Życie jest za krótkie, by pić marne wino

DORIAN ZIĘBA i TOMASZ PILAWKA są parą od 12 lat, w 2015 r. założyli nietypowy dla polskich warunków atmosferycznych biznes – Winnicę 55-100. Dlaczego właśnie wino? Jak homofobia niektórych środowisk doprowadziła do tego, że Tomek pożegnał się z polityką? Dlaczego przez 2 lata walczyli w sądzie o opiekę nad psem? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Dorian Zięba (z lewej) i Tomasz Pilawka w swojej winnicy. Foto: arch. pryw.

 

Produkcja wina w Polsce to niezbyt popularny pomysł. Czemu wybraliście taką branżę?

Dorian: Pomysł na założenie winnicy dojrzewał przez wiele lat, a główną inspiracją były podróże, zwłaszcza na zachód i południe Europy, gdzie kultura picia wina jest dużo bardziej rozwinięta. Złapaliśmy bakcyla, zaczęliśmy odwiedzać najbardziej popularne regiony winiarskie. Pewnego razu, w 2012 r., Tomek otrzymał od swoich dziadków winogrona z ich ogródka. Postanowił wykorzystać je do produkcji wina. Niestety, pierwsza próba nie powiodła się. (śmiech) Wlał zbyt dużo moszczu, przez co rurka fermentacyjna się zatkała, co doprowadziło do ogromnego wybuchu w środku nocy oraz konieczności malowania ścian na drugi dzień. (śmiech)

Co robiliście wcześniej, zanim odkryliście wino?

Tomek: Gdy poznałem Doriana w 2011 r., on prowadził sklep ze zdrową żywnością w centrum Wrocławia odziedziczony po rodzicach. Ja wtedy skończyłem pracę jako asystent europosła w Brukseli, robiłem doktorat z ekonomii, pracowałem w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Dolnośląskiego we Wrocławiu i byłem mocno zaangażowany politycznie. Rok później, przeprowadziliśmy się do Warszawy, gdzie zostałem doradcą Ministra Rolnictwa. Tak, Tomku, widzę, że zaintrygował cię mój tytuł doktora ekonomii. Specjalizuję się w rozwoju regionalnym ze szczególnym uwzględnieniem obszarów wiejskich, dlatego też Ministerstwo Rolnictwa to dla mnie naturalny obszar. Z kolei Dorian znalazł pracę w Ministerstwie Obrony Narodowej, gdzie zajmował się rozliczaniem inwestycji związanych z NATO. Zabawnie to zabrzmi, ale to był wtedy mój żołnierz! (śmiech) Ale żarty na bok, Dorian wykonywał tam odpowiedzialne zadania. Jednak Warszawa nie przypadła nam do gustu i po półtora roku postanowiliśmy wrócić do Wrocławia. Wtedy właśnie odbywały się wybory samorządowe, w których zostałem wybrany na radnego sejmiku Województwa Dolnośląskiego.

D: Ja po powrocie do Wrocławia zacząłem pracę w biurze jednego z europosłów. Zajmowałem się działem prasowym, prowadzeniem strony internetowej i social mediami. Reprezentowałem również posła podczas wydarzeń, w których nie mógł uczestniczyć i brałem udział w wyjazdach studyjnych do Brukseli. Mimo że nie znam się na polityce i jej nie lubię, to była naprawdę fajna praca.

T: Po 3 latach jako radny miałem już tego naprawdę dosyć. Wtedy właśnie na poważnie zaczęliśmy myśleć o założeniu winnicy. Nasze rodziny były bardzo sceptyczne, jednak doprowadziłem do tego, że kupiliśmy ziemię we wsi Rzepotowice pod Wrocławiem. I to z rozmachem, bo od razu 5 ha. Pożegnałem się z polityką, rozpocząłem pracę w Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, w katedrze Ekonomii Stosowanej, gdzie mam swój Zakład Badań nad Rozwojem, a w międzyczasie realizowaliśmy nasze marzenie o winnicy.

Tomku, z polityką pożegnałeś się raz na zawsze?

T: Wiele osób twierdzi, że z polityki się nie wychodzi, ale ja już doświadczyłem tego na własnej skórze. Otrzymuję często nowe propozycje, szczególnie teraz, gdy zbliżają się wybory. Jednak po wielu doświadczeniach mam już pełne zrozumienie, czym jest polityka i nie wiem, czy chciałbym do tego wracać. Kiedyś byłem związany z konserwatywną partią Polskim Stronnictwem Ludowym, chociaż mój światopogląd zawsze był po lewej stronie.

Przynależnością do tej partii rzeczywiście mnie zaskoczyłeś. PSL nigdy nie miał w swoim programie postulatów LGBT.

T: Pochodzę ze wsi i to rządzi się swoimi prawami. Gdy jesteś młody, poszukujesz swojej drogi, podejmujesz różne decyzje. Faktem jest, że PSL nigdy nie miał w swoim programie postulatów LGBT, ale wierz mi, są tam niesamowite osoby, które mnie wspierały. Mimo to moja moja „przygoda” z polityką doprowadziła mnie do depresji. Poczułem się odrzucony przez partię i nie chciałem do niej wracać. Jednak nigdy nie mów nigdy. (śmiech) Nie wiadomo, czy w przyszłości nie wrócę do polityki. W tym temacie Dorian jest dla mnie swojego rodzaju bezpiecznikiem, a on chyba nigdy nie lubił mojego zaangażowania politycznego.

