Betty Baboo

Asią Kałużewską, właścicielką firmy produkującej les bieliznę rozmawia Marta Konarzewska

 

Foto: Agata Kubis

 

Znalazłyście coś, czego nie ma i zrobiłyście to!

Tak można powiedzieć, bo wygodnych kolorowych i dobrych jakościowo bokserek długo szukałyśmy. Nie było, więc uszyłyśmy. Pewnego dnia po raz kolejny przyszłam z zakupów z pustą torbą. Zadzwoniłam do kilku koleżanek z pytaniem, gdzie kupują majtki i okazało się, że nie tylko ja mam ten problem, że w ogóle jest problem z ciuchami w stylu TOMBOY.

Tomboy? To stylistyczny gender lesbielizny?

Tak to określam. Każda kobieta jest inna. Te, które lubią koronkowe stringi lub figi w kwiatki, znajdą takie w każdym sklepie, natomiast te, które szukają czegoś innego, bardziej unisex, znajdą to u nas. Osobiście uwielbiam bokserki i figi z szeroką gumą i okazuje się, że nie tylko ja. Dostajemy mnóstwo informacji od naszych klientek, że w końcu mają gdzie kupować bieliznę. Dlatego widzimy ogromny potencjał w rozszerzaniu asortymentu. Nasza bielizna jest dla nas – dla tych dziewczyn, które noszą sukienki i tych, które w szafie mają tylko spodnie. Widzimy na zdjęciach od naszych klientek (tych, które ślą je na nasz profil na Facebooku), że są wśród nich i dziewczyny „męskie”, i „kobiece”. I że każda świetnie się w bokserkach Betty Baboo czuje i wygląda w nich bardzo sexy.

Na razie bokserki, a potem?

Wszystko! (śmiech) Wszystko, czego nam brakuje. Docelowo chcemy stworzyć miejsce, gdzie każda dziewczyna, która teraz biega od sklepu do sklepu, kupi sobie lub swojej dziewczynie wszystko to, czego potrzebuje, czy to na imprezę, czy plażę czy do pracy. Albo fajny prezent na rocznicę. Zdajemy sobie sprawę, że na to trzeba czasu, ale wiemy też, że dziewczyny poczekają, bo damy im jakość i przede wszystkim autentyczność.

I kostiumy kąpielowe?

Tak, jest również taki plan sezonowy i mamy nadzieję, że uda nam się zrobić limited collection na lato 2015.

Super! Ale podkreślmy: krytyczny gender to nie jedyny plus Waszej marki. To nie tylko lesbijski przemysł, ale też etyczny!

Tak. Naszą podstawową zasadą biznesową jest produkcja w Polsce, pomimo możliwości i kontaktów, nigdy nie zdecydujemy się na produkcję poza granicami kraju.

Żadnego taniego szycia w Chinach?

Żadnego. Plus tania wysyłka, na której nie zarabiamy. To kolejny element naszej polityki. I ostatnia ważna sprawa: nasze modelki są autentyczne, wcale nie stawiamy tylko na te noszące rozmiar S, bo doskonale wiemy, że piękne też mogą być kobiety L i XL.

Albo XXS (śmiech). A jak znalazłyście Betty Baboo? Super nazwa! Od razu chce się ją mieć. Albo nią być!

To było bardzo długie poszukiwanie. Betty Baboo jest tą, która wpadała w ucho, szybko się ją zapamiętuje, a do tego jest kobieca. Nasze klientki ubierają się rożnie i prezentują rożne typy urody, ale jedno jest pewne są kobietami każda na swój szczególny sposób.

Mówi się, że lesbijki to „słaby target”, ale jestem pewna, że to bzdura i że to się jeszcze okaże!

Wiemy, do kogo kierujemy nasze produkty, a nasz target, no cóż, niech będzie nieskończony (śmiech). Betty Baboo wciąż jeszcze nie zarabia i pewnie jeszcze długo nie będzie, jesteśmy na początku drogi. Aby zarabiać, trzeba najpierw przez długi czas inwestować. Betty Baboo powstała z naszych oszczędności, dlatego proces rozwoju jest dość czasochłonny, ale krok po kroku będziemy rozwijać Betty Baboo dla Was i dla siebie.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ladyboy

W kwietniu pożegnaliśmy Julię Ladyboy, ważną dla polskiej sceny lesbijskiej artystkę, organizatorkę imprez, DJkę, graficzkę. Dla jednych super wzór, dla innych ikona i gwarant dobrej zabawy, dla jeszcze innych – koleżanka, kochanka, powierniczka

 

arch. pryw.

 

BENITA, Ladyboy kolektyw:

Julia to wielkie odkrycie. Jak ją poznałam? Wymieniałam się z przyjaciółką linkami do ładnych dziewczyn na portalu innastrona.pl (teraz queer.pl – przyp. red.). Nagle ona śle link do Julii, mówię: „Co?! przecież to mężczyzna”… Wszystko z Julią było na wariata. Ona mieszkała w Berlinie, ja, wtedy gówniara, uciekłam z domu przed samą maturą, pojechałam do niej, po nią, spędziłyśmy tam super czas i wróciłyśmy razem do Polski. Nasze wspólne granie? Na początku to byłam giermkiem. Takim, co siedzi i czyści płytki wacikami. To ona była gwiazdą z brokatem na twarzy. Błyszczała. No i… jak każdemu chciało jej się czasem siku, więc pokazała mi, gdzie trzeba wcisnąć jakiś guzik lub suwak. Ktoś nam powiedział: „fajnie to z boku wygląda” i przez kolejnych kilka lat grałyśmy jako kolektyw. Imprezy były kobiece, ale nie tylko dla kobiet – raczej dla wszystkich tych, co szanują kobiety i ich decyzje. Benefity, manify, ale zdarzało się też Julii grać na imprezach szkolnych, w domach dziecka, dla młodzieży niepełnosprawnej. Dzieci biegały w kółko, lizały ją po tatuażach: „nie zmyją się”? Julia się uśmiechała.

Dlaczego była dla dziewczyn ważna? Bo była śliczna (śmiech). Tak, była śliczna i była odważna. I robiła najlepsze imprezy. Wciąż to słyszę: „impreza Ladyboy równa się dobra zabawa”. A przed imprezą stresowała się jak dziecko. Wychodziła z domu, wracała, setki razy poprawiała gwiazdki, brokat, czy dobrze… I jeszcze raz: „nie wzięłam tej płyty, tamtej…”. Ale kiedy odpalała sprzęt, to dostawała… nie wiem… 200 procent pewności siebie. Zupełnie inna osoba, zupełnie. To było coś! No, to było coś.

Katarzyna Szustow, menadżerka „Kultura i komunikacja”: Dla mnie Julia? Istotna. Bardzo… dla mojej obecnej tożsamości, dla tego, kim jestem dziś. Moje pierwsze spotkanie z Julką to jesień 2004 roku, kiedy wracam po rocznym pobycie z Londynu, gdzie przewinęłam się przez Klub Wotever – przez queer practice, transgenderyzm na co dzień, nielegalny testosteron, performanse. Podjęłam decyzję o powrocie do Polski, która właśnie dołączyła do Unii Europejskiej, ale nie radziła sobie kompletnie z tematami LGBTQ.

Poszłam do Le Madame (jeszcze tam nie pracowałam) na występ Bridge Markland – gwiazdy światowej sceny dragkingowej i tam zobaczyłam Julkę Ladyboy i Asię Pinkshot. To był szok. Pierwsza polska para dziewczyn, która ma genialną stylowe, uśmiechnięte oczy, nie chowa się ze swoją relacją, nic nie udaje – silna obecność. Potem poznałyśmy się bliżej. Zaprosiłam je do grania regularnych imprez kobiecych „Bad Girrls Night” w Le Madame. Razem z Czarną puszczały mnóstwo kobiecego electro, riot girrl, grunge i oczywiście Peaches. Nie mogę zapomnieć tego tatuażu na przedramieniu Julki – Peaches w kucki, która wygląda jakby sikała i wydzierała się do mikrofonu! Tęczowa gwiazda na karku i niezgoda na jakikolwiek kompromis.

Ich świat był fenomenalny. Robiły klej „domowej roboty”, w nocy rozwieszały plakaty, sprayowały szablony na murach: „znów te cholerne lesby”, Julka rysowała czadowe komiksy, ziny, koszulki, wspólnie pomagały Emancypunx, Asia tworzyła UFĘ, no i miały podstawowy sprzęt didżejski, więc imprezę można było zrobić wszędzie. Asia zawsze mówiła: „Intensywna aktywność i angaż. Nie kompromis, nie dialog ze społeczeństwem. Widoczność!”. W tamtej Warszawie w 2004 roku NICZEGO takiego nie było. Owszem, były feministki, Manifa, ale nie oficjalne wyoutowane fajne lesbijki, które są bardzo świadome swojej tożsamości i umiejętnie ją tworzą. Gdyby nie ich działalność, nie tylko ja, ale cała Warszawa byłaby dziś inna. A tak poza tym Julka to pierwsze bokserki w stolicy (śmiech). Chłopaczydło, ale z tym jej rozbieganym spojrzeniem, z tymi oczami nadwrażliwego, zagubionego dzieciaka…

Irena Santor”, organizatorka imprez „L kultura”: Dlaczego była ważna? Bo robiła dobre imprezy. Naprawdę dobre. Wiedziała, jak się za to zabrać, a to wcale nie jest proste. Wszystko robiła sama: od przygotowań, przez plakaty, po ulotki, muzykę. I naprawdę czuła to, co robi. Patrzyłaś na nią za DJką i wiedziałaś: to jest jej miejsce. I naprawdę umiała zarażać. Sobą, pasją. Chciało się być na jej miejscu, być nią. Nie że z zazdrości, po prostu chciało się robić coś z nią. Zawsze mi imponowała, podpatrywałam ją. Kiedyś nieśmiało spytałam (to było, jak grałam przy imprezach Darii Jedynej): „Julka, czy jest taka możliwość… bo wiesz, jakoś totalnie sobie nie radzę…”. Od razu zrozumiała, otworzyła przede mną drzwi: „przychodź, ja ci wszystko pokażę”. Spędzała ze mną kupę czasu, siadałam z piwem i uczyła mnie. Niejedna osoba by powiedziała: „sorry mała, ten świat jest mały i, wiesz, zapchany”. Ale nie Julia… Imprezy L kultury… Gdyby nie Julia, nie byłoby ich! Nie wiedziałabym, jak się za to zabrać. Wszystkie cenne wskazówki mam od niej.

