrant lub – w przypadku krajów z naszej części Europy – gej. Jakiś Inny w każdym razie.

Ale w gruncie rzeczy tym wielkim winnym jest równość, czyli przemiany obyczajowe polegające przede wszystkim na emancypacji kobiet, która nie została jeszcze u nas „skonsumowana”. Kobiety zajmują miejsca pracy, spada dzietność, więc konserwatyści ruszają do kontrrewolucyjnego ataku. Geje, którzy kojarzą się z seksem, co budzi dodatkowe lęki, są tej kontrrewolucji odpryskiem – tak, jak odpryskiem kontrrewolucji byli Żydzi przed II wojną światową. Wzbraniałam się przed tą analogią, ale ona jednak jest widoczna. Wtedy ruchy faszystowskie skierowane były przeciwko demokracji liberalnej i kapitalizmowi, ale skupiły się na Żydach. Dziś też jest trend przeciwko demokracji liberalnej, ale jako obiekt ataków wybiera się przede wszystkim gejów, w Europie widać to w części krajów postkomunistycznych. Wyrazem tych antydemokratycznych tendencji jest u nas popularność Korwin-Mikkego. Do tego dochodzi tęsknota za władzą autorytarną. Rozmawiałam niedawno z kilkoma studentami amerykańskimi – byli wprost zachwyceni Putinem jako człowiekiem, który wie, czego chce i nie pęka.

 Polska jest niestety w awangardzie tej kontrrewolucji, co mnie nie cieszy. Mam wrażenie, ze to u nas wynaleziono gender jako zagrożenie, co, na przykład, francuscy lefebryści już podjęli. Wspomniany Putin sprytnie stanął na czele kontrrewolucji w wymiarze globalnym – zamienił marksizm/leninizm na fundamentalne chrześcijaństwo, które ma nas obronić przed zgnilizną Zachodu. Homofobia jest istotnym elementem doktryny Putina, tak jak przed II wojną światową istotnym elementem doktryny faszystów był antysemityzm.

Myśli Pani, że homofobia może znowu zakwitnąć na Zachodzie?

Trudno byłoby zawrócić logikę równościowych przemian, bo tam homoseksualizm już naprawdę, jak mówiłam, jest czymś zupełnie zwyczajnym, nawet tamtejsza prawica homofobii nie akcentuje. Ale uważam, że cały czas trzeba uważać, bo żadne wolności nie są dane raz na zawsze. Wydawało się, że pańszczyzna odeszła do historii i chłopów do czworaków z powrotem wpakować się nie da – a jednak w ZSRR zamknięto ich w kołchozach. Niewolnictwo? Zniesione, ale nadal co chwila o jego rożnych formach słyszymy. Podobnie jak o dziewczynach, które bywają porywane czy mordowane za to, że chcą chodzić do świeckiej szkoły. Niestety, trzeba brać pod uwagę to, że prawa homoseksualistów mogą zostać cofnięte.

My w Polsce mamy pecha – na rewolucję końca lat 60. się nie załapaliśmy, a teraz już musimy stawiać czoła konserwatywnej kontrrewolucji.

To i tak u nas szybko idzie. Przecież w USA od Harveya Milka do dzisiejszych czasów, gdy legalizowane są małżeństwa homoseksualne, minęło prawie 40 lat. Tam media stworzyły świetną „osłonę” dla emancypacji – telewizja, szczególnie seriale, wspierają postawy równościowe.

Polskie kino raczej ruchów emancypacyjnych nie wspiera. W zeszłym roku przewodniczyła Pani jury na festiwalu w Gdyni. Nagrody dostały filmy z wątkami gejowskimi – „Płynące wieżowce” i „W imię…Ale poza nimi nie ma praktycznie nic.