D: Zawsze miałeś silny kręgosłup moralny i zasady, co niestety często było wykorzystywane przeciwko tobie i często za to płaciłeś wysoką cenę.. Twoje zaangażowanie nie było odpowiednio doceniane, a wręcz działano przeciwko tobie. Trudno mi było uwierzyć, że osoby z własnej partii mogą działać przeciwko tobie, widząc w tobie zbyt dużą konkurencję. Wiedziałem, że polityka to twój żywioł, ale ona zabierała ci zbyt wiele czasu, który nie mógł być poświęcony naszej relacji. Wolałem, byś zajął się czymś bardziej przewidywalnym, satysfakcjonującym i jasnym pod względem twojego zaangażowania oraz czasu, który poświęcasz na pracę.

To kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby założyć winnicę?

D: Tomek. Ja z początku byłem raczej sceptyczny, ponieważ jestem z natury pesymistą i podchodzę z dystansem do nowych pomysłów, zwłaszcza tak egzotycznych jak ten. Uprawianie winorośli w Polsce wydawało się nieprawdopodobne. Jednak, jak się okazało, istnieją winnice w naszym kraju. Razem odwiedzaliśmy takie miejsca, degustowaliśmy ich wina. Z racji Tomka pracy mieliśmy dostęp do studiów podyplomowych z winiarstwa na UP, które umożliwiły nam dostęp do fachowej wiedzy i konsultowanie naszych pomysłów z ekspertami z tej dziedziny.

Jak, Tomku, przekonałeś Doriana?

T: Muszę przyznać, że w pewnym momencie przestałem nawet pytać Doriana o zdanie i po prostu kupiłem tę ziemię.

Tak otwarcie o tym mówisz?

T: Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nie powiedział „nie”, więc uznałem to za pewnego rodzaju ciche przyzwolenie. (śmiech)

D: Nie żałuję jednak, że Tomek postawił mnie przed faktem dokonanym. Faktycznie, nie byłem przeciwnikiem tego pomysłu. Często brakuje mi pewności siebie, gdy napotykam coś, co jest mi obce, natomiast Tomek jest bardziej zdecydowany i nie marnuje czasu na zastanawianie się, tylko działa.

Byliście przygotowani na to, co się wiąże z otwarciem biznesu? A szczególnie tak nietypowego jak winiarnia?

T: Byliśmy tym tak zafascynowani, że nie widzieliśmy żadnych przeciwności. Według naszego biznesplanu w ciągu 2 lat mieliśmy zacząć budować winiarnię. To się nie udało, bo samo uzyskanie zgód trwało znacznie dłużej. Do tego przygotowywanie projektu, dokumentacji. Krzewy już zostały posadzone, a my nie mieliśmy gdzie tego wina robić, nie mieliśmy winiarni – budynku, którego cena, jak się okazało była jeszcze wyższa niż sam zakup ziemi, krzewów i sprzętu rolniczego. Wstrzymaliśmy wtedy inwestycję, musieliśmy stworzyć winiarnię tymczasową na produkcję pierwszych roczników. Gdybym dzisiaj, z tą wiedzą, którą mamy, miał zakładać winnicę – bardzo poważnie bym się zastanowił. (śmiech) Nie chodzi tylko o te przeciwności, ale też o ogrom naszej fizycznej pracy. Przez pierwsze 2 lata wykonywaliśmy wszystkie prace z pracownikami, by nauczyć ich tego, co i jak mają robić.

D: Dziś, na szczęście, mamy przyjemność współpracować ze wspaniałymi osobami, które zajmują się wszystkimi aspektami pracy w winnicy. Dla nas pozostaje zaangażowanie w mniej wymagające zadania, jak naciąganie drutów czy naprawa rusztowań. Dzięki temu możemy skupić się na tworzeniu innowacyjnych strategii marketingowych, budowaniu relacji z klientami oraz rozwijaniu naszych produktów i usług. Tomek lubi innowacyjne rozwiązania i właśnie otrzymaliśmy duże dofinansowanie z UE na budowę innowacyjnej linii do produkcji wina musującego. To pozwala nam w pełni wykorzystać naszą kreatywność i ambicje, mając na uwadze długoterminowy rozwój i sukces naszej marki.

Same studia podyplomowe wystarczą, by nauczyć się produkcji wina?

T: Studia dostarczają teoretycznej wiedzy, ale nie zapewniają pełnego doświadczenia produkcyjnego. Gdy zaczynaliśmy, brakowało nam możliwości zdobycia praktycznych umiejętności. Mieliśmy trochę kontaktów z Niemcami, z Czechami. Tu koleżanka, tu kolega… i tak zrobiliśmy nasze pierwsze wino. W kolejnych latach kontynuowaliśmy tę samą praktykę, ciągle ucząc się czegoś nowego, doskonaląc proces produkcji lub czasem wracając do poprzednich etapów, gdy coś nie wychodziło tak, jak planowaliśmy.

D: Mówi się, że nauka wytwarzania wina wymaga 30-40 lat praktyki. Dopiero wtedy zaczynamy pełniej rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i jak osiągnąć najlepsze efekty. Dużo więc jeszcze przed nami, choć zdaniem wielu osób już teraz nasze wina są jednymi z lepszych na polskim rynku. Świadczą o tym chociażby zdobyte medale na wielu polskich i międzynarodowych konkursach winiarskich, czy certyfikaty jakościowe.

Z tego, co widziałem w social mediach, wasze wino promujecie m.in. w Singapurze.