Megi, bratnia dusza:

Julia dla mnie jest (nie pasuje mi słowo „była”) bardzo zabawnym człowiekiem, który z byle drobnostki potrafił się cieszyć. I ten śmiech był bardzo zaraźliwy, tak więc wszyscy wokół też się śmiali. Pamiętam ją głownie z zabawnych chwil czy sytuacji, odkrywania nowych, ciekawych zależności i prawd tego świata. Julia dużo postrzegała, zauważała, przemyśliwała. Zastanawiała się nad zachowaniem innych, odnosiła to do siebie, porównywała. Była bardzo wrażliwa. Nosiła się z takim humorzastym stylem, który był mieszanką i tego humoru właśnie, i wizji danej sytuacji, i po prostu dobrej zabawy. Jak już raz jej coś wpadło do głowy, to trudno było ją przekonać, że jest inaczej. Szalenie ją lubiłam. Za ten styl właśnie, za bezpośredniość, mówienie o emocjach, za kolory i symbole w jej życiu. Za to, że robiła rzeczy z pasją i za to, że mi pomogła, kiedy tego bardzo potrzebowałam. Miała swój świat, do którego lubiła zapraszać ludzi i z którego też niektórych wyganiała. Bardzo szybko robiła się smutna, jeśli się ją oskarżało o coś, co nie było prawdą. Polegała na opiniach innych, bezpośrednich i takich, które sama sobie wytworzyła; i często one właśnie dyktowały jej dzień. Jednak miała odwagę do końca być sobą – mimo wszystko, mimo tej ogromnej wrażliwości i wielkich emocji, jakie nosiła w sercu. Była i będzie moim wielkim przyjacielem.

Sylwia Chutnik, pisarka:

Poznałam ją ponad 13 lat temu, była wtedy bardzo młoda i zagubiona. Wywodziła się z kręgów anarcho-punkowych, ale nie organizowałyśmy nigdy niczego razem. Miała zawsze podejrzliwy wzrok i złośliwe poczucie humoru. Wspaniale rysowała, to był prawdziwy talent objawiający się w cyzelowaniu szczegółów. Mam jej kilka prac do tej pory. Jedna z nich przedstawia mnie z czasów występów w Radykalnych Cheerleaderkach: stoję z tarczą ozdobioną godłem i przebitą strzałą. Widziała mnie jako buntowniczkę, ale to ona była zawsze pod prąd. Szukała swojego miejsca na ziemi i kiedy straciłam z nią kontakt, wyjechała do Berlina. Myślałam, że wreszcie robi to, co chce: ma wokół siebie podobnych ludzi, którzy zrozumieją jej pasję i zaakceptują w pełni. Może i tak było, ale czasami otoczenie to za mało i jeśli samym nam ze sobą nie po drodze, to nikt już nie pomoże. Mam jej zdjęcie: łysej, z wywalonym językiem, wyglądającej jak przerośnięta Mała Mi. Taką ją zapamiętam. I szlag mnie trafia, że jej już nie spotkam.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sarenki próbują przetrwać

O biseksualności i o swych doświadczeniach związków między kobietami w więzieniu, o tych osadzonych, które próbują w zakładzie kochać i tych, które udają miłość, opowiada Ewa Kotarbińska, była więźniarka, w wywiadzie Małgorzaty Klejn

 

Foto: Grzegorz Banaszak

 

Zawsze wiedziałaś, że jesteś biseksualna?  

Od dzieciństwa podobały mi się kobiety. Nauczycielki w szkole, koleżanki w klasie. Ale „wiedziałam”, że to coś nienormalnego. Myślałam, że powinnam mieć faceta, a nie uganiać się za dziewczynami. W wieku 19 lat poszłam z moim ówczesnym partnerem, Michałem, do Cafe Fiolka (klub w Warszawie, który działał w latach 1990-1991 – przyp. red.). Michał działał w jakiejś organizacji studenckiej i z tej racji został zaproszony na imprezę do Fiolki.

Pamiętam do dziś, jak trudno mu było powiedzieć, dokąd idziemy, przygotować mnie na to, że spotkamy tam tych „innych” – homoseksualistów. Kręciło mnie to – „wow, temat tabu” – ale może też wyczuwałam już, że to miejsce zmieni całe moje życie. I faktycznie – Michał z knajpy nad ranem wyszedł sam. A ja, cóż, poznałam kilka nowych i ciekawych osób. Lokal z „takimi” ludźmi, niesamowita atmosfera, karty wstępu, ale wcale nie na uboczu. I ja! Wreszcie swobodna, nieudająca i oszołomiona, że jest nas dużo. Więcej facetów, ale i kobiet też sporo naliczyłam.

Potem co piątek chodziłam do Cafe Fiolka na dyskotekę branżową. Dowiedziałam się, że jest takie miejsce jak Lambda, gdzie w wynajętym mieszkaniu można było spotkać się, porozmawiać, wypić kawę, podyskutować o problemach, akceptacji. To było jak raczkowanie, prasy o „tej” tematyce nie znałam, nie miałam żadnych informacji. Czułam się jak wywrotowiec, jakbym spotykała się na tajnych kompletach a jednocześnie właśnie tam, w tym mieszkaniu czułam się naprawdę wolna. Z czasem stałam się bywalczynią lokali, klubów, środowisko się rozrastało, a ja stawałam się bardziej odważna i pewna, kim jestem.

Z Michałem się posypało?

Posypało się. Powiedziałam mu od razu, że na pewno kręcą mnie kobiety. Nie był w stanie tego zrozumieć. Może teraz zareagowałby inaczej, są mężczyźni, których biseksualizm dziewczyny ciekawi, chcieliby być z dwiema dziewczynami naraz. Odebraliby takie wyznanie może jako propozycję większej pikanterii w związku?

Spotkałaś się z sytuacją, że dziewczyna związana z mężczyzną otwarcie szuka kochanki?

Zamężne niby szukają kochanki dla siebie, ale bywa, że po jakimś czasie jest pytanie: „A czy mój facet/mąż może popatrzeć/przyłączyć się?” Te dziewczyny niekoniecznie są biseksualne, czasem tylko szukają nowości, to kwestia rutyny w związku i chęci ciekawszych doznań, a czasem chodzi o to, by spełnić pragnienie faceta. A poza tym często kobieta kobiecie bardziej ufa i szybciej się porozumie.

Twoja mama wie o twojej orientacji. Jak zareagowała rodzina?

Mamie powiedziałam od razu, kiedy tylko sama sobie udowodniłam, że jestem taka, a nie inna, że na 100% jestem biseksualna. Usłyszałam, że będzie mi ciężko w życiu. „Boję się, że poznasz, co to samotność”. Mama właściwie nie tolerowała homoseksualizmu, ale akceptowała moje zainteresowanie kobietami jako ciekawość. Cały czas próbowała udowodnić i mnie, i sobie, że ludzie nieheteroseksualni są nietrwali w uczuciach. Mój nieżyjący już ojciec mnie akceptował, jednak nie nauczył się tolerować moich partnerek, wciąż było mu ciężko, cały czas wyobrażał sobie swoją ukochaną córeczkę z mężem i dwojgiem dzieci. To był taki społeczny obraz normalnej, szczęśliwej rodziny.

Zapraszałam swoje dziewczyny do domu, rodzice wiedzieli, że to moje partnerki, ale żadna nigdy nie została na noc. Nie dlatego, że rodzice zabraniali – to ja nie chciałam, by czuli się źle we własnym domu. Moja rodzina była na tak zwanym poziomie: ojciec geolog na politechnice, mama – filolog. Ale wtedy, na początku lat 90. po prostu wszyscy uważali, że homoseksualizm to zło, trudno im się było wyłamać. Bali się odrzucenia przez własne środowisko, komentarzy, że powinni leczyć „takie” dziecko.

Wśród dalszej rodziny funkcjonowały tłumaczenia, że po prostu wciąż nie spotkałam swojego księcia, zwyczajne zakłamanie. Wyjaśnianie, że nie mam czasu na związki, bo dużo się uczę i dużo trenuję. Niby dla dobra rodziny.

Znajomi wiedzieli i wiedzą o mnie. Nie musieli zgadywać, sama im powiedziałam – nie mam z tym problemu.

Wtedy w Cafe Fiolka po raz pierwszy zobaczyłaś inne kobiety bi- i homoseksualne?

Długo nie znałam nikogo, ale na moim osiedlu mieszkała para lesbijek. Patrzyłam na nie z ciekawością, przyglądałam się im, zazdrościłam, żałowałam, że to nie jest moje życie, że to nie mnie jedna z nich całuje, dotyka, nie na mnie patrzy z czułością. Smutno mi było, bo czułam, że pragnę dziewczyny, bycia obok, zapachu. Te dziewczyny wytykano palcami, sąsiedzi je obgadywali, ale one były silne. Nic sobie z tego nie robiły, we mnie budziło to ogromny szacunek. Że walczą o siebie, o to, żeby być szczęśliwe. Później poznałam je osobiście.

