Dyke Hard

Dyke Hard (2014, USA), reż. B. Andersson, wyk. L. Kurttila, P. Sands i inne, dystr. Tongariro, premiera w Polsce: 26.02.2016

 

fot. mat. pras.

 

Jak to się stało, że ten film trafił na ekrany polskich kin? Nie mogę uwierzyć. Formalne szaleństwo! Odważne i zawadiackie. Metakomiczne i metaforyczne. Wywrotowe, absurdalne i odjechane. Najbardziej squeerowany obraz od czasu „Rocky Horror Picture Show” (z 1975 r.). Streścić to trudno – jak wszelkie wizjonerskie pomysły. Dyke Hard to zespół rockowy, który wyrusza w podroż po przygodę. W międzyczasie się pokłócą, pościągają, pobiją i pokochają. Peggy nosi falbanki, Scotty ma ekspresję baby butch, a Bandito – chłopczycy z Bronxu. Ich liderka Riff pochodzi w zasadzie z przyszłości. Część jej jest cyborgiem (a może Terminatorem?) (a może Xeną?). Moira (dziewczyna od zemsty, bo jest to komedia o przyjaźni i zemście) jest z kolei trochę ze „Star Treka”, a trochę z „Aniołków Charliego”, a trochę… Bo tu wszystko jest w cudzysłowie i trochę: sexy horrorem i cute musicallem (piosenka o seksualnej frustracji – cudo!), trochę gotykiem, a trochę Scooby Doo. (Beyonce z Lady Gagą i „Orange is the new black”). Krótko mówiąc film ma wszystko z estetyki camp-queer. Parodię, maskaradę, hipertekstowość i sztuczność. Jest przesadzony w każdą możliwą stronę. Bo chodzi o brak granic, o szaleństwo, o wolność. Z kin wyszedł, lecz jest dostępny na outfilm.pl. Koniecznie zobaczcie! Jednym z autorów i performerów jest Alexi Carpentieri, gwiazda polskiej artystki Małgi Kubiak, który odwiedzi Polskę w kwietniu, przy okazji kolejnej edycji LGBT Film Festiwalu. (Jak on tańczy przy drążku!). (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Patricia Highsmith

Desperacko poszukując Carol

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Katarzyna Wajda

Bez kobiet nie ma odpoczynku, wytchnienia, piękna życia, ale związki ranią czasem śmiertelnie – notuje dwudziestoparoletnia Pat. W dziennikach często łączy Erosa z Tanatosem: Morderstwo to rodzaj aktu miłosnego, rodzaj całkowitego zawłaszczenia. Przez kolejne dekady Patricia Highsmith (1921-1995), „mistrzyni psychothrillera” w swoich książkach umiera z miłości i dla niej zabija. W każdej zostawia cząstkę własnego życia, w tym tęsknotę za kobiecym ideałem. Marzenie najbliższe spełnienia w „The Price of Salt” (1952), potwierdzającej, że kochała paradoksy z wzajemnością: ta lesbijska love story nie powstałaby, gdyby Pat nie chciała wyleczyć się z homoseksualizmu. Powieść wyjątkowa: jedyna wydana pod pseudonimem (Claire Morgan), z kobiecym porte parole i namiastką happy endu (film „Carol” na jej podstawie, w reżyserii Todda Haynesa i z Cate Blanchett, Rooney Mara oraz Sarah Paulson w rolach głównych – na naszych ekranach od 4 marca br. – przyp. „Replika”). Wpisana w Nowy York lat 50. historia Kopciuszka (prawie) zdobywającego swą Księżniczkę, to jasne (bo bez śmierci) miejsce na mapie mrocznego Highsmith Country, jak biografka pisarki, Joan Schenkar, nazywa jej twórczość. I nieprzypadkowo powstałe na początku, tuż po debiutanckich „Znajomych z pociągu” (1950), bo z czasem Pat pozbywa się złudzeń, że Carol może znaleźć. Choć szukać nie przestaje.

Szlak nieposłanych łóżek

Na dobre zaczyna jako studentka nowojorskiego Barnard College, inicjując swój „szlak nieposłanych łóżek”: to czas erotycznego rozbudzenia, romansów z kilkoma dziewczynami na raz. Swą inność odkrywa jednak znacznie wcześniej, pogłębiając traumę dzieciństwa. Rośnie z piętnem dziecka niechcianego, urodzonego po rozwodzie rodziców, z ojczymem (jego nazwisko nosi) i matką tworzy – pierwszy z wielu – emocjonalny trójkąt. Mary Highsmith to najważniejsza kobieta w życiu Pat: równie mocno kochana, co potem nienawidzona, winiona przez córkę za jej emocjonalny chłód, niepowodzenia w związkach, bo podświadomie wybiera partnerki, które też ją skrzywdzą. Obie, niczym bohaterowie prozy Highsmith (będący jak ona, sierotą z rodzicami) nigdy, mimo mieszkania na rożnych kontynentach, nie uwolnią się od siebie.

Dla nastolatki odkrycie homoseksualnej tożsamości to szok. W jej ulubionym „The Human Mind” Menningera, katalogu dewiacji, lesbijki są bliskie pedofilom i satanistom. Poważne czasopisma dają jednak szansę na normalność: wystarczy usunąć nadnercza… 16-latka zaczyna pierwsze próby „normalizacji”, ale seks z kolegą nie daje żadnej przyjemności. Podobnie jak późniejsze, bo będzie sypiać z mężczyznami, zazwyczaj co najmniej biseksualnymi, jak fotograf Rolf Tietgens – który nie sprawdzi się w roli kochanka, za to zrobi jej serię pięknych aktów. Dla pisarza Marca Brandela, pod koniec lat 40. zdecyduje się nawet poddać terapii i by ją opłacić, bierze dorywczą pracę w dziale zabawek Bloomingdale’a. Przelotne spotkanie z klientką (ulubiony typ: posągowa blondynka) da impuls do napisania „The Price of Salt”. Mimo półrocznej terapii od dawna wie, że naprawdę kocha kobiety.

Jej hejterska lista

Ta wiedza bywa kłopotliwa, stąd częste, podszyte mizoginią, (auto)analizy. Jako nastolatka traktuje siebie niczym mężczyznę w ciele kobiety, tym tłumacząc m.in. zamiłowanie do zajęć ze stolarki. Jako dorosła kobieta powtarza, że ma męski mozg, uważa facetów za kreatywniejszych, z większym poczuciem humoru. Zazdrości gejom, że mogą znaleźć równego intelektem partnera, na co jako lesbijka ma małe szanse, choć większość jej kochanek to artystki i intelektualistki. Świat kobiet bywa dla niej niezrozumiały, bo Pat funkcjonuje poza życiem rodzinnym i normalnym rynkiem pracy: jeszcze na studiach decyduje o zarabianiu piórem. W feministkach widzi głownie sfrustrowane gospodynie domowe, a mimo to napisze… feministyczną powieść „Edith’s Diary” (1977), opisującą horror banału domowego życia. Wstrząsający też portret rodzinny w „Those Awful Dawns” z tomu „Slowly, Slowly in the Wind” (1979): on, irlandzki katolik, to nieodpowiedzialny dzieciorób, ona przed ciężarem macierzyństwa ucieka w szaleństwo. Tekst wymierzony głownie w Watykan, jeden z wielu celów (m.in. obok Żydów, Afroamerykanów, korporacji czy Ronalda Reagana) na – stale się powiększającej, zwłaszcza po 50-tce – jej hejterskiej liście.

Miłość to choroba

Identyfikuje się ze swoimi męskimi bohaterami, uwięzionymi w związkach z partnerkami jednocześnie kochanymi i nienawidzonymi. Jak oni, nie znosi kobiet, ich (rzekoma) głupota ją odrzuca, ale ciało wciąż pociąga. Wie, jakich kobiet powinna unikać, a jednak powtarza błędy. W nowe związki wchodzi z – krótkotrwałą – nadzieją na zmianę schematu „szczęśliwy początek i nieuniknione piekło końca”. Ma, jak jej bohaterowie, skłonność do idealizowania partnerek, robienia z nich bogiń do wielbienia, a nie kobiet do wspólnego życia. Gdy wyobrażenia nie pokrywają się z rzeczywistością – problemy nieuniknione. Miłość to nie namiętność, miłość to choroba – powtarza nie raz. Sama leczy ją pisaniem, książki są terapią po rozpadzie związków, które też prowokuje, bo, jak mawia, czuję się nędznie, gdy nie mogę pisać. A szczęśliwa pisać za bardzo nie umie. Stąd silny autobiograficzny podtekst twórczości, układającą się w kryminalną kronikę wypadków miłosnych Patricii Highsmith. Czasem sygnalizowanych tylko przez dedykację, np. otwierającą „Znajomych z pociągu”: Wszystkim Virginiom, hołd złożony dotychczasowym muzom, w tym Virginii Kent Catherwood, stanowiącej jedną z inspiracji Carol. Ginnie – choć ich burzliwy związek wpędził pisarkę w depresję – pozostanie jedną z tych najważniejszych, a jej literackim wcieleniem m.in. Lotte w „Drżącej ręce fałszerza” (1969), powieści dedykowanej innej bogini, Rosalind Constable. Niektóre miłości inspirują fabułę, np. w mizoginicznym „Niedołędze” (1954) echa 4-letniego, toksycznego związku z socjolożką Ellen Hill, której znienawidzonego pudla tu zabija. Podobnie odreaguje poźniejszy, też burzliwy, romans z pisarką Marijane Meaker, uśmiercając ją jako Nicky w „Krzyku sowy” (1962). Ta, w rewanżu, w swoim kryminale zabije postać noszącą prawdziwe nazwisko Pat – Plangman. Niektóre powieści to zapis tęsknoty pisarki za utraconymi (i idealizowanymi) ukochanymi, jak „Słodka choroba” (1960), inspirowana związkiem z graficzką Mary Ronin, znakomite studium szaleństwa z miłości, pokazujące, jak niebezpieczna wiara we własne fantazje. Główny bohater to porte parole Pat, często zafiksowanej na punkcie nieosiągalnych bogiń (nie bez powodu nazywana „piewczynią stalkingu”) i krzywdzącej sympatyczne dziewczyny gotowe znosić jej trudny charakter, dziwactwa (np. fascynacja ślimakami) i wzrastającą mizantropię. Wśród nich m.in. Monique Buffet, której dedykuje 4. część Ripliady, czyli „Ucznia Ripleya” (1980). Niemiecka część powieści inspirowana jest pobytem Pat w Berlinie, zwłaszcza tym undergroundowym, poznanym dzięki Tabei Blumenschein, ówczesnej muzie reżyserki Ulrike Ottinger. I, oczywiście, kolejnej blond bogini pisarki. Inna wcześniej, w latach 60., przesądza o przeprowadzce Pat do Europy: oficjalnie tam cenią ją bardziej, w istocie chce być bliżej londyńskiej ukochanej.

Wbrew homofobicznym schematom

Dla znajomych jej orientacja nie jest tajemnicą. Dla nieznajomych czasami też: w trakcie przyjęcia jakiś mężczyzna zagaduje ją i Marijane: Wy dwie młode, samotne dziewczyny mieszkacie razem? Na co Pat: Nie – my dwie, młode dziewczyny żyjemy razem. Nie robi oficjalnego coming outu, partnerki przedstawia jako asystentki. Rzadko udziela wywiadów, o życiu prywatnym nigdy, za to, z detalami, opisuje w osobistych dziennikach, więc wie, że po jej śmierci prawda wyjdzie na jaw. Trochę wychodzi za życia, bo w 1990 r. reedycja jej lesbijskiej love story: już jako „Carol”, pod nazwiskiem i ze wstępem. Propozycje były wcześniej, ale odmawiała, bojąc się, że nazbyt się w niej odsłoniła. Jest świadoma wyjątkowego statusu książki, która dając, wbrew homofobicznym schematom, Therese i Carol szansę na wspólne życie, wywołała (homo) seksualną rewolucję, w epoce mccarthyzmu szczególnie potrzebną społeczności LGBT. W jej późniejszych thrillerach, np. „Utalentowanym panu Ripleyu” (1955), męskie relacje bywają podszyte homoerotyzmem, kobiece nader rzadko, na dodatek w tle, jak lesbijski (i morderczy) trójkąt w „Found In the Street” (1986). Pat na początku lat 60. planuje sequel „The Price of Salt”, ale brak jej dobrego pomysłu. Inny lesbijski projekt, „Girls’ Book”, ewoluuje, ale jako „First Person Novel”, nie wychodzi poza szkic: bohaterka 50+ opowiada mężowi siedem, zaczerpniętych z biografii Pat, historii rozstań i miłości.

Ostatnia powieść to „Small g: a Summer Idyll” (1995). Jej bohaterowie, bywalcy (częściowo gejowskiego) klubu, powiązani są skomplikowanymi, homo i heteroseksualnymi relacjami. Highsmith, dotąd pokazująca destrukcyjną siłę umysłu, fałszywych wyobrażeń o sobie i innych – tu wykonuje woltę, pozwalając im żyć (ze) swymi fantazjami, potencjalnie nieszkodliwymi. Może to próba (po)godzenia się ze światem umierającej na białaczkę Pat albo ostatni sygnał autobiograficzności: wszak jej te przelewane na papier fantazje – w tym o Carol – pozwalały (prze)żyć. Odchodzi tak, jak chce – sama, w szpitalu. Pochowana na cmentarzu w szwajcarskiej Tegnie, gdzie spędziła ostatnie lata. Na pogrzebie nie ma żadnej eks.

***

Artykuł w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, fi ndings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily refl ect those of the United States Department of State.