Zgadza się. Ale na Zachodzie te wątki do mainstreamu też weszły nie tak dawno, może z 15 lat temu? U nas po 1989 r. inteligencja twórcza abdykowała albo zeszła na pozycje kościelne – i nastąpiła fala drobnomieszczaństwa. W sztukach wizualnych bywa ciekawie – tworzą Kozyra, Nieznalska, Libera, Sasnal, Żmijewski, ale w kinie czy w telewizji panuje opinia, że widz jest tępy. Twórcy mają Polaków za młotów, którym wystarczy pokazać jakieś ładne wnętrza i dorobić do nich dialogi o miłości. Na takim tle Ilona Łepkowska, cesarzowa polskich seriali, nawet wykazuje większą wrażliwość społeczną niż inni. Wprowadziła gejów do „Barw szczęścia”, w jej serialach również pokazuje się osoby niepełnosprawne. Ale jej kontynuatorów nie widać. Tymczasem seriale są najlepszym wehikułem dla emancypacji, bohater serialu jest jak sąsiad, jak kuzyn, kolega.

Czy Pani płeć była problemem w zawodzie? Kobiet reżyserek jest niewiele nie tylko w Polsce, ale w ogóle na świecie.

Paradoksalnie, większym problemem była na świecie niż w Polsce. Ja mam dość dyrektywny charakter, jestem śmiała, szybko stałam się liderką środowisk koleżeńsko-reżyserskich, a tam byli sami mężczyźni. Ale to, że byłam kobietą, nie przeszkadzało – naszym wspólnym wrogiem była komuna. Późno zdobyłam świadomość feministyczną. W 1979 r. pojechałam z Krzyśkiem Kieślowskim na festiwal filmów niezależnych do Rotterdamu. Krzysiek to był mądry człowiek, ale jednak bardzo po polsku poukładany. W każdym razie mieliśmy tam spotkanie z grupą feministek. Feministki? No, normalnie jaja jakieś! Nie traktowaliśmy ich serio. W programie festiwalu było sporo filmów gejowskich, które odbieraliśmy na zasadzie: „na tym Zachodzie to już naprawdę mają popieprzone w głowach”. Dwóch facetów ze sobą ten tego – no i co? Co to za wymyślony, abstrakcyjny problem? Oni już nie wiedzą, czym się zająć. A drugi szok, to byli niepełnosprawni – widzieliśmy ich w Rotterdamie wielu, bo te feministki organizowały dla nich specjalne wycieczki. I my z Krzyśkiem mieliśmy reakcje w stylu dzisiejszego Korwina, czyli „co te kaleki robią na ulicach?” Zamknięcie na inność jest dziedzictwem PRL-u, a po 1989 r. na to zamknięcie nałożył się jeszcze neoliberalny darwinizm. Zbitka izolacji rodem z komuny oraz dzikiego kapitalizmu. Mentalność w stylu: kto ma sukces, ten jest dobry, a sukces może mieć tylko ten, kto jest mainstreamowy. Trzeba powiedzieć, że rozwojowi tych idei nie przeciwstawiały się ani media, ani szkoła, ani uczelnie, o Kościele nie wspominając, bo wiadomo… Tylko środowiska feministyczne i LGBT.

Ale już w 1978 r., w pełnometrażowym debiucie „Aktorzy prowincjonalni” wprowadziła Pani postać Andrzeja zakochanego w głównym bohaterze. Grał go zmarły niedawno Stefan Burczyk. To chyba pierwsza w polskim kinie pełnowymiarowa postać homoseksualisty.

Scenarzystą „Aktorów…” był Witek Zatorski, mój bliski przyjaciel, który był gejem. O tym się wiedziało i … nie mówiło, jak to w tamtych czasach. To za jego sprawą gej pojawił się w filmie. Witek zginął w wypadku samochodowym w 1981 r. Nie miał bliskiej rodziny, ale miał partnera. Pogrzebem zajmowała się dalsza rodzina, która całkowicie tego partnera odsunęła od oficjalnej żałoby. Gdzieś tam sobie stał z boku na pogrzebie. To było dla mnie straszne, przecież to on był dla Witka najbliższą osobą. To doświadczenie wzbudziło we mnie bunt – i nie tylko jeśli chodzi o samego Witka, ale w ogóle o całą sytuację mniejszości seksualnych. Miało dla mnie formatywny charakter.

Najbardziej gejowskim z Pani filmów wydaje się „Europa, Europa”, bo opowiada o ukrywaniu tożsamości, a więc doświadczeniu praktycznie każdego geja czy lesbijki, przynajmniej w Polsce.

