Andrzej Selerowicz „Kryptonim „Hiacynt”

Queermedia 2015

 

 

Książka historyczna w obu znaczeniach słowa – bo pierwsza na ten temat oraz bo traktująca o autentycznych sprawach z przeszłości. Minie w tym roku 30 lat od akcji „Hiacynt”, w ramach której Milicja Obywatelska PRL-u wyłapała i przesłuchała kilkanaście tysięcy gejów. Założono im teczki, potencjalny instrument szantażu. Status teczek jest do dziś nieznany. Nawet nie wiadomo, czy jeszcze istnieją. Andrzej Selerowicz, jeden z pierwszych polskich działaczy gejowskich nie jest ofiarą akcji – w latach 1985-8, gdy miała miejsce, od dawna mieszkał już w Austrii. Dysponuje jednak relacjami kolegów gejów, wykonał też sporą pracę badawczą.

Ubrał wszystko w formę powieści – wątpliwą, bo fikcja miesza się z faktami a wśród postaci bez nazwisk można rozpoznać działaczy z tamtych czasów – m.in. Waldemara Zboralskiego, Ryszarda Kisiela, Sławka Starostę. Struktura książki jest dość chaotyczna, bohaterów zbyt wiele, dialogi często brzmią deklaratywnie, niemało dygresji. Zdarzają się też błędy: np. w 2005 r. nie było jeszcze kościelnej nagonki antygenderowej, a w maju 2006 r. Robert Biedroń nie był jedynym wyoutowanym publicznie gejem, po coming outach byli już m.in. Jacek Poniedziałek, Bartosz Żurawiecki, Krystian Legierski, Jakub Janiszewski.

Niemniej, należy się wielkie uznanie za wytrwałość i samo podjęcie tematu, którym historycy kompletnie się nie interesują. Poza tym, Selerowicz przelewa na papier unikalne doświadczenia z tworzenia się ruchu gej/les w Polsce. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Shereen El Feki „Seks i cytadela. Życie intymne w arabskim świecie przemian”

Wyd. Czarne 2015

 

 

Frapująca książka Shereen El Feki jest próbą odpowiedzi na pytanie, czy Arabska Wiosna, która kilka lat temu doprowadziła do zmiany rządów w kilku krajach muzułmańskich, może stać się zaczynem rewolucji seksualnej, na miarę tej, jaką Zachodowi przyniosła kontrkultura. Islam ma dzisiaj opinię religii bardzo restrykcyjnej pod względem obyczajowym, a rosnące w siłę ruchy fundamentalistyczne jedynie obraz taki ugruntowują. Autorka przypomina jednak, że nie zawsze tak było – jeszcze całkiem niedawno to właśnie zapięci pod szyję obywatele Zachodu jeździli na Wschód po erotyczne rozkosze.

El Feki w kolejnych rozdziałach analizuje rożne aspekty życia intymnego (np. seks małżeński, prostytucję, zachowania i pozycję w społeczeństwie singli etc.). Jej obserwacje oparte są na rozmowach z ludźmi mieszkającymi przede wszystkim w Egipcie (z którym łączą ją więzy rodzinne), ale też w innych krajach regionu: Tunezji, Libanie, Algierii… Nas, oczywiście, najbardziej interesuje rozdział szósty zatytułowany „Mają śmiałość być inni”, którego bohaterami są osoby homo i transseksualne. Oprócz indywidualnych biografii znajdziemy w nim również opis działania organizacji LGBT, aktywnych zwłaszcza w Bejrucie, mieście uważanym za najbardziej kosmopolityczną z arabskich metropolii. Autorka pokazuje także, że zarówno tożsamość gejowska, jak i postulaty zachodnich ruchów walczących o prawa mniejszości seksualnych nie do końca pasują do realiów kulturowych i politycznych Wschodu.

Wszyscy, którzy interesują się tą częścią świata lub choćby tylko wybierają się tam na wakacje, koniecznie powinni książkę El Feki przeczytać. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Grzegorz Kielar „Skrajem”

Tarnowskie Góry 2014

 

Tytuł zbiorku wierszy, pochodzącego z Tarnowskich Gór, Grzegorza Kielara idealnie określa jego autorską perspektywę. Kielar patrzy na świat z boku, z dystansu, „z dala od zgiełku”. Ironicznie, ale i czule. Przenika jego wiersze świadomość przemijania, nie ma w nich jednak tonu skargi ni rozpaczy. nie spodziewać się nie mieć złudzeń nie czekać i wyrównać oddech – pisze autor w otwierającym tomik wierszu „Inaczej”.

W trzydziestu dziewięciu utworach, jakie znalazły się w książce, Kielar daje nam zwięzłe, precyzyjne opisy ludzi i sytuacji. Wierny jest, wywiedzionej z twórczości Wisławy Szymborskiej, myśli, że „nic dwa razy się nie zdarza”, to więc, co się zdarza, trzeba próbować pochwycić i zatrzymać w słowach. Ma też pokrewne z Szymborską poczucie dyskretnego humoru. Daje ono o sobie znać również w utworach nasyconych homoerotyczną aurą. Jak choćby w wierszu „taki”:

taki grzeczny za dnia i taki grzeszny od szyi w dół o zmroku

Jest w erotykach Kielara wiele dowcipu i zarazem wiele melancholii, niektóre zaś wersy mogą być przydatne w grze miłosnej, warto więc je zapamiętać. Moj ulubiony fragment pochodzi z utworu „czego nie wiesz”:

 – wolisz francuską miłość czy rosyjską ruletkę

Oto jest pytanie! (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Maria Pawłowska, Jakub Szamałek „Kim jest ślimak Sam?”

Krytyka Polityczna 2015

 

 

To jest książka dla dzieci, która przydałaby się wielu, oj wielu dorosłym. Ślimak Sam ma problem, gdy pierwszego dnia w szkole, przy wszystkich innych zwierzętach w klasie, wychowawczyni, Pani Okapi, prosi, by podzielić się na dwie grupy – chłopców i dziewczynki. Sam, jak to ślimak, jest i chłopcem, i dziewczynką. W której grupie miałby się znaleźć? Ze stresu chowa się do muszli, choć rodzice tyle razy mu mówili, że to niegrzeczne. Szkolna pedagożka Pani Kapibara daje Samowi zadanie: sporządzić reportaż ze skutków burzy i zrobić wywiady z paroma, wyznaczonymi przez nią, mieszkańcami lasu. I tak Sam poznaje rodzinę małpek – Panią Marmozetę i jej dwóch mężów, rybę – Pana Henryka Wargacza, który jeszcze niedawno był Panią Henryką, ptasie małżeństwo dwóch panów Łabędziów oraz dwie Panie Wiewiórki wychowujące córeczkę. Sam już wie, że nie jest sam ze swoją innością, opcji i wariantów jest wiele. Obyśmy mieli jak najwięcej Pań Kapibar w naszych ludzkich szkołach.

Maria Pawłowska jest biolożką i wykładowczynią gender studies, Jakub Szamałek – scenarzystą i pisarzem (patrz: wywiad „Replika” nr 45). Są parą. W „Posłowiu” wyjaśniają grzecznie niedowiarkom, że choć sama historia Sama może i jest fikcyjna, to biologia i zachowania społeczno-seksualne jej bohaterów/ek to naukowe fakty. Lektura obowiązkowa! (Kim Lee)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Grindr

Piotr Trojan – „Grindr”, reż. P. Trojan, wyk. M. Bieliński. D. Dymecki, J. Dravnel. E. Szykulska. TR Warszawa

 

Fot. mat. pras.