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Literatura i krzyk

O procesie pisania książki i o procesie korekty płci z Kingą Kosińską, autorką autobiograficznego „Brudnego rożu” rozmawia Marta Konarzewska przy udziale Damiana Graczyka

 

foto: Agata Kubis

 

Zawsze czułam, że chcę pisać. Pomysł napisania książki dojrzewał we mnie od czasów liceum. Dla osób transpłciowych to jest bardzo naturalny sposób ekspresji, dużo znam dziewczyn, które piszą, w ten sposób stawiają czoła swoim emocjom.

Jak powstawał „Brudny róż?

Zaczęło się od artykułu dla miesięcznika „Znak”. Zgłosił się do mnie Marcin Dzierżanowski z Wiary i Tęczy [organizacja chrześcijan LGBTQ, której członkinią jest również Kinga – przyp. „Replika”]. Mówił: jesteś osobą wierzącą, wyglądasz na kobietę, która sobie to wszystko w głowie poukładała, może byś opowiedziała, jak doszłaś do tego momentu. Miała powstać krótka opowieść o moim życiu. Wtedy pomyślałam sobie: ok, to będzie zamiast książki. Podczas autoryzacji zaczęłam dopisywać, rozwijałam, aż Marcin mówi: słuchaj, Kinga, wszystko pięknie, ale my tu mamy zamówienie na konkretną ilość znaków. Musiał to później wyrzucać, skracać i kiełkowało mi: kurcze, to za mało! Za powierzchownie. Nie wystarczy. To jednak nie rozwiąże tematu, tych pokładów, jakie we mnie siedzą. Ja jednak muszę… Już wiedziałam: jednak muszę napisać książkę. Nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczna. Kiedyś pisałam blog na Onecie, ale to był taki słomiany zapał, ciągle tylko: nie, źle, grafomania. Aż przeczytałam książkę Małgorzaty Halber „Najgorszy człowiek na świecie”. Bardzo mnie poruszyło, jak ona, pisząc o alkoholizmie, opisała też pewną alienację, podobał mi się patent, jakiemu poddała swoje doświadczenie.

Ona mówi: masz prawo nie umieć, być słaba, żałosna.

A ja się sobie wydawałam żałosna w wielu momentach. Ale dałam sobie do tego prawo. Pomyślałam, że mogłaby powstać podobna książka o transpłciowości, że byłaby ważna, a i ja mogłabym się zrealizować w taki sposób.

Chciałaś pisać terapeutycznie, czy literacko?

Literacko. Zawsze bronię „Brudnego rożu”, gdy ktoś mówi: o, jakaś dziewczyna postanowiła ideowo opisać swoje życie, dopasowując to do pewnych prądów społecznych, co to za literatura, to nie jest żadna literatura. A to właśnie jest literatura! Ja myślę o czytelniku, chcę się z nim komunikować, wykorzystuję realną potrzebę opowiedzenia czegoś komuś i wybieram do tego pewien język. Wszystko tam jest „zrobione” celowo. Możecie mnie odsądzać od czci i wiary [śmiech] ale ja będę bronić „Brudnego rożu” jako literatury.

Czasem nienawidzę tej książki, bo jest bardzo osobista, czasem łapię się za głowę: co ja najlepszego zrobiłam. Ale myślę: to jest eksperyment na ciele, jakim jest literatura, walczyłam, może według kogoś poległam, ale dla mnie to jest zwycięstwo i zwycięstwo to jest wartością samą w sobie.

Chcę się podzielić z wami zadowoleniem, że udało mi się osiągnąć pewną uniwersalność emocjonalną. Jak ja czytałam Halber, to nie myślałam sobie: co mnie to obchodzi, nie jestem alkoholiczką, nigdy nie nadużywałam narkotyków. Ja się utożsamiałam z jej (Krystyny, bohaterki „Najgorszego człowieka”) emocjami. W „Brudnym rożu” ja to taka dziewczyna zwykła, z facetami nie wychodzi, jest nieszczęśliwa, nie radzi sobie. Bardzo dla mnie ważne było, kiedy napisał do mnie pewien gej niepełnosprawny, że mocno się utożsamił z postacią z „Brudnego rożu”, z tą opowieścią. Pomimo, że nie utożsamia się transpłciowością. Chodziło mi właśnie o pewną uniwersalność – wywodzącą się z doświadczenia transpłciowości.

Damian Graczyk: Początek tej książki bolał. Mnie też, jako osobę niehetero. A to, co opisujesz, to jest to samo, co przeżywa bardzo wiele osób nieheteroseksualnych, w czasie dzieciństwa i nie tylko.

Dziecko obserwuje świat. Heteronormatywność przejawia się już w oczach małego człowieka. Ma wpływ na to, jak on patrzy na siebie. Czuje się inne, wyobcowane. Widzi pewne różnice i często rodzi się poczucie winy. To doświadczenie łączy gejów, transów i szereg innych grup.

Książka obejmuje niemal całe twoje życie od dzieciństwa, przez adolescencję, wczesną młodość, aż do dziś. Jak długo ją pisałaś?

Kilkanaście dni. Postawiłam sobie zadanie, że będę pisać codziennie wieczorem. Codziennie zasiadałam, pisałam, sprawdzałam, czy nie ma rażących błędów ortograficznych, szłam spać, a następnego wieczora pisałam dalej. Nie czytając tego z wczoraj. Aż pewnego dnia stwierdziłam: skończyłam i zaczęłam to od razu wysyłać. Nie pracowałam nad tekstem, bo obawiałam się, że jak zacznę, to nie odważę się na to, żeby to wydać. Tekst pierwotny był bardzo surowy, podejrzewam, że redaktorzy niektórych wydawnictw złapali się za głowę. Jestem wdzięczna mojej wydawczyni (Krystynie Bratkowskiej), że uwierzyła w to, co chciałam powiedzieć.

Pisałaś po kolei?

Tak. I wszyscy uważają, że początek jest najlepszy.

Najbardziej literacki. Im dalej w los, w samoświadomość, im dalej w zaawansowanie wiedzy o transpłciowości, tym dalej jednocześnie od kreacji, metafor, a bliżej – no właśnie: dosłowności? Konkretu? Działackiego pisania? Chciałam zapytać o tę twoją strategię.

Zawsze kiedy startujemy z czymś, co w nas dojrzewało ileś tam lat, to ten początek, gdy w końcu zaczniemy to realizować, to jest taki strzał, taka fascynacja: zaczęłam w końcu to pisać! Te myśli! Myśli, które się kłębiły gdzieś głęboko, teraz je rzucam, tak od razu… Klika dni zastanawiałam się, jak to zacząć, szukałam w pamięci, wyobrażeniach, szukałam kontaktu i może faktycznie udało się to zobrazować tak bardziej literacko. Końcówka jest najbardziej może działacka. Ale były też momenty w książce, z których się cieszyłam, że już je napisałam. Chciałam przez nie przebrnąć jak najszybciej. Wieczorem miałam pisać, a już w dzień, myślałam, kurczę, teraz dochodzę do tej próby samobójczej, jak to opisać. Musiałam wrócić. Wracałam. Chciałam sobie przypomnieć, co ja czułam w tym momencie? Zażyłam leki, położyłam się do łózka. Co ja czułam? Czy byłam spokojna, czy uśmiechnięta? Pożegnałam się z rodzicami… Tu nie było miejsca na żadne metafory. Chciałam, żeby czytelnik to po prostu poczuł. Taki powrót. To było bardzo ciężkie, w emocjonalnym sensie. Nie chcę, żebyście państwo zrozumieli, że chciałam iść na skróty, nie popuściłabym, gdybym nie czuła, że efekt został osiągnięty, ale też chciałam jak najszybciej przez to przejść. Nie byłam w stanie emocjonalnie udźwignąć…

Tego” jako tekstu?

Chciałam, żeby czytelnik poczuł, że to jest tak trudny moment, że ja tutaj nie będę walić żadnej ściemy, nie chciałam filtrować tego przez wizję literatury, jaką mam obecnie. To miał być Tamten Moment. Podtytuł książki jest bardzo ważny: Zapiski. Czyli opisanie jak najbardziej realne, taka świeżość tych emocji, stanów, w jakich się wtedy znajdowałam.

Może też to jest jakaś prawda o transpłciowości, że my mamy jakąś wizję na początku, a z czasem to się staje coraz bardziej brudne, z czasem staje się coraz bardziej konkretne. Gdy burzy się twój świat, jakichś nadziei, wyobrażeń, ścierasz się z rzeczywistością, to to ma trzeszczeć, to nie ma być plastyczne, wykreowane. Wyrazy mają być wręcz kanciaste. Ona (ja z wtedy) leży na łóżku. Jest w takim surowym stanie emocjonalnym, zastanawia się, czy będzie ją boleć, rodzice w drugim pokoju, ona się żegna z życiem… Kurczę! Nie bawmy się w ściemy, napiszmy, jak to rzeczywiście wyglądało. Ja to tak nazywam, że wyrywam pewną barierkę między mną a czytelnikiem. Chcę, żeby wszedł we mnie, nawet w tym sensie seksualnym, cielesnym.

DG: Kiedy czytałem, zastanawiałem się, które momenty twojego życia były tak bolesne, że chciałaś je szybko zapisać i nawet w nie patrzeć. Próby samobójcze na pewno, ale…

Tak, było ich więcej. Ten czas, kiedy byłam po operacji i chciałam normalnie żyć. Chciałam wejść w heteronormę, a ona mnie odrzuciła. Wtedy poczułam ścianę między mną a światem. Poczułam katastrofę. Chciałam być tą kobietą, po prostu, zrobiłam operację: oto jestem, a tutaj – mur, ludzie jakoś tak dziwnie na mnie reagują, patrzą, śmiechy, odtrącenia, to wtedy pojawiło się dużo tych właśnie żałosnych momentów.

Wrócę do Halber. Myślę, że jej wiadomością, która daje w swojej twórczości jest: mam prawo cierpieć, jeśli nie dam sobie tego prawa, nigdy nie osiągnę kolejnego etapu. Muszę przeżyć do końca swoje cierpienie, muszę przeżyć, muszę zawrócić. I ja wracam – stawiam temu czoła. Nie zaprzeczam, że coś takiego miało miejsce, wspominam, ale przetwarzam przez te słowa, które mają moc.

Wiecie, w życiu przyjmujemy pewne maski. I ja też. Na wyrost zaczęłam być taka radosna, taka uśmiechnięta. Ludzie mnie taką widzą i mówią: Kinga! Jakie ty masz problemy? Ty jesteś szczęśliwa, ta transpłciowość jakoś tak przeszła lekko w twoim życiu. Ja może daję taki sygnał, ale to jest zewnętrzność, powłoka, a mój świat wewnętrzny za tym nie nadąża – ten świat mój, osobny, którego inni nie widzą, z którym nie mogą się komunikować. Ten świat, którego nie ma. Stąd podtytuł: zapiski z życia, którego nie było. Chodzi o życie wewnętrzne. Ja kiedyś byłam bardzo zamknięta, nie potrafi łam, nie umiałam się komunikować. Teraz daję sobie prawo. Daję prawo temu chłopczykowi, którym byłam, żeby on mówił, żeby powiedział, bo on cierpiał bardzo. Ja mu komunikuję: powiedz, ja wiem, co ty czułeś, czy może tej dziewczynce, którą byłam – to już teraz nie ma znaczenia.

Dużo mówisz o Halber, a w twojej książce jest twoja własna wiadomość. Myślę, że ona brzmi: moje życie jest jedno. Na temat transpłciowości dominują dwie narracje. Jedna: że z was bardzo nieszczęśliwe osoby, druga, że nieszczęśliwe, ale do czasu. Bo od momentu tzw. przemiany, to już super szczęśliwe. Było wam źle w życiu, ale teraz (po tranzycji) wszystko się wyprostowało, wskoczyło na swoje miejsce i już jest różowo, bo po tranzycji jest drugie życie. Życie cis. To, co się udaje w twojej książce to integracja „teraz” z „wtedy”. Ty pokazujesz: nie ma twardego „przed” i „po”, nie ma jakiegoś drugiego życia po przemianie. To jest jedno życie, brudnoróżowe. Myślę, że to bardzo silny przekaz.

Długo układałam się z tym, że jestem transpłciowa. Kiedyś miałam w sobie duże pokłady transfobii. Chciałam być kobietą. Długo mi zajęło zanim zrozumiałam, że nigdy nie będę kobietą cis. I że moment tranzycji, operacje, to jest tylko część procesu, nikt ci nie zagwarantuje happy endu.

Osoby transpłciowe w statystykach znikają, są wsiąkane przez heteronormę, nie wiemy, jak one się czują pięć, dziesięć lat po tranzycji. Istnieje mit szczęścia: że zakładają rodziny, żyją jak reszta ludzi cis w heteronormie. A tu na przykład pisze do mnie dziewczyna po zaawansowanej korekcie, w tzw. passingu (czyli po wszelkich możliwych zabiegach i bez problemu uchodzi za osobę tej płci, w stronę której była tranzycja – przy. „Replika”) – nie dorastam jej do pięt – i zwierza się, że ona brzydzi się siebie dotknąć, że czuje się jak zwykły ohydny trans. Może książka uruchomi jakiś dialog wokół tego?

DG: To jest książka manifest. I to bardzo głośny manifest!

To jest krzyk. Może nawet rzyg. Nie będę bawić się w ładne słówka. Brudna, różowa, gorzka tabletka, którą czytelnik przełyka, czując więź z kimś, kogo normalnie nawet nie chciałby pewnie poznać. Ten manifest dalej pisze życie. Nie daję łatwych odpowiedzi. Sama nie wiem, co będzie dalej.   