O ukrywaniu tożsamości i o niebezpieczeństwach z nią związanych – tak. Ale to jest gejowski fi lm jeszcze na kilku innych płaszczyznach. Przede wszystkim – jest o penisie, penis jest głównym bohaterem! (śmiech) Dalej, jest tam bezpośredni wątek gejowski – przyjacielem Salomona jest homoseksualny niemiecki żołnierz. I jeszcze, co nie bez znaczenia, grający główną rolę Marco Hofschneider był naprawdę śliczny, jak to Francuzi mówią, mignon. Marco pojawił się na okładkach kilku gejowskich czasopism w Niemczech i w USA.

Za to ponoć amerykańskie środowiska gejowskie nie polubiły Pani „Całkowitego zaćmienia”, historii burzliwego związku dwóch poetów – Artura Rimbaud i Paula Verlaine’a, z Leonardo DiCaprio i Davidem Thewlisem.

Nie spodobało im się „Zaćmienie”, bo mieli romantyczną wizję geja i związku gejowskiego – tymczasem związek, który pokazałam, był toksyczny, destrukcyjny. Inne grupy społeczne też w taki sposób reagują, gdy walczą o swój pozytywny wizerunek.

W Polsce zaś desperacko próbowano zaprzeczyć miłości bohaterów „Całkowitego zaćmienia”. Pisano, że to jest fi lm o przyjaźni.

Do tej pory tak się dzieje – teraz np. z Konopnicką i Dulębianką.

Zabić księdza”

Tam też jest gej?

SB-ek grany przez Tima Rotha.

A, tak!

Skąd się wziął?

Zabijcie mnie, nie pamiętam. Jak myśmy go wymyślili? Nie, nie odtworzę już teraz… Może chodziło o to, że w SB, jak w faszystowskich bojówkach u Rohma, bywały takie krypto homoseksualne klimaty? Nie wiem.

Geje są jeszcze u Pani w serialach – w „Treme”, świetny gangster w „The Wire”.

O, tak! Ale to nie moje scenariusze.

Nie ma za to lesbijek w Pani kinie.

Nie ma, rzeczywiście. Ale mogę to jeszcze nadrobić, prawda? O związku Konopnickiej z Dulębianką chętnie bym zrobiła fi lm. O Marii Dąbrowskiej i Annie Kowalskiej też.

W 2006 r. nakręciła Pani, stosunkowo mało znany w Polsce, film „Historia Gwen Araujo” o transseksualnej dziewczynie zamordowanej przez kolegów.

Pomysł wyszedł od zaprzyjaźnionych producentów. Spotkałam się z matką tej dziewczyny, z jej rodzeństwem i z prawniczką, która nadała bieg całej sprawie. Chyba udało nam się zrobić fi lm z wrażliwością i oddać prawdę tych postaci. Historia jest bardzo przejmująca. Matka, która broni się rękami i nogami przed zaakceptowaniem transseksualnej córki, po jej tragicznej śmierci zostaje działaczką LGBT, podobnie jak rodzice Matthew Sheparda. „Historia Gwen Araujo” dostała nagrodę amerykańskiej organizacji gej/les GLAAD.

Chcielibyśmy jeszcze zapytać o kino czeskie, bo przecież studiowała Pani w Pradze, a ostatnio Pani „Gorejący krzew” wygrał rywalizację o Czeskiego Lwa m.in. z filmem Jana Hrebejka „Po ślubie”, w którym też pojawia się wątek gejowski. Przedstawiony on jednak został bardzo popolsku. Mamy tam tragedię, samobójstwo, gejów bitych i poniżanych. Jak to jest z tymi Czechami, którzy wydają się najbardziej otwartym, tolerancyjnym krajem z dawnego bloku wschodniego?