Moja mama nazywała takich ludzi pederastami. Jak się dowiedziała, że aktor czy reżyser jest gejem, to od razu wpływało na jej opinię – fi lm czy sztuka stawał się „zboczony”, jak autor. To był koniec lat 80, wtedy naprawdę było straszne zacofanie, nieświadomość, niedokształcenie.

Teraz szybciej ludziom przychodzi do głowy, że dwie dziewczyny idące za rękę to nie przyjaciółki, tylko para.

Tak, kiedyś ludzie myśleli, że to przyjaciółki, nikt nie brał pod uwagę, że sąsiadka może być lesbijką. To przecież zboczenie, choroba! Teraz na taką parę, jeśli jest atrakcyjna, patrzy się może nawet z jakimś rodzajem erotyzmu, wręcz z pożądaniem. W sprawach seksualnych wszystko poszło do przodu. Kiedyś nie słyszało się o S&M, to było kompletnie zboczone, a teraz wchodzisz do sex-shopu i masz pełno akcesoriów. Normalka, nikt się nie burzy. Tak samo z ciekawością wobec lesbijek, wystarczy popatrzeć na filmy porno, jest na to popyt.

Ewa, w 2009 r. siedziałaś 10 miesięcy w więzieniu za wyłudzenia finansowe, sprawy z kredytem. Po tym, jak usłyszałaś wyrok, zaczęłaś się bać, że twoja orientacja ci zaszkodzi w więzieniu, wywoła szykany?

W więzieniu wygląda to tak: kiedy jesteś po raz pierwszy (jako „petka” – tak to się nazywa), nie wychylasz się ze swoimi preferencjami, bo przypuszczasz, że będzie niedobrze. Wcześniej, w czasach PRL lesbijki były w kryminale „dojeżdżane”, odstawiane od stołu. Rozumiesz, zero życia. Jak dzieciobójczynie.

Nie wiedziałam, jak to będzie odebrane, czy mi zaszkodzi, więc ukrywałam się. Dziewczyny się trochę domyślały, ale pewne nie były. Na wolności miałam dziewczynę, Iwonę. Na potrzeby tego ukrywania „zmieniłam” jej imię. Na Iwo – imię męskie, a mnie było łatwiej zapamiętać, cały czas się pilnowałam. Mogłam o niej opowiadać w czasie zwierzeń o facetach, ale i tak te moje opowieści nie były takie same jak o chłopakach. Inaczej się opowiada, kiedy bohaterkami są dwie kobiety, a inaczej, kiedy faktycznie chodzi o faceta. Za dużo delikatności, czułości, wychodzi nierealistycznie – taki facet to byłby skarb. W końcu powiedziałam jednej z dziewczyn, jakoś polubiłyśmy się wcześniej. Ona zresztą domyślała się, że interesują mnie kobiety. Nie przeszkadzało jej to. Kiedy przychodzisz drugi raz, już jako recydywa, to masz plecy, jesteś git i wtedy szybciej się orientujesz, kto jest homo czy bi również na wolności, a kto „staje się” lesbijką, by coś zyskać, ułatwić sobie życie. Osoby, które, tak jak ja, interesowały się kobietami na wolności, raczej za pierwszym razem tego nie pokazują.

Strażnicy wiedzą, które dziewczyny są lesbijkami?

Kiedyś, w PRL-u zaznaczało się to w aktach – homoseksualiści byli piętnowani. Teraz raczej nikt się nie przyznaje, znam przypadek, że dwie kobiety powiedziały, że są parą i siedziały w jednej celi. A znowuż, jak do oddziałowych dotrze, że ktoś coś z kimś w celi wyczynia, to się rozbija celę, dziewczyny są rozdzielane. Czasem jak powiesz, że jesteś lesbijką, to kierują cię do celi, w której na pewno nie będziesz mieć kłopotów, np. do starszych kobiet.

W więzieniu liczy się, czy masz pomoc. Uwierz mi – jesteś czasami w stanie zrobić wszystko, by dostać garść tytoniu lub łyżkę kawy. I niektóre dziewczyny nie mają zahamowani, by nie spróbować układu, w którym będą kogoś zaspokajać, a w zamian być pod opieką. Większość z nich nigdy nie interesowała się na wolności kobietami, to po prostu barter. Takie dziewczyny, które oddają się innym tylko po to, by coś w zamian zyskać, nazywa się sarenkami. Ale poza takimi układami jest też moda – ładna lesbijka jest na topie w kryminale. To robi wrażenie, można coś na tym uzyskać, dlatego czasem dziewczyny udają lesbijki. Ta popularność nie jest dziwna. Kiedy siedzisz kilka lat, pragniesz dotyku, ciepłego słowa, przytulenia, pocałunku. Nie tylko, jeśli jesteś lesbijką. Dlatego kobiety z długimi wyrokami łączą się w pary. Niezależnie od tego, co było na wolności, szukają sobie kobiety.

Jak to w ogóle wygląda z tymi sarenkami? Dziewczyny jawnie uwodzą, otwarcie proponują jakiś barter?

 „Poczęstujesz fajką?” – pytają. Dajesz fajkę raz, drugi, trzeci. I nim się zorientujesz, ona już robi ci poranną kawę, pierze twoje rzeczy, a w końcu włazi ci do wyra i robi dobrze. Ty jesteś zaspokojona, a ona ma zapewniony byt. Widziałam kobietę całującą się z inną laską, a po chwili, w czasie widzenia, z ukochanym. Każdy sposób na przetrwanie jest dobry.

To sarenki czują się upokorzone czy raczej dziewczyny, które korzystają z ich usług dają się złapać na manipulację?

Wszystkie manipulują w kryminale. A upokorzenie? O takich uczuciach zapomina się w tym miejscu. To jest tylko wola przetrwania i rożne na nie sposoby.

Czy partnerzy sarenek reagują, porzucają je, dowiadują się o tych układach?

Seks z kobietą jest jakby bardziej wybaczalny. Mówi się po prostu, że to niegroźne i że kobieta w pierdlu miała normalne potrzeby i już. A czasem to nigdy nie wychodzi za mury więzienne. Bo często to prosty układ – siedzimy, więc jesteśmy razem, wychodzimy, to drogi się rozchodzą. Nie da się też szantażować taką informacją, bo jak? Ty masz haka na mnie, ale i ja mam na ciebie.

Zdarza się, że dziewczyna faktycznie się zakochuje, a okazuje się, że partnerka robi to tylko dla kawy i fajek?

Czasami. To wychodzi na jaw na przykład kiedy po zmianie pawilonu czy transporcie okazuje się, że dziewczyny błyskawicznie znajdują nowe „żony”. Ale to też tak po prostu działa, że to cela cię trzyma. To jest twój dom. To, co się dzieje poza pawilonem, w innym kryminale to inny świat, z czasem listy są coraz rzadsze, a potem pojawiają się nowe miłości.

Czyli również związki, nie tylko układy, rozpadają się z powodu sytuacji. Co cię najbardziej poruszało w historiach takich układów?

To, że dziewczyny były w stanie z chwili na chwilę „zmienić” orientację.

Tzn. że nie były biseksualne naprawdę, tylko na potrzeby chwili?

Dokładnie. Prawda jest taka, że ktoś z wolności, jak ja, nie afiszuje się ze swoją orientacją, bo nie potrzebuje tego – nie szuka profitów, w ogóle nie szuka związku w tym miejscu. Bo wie, że nic z tego później, na wolności, nie wyjdzie. Więzienie nie jest miejscem na tworzenie związków. Tylko raz złamałam swoje zasady, zakochałam się, uwierzyłam, że to ma szansę. Ten związek na wolności nie przetrwał, moja była wybrała nałóg zamiast związku.

Często się zdarzało rozpoznać dziewczyny naprawdę zainteresowane kobietami, nie tylko z powodu sytuacji?

Poznałam kilka. Miałam nawet taką adoratorkę, która po tygodniu wspólnego siedzenia, kiedy poszłyśmy myć łaźnię, by zdobyć wniosek nagrodowy, spytała wprost: „Będziesz ze mną?” Odpowiedziałam, że nie. Ona na to: „A prześpisz się ze mną?” Nie żartowała! Troszkę się jej bałam, ale potem się dogadałyśmy, powiedziałam jej po prostu, że w tym miejscu nie mam zamiaru z nikim się wiązać, a co będzie na wolności – nie wiem. Całe szczęście wyszłam wcześniej i jakoś to się rozeszło po kościach.

Mało romantyczne. Wyobrażałam sobie, że w więzieniu bywają związki bardzo romantyczne, z czułością, namiętnością.

Romantyczne też dziewczyny są, nawet bardzo. Robią sobie kawę rano, ścielą łózka, opiekują się sobą. I zazdrosne też bywają bardzo. Też na tym zagrałam kiedyś. Podrywała mnie na spacerniaku dziewczyna z innej celi, intensywnie, z tydzień, potem dostałam miesiączkę i leżałam taka obolała, źle się czułam kilka dni. Potem przyszedł dzień dzwonienia, więc wyszłam opuchnięta do telefonu i nagle ją słyszę: „Niunia, co tak kiepsko wyglądasz?”. „Od seksu” – odparowałam. Nie wiem, co sobie pomyślała, ale potem miałam z nią spokój.