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Śmierć i życie Pasoliniego

Poeta, pisarz, reżyser filmowy, dramaturg, teoretyk kina i literatury, dziennikarz, malarz, filozof, działacz polityczny…

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Ciało Piera Paolo Pasoliniego znaleziono o świcie, 2 listopada 1975 r. na plaży w Ostii. Było zmasakrowane i częściowo nadpalone. Nieco wcześniej karabinierzy zatrzymali niedaleko Rzymu pędzący z nadmierną prędkością samochód marki Alfa Romeo. Jechał nim 17-letni Giuseppe Pelosi, trudniący się prostytucją. Zeznał, że zabił Pasoliniego, a następnie ukradł jego auto. W Ostii zginęła jedna z największych osobowości światowego życia intelektualnego. Poeta, pisarz, reżyser filmowy, dramaturg, teoretyk kina i literatury, dziennikarz, malarz, filozof, działacz polityczny…

Ostatni dzień

1 kwietnia wchodzi na polskie ekrany film „Pasolini”, w którym amerykański reżyser Abel Ferrara próbuje zrekonstruować ostatni dzień z życia artysty – od pobudki w rzymskim mieszkaniu do śmierci na plaży. Okoliczności tej śmierci nie zostały zresztą do końca wyjaśnione i budzą nadal wiele wątpliwości. Pelosi twierdził na procesie, że działał sam – zabił Pasoliniego, bo ten chciał go wykorzystać seksualnie przy użyciu drewnianego kija. Chłopak odmówił, reżyser go uderzył, Giovanni zaczął uciekać, a następnie zaatakował biegnącego za nim Piera Paolo kawałkiem stołu. Od początku jednak powątpiewano, by jeden nastoletni chłopak mógł tak straszliwie skatować silnego, 53-letniego mężczyznę.

W 2005 r., po wyjściu z więzienia, Pelosi zmienił zeznania. Powiedział, że wziął na siebie winę, gdyż jego rodzinie grożono śmiercią. Tak naprawdę, Pasoliniego zabiło trzech mężczyzn mówiących z sycylijskim akcentem i wyzywających reżysera od „ciot” i „brudnych komunistów” (tę wersję wydarzeń pokazuje fi lm Ferrary). Mieli oni należeć, według Pelosiego, do jednej z neofaszystowskich partii. Czy było to więc morderstwo polityczne, jak twierdziło wielu przyjaciół i współpracowników artysty? Słynny włoski reżyser, asystent Pasoliniego podczas realizacji filmu „Włóczykij”, Bernardo Bertolucci uważa, że dokonano go na zlecenie rządzącej wówczas Włochami Chrześcijańskiej Demokracji. Pasolini w felietonach pisanych na łamach „Corriere della Serra” wskazywał bowiem na powiązania jej liderów zarówno z mafią, jak i z neofaszystami, zamieszanymi w terrorystyczne ataki m.in. w Mediolanie (w 1969 r. bomba podłożona w Narodowym Banku Rolnym zabiła 17 osób, a 88 raniła).

Jest w tej sprawie jeszcze kilka innych tropów i niejasności. Niewątpliwie, gwałtowna śmierć Pasoliniego stała się aż nazbyt dobitnym podsumowaniem jego gwałtownego, bogatego życia (notabene „Una vita violenta” to tytuł jednej z napisanych przez niego powieści). Dodatkowy kontekst do tego, co rozegrało się na plaży w Ostii, dopisał ostatni fi lm artysty – „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, który miał premierę trzy tygodnie po zabójstwie. To adaptacja dzieła Markiza de Sade, przeniesiona w rok 1944 do faszystowskiej Republiki Salo, której notable porywają grupę młodych dziewczyn i chłopców, by poddać im okrutnym rytuałom seksu i przemocy. Wciąż szokujący dla wielu widzów film do dzisiaj ma spore problemy z trafieniem na ekrany kin studyjnych, a zwłaszcza telewizji.

Włóczykij

Pasolini urodził się w 1922 r. w Bolonii w rodzinie wojskowego. Dorastał w okresie faszyzmu, w 1942 r. opublikował na własny koszt swój pierwszy tomik wierszy napisanych w języku friulskim, którego nauczył się w młodości i który pielęgnował w swojej wczesnej poezji. Przełom światopoglądowy nadszedł dla Piera Paolo w czasie wojny, zwrócił się wtedy ku komunizmowi, w dużej mierze w proteście przeciwko faszystowskim poglądom ojca. Po wojnie, w Cesarei, gdzie uczył literatury włoskiej, wstąpił do partii komunistycznej, z której jednak został wydalony w 1949 r. po homoseksualnym skandalu, być może sprowokowanym przez przeciwników politycznych z Chrześcijańskiej Demokracji. Oskarżony o uwiedzenie 16-letniego ucznia i nieobyczajne zachowanie w miejscu publicznym stanął przed sądem (był to pierwszy z ponad trzydziestu procesów, jakie mu wytaczano pod zarzutami m.in. „szerzenia pornografii”, „obrazy uczuć religijnych” i „deprawacji nieletnich”). I chociaż został uniewinniony, infamia, który go dotknęła w miasteczku, spowodowała, że wraz z matką, Susanną (najważniejszą osobą w życiu Piera Paolo) przeniósł się do Rzymu. Tu, w połowie lat 50., odniósł sukces jako powieściopisarz. Autor książek z życia młodego proletariatu, chłopców ulicznych, których opiewał w swojej twórczości i którym pozostał wierny, jak się okazało, aż do śmierci.

Oni są także bohaterami debiutanckiego filmu Pasoliniego zatytułowanego „Accatone” („Włóczykij”), a nakręconego w roku 1961. Wielkim sukcesem i skandalem zarazem okazała się nowela „La ricotta” („Twaróg”) z filmu „RoGoPag” (1963). Jej akcja dzieje się na planie filmu o Chrystusie. Jeden ze statystów, ubogi plebejusz, zaangażowany do odegrania roli „dobrego łotra” ukrzyżowanego razem z Jezusem, naprawdę umiera na krzyżu, gdyż z głodu obżarł się tytułowego twarogu. Za „bluźnierstwo”, jakiego dopuścił się w tym filmie Pasolini, skazano reżysera na cztery miesiące w zawieszeniu.

Chrystus, Marks i Freud

Pasoliniego atakowano i z prawa, i z lewa. Chodził bowiem własnymi intelektualnymi i artystycznymi ścieżkami, nigdy nie pozwolił się zamknąć w klatce jakiejś ideologii czy dogmatu. Nigdy nie stał się konformistą, nie schlebiał ani opinii publicznej, ani żadnej z opcji politycznych, choć zarazem pozostawał wierny lewicowym przekonaniom. Łączył marksizm z teologią chrześcijańską i psychoanalizą (uważał, że Jezus Chrystus, Karol Marks i Sigmund Freud to najważniejsze postacie zachodniej kultury). W 1968 r., w apogeum kontrkulturowego buntu, niespodziewanie oskarżył strajkujących studentów o to, że są spadkobiercami elit, częścią burżuazyjnego establishmentu; nazwał ich „nieodrodnymi dziećmi swoich tatusiów”. W wierszu „Nienawidzę was drodzy studenci…” pisał: Kiedy wczoraj, na Valle Giulla, tłukliście się/ z policjantami,/ ja byłem za policjantami./ Bo policjanci są dziećmi biedaków./ Pochodzą z subtopii, nieważne czy wiejskich, czy miejskich. Konsekwentnie Pasolini stawał po stronie proletariatu (dzisiaj nazywanego prekariatem), po stronie biednych, wykluczonych, pozbawionych realnej władzy i wpływu na rzeczywistość.

W 1964 r. przeniósł na ekran „Ewangelię według Mateusza” i zadedykował film Janowi XXIII, papieżowi z ludu, reformującemu wówczas Kościół katolicki. Dzieło zyskało zresztą przychylność Watykanu, mimo że pokazuje Chrystusa jako lewicowego rewolucjonistę. Z postaci Chrystusa, granego przez pięknego hiszpańskiego studenta, naturszczyka, Enrique Irazoqui emanuje także nieodparta erotyczna siła, widać, że kamera jest w nim zakochana. Z kolei, rolę Matki Boskiej powierzył Pasolini swojej matce.

Ciekawy jest casus „Teorematu” (1968), parabolicznej opowieści o tajemniczym młodzieńcu, który niespodziewanie zjawia się w rodzinie bogatego przemysłowca, wchodzi w relacje seksualne ze wszystkimi członkami familii i doprowadza do jej rozpadu. Jest katalizatorem, który pomaga bohaterom uświadomić sobie bezsens własnej egzystencji. Każdy z nich musi teraz znaleźć swoją drogę, z dala od burżuazyjnych schematów i nawyków. Gość to postać, która „może być Chrystusem, ale może być też diabłem”.

Na festiwalu w Wenecji „Teoremat” otrzymał m.in. nagrodę Międzynarodowego Katolickiego Biura Filmowego. Także watykańskie media początkowo przyjęły film życzliwie, potem jednak zmieniły zdanie i zaczęły go ostro krytykować. Pasoliniego znowu oskarżono o bluźnierstwo, sąd „zaaresztował” film i na kilkanaście miesięcy wstrzymał dystrybucję we Włoszech.

Wyzwolenie

Wyzwolenie seksualne, wyswobodzenie ludzkiej seksualności z kulturowych zakazów i represji było jednym z kluczowych zagadnień w działalności Pasoliniego. W nakręconym w 1964 r. dokumencie „Zgromadzenie miłosne” reżyser wyszedł z kamerą na ulice, place, plaże Włoch, by zapytać napotkanych ludzi o rożne aspekty obyczajowości i życia erotycznego (padają też otwarte pytania o homoseksualizm). Sam zresztą nigdy się swej seksualności nie wypierał. Często obsadzał w filmach miłość swego życia – Ninetta Davoli, którego poznał, gdy ten miał 15 lat. Zostali kochankami, potem przyjaciółmi. Davoli pojawia się w filmie Ferrary i to niejako wielowarstwowo. Najpierw jako postać z biografii Pasoliniego grana przez Riccarda Scamarcio, potem we własnej osobie w sekwencjach inscenizujących niezrealizowany scenariusz PPP „Porno-Teo-Kolossal”. Partneruje mu wtedy… Scamarcio grający Davoliego grającego w filmie, który nigdy nie powstał.

Wielkim hymnem ku czci seksu i wszelkich form miłości erotycznej jest „trylogia życia”, na którą składają się: „Dekameron” (1971), „Opowieści kanterberyjskie” (1972) i „Kwiat tysiąca i jednej nocy” (1974). Te adaptacje klasycznych tekstów literatury emanują witalnością, pełne są plebejskiego humoru, radosnej obsceny i poetyckich obrazów. Choć nie brak w nich mrocznych akcentów (np. jedna z postaci „Opowieści…” zostaje skazana na śmierć za homoseksualizm), to jednak trylogia wyraźnie kontrastuje z okrucieństwem i fatalizmem „Salo…”. Ale też bez przesady można powiedzieć, że Pasolini był twórcą, który zamknął w swej twórczości cały świat – jego sprzeczności i kontrasty, idee i doświadczenia, jego duchowość i jego fizjologię.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bulwar

Boulevard (USA, 2014). reż. D. Montiel, wyk. R.Williams, K.Baker, R.Aguire; dystr. Tongariro, premiera w Polsce 8.04.2016

 

fot. mat. pras.

 

To ostatnia dramatyczna rola Robina Williamsa, aktor popełnił samobójstwo kilka miesięcy po premierze filmu. Oglądając „Bulwar”, trudno uwolnić się od tego kontekstu, zwłaszcza że od początku przygniata widza depresyjny klimat opowieści. Jej bohaterem jest sześćdziesięcioletni urzędnik bankowy, Nolan Mack, który wiedzie życie spokojne, stabilne, pozbawione większych ambicji i uniesień. Od lat pozostaje w związku małżeńskim z Joy (Kathy Baker) – nie sypiają razem, ale niewątpliwie są do siebie przywiązani. Pewnej nocy, wracając od ciężko chorego ojca, Nolan skieruje swój samochód na ulicę, na której stoją prostytutki obojga płci. Tam pozna Leo (Roberto Aguire), sprzedającego swe ciało takim panom jak właśnie Nolan.

Ale, co ciekawe, obsesja bohatera na punkcie Leo nie będzie miała seksualnego charakteru. Nolan chciałby się nim opiekować, chciałby go chronić, chciałby od niego bliskości, chłopak jednak nie pojmuje, o co w tej „transakcji” chodzi. Nietrudno się domyślić, jaki sekret skrywa mężczyzna – jest gejem, który nigdy nie zdobył się na coming out. Żył przez dekady pod presją kłamstw i kompromisów. Podobno scenarzysta filmu, Douglas Soesbe opowiedział poniekąd własną historię.