D: Wspólnie z Tomkiem staramy się uczestniczyć we wszystkich możliwych wyjazdach zagranicznych i szkoleniach związanych z naszą branżą. Oprócz naszego rozwoju, widzimy w tym także doskonałą okazję do promocji naszej winnicy i budowania prestiżu naszej marki. Chociaż jeszcze nie skupiamy się na eksporcie, chcemy już teraz wzbudzać zainteresowanie naszymi winami. Mamy bardzo pozytywny odbiór, który różni się nieco w zależności od kraju, ale wszędzie ludzie doceniają smak i aromat naszych win. Szczególnie w przypadku Brytyjczyków nasze wino zdobyło uznanie. Mieliśmy przyjemność uczestniczyć w jednym z największych targów winiarskich w Europie, London Wine Fair, gdzie reprezentowaliśmy Polskę jako jedną z trzech winnic. Brytyjczycy cenią wina o wyższej kwasowości, a nasz chłodny klimat daje nam możliwość produkcji świeżych, owocowych win, które idealnie wpisują się w ich gusta.

Wspomniałeś, Tomku, że wasi rodzice nie byli na początku zachwyceni pomysłem. A jak jest dzisiaj?

T: Rodzina bardzo nam kibicuje, wspiera i pomaga jak tylko może, to dla nas ogromne wsparcie, za co im dziękujemy. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, ile wysiłku włożyliśmy w naszą działalność, bez rodziny i przyjaciół nie byłoby to możliwe.

Z punktu widzenia ekonomicznego – ryzykowna inwestycja, tak?

T: Przeprowadziłem szczegółowe analizy inwestycji i długoterminowy plan wypadł korzystnie, chociaż nieco lepiej niż obecnie. Wynika to z tego, że założenia były bardziej kompromisowe, a w praktyce zdecydowaliśmy się na wyposażenie winiarni w lepszej jakości sprzęt, co wpłynęło na wyższe koszty. Obecnie widzimy powolny zwrot zainwestowanych środków, ale cały nasz zysk wciąż reinwestujemy. Rozpoczęliśmy budowę docelowej winiarni, która powstaje na terenie winnicy. Gdy nas odwiedzisz za rok, będziesz już mógł zjeść obiad w restauracji i przespać się w hoteliku. To kolejna duża inwestycja, która czasami może być trochę przytłaczająca, ale gdy ma się dobre wino, to wszystko idzie zgodnie z planem. A nie ukrywam, że nasz związek w tym wszystkim jest nie tylko nieproblemowy, ale także stanowi pomoc dla całego biznesu.

To dosyć odważne stwierdzenie, bo jednak wciąż wiele osób, szczególnie w biznesie boi się, że coming out może im wszystko zepsuć.

T: Bo w wielu biznesach może pewnie tak być, choć z drugiej strony… może to tylko jakieś nasze wewnętrzne obawy? Ja uważam, że świat jest na nas gotowy, ludzie w większości odbierają nas pozytywnie, chociaż być może taka jest akurat specyfika branży winiarskiej, która budzi pozytywne reakcje. Najważniejsze, by się nie bać i z podniesioną głową iść do przodu. Nie wszyscy muszą nas kochać (śmiech), ale szacunku mamy prawo wymagać.

D: W relacjach biznesowych nie „obnosimy się” szczególnie z tym, że jesteśmy parą, wydaje mi się jednak, że to po prostu widać. Wielu gości wręcz nas o to pyta. W tym roku z okazji Pride Month zdecydowaliśmy się na odważną kampanię, która jasno to komunikuje. Przygotowaliśmy specjalne logo z motywem tęczy i wyprodukowaliśmy limitowaną serię różowego wina Pride. Jeżeli więc ktokolwiek miał jakieś wątpliwości, co do naszego związku, to chyba zostały one rozwiane. (śmiech) Po reakcjach widzę jednak, że przyjęto to mega pozytywnie. Bliscy ostrzegali, że może pojawić się hejt, więc byliśmy na to gotowi, jednak do tego nie doszło. Nie było ani jednego negatywnego komentarza czy telefonu.

T: U mnie w pracy też wszyscy o nas wiedzą, nigdy w żaden sposób nie byłem inaczej traktowany czy upokorzony. Jedynie w polityce zostało to wykorzystane przeciwko mnie.

To znaczy?

T: Część osób mnie lubiła, ale część nie, więc dla nich to, że jestem gejem, było idealnym argumentem, by mnie dyskredytować. Naiwnie myślałem, że nie będzie to nikomu przeszkadzać. Niestety, zasugerowano mi wycofanie się z polityki. To były słowa, które mocno mnie przybiły, miałem problem z odnalezieniem się na nowo. Tak, z pełną świadomością mówię, że zostałem wykluczony z rozwijania swojej kariery w PSL ze względu na moją orientacją seksualną. Może i dobrze się stało, ale wtedy zabolało mnie to mocno. Nie miałem już siły oraz ochoty i przygodę z polityką zakończyłem, nie startując w kolejnych wyborach. Może kiedyś wrócę, ale obecnie poukładałem swoje życie na nowo, otaczają mnie wspaniali ludzie, stworzyłem z Dorianem wspaniały dom, robimy to, co lubimy, więc po co teraz to wszystko komplikować? Przyznam, że rozmowa z tobą o tym to dla mnie swego rodzaju katharsis.

Przygotowując się do wywiadu, natrafiłem na artykuły o tym, jak przez 2 lata walczyliście w sądzie o opiekę nad psem, którego znaleźliście w 2020 r. porzuconego przy drodze, przygarnęliście, a potem nagle znalazł się jego właściciel. Niesamowita historia.