Z Czechami to jest skomplikowana historia. Ta ich sławna tolerancja ma też drugą stronę – dość odpychającą obojętność. Brak religijności, ateizm czasem przeradza się w nieprawdopodobny cynizm. Czeski minister spraw zagranicznych niedawno wręczał mi nagrodę, dał piękną przemowę na temat Palacha i „Gorejącego krzewu”, a innym razem bez żenady stwierdził, że Tybet stanowi integralną część Chin – bo Czechy, po odwrocie Rosjan, chcą teraz robić interesy z Chinami. Za komuny nie było w Czechosłowacji większej tolerancji dla gejów niż u nas. Było podobnie, czyli ukrywanie się. Mój najbliższy czeski przyjaciel jest gejem. Wprowadził mnie w gejowski światek w czasach studiów. Klubów nie było… A może jakieś były, tylko on nie chodził? W każdym razie rwanie facetów odbywało się tak, że po prostu szedłeś za delikwentem długo – aż w końcu coś tam się udawało albo i nie. Pamiętam, że kiedyś jeździłam z tym przyjacielem tramwajem od pętli do pętli, chyba ze trzy godziny, bo on uważał, że motorniczy jest gejem i musi go poderwać. I trafi ł! W końcu ten motorniczy wysiadł, podszedł do niego, złapał za pupę i pocałował. Moj przyjaciel miał taki instynkt, że jak siedzieliśmy w kawiarni, to potrafi ł mi delikatnie wskazać: „ten, ten i ten” to geje. Ja na to: „Aha! Akurat!”. On: „No to patrz”. I szedł do ubikacji. Ja patrzę, a po chwili podnosi się jeden ze wskazanej trojki – i też do ubikacji. Potem drugi… I tak to działało.

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nigdy nie prosiłem o akceptację

O „pedalskiej zarazie”, o wstręcie i obrzydzeniu, o trylogii „Nigdy nie wycieraj łez bez rękawiczek” i o polskich dziennikarzach z Jonasem Gardellem, szwedzkim pisarzem i komikiem, rozmawia Mariusz Kurc

 

fot. Katarzyna Szota

Jonas Gardell i Mariusz Kurc tuż po wywiadzie, w ambasadzie Szwecji w Warszawie, 15 czerwca 2014 r.

 

Spotykam się z Jonasem Gardellem w ambasadzie Szwecji w Warszawie nazajutrz po Paradzie Równości. Pracownicy ambasady są podekscytowani jego wizytą. Gardell, pisarz i komik, jest nie tylko jednym z najbardziej znanych gejów w Szwecji, ale po prostu jednym z najbardziej lubianych Szwedów. Do Polski przyjechał promować swą trylogię „Nigdy nie wycieraj łez bez rękawiczek”. Jej pierwsza część zatytułowana „Miłość” ukazała się po polsku w kwietniu, druga trafi do czytelników/ek w lipcu, a trzecia – po wakacjach. W Szwecji ta dramatyczna historia miłości dwóch chłopaków w cieniu AIDS odniosła ogromny sukces, doczekała się nawet adaptacji serialowej.

Ile osób wczoraj szło w Paradzie?

Według organizatorów nawet około 12 tysięcy.

Fantastycznie. Parada była świetna, idziecie do przodu. No, dobrze, to co? Porozmawiajmy o książce.

Na pierwszym planie to jest smutna love story, ale mam wrażenie, że przede wszystkim chciałeś opowiedzieć kawałek historii Szwecji, o której Szwedzi nie wiedzą…albo nie chcieli wiedzieć.

Dziś jesteśmy w światowej czołówce, jeśli chodzi o prawa LGBT, ale nie zawsze tak było, o nie! Progres jest szybki, dla wielu ludzi w moim kraju pełnia praw LGBT wydaje się oczywistością – nie pamiętają, że jeszcze niedawno było zupełnie inaczej. Mało tego, przyłapałem się na tym, że sam niektórych rzeczy nie pamiętam. Gdy robiłem research do książki, przeczytałem wszystkie artykuły szwedzkiej prasy z lat 80. na temat homoseksualizmu. Nawiasem mówiąc, mniej więcej połowa z nich była o mnie. Byłem wtedy tym „supergeje”, jednym z niewielu wyoutowanych…

Kiedy się wyoutowałeś?