Znany głownie z rozbuchanych ról komediowych Williams gra Nolana bardzo oszczędnie. Ze ściśniętą twarzą, na której czasami pojawia się wymuszony, nerwowy uśmiech. Reżyser, Dito Montiel subtelnie rozgrywa relacje między bohaterami tego specyficznego trójkąta. Szkoda tylko, że w ostatnich minutach fi lm zaczyna iść na skróty i zmierzać ku typowo amerykańskiemu, życzeniowemu happy endowi. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Aktorka i aktywistka

Jestem czarnoskórą transseksualną laską z Mobile w Alabamie, która dorastała w biedzie. Teraz jestem na okładkach magazynów – 32-letnia Laverne Cox, gwiazda serialu „Orange is the new black”, pierwsza transseksualna aktorka nominowana do Emmy, telewizyjnego Oscara  

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Zuzanna Piechowicz, radio TOK FM

Matka samodzielnie wychowywała ją i jej brata bliźniaka, pracując na trzy zmiany. Dzieciństwa Laverne nie miała łatwego – będąc chłopcem, wyróżniała się sposobem bycia, przez rówieśników określanym jako „kobiecy”. Częściej jednak używali obraźliwych „wersji” tego przymiotnika. Po latach wspominała, że niemal nie było dnia, aby ktoś nie chciał jej pobić w drodze ze szkoły do domu. Jedna z nauczycielek powiedziała jej matce: Twój syn skończy w Nowym Orleanie w sukience, jeśli nie poddamy go odpowiedniej terapii. Przypadek Laverne Cox nie jest odosobniony. 78% transseksualnych osób przyznaje, że było prześladowanych w szkole jako dzieci.

Błagałam mamę o zajęcia taneczne

Matkę martwiła sytuacja syna – odmówiła zapisania Laverne na lekcje baletu określając je jako „za bardzo gejowskie”. Błagałam mamę, aby zapisała mnie na zajęcia taneczne. Gdy w końcu mi się udało, przystała jedynie na step i jazz – wspominała Cox w rozmowie z tygodnikiem „Time”.

W wieku 11 lat zorientowała się, że czuje coś do jednego z kolegów z klasy. Emocje z tym związane oraz trudna sytuacja z rówieśnikami pchnęły ją do targnięcia się na własne życie. Po latach opowiadając tę historię, Cox przytacza dane: 41% osób transseksualnych przynajmniej raz w życiu próbowało popełnić samobójstwo.

Zdecydowała się studiować taniec, brała też lekcje aktorstwa. W Nowym Jorku pracowała w klubach nocnych jako drag queen – występowała śpiewając m.in. wersje operowe kawałków heavy metalowych i obsługiwała gości. W rozmowie z „The Guardian” wspominała: Ta praca była upokarzająca. Zwykle pracowałyśmy podczas wieczorów panieńskich. Grupy dziewczyn przychodziły, aby zabawić się w towarzystwie „dziwadeł”.

Ten okres był trudny również z innego powodu. W wywiadzie dla „New York Times” mówiła, że była wtedy w „strefie genderowego nonkonformizmu”. Nie żyła już jako mężczyzna, jednak nie chciała się podporządkowywać stereotypowi kobiecości. Zmagałam się z własną, wewnętrzną transfobią. To był chaos.

Pierwszym przełomem w jej karierze okazał się udział w reality show „Pracuj dla P. Diddy’ego” (2008), w którym Sean „P. Diddy” Combs na oczach widzów wybierał swojego nowego asystenta. Moj brat stwierdził, że oszalałam. Argumentował, że chcę być poważną aktorką a udział w tego typu programie tylko mi zaszkodzi. Afroamerykanie oglądają takie programy i zastanawiają się, gdzie są czarnoskórzy. Ja oglądam i zastanawiam się, gdzie są ludzie trans. Pomyślałam, że być może ja powinnam być tą osobą – wspominała. Z programu odpadła w połowie, ale stała się na tyle popularna, że kanał VH1 zaproponował jej własny reality show. „TRANSfor me” był programem, w którym trzy transseksualne kobiety pomagały kobietom na nowo odnaleźć swoją kobiecość poprzez zmianę fryzury czy sposobu ubierania.

Sophia, ktora była strażakiem

Szeroką popularność i pierwszą w historii nominację dla transseksualnej aktorki do nagrody Emmy przyniosła jej rola w serialu „Orange is the new black” opowiadającym o losach więźniarek w jednym z zakładów karnych w USA. Serial stacji Netflix ruszył w 2013 r., równolegle z „House of Cards”. Odniósł niezwykły sukces. Cox gra w nim rolę Sophii Burset, transseksualnej kobiety skazanej za kradzież kart kredytowych, której dokonała, by sfinansować tranzycję. Burset jest postacią skomplikowaną, pokazującą sytuację osób transseksualnych w sposób zupełnie inny niż ten, do którego przyzwyczaiła nas popkultura. Serialowa Sophia, jeszcze na wolności i będąc mężczyzną, pracowała jako strażak w Nowym Jorku. Widzowie poznają ją już za kratami, w kobiecym więzieniu. Ma żonę, w której jest bardzo zakochana oraz syna. Relacja z żoną jest trudna, ale jeszcze trudniejsza – z synem, który nie akceptuje transpłciowości ojca i buntuje się przeciw niemu. Widzowie towarzyszą Burset również w walce o dostęp do hormonów, które ze względu na zmiany w więzieniu zostały jej ograniczone. Jest to postać, której się kibicuje, da się lubić i można się z nią identyfikować. Sophia została nazwana przez tygodnik „Time” „najbardziej dynamiczną transseksualną postacią w historii”. Dzięki retrospekcjom poznajemy całą historię przemiany Burset. Sophię, jeszcze jako mężczyznę w serialu gra brat bliźniak Laverne – muzyk M Lamar.

Po otrzymaniu przez aktorkę nominacji Sarah Kate Ellis, przewodnicząca GLAAD, organizacji LGBT monitorującej media, powiedziała: Dzisiejsze przesłanie dla niezliczonej liczby młodych osób trans brzmi: możecie być, kim jesteście i spełniać swe marzenia. Sukces Laverne to jasny przekaz, ze publiczność jest gotowa na więcej postaci trans w telewizji.

Na pytania o to, co najbardziej porusza ją w historii Sophii, Cox odpowiada: Historia jej rodziny. Ten strach przed rozczarowaniem ludzi, których się kocha. Sophia się zmaga – z jednej strony chce być sobą, z drugiej nie chce stracić i zawieść ludzi, których kocha.

Po występie w serialu „Orange is the new black” Cox wylądowała na okładce tygodnika „Time” a jej figura pojawiła się w muzeum fi gur woskowych Madame Tussauds. Była pierwszą transseksualną osobą w historii wyróżnioną w ten sposób. Wiele razy słyszałam, że nie odniosę sukcesu w mainstreamie, ponieważ jestem trans i ponieważ jestem czarnoskóra. A jednak tu jestem!

Cox często podkreśla, że równie ważna jak praca aktorki, jest dla niej działalność jako aktywistka. Piper Kiernan, autorka książki „Orange is the new black”, będącą podstawą serialu, sama była w więzieniu – jedną z jej współwięźniarek była osoba transseksualna. Jednak bardzo często takie osoby jak Sophia trafiają raczej do męskich więzień. To jest duży problem i jeszcze dużo walki przed nami, by go rozwiązać. Przykładem może być historia CeCe McDonald, transseksualnej kobiety, która została skazana na 41 miesięcy więzienia za zabójstwo w samoobronie podczas rasistowskiego i transfobicznego ataku. McDonald odsiaduje wyrok w męskim więzieniu. Laverne Cox jest producentką filmu dokumentalnego poświęconego CeCe.

Cox stała się „dyżurną” komentatorką spraw trans w mediach. To bardzo intensywne i trudne doświadczenie, reprezentować niejako całą nasza społeczność – przyznaje. Jednak podkreśla, że zawsze frustrował ją sposób opowiadania historii osób transseksualnych w mediach. Teraz ma szansę to zmieniać, zabierając głos. W rozmowach z mediami przytacza statystyki mówiące np. że 92% Amerykanów twierdzi, że nigdy nie spotkały osoby transeksualnej: Ludzi niepokoi transseksualność, ponieważ wychowali się w świecie dwubiegunowym: mężczyzn i kobiet, penisów i wagin. Jesteś w jednej grupie albo drugiej. Jednak jeśli spojrzy się na tradycje panujące kiedyś w USA lub hidżrę w Indiach, kultury religijne na całym świecie miewają cztery lub pięć płci. Kolonializm to zmienił. Nie dotyczył jedynie dominacji białych, ale również dwubiegunowości płci – tłumaczy.

Nie rozmawiam publicznie o narządach

Szerokim echem odbił się szczególnie jeden występ Laverne. Razem z Carmen Carrerą wystąpiła w talk show Karie Couric. Po niestosownym pytaniu prowadzącej do Carrery „Twoje narządy intymne są teraz inne, czyż nie?” Cox zripostowała, że skupienie się tylko na kwestii operacji uprzedmiotawia osoby transseksualne i zabiera przestrzeń bardziej znaczącej dyskusji. Nigdy nie dzieliłam się medycznymi detalami mojej przemiany, więc ludzie zakładają, że przeszłam wszystkie operacje. Lata temu marzyłam o bardzo inwazyjnych operacjach plastycznych, które sprawiłyby, że moja twarz byłaby bardziej kobieca. Teraz, kiedy stać mnie na ich przeprowadzenie, już ich nie potrzebuję. Jestem szczęśliwa, że to jest twarz, którą dał mi Bóg. Jest niedoskonała.

Dlaczego tak mało jest kompleksowych historii osób trans w mediach? Oglądam dużo telewizji. Chodzę do kina. I chcę widzieć w nich siebie. Chcę włączyć telewizję i widzieć ludzi, którzy wyglądają, jak ja i mają podobne doświadczenia. Uważam, że osoby transseksualne na to zasługują. Jak każdy. Powinniśmy mieć reprezentantów, którzy pokażą złożoność naszych doświadczeń, uczłowieczą nas dla reszty społeczeństwa. To że jestem czarna i transseksualna nie znaczy, że jestem odbiorcą innej kultury niż reszta społeczeństwa.

Cox szczególnie krytykuje pokazywanie osób transeksualnych głownie jako pracowników/czek seks biznesu. W przeszłości sama wcieliła się aż siedmiokrotnie w filmowe role prostytutek, jednak teraz zwykle odmawia tego typu propozycji. Prawda jest taka, że są transseksualne kobiety pracujące w seks biznesie. W Indiach taka praca to jedyna opcja dla ludzi jak ja. Wielu pracodawców nie chce zatrudniać osób transseksualnych. Rozwija się jednak zapotrzebowanie w branży pornograficznej na takie aktorki… To bardzo skomplikowany temat. Z jednej strony ludzie nie chcą zatrudniać osób transseksualnych w biurach, czy nawet w Starbucksie. Jednak łatwo jest znaleźć pracę za setki dolarów w seks biznesie, czy w filmach pornograficznych. Opowiadając historię osób transseksualnych trzeba pokazać te wszystkie niuanse. Dlatego teraz bardzo starannie dobieram role. Nie chcę podtrzymywać mitów krążących wokół trans.

W tym roku zobaczymy Laverne w kultowej roli doktora Frank-N-Furtera w nowej ekranizacji musicalu „Rocky Horror Picture Show”.

 

***

Artykuł w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, fi ndings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily refl ect those of the United States Department of State.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kot zszedł z drzewa

O szkolnych prześladowaniach, o pierwszej miłości, o filmie , który nakręcił na temat rosyjskiej młodzieży LGBT, o pracy w najstarszej organizacji LGBT na świecie a także o tym, dlaczego Holandia jeszcze nie jest tęczowym rajem opowiada Kris van der Veen, holenderski działacz LGBT w rozmowie Mariusza Kurca  

 

 

W kwietniu mija piętnasta rocznica wprowadzenia małżeństw jednopłciowych w Holandii. Miałeś wtedy 20 lat.

Pamiętam to jak przez mgłę. Byłem już wyoutowany, ale jeszcze nie czułem się członkiem społeczności LGBT. Jakiś czas później dotarło do mnie, jak ważna rzecz się stała. Na dodatek byliśmy pierwszym krajem na świecie z małżeństwami jednopłciowymi.

Myślisz o małżeństwie?

Nie bardzo. Jestem raczej nietradycyjny i wśród takich osób się obracam. W ciągu tych 15 lat tylko raz byłem na jednopłciowym weselu – moich dwóch przyjaciółek. Dopiero niedawno, gdy byłem z moim ostatnim chłopakiem, pomyślałem, że to jest facet, któremu mógłbym się oświadczyć. Ale nie wyszło, rozstaliśmy się. Jednak już nie mówię małżeństwu „nigdy w życiu”. Może nadejdzie taki dzień, że wyjdę za mąż.

Pewnie walki o wprowadzenie związków partnerskich w Holandii w latach 90. nie pamiętasz.

Nie pamiętam, byłem za mały. Ona zaczęła się w latach 80., miałem kilka lat. Nie znam takiej sytuacji, jak u was, że nie ma ani związków partnerskich, ani małżeństw.

Gdy mówiłem kolegom gejom, że umawiam się na wywiad z holenderskim działaczem LGBT, to prosili: zapytaj, co oni tam jeszcze robią, przecież mają już wszystko.

W systemie prawnym praktycznie wszystko jest w porządku. Jeśli chodzi o orientację seksualną, państwo jest na nią ślepe – jesteś homo czy hetero, masz identyczne prawa.

Są jakieś partie, które wciąż, mimo tych 15 lat, opowiadają się przeciwko małżeństwom jednopłciowym?

Tak. Dwie małe chrześcijańskie partie SGP i CU, które mają razem 8 miejsc w parlamencie na 150. Ale jest i inna partia, też chrześcijańska – CDA, która nie jest przeciw.

Mamy w Holandii kilka fundamentalnie chrześcijańskich enklaw, w których nie do pomyślenia jest np. posiadanie telewizora a kobiety nie mogą nosić spodni i mają zwyczajowy zakaz angażowania się w politykę. Być kobietą czy być LGBT i dorastać w takich społecznościach to nie jest kaszka z mleczkiem.