D: Gdy go znaleźliśmy, nie miał żadnego chipa identyfikacyjnego, więc po zgłoszeniu do schroniska i nieznalezieniu się właściciela zaczęliśmy się nim opiekować. Po 1,5 roku zgłosił się do nas mężczyzna, który stwierdził, że Charlie, bo tak go nazwaliśmy, to jego pies, a jak go nie oddamy, to zawiadomi policję i oczerni nas wśród grupy blisko 120 tys. swoich fanów na Facebooku. Osoba ta nie zapytała nawet, jak się czuje pies i co z nim jest! Sprawa trafi ła do sądu i w pierwszej instancji nakazano nam zwrot „rzeczy”. Wyobrażasz sobie, że wedle prawa zwierzęta traktuje się jako „rzecz” i w związku z tym 3 lata od zagubienia „mienia” cały czas ma się do niego prawo? Nie zgodziliśmy się z tym wyrokiem, a przede wszystkim z traktowaniem psów jak rzeczy. Odwołaliśmy się od wyroku do sądu drugiej instancji, który powołał biegłego psychologa zwierząt, behawiorystę, który zbadał, do kogo pies jest bardziej przywiązany i czy ze względu na jego dobrostan zasadnym jest zmiana właściciela. Sąd bardzo poważnie podszedł do sprawy, behawiorysta przyjechał do nas sprawdzić, jakie warunki życia ma pies. Nieco wcześniej zostaliśmy napadnięci na winnicy przez tego pana, jego rodzinę oraz kolegów. Nocą, gdy odjeżdżaliśmy do domu zajechali nam drogę dwoma autami, chcąc odebrać siłą psa – doprowadzili do kolizji, taranując nasze auto, kopiąc w nie i wykrzykując niecenzuralne słowa. Traumatyczne przeżycie. Cała sprawa po 2 latach walki zakończyła się prawomocnym wyrokiem Sądu Okręgowego we Wrocławiu, który przyznał nam opiekę nad Charliem.

Czy właściciel psa i jego rodzina byli homofobiczni?

D: Zarówno przed rozprawą, jak i na sali sądowej on, jego żona i znajomi często wspominali o tym, że jesteśmy w związku, jakby próbowali zdyskredytować nas w oczach sądu. Zresztą pod artykułami o sprawie w „Gazecie Wyborczej” pojawiały się też homofobiczne komentarze. Ale szczerze mówiąc, takie rzeczy spływają po mnie jak woda po kaczce. Nie pozwalam, aby negatywne komentarze czy uprzedzenia wpływały na naszą pewność siebie i determinację. Jesteśmy silni i dumni z naszego związku i nie pozwolimy nikomu burzyć tego szczęścia.

T: Jesteśmy na takim etapie życia, że otwarcie mówimy o naszej orientacji seksualnej, chcemy wspierać naszą społeczność i jawnie do niej przynależeć, bez względu na konsekwencje. Ludzie muszą wiedzieć, że para homoseksualna może prowadzić biznes w tym kraju. A jak nie wiedzą, to muszą się tego nauczyć, poznać nas i szanować. Dla wszystkich w tym kraju musi być miejsce pod warunkiem, że nie robisz krzywdy drugiemu człowiekowi.

Dziś to już po was spływa – a jak było kiedyś? Jak odkrywaliście siebie i jak to przeżywaliście?

T: Podrywałem chłopaków już jako nastolatek. Nie przydarzyły mi się jakieś trudne sytuacje homofobiczne z pobiciem czy wyzywaniem. Na pierwszym roku studiów byłem już zdeklarowanym gejem, a przy tym bardzo angażowałem się społecznie. Podczas studiów pełniłem funkcję przewodniczącego samorządu studentów, a moja orientacja seksualna nie miała znaczenia. Później jednak, gdy zaangażowałem się w politykę, sytuacja nieco się zmieniła, o czym już mówiłem.

D: Ja już od szkoły podstawowej zdawałem sobie sprawę, że jestem „inny”, a moi rówieśnicy nie szczędzili mi niemiłych komentarzy. W szkole średniej sytuacja była podobna, ale wtedy miałem szczęście poznać dwie przyjaciółki, którym jako pierwszym powiedziałem o mojej tożsamości. To było przełomowe dla mnie, ponieważ wiedziałem, że mam osoby, które mnie akceptują takiego, jakim jestem. Dzięki nim udało mi się przetrwać ten okres w szkole. Na studiach czułem się swobodniej i akceptacja była naturalna.

Jak się poznaliście?

D: Na portalu randkowym Fellow.pl. Wymieniliśmy się wiadomościami, umówiliśmy na pierwszą randkę. To było niedaleko Tomka uczelni, uciekł mi tramwaj więc wpadłem na ostatnią chwilę, zgrzany i spocony. Tomek wtedy był w garniturze, a ja w dżinsach, na luzie, więc… zajebiście! Mówię: to chodź, wypijemy jakiegoś browara, a Tomek, że on nie pije, bo jest autem. Wypiłem jedno piwko na rozluźnienie, potem drugie piwko – i język mi się rozplątał. Pamiętam, że pojechaliśmy jeszcze do innego pubu, a później poszliśmy do parku i długo rozmawialiśmy, siedząc na ławce. Odwiózł mnie pod dom i tyle. T: Ale kolejna randka była już o wiele bardziej satysfakcjonująca. (śmiech)

Od tego czasu minęło 12 lat. Co teraz? Ślub?

T: Czekam na oświadczyny!

D: Ja również!

T: No, dobra, chyba mogę to powiedzieć. Plan jest taki, by pobrać się w hiszpańskiej winnicy, choć mamy nadzieję, że pewnego dnia będzie to możliwe również w Polsce.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jeden chłopak z komputerem

Radkiem Oliwą, twórcą i szefem największego polskiego portalu LGBT queer.pl (wcześniej innastrona.pl), który obchodzi właśnie 20-lecie, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. arch. pryw.

 

Skąd w 1996 r. w twojej głowie wziął się pomysł, by założyć gejowską stronę internetową? Był już wtedy w ogóle jakiś Internet gejowski czy lesbijski w Polsce?