Taki przykład zazdrości: trwa obiad, a co za tym idzie, rozdawanie listów. Jedna z dziewczyn z pary dostaje list od jakiegoś chłopaka z innego kryminału. Bo często się pisze listy do innych więźniów dla zabicia czasu. I one dwie siadają naprzeciwko siebie, ta jedna czyta ten nieszczęsny list, a tu nagle bach! Druga rzuca w nią talerzem z kaszą gryczaną „Nie jestem głodna!”

Ewa, powiesz na koniec kilka słów, co dziś słychać u ciebie?

Haruję jak wół, ale nie narzekam. Mam stałą dziewczynę, jest dobrze.

***

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o życiu kobiet w więzieniu, Ewa Kotarbińska poleca blog kobiet osadzonych w więzieniu na warszawskim Grochowie: ewkratke.blog.pl. Zajrzeliśmy i znaleźliśmy m.in. taki wpis: Zakochałam się – zupełnie inaczej niż w chłopaku, intensywność tych emocji jest całkowicie różna. W więzieniu razem spędziłyśmy tylko kilka miesięcy. Później żyłyśmy w dwóch różnych światach – ona na wolności, ja w więzieniu. Nasz związek skończył się po czterech latach, a przyjaźń zagubiła po dziesięciu. Myślę, że to dlatego, że nie mogłyśmy się widywać. Polskie prawo nie uznaje jako rodziny takiej osoby, jaką ona była dla mnie.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Spódnice w górę

Sous les jupes des filles, (2014, Francja), reż. A. Dana, wyk. I. Adjani, V. Paradis, L. Casta i inni. Dystr. Besfilm. Premiera w Polsce: 26.09.2014

 

mat. pras.

 

Początek jest super. Miesiączka, tampon i „nic mi się nie chce, będę sobie siedzieć z michą łakoci pod kołdrą. Pogadam z koleżanką, nie pójdę na seks randkę”. Pierwsza utrzymana w takim klimacie scena obiecuje to, co materiały reklamowe: film o kobietach, zrobiony przez kobiety dla kobiet. Film o tym, jakie jesteśmy, jak różne, lepsze, gorsze, z czego możemy się w sobie pośmiać, do czego złapać dystans, czego o sobie dowiedzieć itd. My hetero, my les, my biseksualne. Chude, pulchne, przekwitające i dojrzewające. Super.

Szkoda, że to tylko obietnica i że po pierwszej scenie najlepiej się ewakuować (jeśli chce się zachować jakiś szacunek do kobiet, kobiecej seksualności i kobiecości w ogóle). Czyli jak w tytule: spódnice w gorę i myk, jak najdalej od kina. Ja się nie ewakuowałam i efekt natychmiastowy: przez pierwsze minuty po seansie nienawidziłam wprost kobiet! Serio. Byłam samcem z lękiem przed vagina dentata. Brrr. One wszystkie wrzeszczały, piszczały, pierdziały, potykały się o wszystkie możliwe przedmioty, napalały się na wszystkie możliwe męskie przymioty. Truchlały, sapały, głupiały i jeszcze bardziej głupiały. No cóż, „babska” komedia. Czyli standard. Nowością jest to, że jedna z bohaterek jest les. Les znaczy, ze ma największe piersi, najdłuższe nogi i najkrótsze związki świata. A właściwie wcale nie wchodzi w związki. Tylko w randki z seksem. Uwodzi bez trudu wszystkie kobiety, a nawet nie musi, bo wszystkie natychmiast jej chcą, bo taka jest seksi. Ale nie! Nie seksi jak Shane ze „Słowa na L”. Ona je uwodzi, mówiąc: „powinnaś zmienić szminkę, powinnaś podkreślać talię, o tak…”. Ogier i stylistka w jednym. Superzabawne. Tylko już mi się znudziło cieszyć z każdego les wątku i nawet bym o nim nie pisała, bo nie warto, gdyby nie to, że filmów z LGBT na ekranach kin jest tak mało, że trzeba pisać o wszystkim. (MKo)

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Faceci, zróbcie miejsce

Z czego wynika niewidoczność lesbijek w życiu publicznym? Co można zrobić, by temu zaradzić?

 

W debacie biorą udział cztery aktywistki LGBT, lesbijki:
JULIA MACIOCHA, prezeska Fundacji Wolontariat Równości, która organizuje Parady Równości;
MIRKA MAKUCHOWSKA, wiceprezeska Kampanii Przeciw Homofobii;
ALEKSANDRA MUZIŃSKA, członkini zarządu Stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza;
oraz MARTA KONARZEWSKA, nasza redakcyjna koleżanka, współautorka książki „Zakazane miłości”, scenarzystka.
Moderator: MARIUSZ KURC, redaktor naczelny „Repliki”

 

Foto: Adam Gut

 

Niewidoczność lesbijek w życiu publicznym jest… widoczna. Niezmiennie. Tymczasem w ostatnich latach geje jakby poszli do przodu. Niedawno byłem na debacie o literaturze gejowskiej. Wzięło w niej udział pięciu pisarzy, wyoutowanych gejów: Jacek Melchior, Robert Rient, Mikołaj Milcke, Kuba Wojtaszczyk i Jerzy Nasierowski. Prowadził Krzysztof Tomasik, nasz współpracownik i też wyoutowany gej. Pomyślałem, że na taką debatę można by jeszcze zaprosić inny „zestaw” – Bartosz Żurawiecki, Marcin Szczygielski, Edward Pasewicz, Michał Witkowski, Jacek Dehnel. Pisarki lesbijki? Ewa Schilling… Podobnie źle jest np. w branży aktorskiej. Co prawda, większość aktorów gejów wciąż siedzi w szafach, ale jednak jest już Jacek Poniedziałek, Marek Barbasiewicz, Tomasz Tyndyk, Michał Sieczkowski, Michał Opaliński, Adam Pater czy bohater poprzedniej „Repliki” – Tomasz Nosiński. Wśród polskich aktorek nie ma ani jednej jawnej lesbijki. I tak właściwie niemal w każdej dziedzinie.

Jednocześnie w samym ruchu LGBT nie widać jakiejś wielkiej przewagi gejów nad lesbijkami. Dziewczyny się angażują, są aktywne co najmniej tak jak faceci. Problemem jest przebicie się do głównego nurtu. Gej ma już dla przeciętnego Polaka jakąś twarz – twarz Roberta Biedronia, Michała Piróga, Tomasza Jacykówa czy Tomasza Raczka. Lesbijka nie ma w Polsce rozpoznawalnej twarzy. Nie ma polskiej Ellen DeGeneres.

W niedawnym naszym wywiadzie Agata Kowalska, dziennikarka TOK FM i wyoutowana lesbijka mówiła: Brakuje mi znanych, polskich lesbijek, które można by podziwiać, prosić o autograf i powiesić sobie ich plakat nad łóżkiem (śmiech). Chciałabym, żeby mnie reprezentowały i co jakiś czas powiedziały „Ja, jako lesbijka…”. Chciałabym, żeby te z pierwszych stron gazet przestały wreszcie hamletyzować i wyszły z szafy. Dziewczyny, niech was zobaczą!

Marta Konarzewska: Dobrze, że przestałeś wymieniać nazwiska tych kolesi – jeszcze chwila, a zajęliby pół tekstu, który ma być o dziewczynach (śmiech). Można zacząć banałem: facetom w życiu publicznym jest łatwiej się wybić – i owszem, wśród tych facetów coraz częściej zdarzają się geje.

Julia Maciocha: Ostatnio świetnie przebili się Jakub Kwieciński i Dawid Mycek, ale znam podobne pary les, tylko być może nie są tak przebojowe w autopromocji i nie kręcą teledysków. Jest Karolina „Lemur” Niedźwiecka z Grupy Stonewall i jej dziewczyna, jest Asia i Asia, które prowadzą blog…

MKo: Geje dopracowali się pop wizerunku. Przynajmniej w liberalnych mediach. Tacy fajni kolesie – wrażliwi, atrakcyjni, dobrze ubrani, uśmiechnięci. Mają głębokie przyjaźnie z dziewczynami hetero i te dziewczyny głośno mówią o swych przyjaciołach gejach – takich „od serca”, z którymi mogą pogadać o facetach. Fryzjer i jego kumpela – straszny stereotyp, ale on daje nieheteromęskości jakiś dostęp do tzw. przeciętnego człowieka. A czy jest taka opowieść gości hetero, że mają kumpelę lesbijkę, z którą gadają o dziewczynach?

Mirka Makuchowska: Racja. Nie ma skryptu na fajną lesbijkę.

MKo: Ale to nie jest tak, że geje się postarali i do czegoś doszli, a lesbijki się nie starają. Nierównowaga była na starcie. Nie wszystkie lesbijki to feministki i działaczki queer, niezłomnie świadome, że prywatne jest polityczne – można nad tym boleć, jednak to nie lesbijki odpowiadają za własną niewidoczność, to jest sieć czynników.

JM: Prawicowe portale nadal przy okazji Parady Równości straszą: „Geje wyjdą na ulice”, „Parada gejów”. Tak bardzo nienawidzą ruchu feministycznego i wyzwolonych kobiet, że lesbijki spychają w niebyt.

Aleksandra Muzińska: Może warto się też zastanowić, czy podążanie za sławą to w ogóle jest wartość? Może nie? Panuje przekonanie, że publiczne coming outy są bardzo ważne. Ale czy nie ważniejsze nawet są te coming outy, które robimy przed rodzinami, przyjaciółmi, w pracy. One też, a może one przede wszystkim „robią” tę widoczność?