Na poziomie społecznej mentalności, edukacji, wciąż jest praca do zrobienia – w szkołach, w miejscach pracy. Szczególnie w miasteczkach i wsiach. Wiem coś o tym.

Sam pochodzisz z?

Z Harkemy – to jest pięciotysięczna osada.

Już w wieku 5 czy 6 lat zdałem sobie sprawę, że odstaję od innych chłopców. Samochody mnie nie fascynowały. Piłka nożna również nie. Chciałem bawić się lalkami. Gdy miałem 5 lat, urodziła się moja siostra. Moja babcia podarowała mi wtedy lalkę – wyszła z założenia, że mogę być zazdrosny o tego malucha, którym opiekują się rodzice, więc sprawiła mi „dzidziusia”, którym mógłbym się zająć. Mówię ci, jak ja byłem szczęśliwy z powodu tej lalki! Wstydziłem się wyjść z nią z domu, ale przynajmniej wiedziałem, że moja babcia nie ma nic przeciwko temu, by chłopiec bawił się lalką.

W szkole byłem samotnym, nielubianym dzieckiem. Według kolegów zachowywałem się jak dziewczyna. Wołali za mną „Kristina” – to w najlepszym wypadku. Gorsze wyzwiska i szyderstwa były na porządku dziennym. Jak dziś myślę o sobie w tamtym czasie, to widzę smutnego chłopaka na szkolnym korytarzu – nie patrzy nikomu w oczy, by nie przyciągnąć uwagi, stara się iść „jak chłopak”, a nie „jak ciota”, choć nie ma pojęcia, jak miałoby to wyglądać. Bo przecież jestem chłopakiem! Jak należy chodzić? Miałem też wysoki głos – dodatkowy powód do obśmiania. Popychali mnie niby przypadkiem, wpadali na mnie, zrzucali z roweru, kopali.

Namiętnie oglądałem „Beverly Hills” i marzyłem, by mieć kiedyś takie fajne grono przyjaciół, jak w tym serialu. Rodzicom ani nikomu nie byłem w stanie nic powiedzieć, bo musiałbym wyjawić przyczynę, której najpierw się domyślałem, a potem już byłem jej pewny: jestem gejem.

Jak długo to trwało?

Latami. W liceum jeszcze przybrało na sile. Dopiero, jak wyjechałem na studia do Groningen (350-tysięczne miasto na północy Holandii – przyp. red.), to wszedłem w nowe środowisko, zaczęło być lepiej. Moi znajomi, którzy nadal mieszkają w Harkemie, mówią, że tam niewiele się zmieniło. Jeśli jesteś LGBT, to albo siedzisz w szafie, albo wyjeżdżasz do dużego miasta.

Gdy miałem 14 lat, to przemogłem się i powiedziałem mamie, że myślę, że jestem gejem. Odpowiedziała, że gdy była w moim wieku, to też myślała, że jest lesbijką, więc nie ma się czym „martwić”. Zamilkłem więc. Gdy miałem 18 lat, zrobiłem drugi coming out i tym razem potraktowała go poważnie. Tata też. Zaraz potem znalazłem wielką miłość.

Opowiesz?

To nie jest szczęśliwa historia. Jakiś miesiąc po przyjeździe do Groningen zacząłem z koleżanką chodzić do jednego gejowskiego klubu. Wpadł mi tam w oko jeden chłopak. Zaczęliśmy gadać, postawił mi piwo. Ja miałem 18 lat, on 19. Byliśmy razem prawie rok, a potem Thijs zmarł.

Gdy go poznałem, był bardzo radosny – zaraz pochwalił się, że właśnie zwalczył raka mózgu. Zakochaliśmy się najpiękniejszą, szczenięcą miłością. Sześć miesięcy później strasznie rozbolała go głowa. W szpitalu powiedzieli, że są przerzuty, trzeba operować. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Po niemal trzech miesiącach stwierdzili, że już więcej nic nie mogą zrobić. Odesłali go do domu. Zmarł 10 dni później, byłem przy nim.

Kris, takie doświadczenie chyba zmienia człowieka na zawsze.

Do dziś jestem w bliskim kontakcie z jego mamą, ona jest dla mnie jak druga mama.

Teraz lepiej widzę, dlaczego nie pamiętasz dobrze legalizacji małżeństw jednopłciowych w Holandii. Thijs zmarł właśnie wtedy.

Jakiś czas przed. Nie miałem już kandydata na męża, moje życie się skończyło. O Thijsie myślałem jak o świętym. Byłem w dołku psychicznym kilka lat. Jednak to doświadczenie miłości i śmierci otworzyło mnie na ludzi.

Jak latami słyszysz, że jesteś beznadziejny, nic nie wart, bezużyteczny, żałosny, to zaczynasz mimochodem w to wierzyć. Przecież ci wszyscy ludzie nie mogą się mylić. Wielokrotnie rozważałem samobójstwo, a Thijs mnie odmienił. Po jego odejściu stwierdziłem, że muszę się na coś przydać. Nastolatki LGBT, uchodźcy, kobiety samotnie wychowujące dzieci – pomaganie innym stało się moją własną terapią. Pewnego dnia przechodziłem obok siedziby Amnesty International i nagle myśl: „Ależ oczywiście, że to jest miejsce dla mnie!” Wszedłem i zostałem.

Na początku na studiach byłem jeszcze nieufny. Mamy takie powiedzenie, przyglądałem się światu „jak kot siedzący na drzewie” – ostrożnie, niewidoczny dla innych, trzymający się z boku, zawsze gotowy do ucieczki lub ukrycia się. Powolutku z tego drzewa schodziłem między ludzi. Skończyłem socjologię, zostałem pracownikiem socjalnym.

I pracowałeś m.in. w telefonie zaufania dla dzieci. Nie ma czegoś takiego w Polsce.

Dzieciaki dzwonią i zadają pytania. Mniej więcej połowa dotyczy seksu. Coś usłyszały, nie wiedzą dokładnie, o co chodzi, a wyczuwają, że to ważne, tymczasem dorośli udzielają wymijających odpowiedzi. Dzwonią więc i bezceremonialnie rzucają: „Co to jest ruchanie?”, albo „Co to znaczy robić loda”?”. Wiele dzieci dzwoni z problemami. Czują się samotne, rodzice się kłócą, albo rozwodzą. Albo biją. Dzwonią też dzieci prześladowane przez rówieśników.

Wyobrażam sobie, że do takich rozmów trzeba być dobrze przygotowanym.

Tak. Po jakimś czasie nabrałem doświadczenia i zacząłem szkolić nowych pracowników. Głowna umiejętność polega na naprowadzeniu dziecka na to, by samo znalazło rozwiązanie sprawy. Skoro zadzwoniło, to znaczy, że już go szuka, nie jest bezradne – ważne, by z tej drogi nie zeszło.

A aktywistą LGBT kiedy zostałeś?

To wyniknęło jakby samo z siebie. Problemy LGBT to nie jest odrębna wyspa. Należą do pakietu antydyskryminacyjnego. Od 2010 r. działałem jako przewodniczący COC w okręgu Groningen/Drenthe.

Holenderska COC to najstarsza organizacja LGBT na świecie. Powstała w 1946 r.

Mamy 21 oddziałów. W Groningen obecnie około 70 działaczy/ek. Mamy m.in. grupę młodzieżową, grupę seniorów, grupę trans, grupę uchodźców. Stworzyliśmy m.in. książkę „iGender” o tym, jak postrzegamy naszą płeć. Na okładce było lusterko – każdy widział siebie. Wysłałem „iGender” do Paula de Leeuw, gospodarza znanego talk show w Holandii i wyoutowanego geja. Ku naszemu zaskoczeniu, nie tylko odpowiedział, ale zaprosił nas do programu.

Byłeś też radnym Groningen, prawda?

Przez 5 lat, od 2010 r.

U nas w 2010 r. mieliśmy pierwszego wyoutowanego geja na stanowisku radnego (Krystian Legierski – przyp. red.).

Nawet nie wiem, kto i kiedy był u nas pierwszy. W każdym razie było jeszcze w Radzie Groningen dwóch innych gejów za mojej kadencji. No i burmistrz był wyoutowanym gejem.

Trzy lata temu nakręciłeś dokument „5000 rubli” o młodzieży LGBT w Murmańsku, w Rosji.

Moje Groningen i Murmańsk to miasta partnerskie, po podpisaniu przez prezydenta Putina prawa zakazującego tzw. propagandy homoseksualnej, chciałem zobaczyć, jak radzą sobie młode osoby LGBT. Tytuł „5000 rubli” to mandat, jaki można otrzymać za całowanie kogoś tej samej płci w miejscu publicznym.

Przez Facebook nawiązałem kontakt z Siergiejem Aleksiejenką, młodym działaczem. Przygotowania do filmu trwały kilka miesięcy. Gdy w lipcu 2013 r. wylądowałem z trzyosobową ekipą w Murmańsku, byłem rozpromieniony: w końcu udało się, jestem tu! Na lotnisku powitała nas grupka działaczy, ich organizacja nazywa się „Dom Równości”. Ja z tej radości cały czas się uśmiechałem. Po kilku minutach powiedzieli mi: przestań się tak uśmiechać. Dlaczego? Bo w Rosji, jak się tak uśmiechasz, idąc ulicą, to albo jesteś wariatem, albo pedałem.

No to poczułeś trochę, jak to jest być gejem w Rosji.

Poczułem. Ale to mnie nie przygotowało na spotkanie z KGB.

KGB? Co ty mówisz?

Spędziliśmy w Murmańsku 10 dni. Lipiec, ładna pogoda. Zegary biologiczne nam się trochę rozregulowały, bo tam prawie nie robiło się ciemno – człowiek nie wie, kiedy jest czas na kolację. Siedzimy, gadamy, pełnia dnia – a tu okazuje się, że jest północ.

Poznaliśmy wspaniałych ludzi. Pełnych marzeń, nadziei. Pod koniec pobytu zorganizowaliśmy obóz w lesie – i tam jak spod ziemi pojawili się oficerowie i oficerki KGB. Wypytywali nas, zabrali część nakręconego materiału. Spędziliśmy noc w areszcie.

Historia przedostała się do rosyjskich mediów, a za chwilę także do holenderskich. „Radny z Groningen, działacz LGBT Kris van der Veen oskarżany o homoseksualną propagandę w Murmańsku”. Moja mama, której nie powiedziałem, dokąd jadę, żeby się nie martwiła, niemal dostała zawału serca. Udało nam się szczęśliwie wrócić, ale część materiałów straciliśmy i jeszcze na lotnisku próbowano nakłonić nas do podpisania jakichś dokumentów.

W filmie pokazujesz tych cudownych, młodych ludzi, ale są też fragmenty rosyjskich programów publicystycznych dotyczących homoseksualności. Ich poziom może przerazić.

Kilku rozmówców, z których w miarę gay-friendly jest jeden. Prowadzący jest wyraźnie po stronie homofonów. I temat – związki partnerskie? Zapomnij. Debatują np. o tym, co zdarzyło się w biblijnej Sodomie. Im bardziej poznaję świat i ludzi, tym bardziej myślę, że miałem po prostu głupie szczęście, że będąc gejem, urodziłem się akurat w Holandii. Choć nawet Holandia tęczowym rajem nie jest. Teraz przygotowuję się do filmu o LGBT w Turcji. Mam nadzieję pojechać z kamerą na Paradę Równości do Istambułu, spróbuję pokazać też problem uchodźców LGBT.

Wyczuwasz wzrost wrogości wobec uchodźców i emigrantów w Holandii?

Właśnie w tej sprawie wykorzystuje się u nas społeczność LGBT jako argument – są politycy, którzy mówią: nie wpuszczajmy do nas tak wielu muzułmanów, bo oni są homofobami, szkodzą naszej społeczności LGBT.

Co byś powiedział polskim młodym osobom LGBT?

Gdy byłem nastolatkiem, to fantazjowałem, że skończę prawo i zostanę sędzią, by wydać wyroki na moich prześladowców. W zeszłym roku miałem wystąpienie w ramach cyklu Tedx Talk na temat szkolnego nękania motywowanego homofobią. Stanąłem przed 400-osobową widownią, opowiedziałem o moich doświadczeniach. Głośno, wyraźnie. Wszyscy słuchali w kompletnej ciszy, potem dostałem brawa. Czułem się, jakbym moim prześladowcom powiedział jedno wielkie „Fuck You!”. Co prawda z dwudziestoletnim opóźnieniem, ale jednak. Wspaniałe uczucie.  

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jesteśmy cierpliwe i wygramy

O litygacji strategicznej dotyczącej związków partnerskich, o zmianie nazwiska, o rodzinnych coming outach i o patriotyzmie z Barbarą StarskąCecylią Przybyszewską rozmawia Bartosz Pałocha

 

foto: Agata Kubis

 

Jak to się stało, że postanowiłyście uczestniczyć w litygacji strategicznej?

B: Wszystko zaczęło się w styczniu zeszłego roku. Chciałam wtedy przyjąć nazwisko Cecylii. Niestety, otrzymałam odmowę. Wtedy udałyśmy się do Kampanii Przeciw Homofobii po poradę. Poznałyśmy tam Pawła Knuta, prawnika. Nie tylko pomógł nam przygotować skargę do Sądu Rejonowego, ale także powiedział nam o litygacji.

Skąd się wziął pomysł przyjęcia nazwiska Cecylii i dlaczego akurat ty jej, a nie na odwrót?

B: Chodziło o czysto symboliczny gest, by pokazać, że jesteśmy razem. Bo, niestety, dla państwa jesteśmy obcymi sobie osobami. To nazwisko nie daje nic realnego, ale miało być symbolem, że jesteśmy rodziną. A dlaczego akurat nazwisko Cecylii?