Internet się dopiero pojawiał jako komercyjny wynalazek, właśnie powstała Wirtualna Polska, dlatego można powiedzieć, że Queer.pl istnieje tak długo jak najstarszy polski portal. Miałem 21 lat, mieszkałem w niewielkim mieście na południu Niemiec, bo moja rodzina wyprowadziła się tam, gdy byłem szesnastolatkiem. Byłem więc podwójnie osamotniony: jako chłopak z Polski i jako gej. Internet jako medium, które dopiero zaistniało, stał się dla mnie oknem na świat, przez które zajrzałem, by sprawdzić, czy są jacyś geje w Polsce. Okazało się, że nie ma – po wpisaniu w wyszukiwarkę Altavista hasła „gej Polska” nie pokazywało się nic. Postanowiłem więc zrobić coś od początku – w trzy dni narysowałem ikonki, nauczyłem się podstaw HTML-a i powstała Inna Strona.

Miałeś już jakieś doświadczenie informatyczne? Jakieś wzorce?

Interesowałem się technologią. Miałem własny komputer i jakieś podstawy. Sam korzystałem wówczas z niemieckiego portalu www.eurogay.net, który już nie istnieje. To był dla mnie punkt odniesienia, pozwalał mi orientować się w tym, jak robi się stronę dla gejów.

A lesbijek?

Nie miałem wówczas pojęcia, czego szukają dziewczyny, więc Inna Strona adresowana była do gejów. Tworzyłem ją sam, włącznie z tym, że pisałem wszystkie teksty, co musiało się przełożyć na jakość (śmiech). Zamieszczałem opisy książek, adresy klubów gejowskich w Polsce, zdjęcia półnagich mężczyzn… Byłem na przykład, i jestem nadal, wielkim fanem Oscara Wilde’a, więc pojawiało się dużo tekstów o nim. Nie były to wybitne rzeczy, ale bardzo autentyczne. To były czasy, gdy tematyka gejowska była bardzo niszowa i każda informacja była na wagę złota.

Kiedy pojawiła się druga, bardziej interaktywna odsłona strony?

Już po kilku miesiącach powstała platforma, na której ludzie mogli się poznawać. Wystarczyło, że wysłali do mnie wiadomość, publikowałem ją jako ogłoszenie towarzyskie. Zainteresowanie było spore. Kontaktowali się ze mną też ludzie, którzy chcieli coś napisać na stronę, opowiadanie czy wiersz.

Pisywały osoby znane już wtedy albo później?

Tak, dość wcześnie teksty kulturalne zaczął przysyłać Marcin Pietras (recenzje filmowe, opowiadania, tłumaczenia komiksów), później Krzysiek Tomasik pisał bardzo dobre artykuły. Nie wszystkie osoby mogę zidentyfikować, bo nie każdy chciał publikować pod imieniem i nazwiskiem.

Kiedy to się zaczęło zmieniać?

Na przełomie wieków. Pojawiały się profile użytkowników, wiadomości prywatne no i zdjęcia, co uważam za punkt przełomowy. Wraz z nimi ludzie zaczęli pisać trochę więcej o sobie. Brak zdjęcia oznaczał mniejsze uprawnienia, co było dla wielu sporą motywacją. To ważne, bo w ten sposób wychodzili z ukrycia. Zdjęcia były oczywiście w jakiś sposób chronione, trzeba było się zarejestrować, by móc je zobaczyć, ale jest już tak, że gdy publikuje się swoje zdjęcie na portalu gejowsko-lesbijskim, to przyznaje się przed samym sobą, że jest się po „innej stronie”. To rewolucja!

Kiedy staliście się stroną gejowsko-lesbijską?

Mniej więcej w tym samym czasie. Już miałem większą świadomość tematu, z czasem zaczęły się też ukazywać portale przeznaczone tylko dla lesbijek. Zacząłem podejmować temat, choć przyznaję, że początkowo dość nieudolnie. Ważnym krokiem dla włączenia kwestii dziewczyn były same profile, w których pojawiły się specjalne opcje, np. „wymarzona partnerka” w kwestionariuszu. Wcześniej dziewczyny, które zakładały sobie profil, wypełniały rubrykę „mój wymarzony partner” i opisywały kobietę, o której marzą. Skoro pojawiła się potrzeba, to znalazło się i rozwiązanie. To właśnie użytkowniczki same postanowiły, że chcą tu być.

Czy można podzielić waszą działalność na te dwa dziesięciolecia?

Właśnie tak i jest między nimi dużo znaczących różnic. Na początku na przykład kwestia finansowa nie miała znaczenia – był jakiś darmowy hosting w USA, później wystarczyło wykupić domenę, mieć komputer i Internet. Zresztą wszystko to mnie tak fascynowało, że nawet mógłbym płacić, by móc to robić. Redagowanie portalu i serwisowanie było do ogarnięcia we własnym zakresie. Później sytuacja się zmieniła. W najlepszych czasach mieliśmy ok. 20 milionów „odsłon”, czyli wejść na konkretne strony miesięcznie, a to nie jest mało. Pojawiła się potrzeba osobnego serwera, a kontakt z użytkownikami zaczął pochłaniać kilka godzin dziennie. Strona stała się na tyle popularna, że użytkownicy wychodzili z założenia, że stoi za nią sztab zawodowców.

Pamiętasz jakieś teksty, które miały szczególną popularność?

Z głośnym odzewem spotykały się teksty Witolda Jabłońskiego, który pisze felietony świadomie w taki sposób, by prowokowały myślenie. W podobnym kierunku szedł Jacek Kochanowski, który wniósł trochę naukowy, a trochę równościowy punkt widzenia. Pamiętam jego tekst o door selection – selekcji w klubach. Był pewien klub w Warszawie, który to wprowadził i zaczął wpuszczać tylko ludzi ładnych. Jacek napisał o tym tekst, jak dla mnie bardzo ważny, potrzebny, będący odpowiedzią na to, co się pojawiło, czyli wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Tekst spotkał się z burzliwą debatą i… fochem właściciela tego klubu. Prawdziwą fabryką tekstów był Janusz Marchwiński.