Poza tym, Mariusz przywołał widoczność gejów w branży artystycznej, a w niej szczególnie silny jest patriarchat, stąd przewaga mężczyzn nad kobietami – a tym samym i gejów nad lesbijkami. W krajach dużo lepiej rozwiniętych niż Polska też tak jest. Może warto sięgnąć po inne dziedziny? Znam wiele świetnych lesbijek działających na polach, które nie przynoszą medialnej sławy – ale one mogą być niezwykle inspirujące. Np. menadżerka, która zarządza korporacją.

Dasz mi do niej kontakt?

AM: Dam. Zróbcie z nią wywiad do „Repliki”. Martwi mnie jednak, że przy okazji debaty o niewidoczności lesbijek nie doceniamy szczególnie tych, które jednak są widoczne – na przykład niedawno był w „Replice” wywiad z Agatą Kowalską, dziennikarką TOK FM, którą cytowałeś. Szkoda, że Agata nie pojawiła się wtedy na okładce.

JM: Ja nie mam potrzeby być na okładce – zaraz włącza mi się takie myślenie, że ktoś chce mnie włożyć na tę okładkę, bo mam „ładną buzię”. Ruch feministyczny nauczył mnie, by być ostrożną i nie dać się wmanewrować w bycie tylko paprotką. Natomiast gdy zaproponowano wywiad grupowy Wolontariatowi Równości, to zgłosiło się dużo więcej facetów, gejów, niż kobiet – i pomyślałam, że może to jest druga strona tego samego medalu: w końcu ruch feministyczny walczył też o to, by faceci mogli być ładni i by nie musieli wpasowywać się w kanony męskości i mogli brylować ze swą urodą na okładkach. Ci nasi faceci bardziej się ekscytowali i mocniej przygotowywali do zdjęć, a dziewczynom było wszystko jedno.

AM: Mnie z kolei drażni postrzeganie lesbijek przez niektórych gejów wyłącznie według kryteriów estetycznych. W kółko słyszę pytanie, czy znam jakieś „ładne lesbijki”. Nie – mądre, ciekawe, czy robiące interesujące rzeczy, tylko ładne? Co to w ogóle za kryterium?

JM: Żeby nie było, że krytykujemy tylko facetów. Gdy zostałam prezeską Wolontariatu, od paru kobiet usłyszałam, że wybrano mnie tylko dlatego, że jestem „ładna”, mam długie blond włosy, więc wpisuję się heteronormę. Czy mam jakieś pomysły, kompetencje, doświadczenie – było nieistotne. Ciągle musisz śledzić, w jaki kanon się wpisujesz. Na dodatek moja dziewczyna też jest kobieca i też ma długie włosy. No, i co mam z tym zrobić?

MKo: Z jednej strony mamy pracować nad tym, by być widoczne, a z drugiej ciągle to myślenie, co ten widok na ciebie ze sobą niesie i czy to jest OK. Ja jestem bardziej „kobieca”, a moja dziewczyna Agata Kubis – bardziej „męska”, więc wpisujemy się w stereotyp butch/femme – może kopiujemy hetero? Jesteśmy od 10 lat w mono związku, więc wpisujemy się też w „stare nudne małżeństwo”, natomiast gdybym była poli, to wpisywałabym się pewnie w wizerunek (homo) rozpustnicy.

To jest moim zdaniem ślepy zaułek – trzeba wszelkie takie głosy przerobić na szum i iść dalej, po swojemu.

Druga kwestia: czy chcemy być widoczne jako kobiety, lesbijki w mediach i całej sferze publicznej czy może – bo tak rozumiem wypowiedź Oli – chcemy walczyć z tym, że widoczność w sferze publicznej jest ważna? Bo tu czyhają następne miny. Jak idę do mediów, to zaraz wpisuję się w hasło: „Ta to ma parcie na szkło”. Również: „Biorą ją, bo jest kobieca”. Cholera.

Ale te mechanizmy „wpisywania się” w różne kanony dotyczą też gejów. Jak przegięty, to się wpisuje w stereotyp „niemęskiego” geja, a jak „męski”, to się wpisuje w heteronormę, bo „nie widać po nim, że gej”.

MKo: „Niemęski” to bardzo niedobrze, ale „niekobieca” jeszcze gorzej – to „niewyobrażalna”. Wyoutowany aktor (nawet jeśli odmówią mu roli amanta) ma jeszcze coś do grania. Jest nawet w serialach trochę ciepłych kolesi, przyjaciół. Oczywiście dla aktora zamknięcie w stereotypie to jest masakra. Ale na bardziej abstrakcyjnym poziomie można się cieszyć, że jakaś przestrzeń męskości nie-macho jest. Ale kobieta bez „kobiecości”? Kogo ma grać? Nie ma takich ról. Niedomiar „kobiecości” niweluje całą „Kobietę”. Może dlatego aktorki lesbijki boją się bardziej?

Jak zapraszałem was do tej debaty, to w głowie miałem jej roboczy tytuł „W poszukiwaniu polskiej Ellen DeGeneres”. Mamy już polskich znanych gejów, ale „polskiej Ellen” wciąż nie widać.

JM: Zauważmy tylko, że Ellen DeGeneres wyrobiła sobie pozycję w USA jeszcze przed coming outem.

MM: A potem zaryzykowała i się wyoutowała, przeszła swoje i w końcu wygrała. Na prawdziwą widoczność pracuje się latami. Ja w Kampanii Przeciw Homofobii przyglądałam się, jak robił to Robert Biedroń na długo przed tym, zanim stał się tak rozpoznawalny, jak dziś. To jest wynik jego ciężkiej, wieloletniej pracy. Niesamowicie żmudne wyrabianie sobie kontaktów z dziennikarzami, konsekwentne trzymanie się zasady, że mediom się nie odmawia. Nigdy. Bo nie chcesz mieć w środowisku dziennikarskim opinii, że odmawiasz. To jest kapitał, który gromadzisz przez lata. Żeby ten kapitał gromadzić, trzeba mieć pewne cechy – chęć pokazywania się, wiarę w swoje kompetencje, asertywność, a czasem nawet i tupet, przebojowość. To są cechy, które u chłopców w procesie wychowania są wzmacniane – a dziewczynki się do takich zachowań wręcz zniechęca.

Widzę to też po sobie: każda moja wizyta w mediach, każda wypowiedź jest obciążona wielkim stresem i najchętniej w ogóle bym tam nie chodziła – tylko wiem, że powinnam, gdy zapraszają. A wielu mężczyzn czuje się na tym świeczniku jak ryby w wodzie.

A na dodatek ktoś tymi mediami rządzi i na ogół jest to mężczyzna, i on ma pewną swoją optykę i decyduje, kto się może u niego pojawiać, a kto nie. Więc nawet jak znajdzie się kobieta przebojowa i asertywna, taka kobieca wersja Roberta Biedronia, to napotka więcej przeszkód.

Jeszcze coś muszę powiedzieć. Ciągle spotykam mężczyzn, którzy mają niby super-hiper równościowe podejście, są feministami i w ogóle – a jednak jakimiś swoimi mikrodyskryminacyjnymi zachowaniami doprowadzają do sytuacji, w których kobiety są spychane na boczne tory, obawiają się zabrać głos podczas debat publicznych, nie są dopuszczane do stanowisk i innych „konfitur” itp.

Mirka, masz jakiś przykład takich mikrodyskryminacyjnych zachowań?

MM: Widzę, z jaką łatwością facet jest w stanie podpisać się pod pracą, którą ja wykonałam. Albo przede wszystkim ja, a on dopisał coś na dokładkę. Albo piszemy pracę zbiorową: facet i trzy dziewczyny – on rzucił pomysł, napisał jedną małą część i nie ma żadnych skrupułów, by podpisać, a my we trzy dywagujemy: „Bo ja napisałam tylko odtąd dotąd, to nie wiem, czy mogę się podpisać pod całością” itp.

JM: Zauważyliście, że właściwie wszystko, co tu mówimy, odnosi się nie tyle do lesbijek i gejów, ale do kobiet i mężczyzn? Ta niewidoczność to jest bardziej sprawa genderu, a mniej orientacji.

Ja chciałam powiedzieć, Mariusz, że jak mnie zaprosiłeś na tę debatę, to moja pierwsza myśl była: „Ale czy ja się naprawdę nadaję?”. Musiałam tę myśl zwalczyć i powiedzieć sobie, że mam się czuć kompetentna mimo że się nie czuję. I teraz tu siedzę w tym gronie i nadal myślę, że jestem niekompetentna.

MM: No to przybij piątkę.

(przybijają sobie piątkę)

JM: I jak zaproponowałeś termin debaty, to grzecznie, bez marudzenia powiedziałam: „Jasne, mogę”, mimo że mam jutro dwa egzaminy na studiach.

Gdy miałam 17 lat, zobaczyłam pewne statystyki: ponad 80 procent przewodniczących samorządów uczniowskich w liceach i gimnazjach to kobiety/dziewczyny. A w samorządach studenckich ile jest przewodniczących kobiet? 5 procent! Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak jest. Potem zobaczyłam, że mój przypadek jest podobny. W moim Koszalinie byłam przewodniczącą młodzieżowej rady miasta – a jak przyjechałam do Warszawy na studia, to władza w samorządzie studenckim to już było dla mnie „za wysoko” – i jakoś sama nie byłam zainteresowana!

Takie sytuacje, jak mówiła Mirka, z podpisywaniem czegoś, też znam. I inne również: Na studiach przy każdej pracy się trudzę: mnóstwo przypisów, cytatów – a kolesie czasem zrzynają całe fragmenty i później bez problemu przedstawiają jako swoje.