W 1982 r. No, więc przeczytałem na przykład o incydencie, który mi się przytrafił. W restauracji podszedł do mnie człowiek i krzyknął: „Jak to jest zarażać innych śmiertelną chorobą, ty pedale, co?”. Po czym zgasił papierosa na moim talerzu i uciekł. Gazeta o tym napisała, a ja zupełnie wyparłem ten incydent z pamięci. AIDS, która była w tamtych czasach wyrokiem śmierci, nazywano „pedalską zarazą”, a my, geje, byliśmy po prostu mordercami. Gdy w 1985 r. opublikowałem moją debiutancką powieść, gejowską historię „Passion Play”, w recenzji w głównym szwedzkim dzienniku pisano, że „czytelnika obezwładnia wstręt i obrzydzenie”. Nie ze względu na brak literackiego kunsztu, tylko na tematykę. Dziś taki sposób pisania o gejowskiej miłości byłby nie do pomyślenia, wtedy był powszechnie akceptowany. Gdy z moim chłopakiem kupowałem gejowską książkę w księgarni, nagle facet stojący obok skoczył na nas machając nożem. Wezwani na miejsce policjanci… wzięli go w obronę! Mówili: musicie go zrozumieć, był po prostu strasznie zniesmaczony, że musiał na was patrzeć. Odmówili przyjęcia skargi. Taka była Szwecja początku lat 80., gdy miałem te 20 lat. A gdy zaczęliśmy się na serio emancypować i walczyć o swoje, to zaczęliśmy też umierać na AIDS. Media pełne były opinii, że jesteśmy sami sobie winni, że spotkała nas zasłużona kara od Boga. Nie potrafi liśmy się temu skutecznie przeciwstawić, bo mieliśmy wdrukowane poczucie niższości, byliśmy przyzwyczajeni, by traktować nas z pogardą, i zastraszeni. Pamiętam moje własne reakcje: „no, tak, cóż robić…”. To była codzienność. Teraz czuję się wolnym człowiekiem, ale gdy sobie przypomnę… Dziś możemy opowiadać swe historie – wtedy byliśmy zbyt zawstydzeni.

Rasmus i Beniamin, bohaterowie Twojej trylogii, są wręcz sparaliżowani własnym homoseksualizmem. Nawet w Sztokholmie czują się przerażeni, gdy mają iść na pikietę, do gejowskiego klubu czy w ogóle, gdy mają poznać innego geja.

I w takiej sytuacji spada jeszcze na ciebie AIDS! Podczas promocji książki w Szwecji podeszła do mnie jedna kobieta i powiedziała, że odnalazła w tej opowieści swego syna, geja, który zmarł na AIDS. Ze łzami w oczach mówiła, że on nie był żadną karą Boga, był wspaniałym chłopakiem, który miał po prostu straszliwego pecha. Ta książka uruchomiła w Szwecji proces odzyskiwania pamięci. Umożliwiła żałobę po tych ludziach. Nasz straszny los z tamtych lat został „zapisany” do narodowej historii, i to nie w żadnej niszy.

Wiele jeszcze z historii LGBT jest do odkrycia.

Przykład z Niemiec: gdy wojna się skończyła, więźniów uwalniano z hitlerowskich obozów koncentracyjnych – ale nie wszystkich. Tych z różowymi trójkątami, ukaranych za homoseksualizm, odtransportowywano do „normalnych” więzień.

Wiem. Nawet Trybunał Konstytucyjny RFN uznał w 1957 r., że karalność homoseksualizmu jest w porządku.

Mówimy na razie tylko o gejach, ale do odkrycia jest też historia osób transpłciowych, lesbijek. Notabene, gdy dorastałem, skrótu LGBT nie było. Mówiło się „sprawy gejów i lesbijek”.

środowisko lesbijskie było, jak w Polsce wtedy, osobne niż gejowskie?

Tak. Lesbijki odnajdywały się częściej w feministycznych ruchach kobiecych. I nie umierały na AIDS. Ich historia jest inna. Też wciąż właściwie nieopowiedziana.

Ty tymczasem otrzymałeś nagrodę od waszej księżniczki – Victorii.

Odbierając nagrodę powiedziałem: „Victoria, wiem, że jesteś naszą koronowaną księżniczką, ale dziś ja jestem królową!” Pomyślałem, że może trochę pojechałem po bandzie, ale nie, śmiała się razem z wszystkimi.

Co byś powiedział tym osobom publicznym, które ukrywają homoseksualizm?