C: To było na drodze negocjacji. Basia miała przyjąć moje nazwisko, a w zamian to ona miała wybierać imiona dla dzieci.

Czyli macie w planach dzieci.

B: Tak. Chciałybyśmy mieć dzieci drogą sztucznej inseminacji, ale w tej chwili tzn. od listopada obowiązuje w Polsce nowa ustawa o leczeniu niepłodności, uchwalona jeszcze przez poprzedni Sejm – kobiety singielki albo w związkach jednopłciowych mają problem z inseminacją. Dwie próby inseminacji mamy za sobą, obie niestety nieudane. Czy będzie kolejna – to się dopiero okaże.

Znacie jakieś pary, którym udało się z przyjęciem nazwiska?

B: Kilka, tak. Z Krakowa, Wrocławia czy Kartuz.

C: Otrzymujemy dużo e-maili od par, które starają się o zmianę nazwiska, a także od tych, którym udało się to już przeprowadzić. Każdy taki e-mail to jest dla nas wsparcie.

B: Dzięki nim wiemy, że sporo osób w Polsce czeka na efekt naszych starań, bo chcą pójść tą samą ścieżką. To samo w przypadku litygacji. Otrzymujemy wiele podziękowań od ludzi, którzy zapewniają, że działamy również w ich imieniu. Część osób ceni nas za odwagę, część podziwia, a inni się zwyczajnie po ludzku cieszą. Tym bardziej, że same mamy wielu znajomych, którzy w litygacji nie mogliby uczestniczyć. Najczęściej ze względu na pracę, w której boją się wyoutować – na co dzień mocno się ukrywają. Wystąpienia publiczne absolutnie nie wchodziłyby w rachubę, ale „po cichu” dodają nam odwagi i otuchy.

Zmiana nazwiska i litygacja dotycząca zawarcia związku to dwie rożne sprawy. Na jakim etapie jest sprawa zmiany nazwiska?

B: Czekamy na rozprawę w Naczelnym Sądzie Administracyjnym, w którym w grudniu została złożona skarga kasacyjna.

Długo się zastanawiałyście nad udziałem w litygacji?

C: Nie, przeciwnie, zdecydowałyśmy się bardzo szybko. Wiedziałyśmy, jak może wyglądać ta cała droga sądowa, a że bardzo chcemy zawrzeć związek małżeński, czy choćby partnerski, to się nie wahałyśmy. Istotne było to, że zgodziłyśmy się też na występy w mediach. To nas nie przestraszyło, bo mamy już doświadczenie.

To pochwalcie się.

B: Zaczęłyśmy się pojawiać w mediach już przy sprawie odmowy zmiany nazwiska. Artykuły o nas były m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Newsweeku” i w „Elle” a także na portalu „Na temat”. Wzięłyśmy udział w programach telewizyjnych: w „Interwencji” na Polsacie, „Dzień Dobry TVN”.

C: Zresztą dzięki programom TV mój wujek i ojciec dowiedzieli się, że żyję w związku z kobietą.

To rodzice nie wiedzieli o twojej orientacji?

B: Mogę najpierw ja powiedzieć? Moja mama wie o mnie od 11 lat. Przez ten czas byłam w kilku związkach. Nie były one najbardziej udane i moja mama to widziała. Nie miała dobrego zdania o moich poprzednich dziewczynach. A kiedy przyprowadziłam do domu Cecylię, mama powiedziała, że to jest najlepsza dziewczyna, na jaką trafi łam. Może dlatego, że na tym pierwszym spotkaniu zaproponowała, że pozmywa naczynia (śmiech).

C: W ten sposób u niej zaplusowałam. Zresztą mama Basi uczestniczyła w programie „Interwencja”. A jeżeli chodzi o moją sytuację rodzinną, to początek związku z Basią był jednocześnie moim coming outem. Początkowo mama kiepsko to znosiła. Sytuacja zaczęła się poprawiać, gdy wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam z Basią. Mama potrzebowała dwóch lat, by w pełni to zaakceptować. Z tatą i wujkiem mam słaby kontakt, ale obaj zareagowali bezproblemowo.

Litygacja strategiczna może potrwać nawet ok. 5 lat. Nie bałyście się tej odpowiedzialności, która na was spoczęła?

B: Że się rozstaniemy w międzyczasie? Nie. Planujemy wspólne życie – ani przegranej, ani rozstania nie zakładamy. Dużo razem już przeszłyśmy i to tylko umocniło nasz związek.

Od czego litygacja się zaczęła?

B: Jest cały harmonogram postępowania. Pierwszym krokiem była wizyta w Urzędzie Stanu Cywilnego w celu uzyskania zaświadczenia, że nie ma przeciwwskazań do zawarcia przez nas związku małżeńskiego.

I?

B: Pani urzędniczka powiedziała, że wyda mi zaświadczenie, jak przyjdę do urzędu z mężczyzną. Stwierdziłam, że w takim razie będę musiała skontaktować się z prawnikiem. Kiedy to usłyszała, skierowała nas do kierowniczki urzędu. Okazało się, że kierowniczka już o nas słyszała.

C: Od niej dostałyśmy te wnioski. Nie obeszło się bez drobnego zgrzytu. Pani kierowniczka uległa stereotypowi: ponieważ w tych dokumentach są rubryki przeznaczone dla kobiety i mężczyzny, to poleciła, byśmy wypełniły je… w zależności od tego, kto jaką rolę odgrywa w naszym związku.

B: Wyszłyśmy bez komentarza. Wniosek został przyjęty, a po jakimś czasie pocztą przyszła odpowiedź odmowna.

Wasze rodziny wspierają was w tej całej sprawie?

B: Mamy pełne wsparcie naszych najbliższych. Na początku byli trochę przestraszeni i przestrzegali nas przed prześladowaniami. Jednak jak na razie nic złego się nie stało, a nawet otrzymujemy wsparcie od tzw. zwykłych ludzi.

C: Któregoś razu, jak szłam do pracy – pracuję w dużej firmie – zobaczyłam, jak jedna z koleżanek do mnie macha. Nie znałyśmy się blisko, wiedziałam, o co chodzi. Okazało się, że widziała program telewizyjny z naszym udziałem. Powiedziała, że jesteśmy super. Mała rzecz, ale było mi bardzo miło.

B: Ja również mam miłe doświadczenia z pracy. Do niedawna pracowałam jako fizjoterapeutka. Po artykule w „Gazecie Wyborczej” otrzymałam wiele ciepłych głosów ze strony innych pracowników, a także od klientów.

Czy sformalizowanie waszego związku jest dla was ważne ze względu na plany posiadania dzieci?

B: Nie, nie chodzi tylko o dzieci. I nie tylko o prawa, które legalny związek daje. Ten tak zwany papierek jest nam potrzebny dlatego, że się kochamy i chcemy mieć prawo do zawarcia związku małżeńskiego – tak samo jak pary heteroseksualne.

C: Oczywiście brak „papierka” nie sprawia, że kochamy się mniej (śmiech), ale chcemy mieć możliwość podjęcia decyzji, taką, jaką mają wszystkie pary heteroseksualne. Tak, żeby nikt nam niczego nie mógł zabraniać.

Jak się poznałyście?

B: Na portalu Innastrona.pl (obecnie Queer. pl) w sierpniu 2011 r. Mówiąc szczerze, nie szukałam partnerki, tylko koleżanki. I tak też było przez pierwsze tygodnie naszej znajomości. Jednak w pewnym momencie coś zaiskrzyło i zostałyśmy parą. Po pięciu miesiącach od poznania się zamieszkałyśmy razem.

C: A od grudnia zeszłego roku wreszcie mieszkamy na swoim.

B: Załapałyśmy się jeszcze na dawne reguły przyznawania kredytu, gdzie trzeba mieć wkład własny wynoszący 10 proc. Dzięki pomocy rodziny udało się i 2 grudnia kupiłyśmy mieszkanie. Razem dostałyśmy kredyt, a więc, owszem, jesteśmy już związane – „świętym” węzłem hipotecznym (śmiech).

C: Mieszkamy prawie w centrum Łodzi na 33 metrach kwadratowych. Salon i mała sypialnia, która obecnie jest jeszcze graciarnią. Nie jesteśmy jednak same. Mieszkają z nami trzy koty i pies.

Czujecie, że uczestniczycie w sprawie być może bardzo ważnej dla wielu par jednopłciowych, a może nawet dla prawa w Polsce?

B: Oczywiście. Miałyśmy tego świadomość już od momentu, kiedy rozpoczęłyśmy całą tą sprawę ze zmianą nazwiska. Mogłyśmy oczywiście pójść na skróty i załatwić to np. w mieście, gdzie już komuś się udało to zrobić. Albo w ogóle to zostawić. Jednak dla nas jest ważne, by przejść cały ten proces i wygrać. Przetrzeć ścieżkę dla innych podobnych par w naszym mieście.

Jak to jest z miejscowym środowiskiem LGBT w Łodzi. Udzielacie się?

C: Staramy się uczestniczyć w licznych aktywnościach, np. w Marszach Równości. Działam w łódzkiej Fabryce Równości, która istnieje od pięciu lat, finansowana głownie ze składek członkowskich. Udzielam porad jako psycholog w ramach wolontariatu.

Życie klubowe?

C: Zdarza się od czasu do czasu.

B: Jeżeli już chodzimy, to zazwyczaj do klubu Narraganset, gdzie można poczuć się swobodnie.

Słyszycie jakieś opinie ludzi LGBT o waszym udziale w litygacji strategicznej?

B: Reakcje są rożne, zarówno pozytywne jak i negatywne. Wolimy się skupić na tych pierwszych. Niektórzy mówią, że są dumni, że znają takie osoby jak my, bo robimy coś ważnego i nie tylko dla siebie. Ale są też tacy, którym nie podoba się ten medialny szum. Jedna znajoma stwierdziła w kwestii zmiany nazwiska, że zrobiłyśmy to za szybko, a powody, które podajemy – czyli to symboliczne zaznaczenie, że jesteśmy razem – są „żadne”. Ale generalnie więcej jest pozytywnych reakcji.

W litygacji strategicznej uczestniczy pięć par z całej Polski. Gracie jako jedna drużyna?

B : Wszystkie pary w litygacji uczestniczą osobno. Przede wszystkim ze względu na to, że mieszkają w rożnych częściach Polski i każda para jest na innym etapie tego procesu.

Na jakim jesteście obecnie etapie?

24 lutego Sąd Rejonowy wydał niekorzystny dla nas wyrok, czego oczywiście się spodziewałyśmy. Następny krok to Sąd Okręgowy. Chociaż powiem szczerze, że gdzieś w głębi serca ja mam taką nadzieję, że jest ktoś, kto chce zrobić na przekor i może nagle wyda wyrok, którego się nie spodziewamy? Wiem, wiem, raczej nierealne, ale… Ostateczną instancją ma być Trybunał w Strasburgu.

Czujecie się patriotkami?

B: Zdecydowanie tak. Wiele osób pyta nas, dlaczego nie chcemy wyjechać za granicę, gdzie byłoby nam łatwiej żyć, gdzie miałybyśmy szansę wziąć ślub. Odpowiedź jest prosta. Polska jest naszym krajem, Polskę kochamy. I kochamy też naszą Łódź.

C: Co prawda ja na pięć lat wyjechałam z Łodzi…

 B: Ale na szczęście wróciła. Obie jesteśmy takimi lokalnymi patriotkami i lubimy to, co się dzieje w naszym mieście. Polska to jest mój kraj, za który walczyli moi przodkowie. Nie wyobrażam sobie, żebym ja nie poszła ich śladem. I nie mam tu na myśli jakiś enigmatycznych przodków. Moja babcia była zesłana na Sybir, dziadek wylądował w Afryce. Moja prababcia na zesłaniu w Kazachstanie odmówiła przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego, przez co zesłano ją do łagru, a moja kilkuletnia wówczas babcia wraz z siostrą walczyły o przetrwanie w Kazachstanie. Moja prababcia walczyła o wolność i polskość. I ja na swój sposób też walczę.

 

***

Paweł Knut, koordynator Koalicji na rzecz Związków Partnerskich:

Litygacja strategiczna trwa

Pięć jednopłciowych par przy wsparciu prawników/czek z Koalicji na rzecz Związków Partnerskich walczy o związki partnerskie na drodze sądowej. W zeszłym roku złożyły one w urzędach stanu cywilnego oświadczenia, że chcą zawrzeć związek małżeński i że nie ma ku temu przeciwwskazań. Wszystkie otrzymały odmowy i złożyły sprawy w sądach pierwszej instancji. Trzy z nich są już po orzeczeniach tych sądów – niekorzystnych. Obecnie jesteśmy w trakcie przygotowywania apelacji do sądów drugiej instancji. Po wyczerpaniu ścieżki sądowej w Polsce pary planują wnieść skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Podobną drogę przeszedł niedawno włoski ruch LGBT: w sprawie Oliari i inni Europejski Trybunał Praw Człowieka nakazał Włochom wprowadzenie rozwiązań prawnych dla par jednopłciowych, bo ich brak „narusza gwarantowane w art. 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka prawo do poszanowania życia rodzinnego”. Można zatem założyć, że w polskiej analogicznej sprawie Trybunał zachowa spójność i orzeknie tak samo.