 

Grindr, czyli mówiąc najkrócej, aplikacja na komórki do szukania facetów przez facetów. Na ustawkę, co w tym przypadku oznacza po prostu seks. Ale nie tylko – może być też na piwko. A może „na dłużej”.

Moje obawy, że spektakl „Grindr” pokaże gejowskie cyberrandki jednowymiarowo – jako piekło, w którym jest tylko uprzedmiotowienie i gołe pożądanie bez uczuć i bez szacunku dla drugiego człowieka – okazały się nieuzasadnione. Reżyser Piotr Trojan okrasił spektakl poczuciem humoru. Nie ma więc sensacyjnej wiwisekcji podłego, podziemnego świata – uff! Bywa zabawnie, choć bez przesady.

Autorem jest sam Trojan – czuje się, że to nie ktoś z zewnątrz, kto wszedł na Grindr na chwilę, by rozpoznać sytuację, tylko ktoś, kto był (jest?) częścią tego świata. I wie, że nie taki diabeł straszny – można się z niego również pośmiać.

Nasz bohater (w tej roli też Trojan) pokazuje nam po prostu kilka spotkań rozpoczętych na Grindrze. Jest więc typ brutalnego miśka paradującego w jockstrapie, jest koleś najzwyklejszy i lekko przestraszony, jest jeden niemal przystojniak, dwóch jakichś gburowzupełna porażka… Sporo fantazji, również s/m, dużo mniej realnej akcji – jak w życiu. I jest mama naszego bohatera, grana przez Ewę Szykulską. Gdy swym niskim, chropawym głosem czyta regulamin gejowskiej seks imprezy, przykuwa uwagę bezbłędnie. Mama? Jest tak bardzo nie z tej bajki, że aż jednak z tej.

Akcja toczy się wartko niczym dialog na gejowskim czacie, spektakl jest krótki i zwięzły jak, nie przymierzając, ustawka z Grindra. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nowa dziewczyna

Une nouvelle amie (Francja, 2014), reż. F. Ozon, wyk. R. Duris, A. Demoustier; dystr. Kino Świat. Premiera w Polsce: 3.07.2015

 

 

François Ozon w znakomitej formie. Elegancki, bezpruderyjny, seksualnie niejednoznaczny. Podjął się tematu, na którym wywalić się było bardzo łatwo – i nie tylko się obronił, ale wyszedł zwycięsko i z gracją.

Po śmierci żony David (Romain Duris) sam opiekuje się kilkumiesięczną córeczką Lucie. Dziecko płacze, nie chce jeść. David znajduje jednak sposób, by uspokoić małą – sukienki zmarłej żony. Gdy ma je na sobie, Lucie nie grymasi, czuje się bezpieczna. Właśnie w takiej sytuacji Davida zastaje Claire, najbliższa przyjaciółka żony. Przyciśnięty przez nią David tłumaczy, że nie chodzi jednak tylko o córeczkę. Po prostu lubi nosić kobiece stroje. Nie tylko po żonie. I w ogóle czuć się kobietą. Te potrzeby w czasie jego małżeństwa były mniejsze, teraz znów rozkwitają.

To tylko początek historii. Wierzchołek góry lodowej. Jak zareaguje Claire? Jak David wyobraża sobie przyszłość? Ich relacja przejdzie wiele zaskakujących faz, nie pozostając bez wpływu na Gillesa – przystojnego męża Claire.

Romain Duris w roli Davida/Virginii jest po prostu mistrzowski. Lekki i zmysłowy – zakochacie się w obu jego wersjach, męskiej i kobiecej, bez względu na to, jakiej sami jesteście orientacji.

Ozon bezbłędnie prowadzi bohaterów (bohaterki!) przez scenariuszowe zwroty akcji, nie tracąc wiarygodności. Jak to u niego, jest poczucie humoru, jest więcej niż nutka kampu a na ścieżce dźwiękowej m.in. Katy Perry i Amanda Lear. Jest też miejsce na klub LGBT, na występ drag queen, na prysznic Davida i Gillesa po rundzie tenisa oraz na nietypową scenę łóżkową. Delikatne napięcie erotyczne, znak firmowy reżysera – obecne od pierwszej sceny. Mmmm… (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tel-Awiw kocha wszystkie dżendery

Przyjechaliście na gejowską paradę? – pyta radośnie celniczka, która pomaga nam załatwić formalności wjazdowe na lotnisku w Tel-Awiwie. I dodaje: Mój kolega z pracy wziął tydzień urlopu, żeby zaliczyć wszystkie imprezy. Razem z kolegami z kwartalnika „Pride” zostałem zaproszony, jako reprezentant „Repliki”, przez Ministerstwo Turystyki Izraela, by poznać tęczową stronę tego kraju

 

Foto: Bartosz Żurawiecki

 

Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

Nie, nie przesłyszeliście się. Izrael od jakiegoś już czasu robi wiele, by zaprezentować się jako miejsce przyjazne mniejszościom seksualnym. Sam zaś Tel-Awiw stara się, nie bez powodzenia, zostać nową gejowską stolicą świata, która zdeklasuje Nowy Jork i Madryt. Jeszcze w samolocie czytam w „magazynie pokładowym” linii El-Al duży artykuł, z którego wynika, że zarówno parada, jak i, działające cały rok, centrum LGBT położone w parku Meira są w całości finansowane przez władze Tel-Awiwu, które przeznaczają na ten cel rocznie sumę dwóch milionów szekli (czyli circa dwa miliony złotych). To fenomen w skali światowej.

W tygodniu poprzedzającym paradę całe miasto obwieszone zostaje tęczowymi fl agami. Ich długi szpaler dumnie powiewa na nadmorskim bulwarze, znaleźć je można także na wielu innych ulicach, przed wejściem do hoteli, barów, restauracji, sklepów, co wpędza wręcz w konsternację – zdaje się bowiem, że niemal każdy lokal tutaj jest „branżowy”. „We love all genders!” („Kochamy wszystkie dżendery!”, tak pewnie trzeba by to przetłumaczyć) – czytam na transparencie umieszczonym w jednej z kawiarni. To nawiązanie do głównego tematu tegorocznej parady, czyli sytuacji osób transgenderowych, które wciąż są najbardziej dyskryminowaną i marginalizowaną częścią środowiska LGBT.

Jedyne miejsce na Bliskim Wschodzie

Przypatrzcie się dobrze! Nigdzie indziej na Bliskim Wschodzie tego nie zobaczycie! – krzyczy Karl, przewodnik opiekujący się kilkudziesięcioma dziennikarzami zaproszonymi z rożnych krajów świata (Niemcy, Włochy, Polska, Dania, Rumunia, Brazylia, USA etc.), nader elokwentny i zarazem rubaszny mężczyzna w średnim wieku z rumuńskimi korzeniami, pokazując nam plażę gejowską, na której smażą się dziesiątki męskich ciał, część z nich w czułych uściskach. Co ciekawe, miejsce to sąsiaduje z otoczoną płotem plażą dla religijnych Żydów, na którą uciekam po kilku minutach, bo tam spokój i cisza, podczas gdy gejowskie „solarium” dygocze i podskakuje w rytm bitów wypuszczanych przez didżeja. Nigdy nie zrozumiem tej predylekcji homoseksualnych mężczyzn do hałasu. Może chodzi o to, żeby odstraszyć nim wroga?