Chyba nie jestem dobrym doradcą dla tych osób, nie mam doświadczenia życia w publicznej szafie. Wyoutowałem się przed sobą, przed najbliższymi i potem już nigdy przed nikim nie ukrywałem, że jestem gejem. I wiesz co? Spotkało mnie wiele nienawiści, ale miłości – dużo więcej. Teraz publiczne coming outy w Szwecji są już normalnością, chyba nawet się ich specjalnie nie odnotowuje. W paradzie w Sztokholmie bierze udział 500 tysięcy ludzi – to jest największa impreza w Szwecji. A w pierwszej, bodajże w 1972 r. ile szło osób? Jedenaście. Z coming outami podobnie – ktoś musiał być pierwszy, żeby dziś to stało się zwyczajne. Musimy pamiętać o tamtych pierwszych jedenastu osobach, bez nich nie byłoby dziś 500 tysięcy. To nie stało się samo, to trzeba było wywalczyć.

Dziś masz męża i dwoje dzieci. Gdy miałeś te 20 lat, to myślałeś, że zostaniesz ojcem?

Tak. Chciałem zostać ojcem. Nigdy się nie ograniczałem, że czegoś nie mogę, bo jestem gejem – nie można tak myśleć. Nikogo o pozwolenie na zostanie ojcem nie prosiłem. Spłodzenie dziecka to zresztą nie jest taka trudna sprawa (śmiech), dla geja też, naprawdę, wiem, co mówię. Mój syn ma dwanaście lat, córka osiem. Syn pyta mnie, jak to było, gdy dorastałem. Mówię, że wtedy geje wstydzili się tego, że są gejami. Trudno mu to zrozumieć. Opowiadam, jak w latach 80. po raz pierwszy wziąłem ślub z jego drugim ojcem. To była tylko nieformalna impreza, ale mieliśmy świadków, spisaliśmy umowę, testamenty, za księdza robiła nasza przyjaciółka aktorka. Potem, gdy stało się to możliwe w latach 90., zawarliśmy związek partnerski, a teraz jesteśmy małżeństwem.

Masz jakieś porady dla osób LGBT w Polsce?

Porady…? Głowa do góry. Bądźcie dumni z tego, kim jesteście… a za 30 lat szwedzka księżniczka da wam nagrodę! (śmiech) Mówiąc serio, musicie być wytrwali i cierpliwi. I cały czas robić swoje. W waszym społeczeństwie dużą rolę odgrywa katolicyzm, więc chciałbym powiedzieć wszystkim wierzącym: kochani, Bóg jest po naszej stronie!

Beniamin z twojej książki też pochodzi z bardzo religijnej rodziny. Jest świadkiem Jehowy.

Religie, niestety, często są homofobiczne i stoją na przeszkodzie procesu samoakceptacji. W drugiej części, której nie czytałeś, bo jeszcze nie ma jej w Polsce, ten temat pojawia się szerzej niż w pierwszej. Jeśli fundamentalnie religijni rodzice geja czy lesbijki nie są w stanie zmienić swych przekonań, to jest dramat. Trzeba poszukać sobie nowej rodziny. Wracając do Polski, po raz pierwszy byłem u was dziewięć lat temu…

Pamiętam. Przyjechałeś promować „Dojrzewania błazna”, bardzo popularną u nas książkę.

Widzę niesamowitą zmianę na lepsze. Nie chodzi tylko o to, że w paradach bierze udział więcej ludzi i że one są bezpieczniejsze. Pamiętam, że wtedy sam fakt, że jestem jawnym gejem, był bardzo egzotyczny, nawet dla dziennikarzy, którzy robili ze mną wywiady. Czuli się w obowiązku na początku zapewnić mnie, że są tolerancyjni, że akceptują, że nie mają nic przeciwko. Słuchałem tych deklaracji i myślałem sobie: „Słonko, ja cię nie proszę o akceptację. Niby mam ci być wdzięczny za tę postawę? Pierdol się” (śmiech). Tym akcentem kończymy, bo za moment zaczyna się bankiet wydany na cześć Gardella przez ambasadora, który wygłosi wzruszającą przemowę na temat praw osób LGBT. Gardell zaś opowie tę samą anegdotę o polskich dziennikarzach, tylko w końcówce zamieni słowa „fuck you” na bardziej dyplomatyczne „go away”.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.