W Wolontariacie pojawili się chłopcy, którzy nigdy wcześniej nie byli na Paradzie, nie mówiąc o organizowaniu jej, a chcieli zostać – z miejsca! – rzecznikami tegorocznej Parady. „Co odpowiesz, jak dziennikarz zapyta, czym ta Parada będzie się różniła od poprzednich?” – zapytałam. „Coś odpowiem, napiszesz mi”. Jasne – ja odwalę robotę po cichu, a on zabłyśnie. Faceci nie mają przed tym oporów.

MM: Bo jeśli większość energii wkładasz w pracę nad rozpoznawalnością, to musi ci zbywać na jakości – bo nie jesteś w stanie dopilnować każdego merytorycznego drobiazgu.

MKo: Jak faceta zapraszają do mediów, to on pyta: „Na którą godzinę?” Jak kobietę zapraszają, to ona się zmartwi, zapyta, jaki jest temat rozmowy, bo musi się przygotować. Nawet jak jest w danym temacie ekspertką. Ale czy aby na pewno jest ekspertką? Wcale nie jest tego taka pewna. On wie jedną trzecią tego, co ona, ale rzuca chwytliwą anegdotkę i jest cool. A anegdotka ma nierzadko mizoginiczny smaczek i rozmówczyni musi się szybko pozbierać w sobie i nie pokazać, że ją dotknęło. Lub sprawnie odeprzeć lepszym żartem ad hoc, zamiast mówić to, co merytorycznie przygotowała. To nie charaktery tak działają. Nie każdy facet to kawalarz i bywają przebojowe kobiety. Ale „przebojowa” to ta z męskim genderem. Tak działa kultura – oczekiwania i przyzwolenia. A wspiera to wszystko tzw. homospołeczność, prościej mówiąc kolesiostwo, bractwo siurków.

JM: W ścisłej grupie wolontariuszy robiących Paradę były tylko dwie osoby identyfikujące się jako „faceci, geje”. I co? Gdy przychodził do nas na spotkanie ktoś potencjalnie zainteresowany np. reklamowaniem swej firmy na Paradzie, to zwykle był to facet, gej – i on jakby „automatycznie” zwracał się do kogo? Do tych naszych dwóch gości. A ja siedzę obok – „Halo, tu jestem i jestem Prezeską”.

MM: Mam podobne doświadczenia: jako wiceprezeska KPH spotykam się z jakimś facetem i w pewnym momencie do pokoju wchodzi Chaber, prezes KPH, osoba transująca, identyfikująca się z męskim genderem. I zaraz pada żarcik typu: „No, widać, że organizacja prowadzona męską ręką”. Nawet nie trzeba biologicznego mężczyzny, wystarczy ten kulturowy.

MKo: Czasem wystarczy gender – butch. Moją Agatę kolesie traktują jak kolegę, a ja w swoim makijażu pozostaję „Kobietą”.

AM: Ja mam znajomą lesbijkę, która otwarcie mówi o swej orientacji w pracy i została nieformalną liderką kobiet i tzw. kobiecych spraw w firmie. Faceci przestali ją traktować jak – choćby tylko potencjalny, ale jednak – obiekt seksualny. Skończyły się komplementy i żarty. Jest dla nich kumpelą i partnerką w robocie. Koleżanki hetero zaczęły się jej zwierzać, jakich zachowań dyskryminacyjnych doświadczają ze strony facetów w firmie. Czasem nawet proszą ją o interwencję jako tą, która jest „neutralna” w męsko- -damskim świecie.

MKo: Znów mam poczucie, że to chodzi bardziej o gender niż o orientację. Jak się wyoutuję, to facetom chętka na żarciki nie przechodzi – Agacie i bez coming outu żaden koleś pitu-pitu nie prawi. Za to naprawdę często słyszy: „To pan czy pani, bo już nie wiadomo” albo „Cycki masz? Pewnie nie masz, to mogę dotknąć?” Na tego typu teksty pracuje wiele uprzedzeń.

JM: Gdy para gejów wrzuca swoje fotki na FB, to komentarze pod nimi można z grubsza podzielić na dwie grupy: hejterskie oraz przyjazne. Natomiast do podobnych fotek dwóch kobiet byłaby jeszcze trzecia grupa: komentarze z tak zwanej dupy – dotyczące wyglądu. Ani pozytywne, ani negatywne, tylko: „Fryzura tej z lewej mi się nie podoba”, albo: „Dlaczego ta z prawej ma niskie obcasy?”. A dlaczego taki makijaż, a nie śmaki, dlaczego fota na plaży, a nie w lesie. A gdyby jedna miała garnitur, a druga sukienkę, to zaraz byłoby też: ta w garniturze chce być kolesiem? Wyglądu mężczyzn się tak bezceremonialnie nie komentuje. Więc dziewczyny się 100 razy zastanowią i 500 razy przeanalizują daną fotkę pod kątem takich „zagrożeń”, zanim ją wrzucą na FB. Albo i nie wrzucą w ogóle. No i potem, tak – są niewidoczne.

MKo: Następna kwestia to sam coming out. Wiele dziewczyn ma poczucie, że powiedzenie publiczne po prostu „Jestem lesbijką” to za mało, że trzeba to wpisać w jakąś szerszą historię. Ja sama, gdy outowałam się jako nauczycielka, tak właśnie zrobiłam. Geje mają z tym mniejszy problem, coming out jest dla nich wartością i może zresztą słusznie.

Lesbijki często mają poczucie, że ich historie są jakby mniej warte uwagi, mniej warte opowiedzenia, że nie mogą być nigdy uniwersalne, tylko niszowe i mało kogo obchodzą. I stąd ta rosnąca przepaść w literaturze – książek o gejach jest coraz więcej, a o lesbijkach – cienko.

JM: Mnie się wydaje, że codzienne życie moje i mojej dziewczyny jest po prostu niezbyt interesujące dla innych.

MKo: No, widzisz, a faceci ze swojej społecznej natury uważają, że ich życie winno być ciekawe dla innych i już. (śmiech)

I potem słuchacie jakichś banałów o codziennym gejowskim życiu, tak?

MM: Ale to jest OK! To też nam robi widoczność. Ja nie hejtuję, jestem za tym. Ponadto, widzę, że faceci częściej umieją przyjmować różne niemiłe rzeczy na klatę, to mi się podoba. Tego się chłopców uczy, a dziewczynki jakby mniej. Facet usłyszy od kogoś, że jest idiotą, za chwilę się otrząśnie i luz, i jeszcze tego kogoś uzna za idiotę. A dziewczyna, jak usłyszy, że jest idiotką, odchoruje to, będzie potrzebowała pracy, by się emocjonalnie wydobyć. Ja od lat chodzę do mediów, niektórym się wydaje, że po jakimś czasie, po iluś razach to już człowiek jest obcykany, przyzwyczajony i na luzie. Może i ktoś tak ma, ale nie ja. Za każdym razem to jest stres, bo to jest aktywność, która idzie wbrew temu, jak zostałam wychowana.

Sformułowanie „parcie na szkło” ma negatywne zabarwienie; nie mam innego pod ręką, więc go użyję, ale bez tych złych konotacji, ok? No, więc chłopaków się wychowuje, by mieli to parcie – na szkło, na podbijanie świata, na pokazywanie, jacy to oni są wspaniali. A dziewczynki – odwrotnie. Chyba, że chodzi o sprawy związane z ładnym wyglądem – to wtedy tak, proszę bardzo.

MKo: Kobietę łatwiej się ocenia za to „parcie”, szybciej się jej wykaże, czy to banalność, nadurodę czy nadobecność. Często słyszę opinię, że „chcę być wszędzie”. Tak, jakbym zabierała komuś miejsce. W patriarchalnym świecie każdy (facet) pracuje na swoje miejsce i już. Niefajny jest taki świat, ale co dalej? Od kobiet wymaga się widoczności, ale i za widoczność – gani.

Niedawno skończyły się zdjęcia do filmu „Nina” Olgi Chajdas. Jestem współscenarzystką, pomagałam w organizowaniu środowiskowego castingu. Film ma centralny wątek les, niektóre sceny potrzebowały nieudawanej „les energii” w tle. Paru dziewczynom nie wystarczało statystowanie, jakby była jakaś linijka tekstu do powiedzenia, pomoc na planie – to one chętnie. Oczywiście wcześniej przeprosiły, że się może narzucają – odbył się ten teatrzyk – ale jednak się odważyły i nie na darmo. To było właśnie pozytywne parcie na szkło, bo czemu nie?

JM: Wkurzam się czasem, gdy widzę na „naszych” Facebookach zajawki: „Zobaczcie, jak znani geje spędzili długi weekend” albo coś podobnego. A my, dziewczyny, gdzie? Są geje, którzy zakładają portale dla gejów… Chcemy, by lesbijki sobie założyły swój osobny portal?

MKo: Może właśnie tak, bo to są tak inne doświadczenia i tak inne kultury, że może trzeba mieć osobne portale, oprócz tych wspólnych. W pewnych sprawach (politycznych) idziemy razem, a w innych pchanie nas do jednego worka jest bez sensu.

Co roku jesienią rysownik Jarek Jarecki daje „Replice” na konkurs kilka egzemplarzy swego kalendarza z rysunkami jego ulubionych seksownych facetów. Rozdajemy te kalendarze i słyszę głosy, że powinniśmy też zapewnić na konkurs kalendarz z dziewczynami – dla lesbijek. Chętnie byśmy taki dali, tylko musiałaby jakaś lesbijka się za to zabrać i swe ulubione dziewczyny narysować. Nie ma takich kalendarzy, o ile mi wiadomo.