Karl tłumaczy, na czym polega tęczowy fenomen Tel-Awiwu. Podobno codziennie odbywają się w tym mieście imprezy „na każdy gust”: męskie, kobiece, misiowe, fetyszystyczne, gołe, kostiumowe itd. itp. Często oprowadzam po gejowskich przybytkach i nierzadko bywa tak, że z 40 osób na końcu zostaje 5 – mówi Karl – Większość zostaje gdzieś po drodze.

Ale nie o samą ofertę klubową chodzi. Tel- Awiw to przyjazne miejsce. Tutaj jak gej weźmie tabletkę albo co innego, popije wódką, zapomni się, to nie obudzi się na ulicy bez paszportu i nerki. Poza tym, my tu jesteśmy bardzo bezpośredni. Ty się uśmiechasz do niego, on się uśmiecha do ciebie i już, kontrakt zawarty – obrazowo, klaszcząc przy puencie w dłonie objaśnia nam Karl. Po czym rzuca z pobłażaniem: Nie mamy tej całej europejskiej etykiety. Albo weźmy Amerykanów. Też się dużo uśmiechają, ale nic z tego nie wynika. Tutaj to nie do pomyślenia. Spogląda na nas – Europejczyków i Amerykanów – kpiąco, spuszczamy więc zawstydzeni głowy. W języku hebrajskim „r” jest nieme, a wiecie, co znaczy słowo „kal”? – pyta Karl – Znaczy „łatwy”. I taki właśnie jestem! Każdy, kto choć raz był w Izraelu, musi przyznać, że pokus tam rzeczywiście co nie miara. W dodatku, ze względu na plaże, upał i wieczne słońce – pokusy owe lubią odsłaniać swe wdzięki. To miasto o nader wysokim wskaźniku mężczyzn chodzących bez koszulki, nawet barmani w klubach pracują nierzadko topless.

Rozwodów nie będzie?

Droga izraelskiego środowiska LGBT do dzisiejszych sukcesów zaczęła się w 1975 r., kiedy to powstała pierwsza organizacja gej/les. Męskie stosunki seksualne były wówczas penalizowane, co stanowiło zresztą spadek po brytyjskim prawie kolonialnym. Ponoć w praktyce nie stosowano tego paragrafu, tym niemniej dopiero w 1988 r. wykreślono go z kodeksu karnego i to dzięki sprytowi jednej z posłanek, która zawarła układ z religijnymi deputowanymi Knesetu w zamian za poparcie przez jej partię rożnych ustaw. Wielkiego „kopa” społeczności LGBT dało zwycięstwo w 1998 r. transseksualnej Dany International w konkursie Eurowizji z utworem „Diva”. W tym samym roku odbyła się też pierwsza parada w Tel-Awiwie. Są również ciemne karty w historii – wieczorem 1 sierpnia 2009 r. zamaskowany człowiek wpadł z karabinem do telawiwskiej siedziby organizacji LGBT Aguda, gdzie akurat zebrała się grupa młodzieżowa, i otworzył ogień. Dwie osoby zginęły, piętnaście zostało rannych. Sprawca do dzisiaj nie został ujęty.

Obecnie prawo izraelskie uznaje (od 2006 r.) małżeństwa jednopłciowe zawarte za granicą. Bo trzeba od razu zaznaczyć, że w kraju tym nie ma małżeństw cywilnych, są jedynie religijne. Tak więc, nawet heterycy, którzy chcą przejść świecki ceremoniał, muszą się fatygować do innego państwa. W tej chwili najpopularniejszym celem podroży narzeczonych hetero jest Cypr, zaś narzeczonych homo – Toronto, gdyż tam nie jest wymagane od osób wstępujących w związek małżeński kanadyjskie obywatelstwo. Shai Doitsh, aktywista, który z emfazą i detalami opowiada nam o dziejach izraelskiego ruchu LGBT, podkreśla, że istnieją jeszcze tylko dwie przeszkody do osiągnięcia pełnej równości. Pierwsza to… rozwody. Te bowiem w Izraelu także pozostają w gestii sądu rabinackiego, a jak rabin ma dać rozwód związkom, których nie uważa za małżeństwo? Toczy się więc teraz przed sądem cywilnym sprawa pewnej pary gejowskiej, która chciałaby się legalnie rozstać.

Dzieci, czyli duma

Drugi zakaz obejmuje możliwość korzystania w kraju z usług surogatek. Bynajmniej nie jest to sprawa marginalna, bowiem w niewielkim Izraelu – otoczonym ze wszystkich stron państwami arabskimi i celebrującym pamięć o ofiarach Holocaustu – posiadanie dzieci to naczelny obowiązek każdego obywatela. Doitsh co chwila podkreśla, że wśród par gejowskich panuje obecnie prawdziwy „baby boom”. Niedawno wracaliśmy z jakiejś imprezy. Lesbijki mówiły o dragach i alkoholu, a geje o pieluchach i zasypkach dla niemowląt – śmieje się. Działają agencje pośredniczące między tymi, którzy chcą mieć dzieci a kobietami, które pełnią rolę surogatek. Najtaniej można to załatwić w Nepalu. Niedawno Izrael, ewakuując swoich obywateli z tego kraju po trzęsieniu ziemi, przewiózł także stamtąd 26 niemowląt przeznaczonych do adopcji.

W kawiarni ośrodka LGBT, gdzie Shai zdaje nam relację, dostrzegamy przy sąsiednim stoliku bardzo przystojnego, młodego mężczyznę z dzieckiem przy piersi. Podbiegamy więc, by nam powiedział, jak to jest być ojcem. Opowiada bardzo chętnie, po chwili jednak wyznaje: Ale ja jestem hetero (How very dare you! – można wyczytać w naszych oczach). W domu, w którym mieszka, są aż dwie pary męskie wychowujące dzieci. Przy sąsiednim stoliku grupa mężczyzn w podeszłym wieku przekonuje nas, byśmy namawiali starsze osoby w swoich krajach do coming outu. Chodzi o to, żeby młodzi nie musieli przechodzić przez to, przez co my przechodziliśmy – mówi jeden z nich – Ja musiałem się ożenić, ale jutro moje wnuki pójdą ze mną w paradzie.

W wypowiedziach wszystkich aktywistów, z którymi rozmawiamy, duma gejowska bardzo mocno łączy się z dumą narodową. Walczymy o swoje prawa, bo jesteśmy Izraelczykami! Ta retoryka z polskiej perspektywy wydaje się aż szokująca, u nas przecież niezmiennie ustawia się homoseksualizm w kontrze do narodowych wartości. Niełatwo też porozmawiać z naszymi gospodarzami o bliskowschodnich problemach. Czy istnieją arabskie organizacje LGBT w Izraelu? – pytam. Tak, istnieją – odpowiada krótko Doitsh. Czy współpracujecie z nimi? Tak, współpracujemy tyle. Gdy idę główną ulicą Tel-Awiwu, bulwarem Rotszylda, dostrzegam jednak na chodniku napisy: Nie ma dumy w okupacji!