Jak się poznaliście z Januszem Marchwińskim? (aktor znany m.in. z adaptacji „Lubiewa”, dziennikarz, niegdyś współpracownik Radia Wolna Europa, od lat szef krakowskiego klubu LGBT Cocon – przyp. red.)

Napisał kiedyś do mnie, że chciałby poznać redakcję Innej Strony. Sam spędził wiele lat na emigracji i właśnie przenosił się do Krakowa. Przyjechał i zobaczył, że redakcja IS to jest jeden chłopak siedzący przy komputerze. Postanowił, że chce się włączyć. Publikował bardzo dużo i bardzo dobrze – także pod pseudonimami. Rozrzut tematyczny był imponujący. Największą popularnością cieszyły się teksty-poradniki. Najpopularniejsze, jak tekst o pryszczach czy raku prostaty, osiągnęły ponad milion „odwołań”. Kiedyś przy winie Janusz zapytał, czy nie myślałem o przeniesieniu się do Polski. Kilka miesięcy później mieszkałem już w Krakowie.

Jak to wpłynęło na Inną Stronę?

Dostała kopa! Zahaczyłem bardziej o środowisko, a gdy dwa lata później prężnie zaczęła się rozwijać moja firma zajmująca się programowaniem stron internetowych – bo przecież ja cały czas poza tym pracowałem, IS to było hobby – mogłem się trochę „odciążyć”. Pojawiły się nowe osoby. Jeśli pierwsze dziesięć lat działalności strony było chałupniczo-hobbystyczne, to drugie już zdecydowanie bardziej profesjonalne. Konieczna stała się komercjalizacja przedsięwzięcia, trzeba było zarejestrować firmę. Zmieniło się tyle, że nie byłem już w stanie nadążać technicznie, stała się niemożliwa sytuacja, w której wszystkim zajmuje się jedna osoba.

Od kilku lat w samej redakcji najważniejsza jest Magda Dropek. Jaka jest jej rola?

Rzeczywiście, Magda była pierwszą osobą zatrudnioną na cały etat, by pisać teksty. Wpłynęła swoją osobowością na charakter portalu. Po pierwsze, dzięki niej tematy kobiece zyskały większą wagę, co wywołało zauważalny przyrost użytkowniczek oraz tematy ogólnospołeczne. Można powiedzieć, że to, czym ostatecznie stał się nasz portal, to mieszanka trzech osobowości: Magdy, mnie i Janusza Marchwińskiego.

Pojawiły się też inne twoje przedsięwzięcia – wiadomości wideo, sklep, portal randkowy.

W drugim dziesięcioleciu rzeczywiście poszerzyliśmy ofertę. Pojawiło się Kumpello, które było odpowiedzią na pomysł, by bardziej odciągnąć od naszej strony charakter randkowy, dać dziewczynom więcej swobody, ale nie rezygnować z użytkowników, którzy chcą randkować. Ten ruch namieszał w portalach randkowych w Polsce, pozgarniał konkurencji dużo użytkowników do tego stopnia, że najpopularniejszy z nich stanął przed koniecznością przebudowania swej formuły. Włożyliśmy dużo pracy intelektualnej w to, by dać tematowi randek trochę ciepła – pojawiło się tam więcej opcji niż „waga” czy „rozmiar”. Niestety w dalszy rozwój portalu włożyliśmy za mało serca i portal znacznie spowolnił.

Jeśli chodzi o sklep PrideShop, to ideą było, by sprowadzić do Polski te rzeczy, których nigdy nie mieliśmy, by nie trzeba było ich samemu ściągać z Chin czy Stanów – od tęczowych flag, przypinek, po książki i filmy. Temat filmów i książek staje się w dobie elektronicznej dystrybucji nieaktualny, ale myślimy mimo tego o odświeżeniu tego pomysłu. Z innych naszych projektów, była też „telewizja”, czyli cotygodniowe wiadomości publikowane na YouTube. Gdy dziś się to ogląda, ze strony technicznej wygląda to dosyć słabo, ale w każdej minucie widać zaangażowanie i chęć zrobienia czegoś z niczego.

Skąd wziąłeś pomysł na założenie Sibro – krakowskiej kawiarni LGBT, która funkcjonowała w latach 2012-2014?

To było marzenie faceta, który po prostu chciał mieć swój bar (śmiech). Nie miałem o tym pojęcia – wynająłem lokal w złym miejscu, o złym metrażu i za nie te pieniądze. Było tam albo pusto, albo tak pełno, że ludzie przychodzili i od razu wychodzili, co się zaczęło przekładać na obroty. Mieliśmy wieczorki z grami towarzyskimi, dyskusje – to było miejsce dla tych, którzy nie chcą zabłysnąć na parkiecie, bo tego nie czują, nie chcą pójść do klubu, ale chcą mieć taką kawiarnię, w której znajdą znajomych ze społeczności LGBT. Pod tym względem spełniło się w stu procentach, ale musiałem się wycofać, bo było to podwójne obciążenie: finansowe, co dałoby się jeszcze znieść, i czasowe. Problemy zdrowotne i nieprzychylność sąsiadów też zaważyły na decyzji o zamknięciu. Bardzo mi tego miejsca szkoda.

Sama Inna Strona też przeszła rewolucję i w 2013 r. przekształciła się w znany w obecnej formie Queer.pl. Jakie były przyczyny zmiany?