Do grona prawników/czek wchodzących w skład Koalicji należą Dorota Pudzianowska (Helsińska Fundacja Praw Człowieka), Krzysztof Śmiszek (Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego), r. pr. Marcin Gorski (Tataj Gorski Adwokaci), Krystian Legierski, adw. Małgorzata Mączka-Pacholak, adw. Paweł Osik, adw. Mikołaj Pietrzak i r. pr. Ewa Ryczko (cała czwórka z kancelarii Pietrzak Sidor & Wspólnicy), r. pr. Marcin Wojciechowski oraz moja skromna osoba – Paweł Knut (Kampania Przeciw Homofobii). Organizacyjną opiekę nad działaniami Koalicji zapewnia Maja Korzeniewska (Stowarzyszenie Miłość Nie Wyklucza).

Przewiduje się, że cały proces tzw. litygacji strategicznej potrwa ok. 5 lat.

Od redakcji: Dwie pary z pięciu uczestniczących w litygacji zgodziły się na upublicznienie imion i nazwisk i na wywiady w mediach. W poprzednim numerze „Repliki” zamieściliśmy rozmowę z Krzysztofem Łosiem i Grzegorzem Lepianką.  

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Proszę się nie bać

O tęczowym profilu na FB, o koncertach na rzecz społeczności LGBT, o coming outach w środowisku muzycznym, o tym, jak traktuje się homoseksualność w Danii oraz o czym rzekomo świadczy kolczyk w uchu chłopca mówi Czesław Mozil w rozmowie Sergiusza Królaka

 

foto: Agata Kubis

 

W zeszłym roku wziąłeś udział w debacie sojuszników/czek LGBT „Ramię w ramię po równość zorganizowanej przez Kampanię Przeciw Homofobii, więc jesteś oczywistym gościem na łamach „Repliki.

 Zgodziłem się na debatę, bo zauważyłem, że tego typu wydarzenia nadal są potrzebne naszemu społeczeństwu. O tak, wydawałoby się, prostych sprawach, że wszyscy jesteśmy równi, ciągle trzeba głośno mówić. Po jednym z koncertów podeszły do mnie dwie pary: dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Podziękowali mi za wsparcie. Na początku nie wiedziałem nawet, o co im chodzi – po chwili dotarło do mnie, że mówią o wsparciu dla środowisk LGBT. Często spotykam też młodych ludzi, którzy jeszcze nie ukończyli studiów, a już myślą o wyjeździe z Polski z powodu homoseksualnej orientacji. Jest to bardzo smutne. Cieszę się, że takie moje małe gesty, jak np. udział w debacie czy zmiana zdjęcia profilowego na Facebooku na tęczowe, mają dla kogoś znaczenie. Po zmianie tego zdjęcia otrzymałem wiele ciepłych słów, podziękowań za wsparcie.

Ale była też chyba krytyka? Pochwaliłeś też Sąd Najwyższy USA za legalizację małżeństw jednopłciowych

Gdybym miał robić tylko to, co miałoby się ludziom podobać, to bym zwariował. Póki mogę być sobą, jestem, bo to łatwiejsze niż udawanie kogoś innego. Negatywnymi komentarzami przestałem się już przejmować. Niektórzy grozili mi, że „wywalą moje płyty”. To nie są moi fani, skoro nie wiedzą, o jakich wartościach śpiewam, jakie tematy poruszam. Piosenkę „Proszę się nie bać”, zawierającą wątek homoseksualny, śpiewam od ponad trzynastu lat.

Zagrałeś też kilka koncertów dla społeczności LGBT. W 2009 roku wystąpiłeś w krakowskim klubie Cocon z okazji trzynastych urodzin portalu InnaStrona.pl (dziś queer.pl).

Świetnie mi się grało, przyszło mnóstwo ludzi. Chociaż minęło już siedem lat, to dopiero po ostatnim zamieszaniu wokół tej debaty niektórzy zauważyli, że wspieram środowisko LGBT. A np. w 2010 r. zagrałem na przyjęciu z okazji rocznicy ślubu Gosi Rawińskiej i Ewy Tomaszewicz, które pobrały się w samolocie. Fantastyczny wieczór. Ostatnio dostałem zaproszenie na przyjęcie z okazji pięciolecia ich małżeństwa. Jest mi bardzo miło, że otrzymuję takie propozycje, choć muszę podkreślić, że dostawałem je również wcześniej. Większość ludzi z show-biznesu do dziś nie bierze udziału w dyskusjach dotyczących środowiska LGBT ani nie wypowiada się na ten temat. Ani pozytywnie, ani negatywnie.

To prawda. Choć był np. Maciej Maleńczuk, który stwierdził „homoseksualizm jest wstrętny”, a z drugiej strony jest coraz więcej sojuszników – Zbigniew Wodecki, Maryla Rodowicz, Aga Zaryan czy zespół Lao Che. Jednak wciąż praktycznie nie ma u nas homoseksualnych muzyków, którzy decydują się powiedzieć: „Tak, jestem homo!”. Jak myślisz, z czego to wynika?

Wiem, że niektórzy moi znajomi muzycy nie robią coming outów, ale wiem też, że muszę uszanować ich wolę. Chociaż sam jestem hetero, to staram się zrozumieć, że to dla nich bardzo osobista i trudna sprawa. Często nie chcą się ujawniać ze strachu, że to odbije się na ich karierach. Wyobraź sobie, że na koncertach jakiegoś piosenkarza pojawia się tysiące kobiet, które go adorują. Jak zareagują na informację, że ich idol jest gejem? Podobny lęk czują chyba aktorzy-geje, którzy przez lata grają lowelasów.

Jacek Poniedziałek zaryzykował ponad dziesięć lat temu i wyznał, że jest gejem. Nadal jest znany, ceniony i lubiany.

No, tak. Kilka miesięcy temu coming outu dokonał też Michał Jastrzębski, perkusista Lao Che. Byłem z niego dumny. Takie rzeczy są bardzo ważne, zwłaszcza w obecnych czasach, kiedy społeczeństwo pozwala sobie na obrażanie się nawzajem, a poziom homofobii wciąż jest wysoki.

Wyobrażam sobie, że w Danii, gdzie się wychowałeś, jest zupełnie inaczej.

W Danii dla większości społeczeństwa homoseksualizm jest tak naturalny, że nikt się nad tym nie zastanawia i nawet już o tym nie rozmawia. Kiedy jeszcze tam mieszkałem, często chodziłem do klubów gejowskich, bo można było tam poderwać najfajniejsze dziewczyny, które przyszły ze swoimi przyjaciółmi-gejami (śmiech). Świetnie się bawiłem w tego typu miejscach, zabawy były do rana.

Co ciekawe, nawet prawica w Danii całkowicie akceptuje homoseksualizm! Kiedyś działała tam prawicowa partia polityczna, która miała duże poparcie w społeczeństwie – ale po tym, jak w jednej kampanii wyborczej zakwestionowała możliwość legalizacji małżeństw homoseksualnych, straciła bardzo dużo głosów. W Polsce jest zupełnie inaczej. Nie chcemy widzieć, że wokół nas jest tak wielu ludzi LGBT. A politycy nie powinni zaglądać ludziom do sypialni. Kwestie takie jak wiara czy seksualność są na tyle osobiste, że nie powinny być sprawami państwa.

Deklarujesz się jako osoba wierząca, jednocześnie jesteś sojusznikiem środowiska LGBT. Dla wielu to sprzeczność.

Już dawno nie chodzę do Kościoła, ale wierzę w Boga. Nie rozumiem opinii, że skoro jesteś sojusznikiem homoseksualistów, to nie możesz być wierzący? Jestem Polakiem, który wychował się w Danii i nie rozumiem, co ludzie mogą mieć przeciwko homoseksualistom? Wiem, że ludzie obawiają się czegoś, czego nie znają, ale na zdrowy rozsądek: jak można odbierać innemu człowiekowi prawo do miłości?

Ale wiesz co? Mnie jeszcze bardziej zadziwia inna rzecz: nawet w środowisku homoseksualnym występują podzielone opinie np. w kwestii adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Ja popieram prawo do takiej adopcji, bo znam pary jednopłciowe, które wychowują dzieci, także w Polsce. Jestem przekonany, że dwie kochające się osoby są w stanie zapewnić miłość i dobre wychowanie dziecku. Trzeba też zaznaczyć, że ważne jest poczucie akceptacji, jakie daje rodzic swojemu dziecku, i nie chodzi tu tylko o kwestię orientacji seksualnej.

Prawda jest taka, że tylko dorośli mają problem z rożnymi podziałami. Małe dzieci w przedszkolu nie przejmują się tym, że dziewczynki „muszą” się bawić tylko lalkami, a chłopcy – samochodami. Koleżanka mojej dziewczyny miała za to niedawno inną, przykrą sytuację: trzy lata temu została wezwana na dywanik do nauczycielki w sprawie swojego syna. O co chodziło? Jej syn, który jest fanem Cristiano Ronaldo, miał kolczyk w uchu, który – zdaniem nauczycielki – „mogą nosić tylko dziewczynki, albo …geje”. To jest po prosu skandal! Jak mówić o tolerancji, skoro nie możemy jej znaleźć nawet wśród nauczycieli?

Co byś doradził młodym gejom, którzy dopiero przygotowują się do swojego „coming outu”?

Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do udzielania takich rad. Nie mam doświadczeń z homoseksualnym coming outem, ale wyobrażam sobie, że nie jest to łatwe. Dla mnie ciężki był mój „coming out” muzyczny. Pamiętam stres, gdy po wielu miesiącach wreszcie odważyłem się wyjść z moją muzyką do publiczności. Młodym gejom czy lesbijkom powiedziałbym: trudno jest być samotnym. Jeśli nie znajdziecie wsparcia w rodzinie, to fajnie byłoby mieć je gdzie indziej – np. wśród przyjaciół, wyjść do ludzi przyjaznych wam.  

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zdobędę Kilimandżaro

O romansach i o stałych związkach, o poezji homoerotycznej i o podroży dookoła świata oraz o pewnym rudym Pawle z Adamem Stępińskim, uczestnikiem projektu Lambdy Warszawa dla homo/biseksualnych seniorów/ek rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Adam Stępiński zaprasza mnie do mieszkania na warszawskim Ursynowie. Przysłuchują się nam dwa rasowe koty – Elka Rex Dewoński i Elvis Brytyjczyk Niebieski. Jestem ciekawy, jaką pan ma koncepcję rozmowy.

Chciałbym dowiedzieć się o projekcie Lambdy dotyczącym seniorów, w którym bierze pan udział. Mam też nadzieję namówić pana na opowieść o sobie. Wielu młodym ludziom czasem aż trudno sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądało gejowskie życie – bez Internetu, klubów. A zdaje mi się, że w tamtych czasach, co prawda w „konspiracji”, ale ono jednak gdzieś było, a może nawet kwitło, tylko inaczej.

To pokażę panu jeden skarb, który już nawet sobie przygotowałem. Adam pokazuje mi bilet-zaproszenie, który czytam na głos:

Spotkanie wigilijne Lambdy Warszawa w Cafe Fiolka, 21 grudnia 1990 r. Cena: 20 000 zł Był pan jednym z członków tej pierwszej Lambdy (która w połowie lat 90. rozpadła się. Obecna, reaktywowana Lambda Warszawa działa od 1997 r. – przyp. „Replika”)?

Tak. Niestety, nie zachowałem legitymacji, a miała początkowy, jednocyfrowy numer.

Minęło 26 lat i Lambdzie znów udało się pana zaktywizować. Jak pan trafił do projektu seniorów?

Przeczytałem ogłoszenie w lokalnej ursynowskiej gazecie „Passa”. Zadzwoniłem pod wskazany numer niemal natychmiast. Nie miałem wątpliwości, że to jest coś dla mnie.

Czego pan oczekiwał?

Nie chodziło mi o lek na samotność. Jestem w długoletnim związku. Chciałem po prostu poznać nowych ludzi, znów wejść w tzw. środowisko. Sam anons też był ciekawy – w ramach zajęć: lekcje angielskiego, obsługi komputera, komórki. Uczestniczę w projekcie od wakacji i muszę powiedzieć, że nie sposób go przecenić. Dla mnie to rzecz zupełnie niezwykła, że przyszli również tacy, którzy do tej pory niemal nikomu o swej homoseksualności nie mówili. Ukrywali ją przez tak długi czas. Dla niektórych, jak słyszałem, nawet to, że stawali przed kamienicą na Żurawiej, gdzie jest siedziba Lambdy, i dzwonili domofonem, stanowiło pewien akt odwagi.

Każdy uczestnik ma swojego tutora. To są młode osoby, ale z pewnym doświadczeniem. W moim przypadku – Krzysiek Kliszczyński. Świetny. Bardzo pomocny.

Teraz projekt się formalnie skończył, ale tak naprawdę rozwija się dalej siłą rozpędu – po prostu jest nam potrzebny. Trzeba trzymać kciuki – i biorąc pod uwagę obecne czasy, modlić się – by trwał nadal. Mieliśmy ognisko w Powsinie, marsze z kijkami, dwie dyskoteki w klubie Galeria.

We wtorki zaś mamy Cafe Senior w Lambdzie – po prostu przychodzimy pogadać o wszystkim. Są wśród nas tacy, którzy nie mieli zbyt wielu okazji w życiu, by poczuć się swobodnie ze swą orientacją, być bezpiecznym w gronie swoich. Cafe Senior jest taką przestrzenią.

Ale pan już miał takie okazje – ma pan nawet doświadczenia działacza.