Tel-Awiw się bawi, Jerozolima się modli

W samej paradzie, która gromadzi – według rożnych danych – od 120 do 180 tysięcy osób, trudno zauważyć arabskie twarze. Generalnie zresztą maszerują i bawią się niemal wyłącznie biali. Czarnym imigrantom z Afryki przypada w udziale posprzątanie ulic po przejściu tłumu. Parada jest wesoła, roztańczona, zmysłowa. Zmierza z parku Meira w kierunku morza. Po drodze wiwatują pracownicy i klienci licznych kawiarni, a mieszkańcy okolicznych domów leją z dachów i balkonów wodę, by trochę ochłodzić maszerujących (skwar jest potężny). Niewiele widzę haseł politycznych (ale też nie znam hebrajskiego), są za to flagi głównych partii Izraela. Przy zejściu na plażę stoi mężczyzna z transparentem domagającym się uznania obrzezanych mężczyzn za takie same ofiary jak obrzezane kobiety. Obrzezanie kastruje mężczyzn z seksualności – głosi angielski napis. Przemarsz kończy się na wielkiej łące koło plaży. Tutaj trwać będzie do wieczora wielki piknik, na scenie wystąpią kolejne gwiazdy, w tym i Conchita Wurst, która zaśpiewa „Jesteście nie do zatrzymania”. A następnego dnia, na stadionie Bloomfi eldow w Jaffi e znowu zgromadzą się tłumy, by wziąć udział w oficjalnym „afterparty”.

Ostatniego dnia jedziemy do Jerozolimy. Niestety, tylko na chwilę, bowiem w zdominowanym przez historię i religię mieście raczej brak tęczowych miejsc. Gdy w Bazylice Grobu Pańskiego, w której swoje kaplice mają rożne wyznania chrześcijańskie, pytam poł żartem Karla, gdzie jest w takim razie kaplica dla „gay people”, odpowiada zdecydowanie: w Tel-Awiwie. Ale i w Jerozolimie zostajemy zaprowadzeni do nowego, niezwykle eleganckiego hotelu, który stawia sobie za cel przyciągnięcie „mniej konserwatywnych” gości. Boję się jednak zapytać wielce uprzejmego menadżera o cenę pokoju, przypomina mi się za to transparent, który widziałem na jednej z berlińskich parad: I’m too poor to be gay (Jestem za biedny, by być gejem). Tęczowy biznes niewątpliwie jest nastawiony na tych, którzy mają dużo tęczowych pieniędzy. Samolot powrotny startuje przed szóstą rano. Zaopatrzeni w listy potwierdzające fakt, że przebywaliśmy w Izraelu na zaproszenie Ministerstwa Turystyki, łagodnie przechodzimy w środku nocy kontrolę bezpieczeństwa. Możecie bez wahania powiedzieć, że byliście na gejowskiej paradzie – zapewnia nas przed wyjazdem na lotnisko Karl – Większość z tych, co kontrolują, też na pewno była.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jeśli festyn, to w Schönebergu

W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło tylko 200 tysięcy osób – mówi organizator miejskiego festynu LGBT, który od 23 lat odbywa się w Berlinie. Byłem, widziałem, polecam

 

Foto: Mariusz Kurc

 

Zgadnijcie, o jakie miejsce najczęściej pytają nas turyści geje czy turystki lesbijki, którzy przybywają do Berlina po raz pierwszy? – pyta Philip Ibrahim, dyrektor berlińskiego hotelu Mercure. Wahamy się. My, czyli trojka polskich dziennikarzy – Magda Dropek z queer.pl, Teresa Tuleja z „National Geographic Travel” oraz ja, reprezentujący „Replikę” – jesteśmy tu na zaproszenie Niemieckiej Centrali Turystyki, która, jak widać, dba o klientelę LGBT (dzięki!).

Może powiem „Schwules Museum”, muzeum historii LGBT działające w Berlinie od 30 lat? Albo popiszę się nazwą jakiegoś klubu gejowskiego? Berghain? Tom’s Bar? Hafen? Jednak postanawiam milczeć, Magda i Teresa też. W końcu Philip uśmiecha się i mówi: Oczywiście, że o Bramę Brandenburską! Turyści geje/turystki lesbijki to są przede wszystkim… turyści. Robią to samo, co inni. Dopiero w drugiej kolejności szukają jakichś miejsc związanych bezpośrednio z LGBT.

Różowa poduszka w hotelu

Philip jest dużym, pogodnym facetem. Na powitanie rzuca kilka polskich słów i dodaje, że jego dziewczyna jest Polką. Potem jeszcze dorzuci, że ma tatę Niemca, a mamę – Etiopkę. 5 lat temu wpadł na pomysł projektu „Pink Pillow”. To zestaw zasad przyjaznych klienteli LGBT, który łączy dziś ponad 60 berlińskich hoteli. Że goście są traktowani z szacunkiem i godnością niezależnie od rasy, pochodzenia, orientacji seksualnej, tożsamości płciowej, obywatelstwa, religii, niepełnosprawności czy wieku, że dany hotel aktywnie wspiera berlińską społeczność LGBT, że tworzy przyjazną atmosferę akceptacji w stosunku do własnego personelu oraz że oferuje informacje na temat berlińskiej „sceny” LGBT. Proste? Proste. Tablica z zasadami „Pink Pillow” musi wisieć w hotelu należącym do projektu w widocznym miejscu. W Mercure u Philipa oraz w Novotelu, w którym spaliśmy – sprawdziłem w hotelowym lobby, wisiały.

Philip dodaje od siebie dobrą radę: „Nie zakładać z góry”. Dwóch 40-letnich angielskich dżentelmenów w garniturach to niekoniecznie tylko wspólnicy prowadzący razem firmę, którym bez pytania należy dać pokój z osobnymi łóżkami. Może i prowadzą razem firmę, ale oprócz tego mogą być małżeństwem. A dwóch hiszpańskich studentów z flagami tęczowymi zatkniętymi w plecakach to niekoniecznie para gejów, którym bez pytania należy dać pokój z łożem małżeńskim. Bo może i są gejami, ale czy na pewno parą? Nie zakładać z góry, grzecznie zapytać, jakie łóżka/pokoje sobie życzą.

Pytam Philipa, jak to się stało, że on, heteryk, zaangażował się w działalność na rzecz LGBT. Śmiejąc się, odpowiada: Zawsze to pytanie musi paść, zawsze! A dlaczego nie? Ja po prostu jestem zainteresowany tym, by do mojego hotelu przyjeżdżało jak najwięcej gości. Mój zastępca w Pink Pillow też jest hetero i co rusz biorą nas za parę.

W październiku Philip przyjeżdża do Warszawy, opowiedzieć o „Pink Pillow” polskim menadżerom holeli.

Twój nauczyciel jest homo? Cool!