Naszym celem było unowocześnienie formatu, narzędzi – nazwa przestała już pasować. Po pierwsze, „inna” – to słowo stało się nieadekwatne do tego, co robimy. „Inność” była czymś, co definiowało LGBT 20-30 lat temu – czuję, że dziś definiuje nas nie inność, a różnorodność. Myślę, że krok od „inności” do „różnorodności” jest krokiem emancypacyjnym i tak też odbieram tę zmianę. Po drugie, „strona” – to też formuła, która stała się ograniczająca. Queer.pl to już nie tylko strona i nie ma co zamykać sobie dróg – może będzie to coś wydrukowanego, może mobilnego?

Jak użytkownicy przyjęli tę zmianę?

Na początku dostawaliśmy dużo listów ze skargami. Sporo osób pisało: „Mieliście taką neutralną nazwę, można było się za nią ukryć, a teraz wchodzą do mojego pokoju i widzą na ekranie komputera queer, co ja mam zrobić?”. Trudno. To świadoma misja, koniec udawania. Jeśli ktoś chce się ukrywać, to niech to robi, a gdy stwierdzi, że jego komputer jest już gotowy na przyjęcie takich treści, to niech się zarejestruje.

Na Innej Stronie wychowało się już pokolenie polskich gejów i lesbijek. Jaką macie w związku z tym dziś misję?

Kilka pokoleń! (śmiech) Zawsze staraliśmy się podążać za tematami, które już się na Zachodzie pojawiły, dlatego kolej rzeczy była typowa: najpierw geje, później otwarcie się na lesbijki i tematykę kobiecą, biseksualność, transpłciowość, wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Myślę, że zmiany na portalu doskonale odzwierciedlają to, co dzieje się w naszej społeczności. Niezmienny pozostał główny cel: staramy się pomagać odwiedzającym nas osobom w budowaniu pozytywnej tożsamości, aby łatwiej było im wyjść z ukrycia. To jest podstawa naszej emancypacji.

Jakie masz marzenia odnośnie mediów LGBT w Polsce? Chciałbym, aby nasz głos częściej trafiał do głównego nurtu: nic o nas bez nas! Tymczasem wydarzenia związane z LGBT komentowane są przez dziennikarzy „Frondy” po jednej stronie oraz „Gazety Wyborczej” po drugiej. Nasz głos ginie. Wciąż nie ma świadomości, że LGBT to jest pewna dziedzina wiedzy. Chciałbym zobaczyć kiedyś w debacie dziennikarzy Mariusza Kurca lub Magdę Dropek!

Jak się czujesz jako twórca Internetu LGBT w Polsce? Czego życzyć queer.pl z okazji 20-lecia?

Właściwie to jestem dość spełniony. Chciałbym, by media LGBT w Polsce miały większą opiniotwórczą moc – zarówno w mainstreamie, jak i w samej społeczności. Będziemy nad tym pracować. Jestem dobrej myśli. Jeśli nie uda się nam, to może uda się to komuś innemu?  

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Niech nas usłyszą

Uczestnicy/czki nowego projektu Kampanii Przeciw Homofobii opowiadają o swych zmaganiach z homo i transfobią.

Lukrecja_foto_A_KubisLukrecja Kowalska:

„Wiele miałam coming outów w życiu, ale najbardziej spektakularny, to w lutym zeszłego roku – na pogrzebie mojej mamy. Po prostu pojawiłam się na nim jako kobieta. Intencja mszy była od córki Lukrecji, nie od syna. Chodzież to nie jest wielkie miasto, 19 tysięcy mieszkańców, a na pogrzeb przyszło dużo ludzi, więc się rozniosło. Na stypie wyjaśniłam wszystko tej części rodziny, która jeszcze nie wiedziała. Zaskoczone ciocie i wujkowie powtarzali, że dla nich i tak będę Krzyśkiem. Ich sprawa. Ja jestem Lukrecją.

„Jak syn szedł na studia, to razem przeprowadziliśmy się do Poznania cztery lata temu. No, więc powiedziałam mu, że ten pan, który u nas bywa – bo on widział faceta – jest transseksualną kobietą i że się w niej zakochałam, i że ja też jestem taka. Syn przyjął to nawet spokojnie, a ja chyba nie zdawałam sobie całkiem sprawy, że moje wyznanie stwarza kompletnie nową sytuację dla niego.”

 

Stanisław Orszulak:

„W październiku zeszłego roku wysłałem mejla do całej dalszej rodziny, babć, cioć, wujków. Napisałem, że jestem trans i proszę od teraz zwracać się do mnie moim nowym, męskim imieniem. Dobrą reakcję miałem tylko od jednej cioci i jednego wujka. Reakcja najbliższej rodziny też była negatywna. Oprócz mamy i taty mam czterech braci – dwóch starszych i dwóch młodszych, jestem środkowy. „

„Po prostu cały czas dobrze grałem rolę dziewczyny a teraz w końcu postanowiłem przestać grać. Nigdy nie odczuwałem jakoś specjalnie kobiecości, ale stwierdziłem, że skoro jestem już tą dziewczynką – w sensie: posiadam waginę – to powinienem zachowywać się „jak dziewczynka”.  (…) A któregoś dnia spojrzałem w lustro, miałem na sobie dużą męską bluzę – i nagle, jakby jakaś tama pękła – zobaczyłem kogoś, kto mógłby być chłopakiem. Zobaczyłem jego, a nie ją. Do sukienek już nie wróciłem. Miałem 14 lat.”

 

Cały tekst do przeczytania w „Replice” nr 61

Foto: Agata Kubis
spistresci

Bo jesteśmy gejami

Daniel Galos Hubert CentkowskiHubert CentkowskiDaniel Galos, para gejów z Krakowa, zostali pobici. Motywem ataku była homofobia. Agresorom nie spodobało się, gdy stojąc przed sklepem Hubert zwrócił się do Daniela „Misiek”.