Niewielkie, ale tak. Na początku lat 90. byłem związany z pewnym gejowskim czasopismem, efemerydą o tytule „Nie? Tak! Gayzeta”, które później zmieniło tytuł na „O zmierzchu”. Organizowaliśmy ogólnopolskie spotkania czytelników. Pamiętam pierwsze w Szklarskiej Porębie. W programie pobytu mieliśmy pokaz filmu dotyczącego profilaktyki HIV/AIDS, wtedy obowiązkowy temat w gejowskim środowisku. W domu wczasowym, który wynajęliśmy, nie było sprzętu do projekcji, ale po sąsiedzku Wojskowy Dom Wypoczynkowy „Szarotka”… a może „Słoneczko”, już nie pamiętam, zgodził się udostępnić salę ze sprzętem. Okazało się, że w tym domu był akurat turnus samych pań. Gdy weszliśmy – a było nas trzydziestu chłopa – to te panie zachwycone! Zaraz zaczęły się jakieś przygadywania, zapraszanie, oczekiwanie na coś. Delikatnie musieliśmy tłumaczyć, że możliwości wczasowego flirtu są z nami niewielkie.

Poza tym spotkania gejowskie były głownie po domach.

Kiedyś mówiło się prywatki, a teraz domówki.

Domówki były np. u nieżyjącego już Włodka Antosa, który miał wydawnictwo L’Europe i publikował m.in. tomiki gejowskiej poezji. Czasem nie najwyższych lotów, ale wydawano ją.

To lata 90., a wcześniej? Np. w latach 70.?

W latach 70. to ja się nie udzielałem, miałem dwadzieścia parę lat i problemy z samoakceptacją.

A jak długo jest pan w stałym związku? Jak się poznaliście?

A około 30 lat. Ma pan rację, że życie gejowskie wyglądało wtedy zupełnie inaczej. Klubów nie było – ale pikiety tak. Maćka poznałem na pikiecie. Nie w nieistniejącym już „grzybku”, czyli toalecie publicznej przy Pl. Trzech Krzyży, tylko w pobliskim parku, gdzie też kręciło się wielu gejów.

To jesteście dowodem na to, że na pikiecie poznawało się faceta nie tylko do przygodnego seksu.

Tak jest. To pejoratywne mniemanie o pikietach jest nie do końca słuszne! Pamiętam doskonale tamtą chwilę. Podszedłem i zagadałem coś, a on się nie odezwał. Dostałem kosza – pomyślałem i zacząłem się oddalać, gdy Maciek podszedł z jakimś znajomym. Okazało się, że nie odezwał się, bo nie usłyszał, ale chętnie mnie pozna. Tak się zaczęło. Już po kilku tygodniach zamieszkaliśmy razem.

Maciek jest osobą mocno niedosłyszącą, ma 90% ubytku słuchu. Bez aparatu nie słyszy. Ma też bardzo chore oczy, niedowidzi. Jest osobą niepełnosprawną. Po Warszawie, którą dobrze zna, porusza się bez problemu, ale w obcym środowisku jest kiepsko. Przez lata pracował w Instytucie PAN w Dziekanowie. Jest doktorem biologii i ekologiem.

Pan Maciej też tu mieszka?

Tak. Nie ma go akurat, bo jest na zajęciach z rysunku w Lambdzie. Młodszy ode mnie, ma 59 lat, więc teoretycznie do projektu się nie kwalifikował, bo adresowano go do ludzi 60+, ale uprosił Agnieszkę (Wiciak – koordynatorka projektu – przyp. „Replika”) i się zgodziła.

Dziś, gdy dwóch niespokrewnionych mężczyzn kupuje wspólne mieszkanie, to sąsiadom przychodzi chyba do głowy, że mogą być parą. A wtedy?

Nie bardzo, ale przede wszystkim, nie „afiszowaliśmy się”, to stanowiło tabu, a sąsiadów mamy bardzo taktownych. Nigdy złego słowa nie usłyszeliśmy. Muszę tu jeszcze dodać, jakkolwiek głupio to zabrzmi, że niepełnosprawność Maćka była jakby naszą tarczą. Ludzie widzieli, że ten człowiek wymaga opieki i może tłumaczyli sobie, że jestem kuzynem, który mieszka z nim na stałe, aby mu pomagać na co dzień.

A ja sam, będąc nauczycielem w szkole – skończyłem polonistykę i uczyłem polskiego – czułem się wręcz zmuszony do ukrywania swojej homoseksualności. Na żadne przegięcia, „czajniczki”, nie mogłem sobie pozwolić. My się wyczuwamy, ale przed heterykami, jak się zachowa pozory, to można żyć bezpiecznie w szafie, chociaż duszno…

Do dziś żaden nauczyciel gej nie udzielił wywiadu ani „Replice”, ani innemu czasopismu.

No to widzi pan.

Jak u pana było z samoakceptacją? Jak wyglądał ten proces?

Niełatwo i długo trwał.

Pierwsza opowieść, która przychodzi mi do głowy, nie wiem, czy jest do drukowania? Miałem 8 lat i pojechałem na pierwsze w życiu kolonie. Spaliśmy w wieloosobowych salach i nie wiem, jak to się stało, ale do łózka obok mnie położono znacznie starszego chłopaka, 16-latka. Jak on się onanizował, to wołał mnie, żebym ja jego…

Molestowanie?

A skąd! Mnie się to bardzo podobało. On zresztą był gotów się odwdzięczyć, choć wtedy mnie za bardzo jeszcze nie było za co chwycić. W każdym razie ja mu „pomagałem” z wielką ochotą. Taki był rudy, ładny. Paweł miał na imię. I przed bojkami z rówieśnikami mnie chronił. Protektora miałem przez cały dzień, a w nocy – zabawy.

Potem coś tam z chłopakami z podwórka, aż dopadł mnie konwenans społeczny. Słowa „gej” nie było, więc zaakceptowanie siebie nawet na poziomie nazewnictwa było trudne. Mam przyjąć, że jestem pedałem? Skoro od małego wiem, że pedał to postać do pogardzania, obrzydliwa i żadnemu mężczyźnie nie przystoi? Wiedziałem dokładnie, co mi sprawia przyjemność, a jednocześnie, gdyby mnie ktoś wtedy wprost zapytał, czy jestem pedałem, to bym chyba nie wiedział, o co chodzi.

I zawierzyłem głupiemu przysłowiu, które wtedy krążyło: „Jak się ożenisz, to się odmienisz”. W stosownym wieku dwudziestu paru lat ożeniłem się. Życie seksualne z żoną początkowo było OK, choć Paweł i inni mężczyźni wciąż powracali we wspomnieniach. Fizycznie byłem z żoną, a myślami – z nimi.

Późno, dopiero koło trzydziestki, miałem pierwszy w życiu seks analny i po nim już wiedziałem, jakiego seksu oczekuję. Wtedy pożycie z żoną się ostatecznie zawaliło. Zacząłem dążyć do rozwodu. Moja żona była dziewczyną z tzw. dobrego domu, jeszcze świętsza, jak się mówiło, niż poznanianka – bo z Gniezna! Nic nie mogłem jej zarzucić. Teściowie byli też bardzo w porządku. Niedzielne obiadki, miłe rozmowy, obrastałem w tłuszczyk. Szczęście powinno było mnie opromieniać, tymczasem ja się dusiłem.

Po tych kilku latach rozwiódł się pan?

Rozwiodłem się, ale nie po kilku. To zabrzmi strasznie: po siedemnastu. Nie przekreślam tego czasu, ale jednak bardzo żałuję, że tak długo go trwoniłem. Nie byłem w stanie być z żoną, ale bałem się rozwieść. Z trudem akceptowałem własny homoseksualizm, ale nie chciałem go zdusić, zagłuszyć. Długi czas zawieszenia.

Uczyłem w szkole kolejowej, miałem darmowe przejazdy PKP. Jeździłem po Polsce. Uczniów zresztą też bez przerwy na wycieczki zabierałem – i to nie do Krakowa czy Zakopanego, bo wychodziłem z założenia, że te miasta i tak w życiu zobaczą, a np. na Roztocze, takie piękne.

Z pewnego samotnego wyjazdu wyłonił mi się trwający prawie rok związek. Ach, to było niezwykłe! Późna wiosna, wybrałem się do Trójmiasta, na słynną w środowisku plażę na Stogach. Szedłem brzegiem morza, patrząc bardziej na plażę niż na horyzont, bo na plaży nadzy faceci. Nagle zobaczyłem, jak w moją stronę idzie nieziemsko piękny mężczyzna. Krótka myśl, że może idzie po prostu się wykąpać, ale nie – szedł do mnie. Zaprzyjaźniliśmy się szybko, a potem kochaliśmy się na wydmach. Umówiliśmy się na następny tydzień. Wciąż go widzę, jak z plaży odchodzi tanecznym krokiem w białych, niemal prześwitujących spodniach. To był aktor. Miał małe, przytulne mieszkanko, pokój z łazienką, kuchnia we wnęce, nad samą Motławą. Przez wiele miesięcy na każdy weekend pędziłem do Gdańska…

Z katechetą, mówi pan.

No, tak, uczył religii. Namiętna i tragiczna miłość. To był chłopak, który pochodził z menelskiej rodziny z Pragi Południe, naprawdę samo dno. Musiał radzić sobie sam, ale łatwo nawiązywał znajomości, jakoś maturę zdał. Święceń kapłańskich nie miał, na księdza się nie kształcił, ale zdobył prawo do nauczania religii. Bardzo lubił podryw na pikietach i nawet jak był ze mną, to ciągnęło wilka do lasu. Rozstawaliśmy się i schodziliśmy. W końcu straciliśmy się z oczu, a potem dowiedziałem się, że został zamordowany. Przypadkowy spacerowicz odnalazł w Wielkanoc jego ciało wciśnięte w rury grzewcze, które biegną w Parku Skaryszewskim, też słynna pikieta. Jego mieszkanie zostało splądrowane. Sprawca czy sprawcy pozostali nieznani.

W każdym razie dopiero mocno po trzydziestce zacząłem powoli akceptować to, że jestem tym „pedałem”.

Panie Adamie, w lutym byłem w Lambdzie na wieczorku z pana poezją, często gęsto zabarwioną homoerotycznie. Od jak dawna pisze pan wiersze?

Od niedawna. Może od jakichś 15 lat. Piszę wiersze, które, przynajmniej w dużej ich części, można by nazwać gejowskimi czy homoerotycznymi. To pewnie przejaw jakiejś, już nie drugiej, tylko chyba dziesiątej młodości, ale też chęć wypełnienia luki w rodzimej poezji. Homoerotycznych wierszy po prostu nie ma! I zaraz znów pojawia się problem z nazewnictwem, jak o „tych sprawach” pisać. Przykładowo: „penis” czy „członek” to są terminy niemal medyczne, nie kojarzące się erotycznie, tylko podręcznikowo. A inne to są określenia wulgarne. Osobiście jestem więc zwolennikiem „kutasa”, że tak powiem (śmiech). Ale nie nadużywam tego słowa w wierszach… Może szkoda?

Moja przyjaciółka mówi, że ja jestem trzy „P”: pedał, polonista i podróżnik. Tylko o czwartym „p” – „poeta” – zapomniała.

Omówiliśmy pedała, polonistę i poetę. A podróżnik?

A tak. Bardzo.

To proszę coś o tym powiedzieć.

Proszę pana, są podróżnicy i są wycieczkowicze. Ja jestem podróżnikiem.

To niech pan rzuci jakieś fajne miejsce jako rekomendację.

W zeszłym roku podróżowałem „w 80 dni dookoła świata”.

Żartuje pan?

Nie, dlaczego? Wystartowałem z Warszawy do Berlina. Potem było Chicago i Los Angeles. Stamtąd poleciałem na Hawaje, dalej Kiribati, Fidżi, Nowa Zelandia, Australia, Borneo, Hong Kong. Z Hong Kongu do Helsinek i już byłem z powrotem w Warszawie.

To mi szczęka opadła. Sam pan pojechał?

Sam. Na Kiribati, to jest archipelag na Pacyfiku, byłem w wiosce o nazwie Poland. Polecam. To był w ogóle niesamowity tydzień. Wylądowałem na jednej wysepce, idę do jakiejś głównej drogi szukać hotelu. Przy jednym domu leży facet w hamaku, widzi mnie, od razu poznaje, że ja nietutejszy, więc zagadnął, dokąd się wybieram. Ja, że do głównej drogi, do hotelu. Ze śmiechu spadł z tego hamaka. Okazało się, że tam nie było żadnej głównej drogi, tym bardziej hotelu. Jego sąsiadka przyjęła mnie do siebie do domu.

Jak się dowiedzieli, że jestem z Polski, to mnie zawieźli do Poland 70 km dalej. A ta wioska, w której mieszkałem, nazywała się London. Wyspa długa i bardzo wąska – miejscami ocean widać po obu stronach. Powiedzieli, że czasem, po porządnej ulewie, zalewa dojazd i Poland jest odciętą osobną wysepką. Jak wracaliśmy z Poland do London, to lało, ale na szczęście nie tak mocno.

A wcześniej, w innej podroży, przykładowo, byłem w Timbuktu, średniowiecznym mieście w Afryce. Węglarką, tym najdłuższym pociągiem, jechałem całą noc z wybrzeża Mauretanii do serca Sahary.

Najdłuższym pociągiem?

Prawie 3 kilometry długości. Same wagony towarowe i tylko jeden osobowy dołączają. Oczywiście ścisk w nim straszny. Bagaży pasażerowie mieli tyle, że miałem wrażenie, że wszyscy się akurat przeprowadzali. Dworców nie ma, tylko tory i pustynia.

To pan rzeczywiście jest podróżnikiem, a nie wycieczkowiczem.

W 2015 roku zwiedzałem też Jordanię. Afryki Wschodniej jeszcze tylko nie znam. Trzeba się będzie wybrać. Może ktoś do mnie dołączy? Zdobędziemy razem Kilimandżaro! Zapraszam.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.