Brama Brandenburska, aleja Unter den Linden, budynek Reichstagu, słynna wieża telewizyjna na Alexanderplatz, futurystyczny Plac Poczdamski itd. – jako „zwykły” turysta (gej) to wszystko mam już zaliczone. Dlatego gdy pojawia się możliwość weekendu w Berlinie, początkowo myślę: może pojechać na Paradę Równości? Jeszcze na niej w Berlinie nie byłem. Jurek Szczęsny, doradca Klubu Parlamentarnego Zielonych ds. Polityki Antydyskryminacyjnej i Spraw Społecznych w Bundestagu i berlińczyk od lat, odradza mi ten pomysł: Parada w Berlinie jest super, ale wiesz, o co chodzi, wszystko jak w Warszawie, tylko 10 razy większe. Mniej jest tylko jednego – policji. Przyjedź lepiej tydzień wcześniej, wtedy jest bardzo fajny festyn miejski LGBT. Takiej imprezy w Polsce nie ma. I jeszcze długo nie będzie – myślę ze smutkiem, gdy jestem już po wizycie na StadtFest. Nie chcę być czarnowidzem, ale obawiam się, że mogę nie dożyć.

Miejski festyn LGBT w okolicach Nollendorfplatz (dzielnica: Schoneberg) to ok. 350 stoisk rozstawionych na kilku ulicach. W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło więc tylko 200 tysięcy ludzi. Gdyby dopisała, byłoby 300 lub więcej – mowi Detlef Hilderbrand. On i Dieter Schneider to dwaj głowni organizatorzy całości. Obaj w wieku wczesnoemerytalnym. Uśmiechnięci, energiczni.

Stoiska są wszelakie. Organizacje LGBT, w tym m.in. te działające na rzecz niepełnosprawnych osob LGBT, firmy działające stricte na rynku LGBT, a także wielkie firmy, dla których LGBT jest istotnym segmentem rynku – a więc np. berlińskie linie lotnicze (reklamowane przez takich przystojniaków, że spędziłem przy ich stoisku z poł godziny) albo Deutsche Bank. Kilka stoisk wspólnot religijnych. Sporo stoisk knajpianych i fastfoodowych – interes się kręci. Dalej – w polskich warunkach to kompletna egzotyka: stoiska najważniejszych partii – a więc jadąc od lewej strony niemieckiej sceny politycznej: Die Linke, Zieloni, SPD, FDP oraz CDU. Do tego jeszcze stoisko amerykańskich Demokratów (można było sobie zrobić zdjęcie z tekturowym prezydentem Obamą na tle tęczy) oraz stoisko tęczowego Izraela. Jest klub fitness „Hard Candy”, który wypromowała Madonna, są stoiska butików z rożnymi gadżetami, w tym jeden poświęcony wyłącznie gadżetom tęczowym. Są wreszcie stoiska klubów. Oraz ciuchy – w tym ciuchy dla wielbicieli fetyszy – różnorakie akcesoria skórzane, ogromne kalosze, seksowne czerwone majtki z rozporkiem zarówno z przodu, jak i z tyłu, nie mówiąc już o milionach peruk, boa, szpilek, jockstrapów i czego tylko fetyszowa dusza zapragnie. Są też stoiska instytucji życia publicznego – służby zdrowia (profi laktyka HIV), policji. Oraz szkoły! „Twój nauczyciel jest homo? Cool!” – czytam hasło stoiska wyoutowanych nauczycieli.

No, i sami ludzie! Stajemy sobie z Magdą i Teresą i po prostu obserwujemy przesuwającą się przed oczami masę – starsi panowie za rączkę, obok drag queen rodem z jakiegoś Star Trek, za chwilę grupa nastolatków. Niepełnosprawni na wózkach z tęczowymi nitkami w kołach, skórzaki w średnim wieku w czarnych kamizelkach na gołych torsach. Miśki, hipsterzy, butch, femme. Dwie dwuipółmetrowe drag queens na mega koturnach. Przez chwilę patrzę w gorę prosto im w twarz – i konstatuję, że muszą mieć koło 70-tki. Puszczają do mnie oko, ja do nich też. Nikt nikomu nie wadzi, wszyscy się lubią. Widzę nieziemskiego przystojniaka w peruce afro. Ukradkiem próbuję cyknąć mu fotkę, zauważa to i wdzięcznie pozuje. Widzę też mnóstwo obejmujących się par hetero – prawie tyle samo, co gejowskich czy lesbijskich.

Gdzie są pijani?

Piwo leje się hektolitrami i… nikt nie jest pijany. Żadnych burd, żadnego choćby zataczania się. Detlef Hilderbrand chwali się, że według policji Stadtfest to jedna z najbezpieczniejszych imprez w Berlinie. Policji rzeczywiście nie widzę – nie licząc stoiska policji.

Pytam organizatorów o genezę imprezy. Okazuje się, że wszystko wzięło się właśnie z bezpieczeństwa, a raczej jego braku. Otóż, w Schonebergu, dzielnicy słynącej z otwartości, „dzielnicy gejowskiej” (według szacunków jakieś 20-30% mieszkańców to osoby LGBT) – te dwadzieścia kilka lat temu dochodziło do aktów przemocy motywowanych homofobią. Chuligani zasadzali się na osoby wychodzące z klubów czy knajp. Inicjatywa położenia kresu takim „praktykom” wyszła od samych właścicieli lokali. Stwierdzili, że wspólnota się wzmocni i zjednoczy przeciwko prześladowcom, jeśli się pozna. Np. przez wspólną zabawę, biesiadowanie. I to najzwyczajniej w świecie zadziałało. W Polsce, myślę, nie ma na to szans, bo nie ma jeszcze choćby zaczątka czegoś, co można by nazwać oazą otwartości, dzielnicą czy ulicą „gejowską”. A może się mylę? Może warszawski pl. Zbawiciela ze słynną tęczą jest takim zaczątkiem? Zobaczymy.

Wieczorem na domówce u znajomego pytam o niedawną debatę w niemieckim Bundestagu na temat małżeństw jednopłciowych (Polityka na gejowskiej imprezie? Owszem, nie widzę znudzonych min, gdy rzucam temat). Tłumaczą mi, że CDU (dość konserwatywni chrześcijańscy demokraci kierowani przez Angelę Merkel) nie ma już argumentów przeciw i tylko próbują przeciągnąć sprawę. A my na to: przecież Zieloni złożyli pierwszy projekt ustawy legalizujący małżeństwa jednopłciowe w 1990 r.! Ile czasu CDU potrzebuje do namysłu? 25 lat nie wystarczy? – mówi mi nowo poznany Uwe. Wszyscy przyznają, że jeszcze parę lat – i będą małżeństwa jednopłciowe w Niemczech.

Poznaję też przystojnego Marka, który zna kilka słów po polsku i z dumą powtarza bezbłędnie „chrząszcz!”. Dzielę się z nim spostrzeżeniem, które mam za każdym razem, gdy jestem w Berlinie: że mężczyźni tu są jacyś tacy ładniejsi niż u nas. Tak sądzisz? Szymon, Czarek, Jasiek – trzej moi ostatni faceci byli Polakami. OK – to rzeczywiście podnosi mnie na duchu. To już wiem, skąd ten „chrząszcz”. Mark przyznaje, że był wiele razy w Polsce. Polska nie jest dla niego dzikim wschodem. Mówi nawet, że słowo „Warszawa” brzmi zmysłowo – fajniej niż „Warschau”.