AM: Znam z pięć dobrych rysowniczek! Może wystarczy się do nich zwrócić, zapytać?

JM: Ola, nie, ja też znam rysowniczki lesbijki, ale one nie rysują erotycznych wizerunków kobiet – i chyba nie chciałyby, bo wpisałyby się w patriarchalny dyskurs. Inaczej niż geje – bo seksowny facet na zdjęciu czy rysunku się w patriarchat nie tylko nie wpisuje, ale wręcz uderza w patriarchat, rozbija heteronormatywny system, czyli super.

Ja na samo określenie „kalendarz z dziewczynami” mam złe skojarzenia. Od razu przed oczami staje mi pewien komisariat policji, gdzie składałam zeznania w sprawie napaści na tle seksualnym. Tam właśnie wisiał taki „kalendarz z dziewczynkami”. W głowie otwiera mi się zaraz cały ponury temat pt. „Seksualizacja kobiet”.

Wiecie, jakie jest najczęściej wpisywane słowo w największą wyszukiwarkę porno w sieci, czyli pornhub?

MM: „Lesbian”, wiem. No, właśnie. Tam, w pornografii, nagle niby jesteśmy widoczne, ale to nie jest porno dla lesbijek, tylko dla heteryków.

AM: Ale mimo wszystko mam poczucie, że coś się ostatnio ruszyło – w ramach debat, które organizujemy w Miłość Nie Wyklucza było też spotkanie poświęcone niewidoczności lesbijek. Przyszło mnóstwo dziewczyn z bardzo różnych środowisk – prawniczki, harcerki, licealistki, artystki, działaczki społeczne i polityczne, dziewczyny pracujące w małych firmach i wielkich korporacjach. Zabrakło nam krzeseł na sali. Widać było, jak ogromna jest potrzeba wspólnoty, rozmów i działania. Energia była taka, że niemal czuło się symbolicznie powiewającą lesbijską flagę (śmiech). Właśnie – flaga lesbijska też jest niewidoczna i mało znana. Wracając do spotkania w MNW, nieformalne rozmowy trwały jeszcze długo po zakończeniu części oficjalnej – było super.

MM: Żeby mieć równość, nie wystarczy po prostu zaprzestać dyskryminowania danej grupy. Trzeba te grupę wyciągnąć z tej klatki, do której się ją wcześniej wepchnęło.

AM: Jesteśmy mniejszością w mniejszości. Mniejszością w grupie kobiet i mniejszością, jeśli chodzi o widoczność w grupie osób homoseksualnych. Oczekiwałabym od kolegów gejów większej uważności i zrozumienia. W taki sam sposób, w jaki oczekujemy jej, jako społeczność LGBT, od większości społeczeństwa. Wydaje mi się poza tym, że gej, który decyduje się na coming out, dostaje więcej wsparcia z otoczenia. Lesbijka częściej musi radzić sobie sama.

MM: Lesbijki same nie „załatwią” sobie równości, widoczności, równego dostępu do życia publicznego. To musi być wspólny wysiłek. Ci wszyscy, którzy mają uprzywilejowaną pozycję społeczną w stosunku do lesbijek, czyli głównie mężczyźni, muszą sobie uświadomić właśnie to: że ich pozycja jest uprzywilejowana – i oni muszą wykonać pracę na rzecz zniwelowania tych różnic. Inaczej to się nie odbędzie.

To tak, jakby biali w USA powiedzieli czarnym: „Mieliśmy was za niewolników, potem was ostro dyskryminowaliśmy, ale teraz przestajemy, więc już jest równość.” No, nie, tak to się nie dzieje. Trzeba ciężkiej pracy, przede wszystkim białych.

Nie tylko my cztery, nie tylko my, lesbijki, ale ty, Mariusz, też, i tysiące innych Mariuszów, i gejów, i hetero – jak my wspólnie zaczniemy tę mozolną pracę wykonywać – to wtedy, w pewnym momencie, polska Ellen, o którą pytałeś, pojawi się sama. Może nawet niejedna. Ale ona nagle nie wyskoczy – ona wyrośnie na gruncie, który musimy wspólnie przygotować.

 

Tekst z nr 68/7-8 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nowa strona Ellen Page

Gwiazda „Juno” i „Incepcji” robi coming out

 

mat. pras.

 

„Jestem tutaj dlatego, że jestem lesbijką” – powiedziała w Walentynki, 14 lutego, Ellen Page, 26-letnia kanadyjska aktorka, gwiazda filmów „Juno” i „Incepcja”. Miało to miejsce w Las Vegas podczas zorganizowanej przez Human Rights Campaign konferencji „Time to THRIVE” poświęconej prawom osób LGBTQ.

To już drugi w ostatnich latach kobiecy coming out hollywoodzkiej gwiazdy. Ale z Page sprawa wygląda nieco inaczej niż z Jodie Foster. Foster ma na swoim koncie dwa Oscary, owocną karierę tak aktorską, jak i reżyserską. Długo zachowywała milczenie na temat swojego życia prywatnego, „wyszła z szafy” po czterdziestce. Jej pozycja jest tak mocna, że niczego już nie musi się obawiać.

Tymczasem Ellen Page dopiero stoi u progu wielkiej kariery. Po raz pierwszy błysnęła w 2005 r. w filmie „Hard Candy” Davida Slade’a, znanym w Polsce pod tytułem „Pułapka”. Była wtedy osiemnastolatką, a zagrała czternastoletnią Hayley. Jej bohaterka znęca się nad mężczyzną, którego oskarża o pedofilię. Także najsłynniejsza rola Page – tytułowej „Juno” (2007) w filmie Jasona Reitmana miała nastoletni powab. Tym razem dziewczyna grana przez aktorkę liczyła sobie lat 16, zaszła przypadkowo w ciążę i postanowiła oddać dziecko do rodziny zastępczej. Ta kreacja przyniosła Page pierwszą i, jak na razie, jedyną nominację do Oscara, a także mnóstwo innych wyróżnień, w tym Independent Spirit Award, czyli „Oscara” kina niezależnego.

Z produkcji wysokobudżetowych Page „zaliczyła” na razie występ w „Incepcji” Christophera Nolana i w jednej z części „X-Menów”. Niedługo zobaczymy ją w kolejnym odcinku serii, zatytułowanym „Przeszłość, która nadejdzie”, a reżyserowanym przez Bryana Singera, nota bene wyoutowanego geja.

Trudno dzisiaj powiedzieć, jak coming out wpłynie na karierę Ellen Page. Hollywood się zmienia, ale wciąż „przyznawanie się” do „odmiennej” orientacji seksualnej nie jest tu dobrze widziane. Najlepszy dowód, że wśród czołowych męskich gwiazdorów Fabryki Snów nie ma ani jednego jawnego geja. Są tylko tacy, o których krążą rożne pogłoski. Brutalnie rzecz ujmując, ryzyko tego, że po coming oucie spadnie wartość finansowa idola wciąż jest duże – publiczność odwróci się od swego niedawnego bożyszcza, wytwornie nie będą go chciały zatrudniać przy superprodukcjach.

Gwiazdom kobiecym jest nieco łatwiej, gdyż lesbijskie namiętności wpisują się często w fantazmat heteroseksualnego widza. Dlatego już kilka czołowych aktorek, w tym i Angelina Jolie, wyznało, że miewało intymne relacje z innymi kobietami. Ale co innego przelotne romanse rzucone na żer wścibskiej publiczności, a co innego twarde wyznanie: „I’m gay”. Page zresztą znana jest z tego, że i na co dzień bywa „hard candy”. Już wcześnie zadeklarowała się jako feministka, która opowiada się za prawem kobiet do aborcji. Pochodzi zresztą z Kanady, a więc kraju bardziej liberalnego i otwartego niż Stany Zjednoczone. Ale i Page przyznała, że przez wiele lat bała się ujawnić. Jednak zdecydowała się na to, bo czuła się zmęczona ukrywaniem i udawaniem.

Teraz aktorka przygotowuje się do roli w filmie „Freeheld”. Będzie to fabularna wersja nagrodzonego Oscarem dokumentu z roku 2007. Zagra Stacie Andree związaną z policjantką Laurel Hester (w tej roli zobaczymy Julianne Moore). Gdy Hester dowiedziała się, że umiera, chciała przekazać prawo do swej emerytury Stacie. Jednak urzędy nie zgodziły się na to, więc Laurel postanowiła dochodzić sprawiedliwości w sądach. Po raz pierwszy będziemy mogli zobaczyć Ellen Page w roli lesbijki.

Nawiązując do jej nazwiska, można powiedzieć, że zapisała już swoją stronę w historii ruchu LGBTQ. Pytanie, czy otworzy także nowy rozdział, którego autorami i autorkami będą kolejne gwiazdy Hollywoodu.

 

Tekst z nr 48/3-4 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Śledztwo na temat Maryi dziewicy

O lesbijskich wierszach, o byciu żonatą i o fascynacji Warszawą z norweską poetką Kristin Berget rozmawia Ania Urbańczyk

 

foto: Fredrik Arff

 

W swojej poezji piszesz o miłości do kobiet. Jesteś lesbijką?

W norweskiej gramatyce płeć nie jest tak silnie zaznaczona, jak w polskiej, więc gdy czyta się moje wiersze w oryginale, nie wiadomo, czy piszę o mężczyźnie, czy o kobiecie. Choć w „Loosing Louise” (pierwsza książka Berget – przyp. red.) widać, że chodzi o kobiety.