 

W sprawach tego typu pojawia się też często argument, że ofiara „na pewno prowokowała”. Wśród komentujących internautów znalazł się i taki, który zauważył, że chłopaki powinni być ostrożniejsi i nie mówić do siebie publicznie per „Misiek”. Hubert: Taka samokontrola byłaby paranoiczna. Odmawiam bycia obywatelem drugiej kategorii. I tak nigdy nie chodzimy za rękę, ani nie okazujemy sobie uczucia w taki sposób, jak nagminnie robią to pary heteroseksualne.

Policja szuka sprawców pobicia. Hubert: Policjanci są w porządku. Współpracują z nami, informują. Żadnej homofobii. Rzecznik Ciarka jest z nami w kontakcie.

Efekty medialnego rozgłosu?

Daniel: Dostałem setki wiadomości na Facebooku, do dziś jeszcze na nie odpisuję. Piszą geje, lesbijki i osoby hetero którzy dodają nam otuchy i życzą wszystkiego najlepszego, piszą mamy gejów, które boją się, że ich synów może spotkać coś podobnego. Niektórzy geje piszą tylko właściwie po to, by się wyoutować i pogadać. Ale owszem, jest też hejt – te wiadomości od razu blokuję i zgłaszam Facebookowi. Jest również spora ilość wiadomości od osób heteroseksualnych, którym nie mieści się w głowie podobne traktowanie kogokolwiek.

Daniel: Do głowy by mi nie przyszło, że będę występował w telewizji jako gej. Ale stwierdziliśmy, że nie możemy odpuścić.

 

Cały artykuł Mariusza Kurca do przeczytania w „Replice” nr 58
spistresci

Ministra edukacji przeciwko homofobii

KluzikMinistra edukacji narodowej Joanna Kluzik-Rostkowska, w piśmie do wszystkich dyrektorów/ek i nauczycieli/ek z okazji rozpoczęcia roku szkolnego 2015/16:

“Dedykuję ten rok <Otwartej Szkole>. Takiej, która wymyka się rutynie, oferuje współpracę, zaprasza do działania. Jest przyjazna, bezpieczna, bez dyskryminacji i homofobii, wspierająca uczniów i rodziców.”

***

To bodaj pierwszy raz, gdy w oficjalnym piśmie min. Kluzik-Rostkowskiej pojawia się słowo “homofobia”. Pani Ministro, dzięki – i prosimy o więcej, bo homofobia jest jednym z największych problemów polskich szkół.

Sformułowanie w piśmie jest być może pokłosiem afery po samobójstwie 14-letniego Dominika z Bieżunia (w maju br.) – gdy mama chłopca ujawniła, że był on prześladowany przez szkolnych kolegów i wyzywany od “pedziów”.
Podczas wiecu przed MENem w czerwcu tego roku, naciskana przez działaczy/ki LGBT Kluzik-Rostkowska powiedziała “Potępiam homofobię w szkołach” .

Cały list min. Kluzik-Rostkowskiej tu:
https://men.gov.pl/…/1-wrzesnia-listy-minister-edukacji-do-…

Foto: min. Joanna Kluzik-Rostkowska

Ricky Martin o… swojej homofobii

1185306_10151893988124994_1662078185_n“Potrafiłem zachowywać się podle wobec facetów, o których wiedziałem, że są gejami. Dokuczałem im. Patrzyłem na nich i myślałem: nie, nie jestem jak oni, nie chcę być taki. Dopiero dużo później zdałem sobie sprawę, z czego to wynikało. Moje poczucie własnej wartości praktycznie nie istniało – nic dziwnego, skoro wszyscy wokół – rodzina, przyjaciele, kościół katolicki, całe społeczeństwo, mówią ci, że bycie gejem to wstyd i obciach. Moją własną samonienawiść wyładowywałem na innych gejach. Zinternalizowałem homofobię, którą łyknąłem od innych. Zdać sobie z tego sprawę – to było dla mnie, i chyba dla każdego geja jest – jak objawienie. A gdy urodziły się moje dzieci, stwierdziłem: nie, nie chcę, by dorastały w atmosferze ukrywania się. Nie chciałem, by oni też myśleli, że w byciu gejem jest cokolwiek złego” – Ricky Martin we własnie opublikowanym wywiadzie dla australijskiego magazynu “GQ”.

Na zdjęciu: Ricky Martin (z prawej) ze swym facetem Carlosem Gonzalezem Abella i z synami Mateo i Valentino

replika_button__FB

 

 

“Newsweek” o homofobii w sporcie

1274150_10151891168889994_186296263_o“Kiełbasy w górę i walimy frajerów w kakao” – tak były trener reprezentacji zachęcał ponoć zawodników do walki na boisku. Pośród zalewu homofobii w polskim sporcie znajdziemy jednak i głosy rozsądku. Jerzy Dudek: “Przerażają mnie opinie Janka Tomaszewskiego. Skąd ma pewność, że w latach 70., gdy był bramkarzem, nie spotkał w szatni geja? (…) Co by się stało, gdyby się okazało, że gejem jest np. Leo Messi? Nic, zupełnie. Nadal byłby tym samym wspaniałym piłkarzem”. Tomasz Iwan: “Kiedy grałem w zachodnich klubach, tęskniłem za Polską. Ale gdy słyszę, co wygaduje Tomaszewski, jak obraża gejów, mam ochotę uciec z tego kraju, gdzie pieprz rośnie”.

Cały tekst o homofobii w polskim sporcie, przede wszystkim w piłce nożnej – w dzisiejszym “Newsweeku”.

replika_button__FB