Mnie zaś Berlin kojarzy się z oddechem świeżego powietrza, z wolnością bycia sobą. I z budkami z kiełbaskami Curry Wurst – jedna z nich jest „nasza” – spójrzcie na fotkę.

Następnego dnia lecę jeszcze do Bruno’s – mojego ulubionego sklepu gejowskiego, w którym czuję się jak Alicja w krainie czarów – a potem z powrotem do Polski. Do następnego razu!

 

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Aktywizm jest sexy

Za to jak słyszę geja mówiącego, że jest „spoza środowiska”, to wszystko mi opada

 

fot. Mariusz Kurc

 

Tekst: Mariusz Kurc

 

Zgłosił się niedawno do „Repliki”, pewien chłopak. 24 lata, inteligentny. Powiedział, że już tak nie może – wprawdzie pracuje i studiuje jednocześnie, ale sumienie nie pozwala mu dłużej nie działać na rzecz LGBT.

Idzie nowe? Oby. Bo jak dotąd z aktywizmem nie jest u nas dobrze. Mam wrażenie, że nawet ci, którzy byliby skorzy do jakichś działań, są u nas ściągani w dół – wciąż panuje głupia moda na stanie z boku. Na „daj spokój, nie bawię się w takie rzeczy”, na „mam biegać z flagą po mieście, chyba kpisz”, na „ale mnie jest to do niczego niepotrzebne”, na „masz poczucie misji, tak? Proszę cię!” Do tego dochodzi wielkie narzekanie: „czekam na związki partnerskie i co? I nic!”, „nie zdajesz sobie sprawy, jakimi homofobami są moi starzy/sąsiedzi/ludzie u mnie w pracy”. I najważniejsze: „a polskie organizacje LGBT nic nie robią!”. Jasne. Niedawno spotkałem pewnego nauczyciela geja (niewyoutowanego), który utyskiwał, że nie dotarła do niego publikacja Kampanii Przeciw Homofobii „Lekcja równości”. Kto jest winien, że nie dotarła? Oczywiście, KPH. Pokazałem mu, że „Lekcja równości” jest dostępna w wersji pdf na stronie Kampanii.

Aktywizm może być kręcący – nagle z dosłownie niczego zaczyna powstawać coś. Robert Biedroń, działając sam, dał w 2001 r. ogłoszenie, że szuka ludzi chcących się zaangażować – i z pięcioma znalezionymi w ten sposób założył Kampanię Przeciw Homofobii. Elżbieta Szczęsna przez sześć lat była jedyną mamą geja, która dyżurowała w Lambdzie Warszawa, wspierając innych rodziców osób LGBT – aż doczekała powstania stowarzyszenia Akceptacja. Znaleźli się wreszcie inni rodzice chętni do pomocy.

Właśnie o tym, jak działać, jak znajdywać ludzi, jak tworzyć grupę nie tylko przyjaciół, ale grupę zdolną do np. zorganizowania Marszu równości, jak przemoc myślenie pt. „No, fajnie, ale u nas to nie przejdzie” – dyskutowaliśmy na specjalnym spotkaniu w Lambdzie Warszawa w czerwcu. W panelu uczestniczyła trojka aktywistów – każdy z trochę innej „parafii”, ale wszyscy pod tęczowym parasolem LGBT. Magda Łuczyn niezmordowanie od lat aktywizuje społeczność LGBT w Lublinie (była pomysłodawczynią spotkania). Agnieszka Rożańska działa w poznańskim kolektywie Kłak, który programowo jest lekko podziemny, niehierarchiczny i queeruje.

Przemek Minta, stosunkowo młody stażem działacz z trójmiejskiego stowarzyszenia Tolerado, przyjechał na spotkanie opromieniony wielkim sukcesem pierwszego w Gdańsku Marszu Równości, podczas którego pełnił funkcję Przewodniczącego Zgromadzenia. Przemek: Dwa lata temu przeczytałem w sieci, że Tolerado organizuje kursy Queer Tanga. Zawsze chciałem zatańczyć tango z moim facetem, zgłosiliśmy się. Poznałem świetnych ludzi, m.in. Annę Strzałkowską, która dosłownie zaraża energią i chęcią do działania. Ledwo się obejrzałem i już nie tylko tańczyłem tango, ale robiłem mnóstwo innych rzeczy. Sam byłem zaskoczony, jak się wkręciłem. Marsz Równości to był ogromny wysiłek, niesamowita adrenalina – a satysfakcja z sukcesu ogromna. Na pomarszowy poniedziałek i wtorek miałem urlop w pracy, ale jeszcze w środę nie ochłonąłem w pełni. Mamy już pomysły na kolejne działania, a Marsz za rok w Trójmieście będzie jeszcze lepszy.

Kilka dni po spotkaniu w Lambdzie przyszła wiadomość, że udało się reaktywować dogorywający Marsz w Poznaniu. Powstała tam Grupa Stonewall, która, jak słyszę, mocno już działa. Go Poznań!

A ten 24-latek, o którym piszę na początku – ciacho. Bo aktywizm naprawdę jest sexy.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie dla mnie kapcie i kanapa

Był jednym z głównych redaktorów miesięcznika „Inaczej” – najważniejszego pisma LGBT ukazującego się przez dwanaście lat od 1990 r., sam przepracował w redakcji dekadę. Od czterech lat jest menadżerem poznańskiego HaH, uznanego na targach EroTrendy za najlepszy lifestyle’owy klub w Polsce. Z Sergiuszem Wróblewskim rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. arch. pryw.

 

W czerwcu minęło 25 lat od ukazania się pierwszego numeru „Inaczej”. Sam do redakcji dołączyłeś w 1992 r., ale czytelnikiem byłeś od początku?

Tak. Pamiętam, jak kupowałem pierwszy numer. W sex shopie, który mieścił się na trzecim piętrze Domu Książki na Gwarnej w Poznaniu, przy Okrąglaku. Z „pewną nieśmiałością” poprosiłem o czasopismo, o którego powstaniu dowiedziałem się z „Ekspressu Poznańskiego”. W krótkim artykule poinformowano, że w Poznaniu powołano do życia gejowski magazyn i podano listę miejsc, gdzie jest on dostępny.

Znałeś już wtedy „Filo”, które w obiegu nieco podziemnym ukazywało się od 1988 r.?

Nie, na „Filo” trafiłem po „Inaczej”. Interesowałem się czasopismami gejowskimi, byłem spragniony nawet bardziej romantycznych opowiadań niż zdjęć. Miałem wtedy 20 lat i za sobą pierwsze kontakty z innymi gejami, ale tylko listowne. Geje wtedy zamieszczali anonse w „zwykłych” pismach, tyle że one były zakamuflowane. Trzeba było umieć je czytać, umieć wykazać się spostrzegawczością i wyobraźnią.

Dziś byśmy powiedzieli: „gejdarem”.

Gdy ktoś pisał, że „szuka przyjaciela”, to można było przypuszczać, że coś jest na rzeczy. Wyszukiwałem takie ogłoszenia np. w „Widnokręgach” i poznałem w ten sposób, tylko na korespondencję, gejów z Polski, z Pakistanu, ze Związku Radzieckiego. W „Relaksie i Kolekcjonerze Polskim” (comiesięcznym dodatku do „Kuriera Polskiego”) było sporo ogłoszeń towarzyskich damsko-męskich, niekiedy wśród nich można było znaleźć nagle napisany wprost anons: „pan pozna pana w celach matrymonialnych”.

Poznawanie się listownie to była cała „instytucja”, dziś, w dobie Internetu i iPhone’ów – nie do pomyślenia. Trzeba było kupić gazetę, znaleźć ogłoszenie, odpisać – albo do gazety, albo wprost do ogłoszeniodawcy, często na jakąś skrytkę pocztową, bo zazwyczaj nie podawano adresów. I jak odpisywałeś, to na cztery strony kancelaryjne, a nie żaden tam esemesik. A w odpowiedzi dostawałeś dwanaście stron, więc potem, by nie być gorszym, pisałeś choć na sześć. Mnóstwo gejów wciąż ślęczało i pisało (śmiech).

Ogłoszenia towarzyskie były siłą napędową wielu czasopism, a anonse gejowskie i lesbijskie dodatkowo przyciągały społeczność LGBT w czasach, w których nie było „naszych” pism. Gdy pojawiło się „Inaczej”, ogłoszeń nie mogło zabraknąć.

Inaczej” było pierwszym gejowsko-lesbijskim medium, które pojawiło się w kioskach, zostało oficjalnie zarejestrowane.

Redakcja narodziła się i przez cały czas działała w Poznaniu. Pomysłodawcą był Andrzej Bulski (pod pseudonimem Andrzej Bul), pracownik poznańskiego „Pałacu Kultury”. To on wpadł na pomysł, że przydałoby się coś w rodzaju przewodnika po lokalach wraz z ogłoszeniami towarzyskimi i być może jakimś artykułem czy opowiadaniem. Trzeba było wyłożyć pierwsze środki – zrobił to Zdzisław Zińczuk (pseudonim: Henryk Zieliński), kierownik tej sekcji „Pałacu Kultury”, w której pracował Andrzej. Zińczuk był heterykiem, którego przekonała perspektywa zrobienia dobrego biznesu na czasopiśmie gejowskim, na które wtedy, jak się okazało, rzeczywiście było zapotrzebowanie. Sekretarzem redakcji został Mariusz Piochacz (jako Marek Kiss), kaowiec w firmie budowlanej, odbywający wtedy zasadniczą służbę wojskową. Później – wieloletni partner życiowy Andrzeja Bulskiego. Działem wysyłki zajmował się Roman Murzynowski, jako pierwszy występujący pod własnym nazwiskiem. Skład personalny „Inaczej” był grupą kilku bliskich znajomych.

Niemal cała redakcja kryła się pod pseudonimami.

Znak tamtego czasu. Ćwierć wieku temu.

Kiedy w redakcji pojawił się Marcin Krzeszowiec, autor „Bólu istnienia” – jednej z pierwszych powieści gejowskich?

Krzeszowiec pochodził z Lublina, początkowo współpracował na odległość. Był adiunktem na wydziale rusycystyki UMCS, ale zakończył karierę naukową i zdecydował, że zacznie pracę w czasopiśmie. W 1994 r. wydaliśmy jego „Bol istnienia” – bo zaczęliśmy prowadzić też działalność wydawniczą. A Marcin do końca „Inaczej” specjalizował się w artykułach o naukowym zacięciu, w dociekaniach literackich, kto był gejem. Publikował sylwetki literatów, w których analizował każdą myśl czy wydarzenie. Na stałe do redakcji (i do Poznania) dotarł we wrześniu 1994 r., w październiku został zatrudniony – dokładnie w tym samym czasie, co ja.

Jakie były te początki w 1990 r.? Opowiadali ci założyciele?

Pierwszy numer o nakładzie 5 tysięcy sztuk, rozszedł się na pniu i trzeba było robić dodruk, chyba co najmniej drugie tyle. Mieliśmy dowód na to, że takie pismo jest potrzebne i można je wydawać regularnie. Sama redakcja wciąż się przenosiła: na początku znajdowała się na ostatnim piętrze bloku na osiedlu Rusa, potem na osiedlu Armii Krajowej w mieszkaniu matki Andrzeja Bulskiego, następnie na ulicy Poznańskiej i, ostatecznie, na Mylnej, gdzie do dzisiaj mieści się siedziba Agencji Wydawniczo-Reklamowej „Softpress”, założonej przez Bulskiego. To ta sama, która, tuż po tej inwestycji Zińczuka, zaczęła w 1990 r. wydawać „Inaczej”, a także nasze późniejsze pisma – „InterHom”, „On i On”. Do dziś publikuje erotyczne magazyny „Adam” i „Super Adam”.

Softpress działa nieprzerwanie 25 lat i jest chyba najdłużej istniejącą gejowską firmą w Polsce. Mieliście problemy z wydawaniem „Inaczej” na tle homofobicznym?

Andrzej Bulski zaniósł ten pierwszy numer do Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, którego dni wtedy, wiosną 1990 r., były już policzone. Tak naprawdę ci cenzorzy bali się bardziej niż Bulski. Nie zmienili nawet przecinka.

Wszelkie problemy wokół „Inaczej” miały związek z dystrybucją (nie zawsze docieraliśmy wszędzie tam, gdzie chcieliśmy), nie homofobią, może poza jednym przypadkiem, kiedy nie przedłużono nam umowy w drukarni, gdy przeszła ona pod kierownictwo pani, która nie kryła katolickich wartości i przekonań.

Największym wyzwaniem było prawdziwe zatrzęsienie anonsów, które okazały się wręcz racją istnienia „Inaczej”! Ogłoszeń przychodziło po kilkaset sztuk co miesiąc i na każde z nich od kilkudziesięciu do kilkuset odpowiedzi – były to całe półki, trzeba było to wszystko posegregować i wysłać do ogłoszeniodawców. Wysyłałem, segregowałem. Wiele ludzkich emocji i związków przeszło przez moje ręce. A na interesujące mnie ogłoszenia sam odpowiadałem jako pierwszy, korzystając z prawa „pierwokupu” (śmiech). Ale zawsze już po ukazaniu się pisma, żeby było sprawiedliwie.

W pewnym momencie Softpress zaczął wydawać także książki, choćby wspomnianego Krzeszowca.

W tamtych czasach nie było żadnych wydawnictw zajmujących się publikowaniem książek LGBT. Mieliśmy nadzieję, że nasza seria stworzy biblioteczkę pozycji ważnych i potrzebnych. Wydaliśmy m.in. „Teleny’ego” Oscara Wilde’a, antologię polskiej prozy homoerotycznej, ale z czasem zrezygnowaliśmy, to jednak nie był opłacalny interes.

Wydaliście też „Putto” Mariana Pankowskiego.

Marian Pankowski prenumerował „Inaczej” – jego przyjaciel z Polski wysyłał mu egzemplarz do Brukseli, gdzie pisarz mieszkał. Ponoć słał „Tygodnik Powszechny”, „NIE” i… „Inaczej”. Ponieważ publikowaliśmy jego przekłady rożnych artykułów, odezwał się do nas z żalem, że żadne wydawnictwo nie chce wydać jego nowej powieści, która porusza problematykę pedofilii. Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy wydać książkę o takiej problematyce, ale przekonało nas uczciwe potraktowanie tematu i samo nazwisko Pankowskiego. Po opublikowaniu „Putto” zrobiłem wywiad z autorem. Jeśli dwudziestoparolatek może zakochać się w siedemdziesięcioparolatku, to właśnie wtedy to się stało! Spędziłem z Pankowskim cały dzień w Warszawie, słuchałem jego niekończących się opowieści o znanym mu z autopsji świecie przedwojennej literackiej Polski. Ta znajomość zaowocowała wieloletnią korespondencją, którą mam do dzisiaj.

Do innych gigantów, których udało mi się poznać i przeprowadzić z nimi wywiady do „Inaczej”, zaliczam m.in. prof. Marię Janion, prof. Marię Szyszkowską, prof. Zofię Kuratowską, prof. Mikołaja Kozakiewicza czy marszałka seniora Aleksandra Małachowskiego. Podobno swego czasu moja rozmowa z Janion była „hitem” i krążyła w odbitkach wśród jej studentek.

Grono profesorskie. Czy te osoby stawały się już wtedy ambasadorami spraw gej/les?

Zawsze można było liczyć na Marię Szyszkowską – szacunku, empatii i miłości do drugiego człowieka, jakie z niej płynęły, nie można porównać z niczym. Mikołaj Kozakiewicz był z pewnością autorytetem i ambasadorem, to je den z tych seksuologów, którzy wypowiadali się na tematy gejowskie i pozytywnie. Podobnie Aleksander Małachowski, ze względu na program telewizyjny „Telewizja nocą” z Haliną Miroszową, w którym pojawiały się też tematy związane z homoseksualnością. Wywiadu udzielił też sam prezydent Kwaśniewski.

Z gwiazd – choćby Kora, Małgosia Ostrowska czy Maryla Rodowicz, która okazała się wspaniałym człowiekiem także prywatnie. Gdy w 2005 r. policja zatrzymała mnie podczas poznańskiego Marszu Równości, a telewizja to pokazała, Maryla zatelefonowała do mnie z pytaniem, czy nie potrzebuję np. pieniędzy na adwokata.

Od piętnastostronicowego zeszytu z ogłoszeniami i opowiadaniami „Inaczej” stało się w połowie lat 90. opiniotwórczym głosem środowiska gej/les.

Do miękkiej erotyki i anonsów stopniowo dokładaliśmy publicystykę, opowiadania, wywiady właśnie. Sama „Polityka” cytowała nas co najmniej raz w miesiącu! Później ewolucja pchnęła nas w czyszczenia pisma z erotyki i jeszcze więcej poważnych tematów. Moim marzeniem było, by „Inaczej” miało wpływ na zmiany społeczne w Polsce.

Wywiadu udzielił wam Lech Falandysz, Minister Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy.

Na początku lat 90. kancelaria przygotowywała tzw. Kartę Praw i Wolności (w ramach prac nad przyszłą konstytucją RP – przyp. red.). Napisałem wtedy list do Falandysza z prośbą o dodanie zapisu o zakazie dyskryminacji na tle orientacji seksualnej. Falandysz, o dziwo, odpisał, że rzeczywiście należałoby to zrobić. Nie zapomnę dnia, w którym siedziałem u znajomych przy włączonym radiu i opowiadałem im o tym. Mówili „Sergiusz, jesteś idealistą, świata nie zmienisz” – i właśnie wtedy radio nadało komunikat o wprowadzeniu tego zapisu. „A może jednak zmienisz?!” – patrzyli na mnie z niedowierzaniem.

Niestety, Karta nie przeszła przez Sejm.

Dlaczego w 2002 „Inaczej” upadło?

Od drugiej połowy lat 90. odnotowywaliśmy stopniowy i pogłębiający się spadek nakładu. Bo wycofaliśmy się z erotyki? Bo właśnie wtedy ruszyliśmy ze stricte erotycznym magazynem „Adam” i to był strzał w dziesiątkę? Może. Ale myślę raczej, że głównym „zabójcą” „Inaczej” był Internet, który właśnie wtedy się pojawił. Ogłoszenia towarzyskie tam się przeniosły, podobnie erotyka. Gdyby środowisko gejowskie miało silniejszą świadomość społeczno-polityczną, może moglibyśmy się utrzymać, jadąc „tylko” na poważnych sprawach… Nie wiem.

A lesbijki? Mówisz o środowisku gejowskim, ale w „Inaczej” był też dział „Widziane z Lesbos”.

Oczywiście. Od początku w ogłoszeniach zamieszczaliśmy też dużo anonsów lesbijskich, były opowiadania, wywiady. Ale nigdy tak dużo jak treści gejowskich. Lesbijki, tak to przynajmniej wynika z mojej perspektywy, nie garnęły się do pisania. Może czuły się zniechęcone, że muszą przebrnąć przez tych wszystkich nagich facetów na zdjęciach, żeby dotrzeć do paru stron o kobietach?

Jak się potoczyły losy członków redakcji po zamknięciu „Inaczej”?

Andrzej Bulski, jak pewnie wiesz, zmarł w 2007 r. Jego partner Marek Piochacz jest nadal właścicielem Softpressu i nadal pracuje z nim Marcin Krzeszowiec. Po krótkiej przygodzie z drukowaniem „InterHom” i nieco dłuższej z „On i On”, zawiesiliśmy wydawanie prasy, został jedynie „Adam”, dziś dwumiesięcznik. Ja rozstałem się z Softpressem cztery lata temu i od razu otrzymałem od Jakuba Wilczyńskiego propozycję zostania menadżerem artystycznym nowopowstałego klubu HaH, którego on był właścicielem. Wilczyński, człowiek miliona pomysłów, miał w Poznaniu kawiarnię Halo Cafe i klub Heros z darkroomami, ale brakowało mu dyskoteki z prawdziwego zdarzenia.

Dziś HaH świętuje czwarte urodziny.

To miejsce z dobrymi didżejami i muzyką, nastawione na imprezy. Jesteśmy „heterofriendly”. Klub funkcjonuje również we Wrocławiu, otwiera się w Trójmieście. W głosowaniu smsowym zostaliśmy wybrani najlepszym klubem 2014 w Poznaniu, a na targach Ero Trendy przyznano nam nagrodę dla najlepszego klubu lifestyle’owego w Polsce.

Wśród bywalców HaHu przeważają ludzie przed czterdziestką, a najbardziej widoczni są ci koło dwudziestki. Gdzie są dzisiaj twoi rówieśnicy, geje 40+?

Sam się zastanawiam. Być może szukają czegoś innego? Może mają partnerów i prowadzą życie pt. „kapcie i kanapa”, może nie czują się komfortowo wśród młodzieży? Sam, jak byłem młodszy, zadawałem sobie to pytanie: gdzie są ci starsi geje, którzy pojawili się w moim życiu, a potem poznikali. Działali, działali – i nagle zaczęli się oddalać i traciłem ich z oczu. Moi rówieśnicy często mają nastawienie w rodzaju „Ja już swoje zrobiłem, teraz niech działają młodsi”. Z całą pewnością ja nie mam takiego podejścia, czuję się młody i uważam, że mam jeszcze w życiu coś do zrobienia. Jest ze mnie typ społecznika i mam nadal siłę, by kołtunom, homofobom i ksenofobom jeszcze trochę krwi napsuć! (śmiech)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.