Tak, jestem lesbijką. Muszę przyznać, że dawno nikt mi nie zadał pytania o osobistą identyfikację. Sama nie kładę nacisku na moją tożsamość psychoseksualną, może dlatego, że sytuacja społeczności LGBTQI w Norwegii jest inna niż u was. Mamy pełne prawa. Ale zauważyłam, że w mojej ojczyźnie raczej nie interpretuje się mojej poezji z perspektywy lesbijskiej czy feministycznej. Raczej mówi się tylko: „to jest o miłości”.

Zapytałam wprost, bo jestem mile zaskoczona, że zaproszono cię, lesbijską poetkę, do Gdańska na festiwal Europejski Poeta Wolności, organizowany przez publiczną instytucję (festiwal odbył się w marcu br. – przyp. red).

Myślę, że w Polsce jest ważne, żeby o byciu lesbijką mówić głośno.

Nie jestem pewna, co oznacza sformułowanie „lesbijska poetka”, chociaż poruszam homoerotyczne tematy. Etykietowanie ma swoje wady, ale jednak czuję się częścią społeczności LGBTQI. I będę o tym mówić, jeśli tylko ktoś zapyta. Ale ludzie nie pytają. Szczególnie w Norwegii. W moim kraju takie pytania nie padają, a odpowiedzi na nie mało kogo interesują. Mówi się ogólnikowo: „to przecież naturalne, tacy ludzie tu żyją”. W każdym razie tak jest w okolicach Oslo, gdzie mieszkam. Może w innych częściach Norwegii, na prowincji, jest inaczej. Jak teraz to analizuję, to myślę, że to takie…

…poprawne politycznie?

Z jednej strony, może… Ale to też sposób na ukrywanie się. Rodzaj opresji, niewidzialności. Niby mamy równe prawa, ale nie jesteśmy objęci uwagą i uważnością. Dlatego wolę mówić o swojej seksualności, a nie zasłaniać się stwierdzeniem „Nie rozmawiamy o tym, nie jest to nam do niczego potrzebne”.

Pochodzisz z małej wioski, stosunkowo późno debiutowałaś, bo po 30-tce. Parę lat spędziłaś pracując w kuchni w Irlandii.

Właśnie! Moja tłumaczka, Justyna Czechowska, mówiła, że w polskiej nocie biograficznej napisano, że pracowałam jako kucharka. Nie. Pracowałam jako rolniczka. Teraz mieszkam w Drobak, niedaleko stolicy. Z wykształcenia jestem muzyczką, pianistką klasyczną. Przez długi czas uczyłam gry na fortepianie. Potem zostałam rolniczką, najpierw w Norwegii, a później przeprowadziłam się do Irlandii, gdzie mieszkałam kilka lat. Muzyką nadal się zajmuję.

A poezja?

Pisałam wiersze od dawna, ale bardzo, bardzo się tego wstydziłam. Gdy miałam 26 czy 27 lat i byłam na nartach, postanowiłam nagle, że zapiszę się na kurs kreatywnego pisania. Byłam zszokowana i zawstydzona tym pomysłem. I absolutnie nie chciałam o tym mówić nikomu, nawet mojej expartnerce, z którą wtedy mieszkałam. Wstydziłam się do tego stopnia, że postanowiłam założyć skrytkę na poczcie, żeby ewentualna korespondencja z kursu nie przychodziła na nasz adres.

Dostałam się i na tym kursie spotkałam wiele poetów i poetek. To było rewelacyjne! Pisanie wierszy ma według mnie coś wspólnego z poczuciem własnej wartości. Trzeba znaleźć swój sposób tworzenia, bo jest ich wiele, nie tylko ten ekspresyjny i emocjonalny, jak myślałam przed rozpoczęciem nauki poezji. Uczęszczałam na zajęcia, studiowałam rożne rodzaje kompozycji i zaczęłam pracę nad swoją pierwszą książką – „Loosing Louise” ukazała się w Norwegii w 2007 roku. To poetycka książka o miłości dwóch kobiet, ich historia jest opowiedziana wierszami.

Jak dotąd – nieprzetłumaczona na polski. Mamy za to twój tomik „Der ganze Weg” po polsku. W jednym z wierszy opisujesz seks z Matką Boską, w dodatku seks lesbijski. I w ogóle piszesz sporo o religii.

Ale religia nie ma wielkiego znaczenia w moim życiu – nie praktykuję, nie chodzę do kościoła. Religia to dla mnie bardziej zjawisko, fenomen niż moje własne emocje. Jeśli porusza się kwestie moralne, automatycznie odwołujemy się do religii.

Interesuje mnie to, jak tworzy się nasz system zasad moralnych. Bo przecież nie chodzi o to, czy być dobrym, czy złym, wybór najczęściej nie jest taki prosty. Poza tym religia jest mocno osadzona w kulturze. Interesuje mnie także, kim jest kobieta w religii. W Norwegii większość to protestanci. Figura Matki Boskiej nie ma takiego znaczenia, jak dla katolików i katoliczek. My skupiamy się na mężczyźnie – Jezusie Chrystusie. Wiersz o seksie z Matką Boską jest dla mnie bardzo ważny. Nie chciałam pisać go w punkowy, krzykliwy sposób. To było bardziej śledztwo na temat wizerunku Maryi dziewicy. A także zagadnienia grzechu w chrześcijaństwie. Że rodzimy się z nim. Wiersz przedstawia też możliwość stanięcia przed Bogiem i zadawania mu pytań.

Dość często wspominasz w swojej twórczości Polskę, a Warszawą wydajesz się zafascynowana.

To moja czwarta wizyta w Polsce. Byłam w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, no i teraz – w Gdańsku. W waszej stolicy byłam na wizycie studyjnej w ramach studiów, uczyliśmy się tam kompozycji, spotykaliśmy polskich literatów i literatki. W Warszawie miałam wrażenie, jakbym spacerowała po teatralnej scenie, wśród scenografii. Przemożnie czułam tę energię. Znałam historię, wiedziałam o wojnie, zniszczeniach. Ale inaczej się o czymś czyta, a inaczej odczuwa to na żywo, gdy mija się domy, które wyglądają na stare, a są stosunkowo nowe. Czułam tę niestabilność, że coś wygląda, jakby stało tam od setek lat, ale tak naprawdę jest odbudowane. To było dla mnie ważne doświadczenie. Gdy zaczęłam pisać „Der ganze Weg” pomyślałam, że to dobra metafora niestabilności, także dotyczącej ludzi, tożsamości.

Ty sama jesteś teraz w stabilnym związku małżeńskim.

Tak (śmiech). W 2009 roku prawo w Norwegii się zmieniło. Mieliśmy przedtem związki partnerskie, ale nie dawały nam one takich samych praw jak małżeństwom heteroseksualnym. Teraz mamy już równe prawa. Lesbijki mogą poddać się sztucznemu zapłodnieniu i in vitro praktycznie za darmo. Nie byłam wcześniej zainteresowana małżeństwem, ale zmieniłam zdanie, gdy stało się to możliwe. Byłam przekonana, że na mnie to nie wpłynie, a jednak stało się inaczej. Uświadomiłam sobie, że gdzieś tam wewnętrznie czułam, że nie jestem akceptowana tak, jak inni. Dopiero kiedy prawo dotyczące małżeństw jednopłciowych weszło w życie, poczułam, że zostałam zaakceptowana w pełni. To było niesamowite uczucie. Pękła moja wewnętrzna blokada, o istnieniu której chyba nawet sama nie wiedziałam. No i ożeniłam się.

 

***

Kristin Berget (ur. 1975) – norweska poetka i muzyczka. Debiutowała w 2007 r. opowieścią o miłości dwóch kobiet, napisaną wierszami – „Loosing Louise”. Jej druga książka „Der ganze Weg” z 2009 r. ukazała się również w Polsce (nakładem wydawnictwa Słowo Obraz Terytoria). Za ten tomik Berget była nominowana do nagrody Europejski Poeta Wolności, przyznawanej przez Miasto Gdańsk. „Der ganze Weg” to rzecz o płci, będącej symbolem czasem widocznego, a czasem ukrytego pożądania, przyzwyczajenia, przynależności i obcości. Język nas oszukuje, mówi Berget, i sama oszukuje swój język – odmianę norweskiego, która mając swe źródło w duńskim, czyli w mowie najeźdźców, nijak nie wpasowuje się w szepty i krzyki kobiet kochających kobiety.

Dzień 4

Kristin Berget

Jakbym stała przed bogiem

i wyznawała mu grzech

Droga mario dziewico Myślę, że

seks z tobą byłby wspaniały To nie

obietnica która znaczy że oświadczę

ci się nad ranem Mówię tylko

Czemu masz takie wywrócone

oczy gdy odkrywasz pierś w porę

i nie w porę Marzę o

twoich biodrach I że twój język

liże moje ramię

 

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

PIŁKARKA

Z holenderską dziennikarką sportową Barbarą Barend o futbolu, o Euro 2012, o homofobii w sporcie oraz o jej żonie i synku rozmawiają Magda Dropek i Przemysław Pełka

 

foto: Henriette Lohman

 

Dlaczego właśnie piłka nożna?

A dlaczego lubię czekoladę? Piłka nożna jest po prostu moją pasją. Oboje moi rodzice grali. Tata zabierał mamę na swoje mecze, potem przekonał ją do gry i powstała damska drużyna. Przychodziliśmy całymi rodzinami. Najpierw grali tatusiowie, a mamy zajmowały się dziećmi – a potem zmiana. Tatusiowie przejmowali dzieciaki, żeby mamy mogły zagrać.

Gdy miałam 5 lat, zapragnęłam grać w piłkę jak mama. Okazało się, że dziewczynki mogą dopiero od 8. roku życia. O, nie! Nie chciałam czekać. Poszliśmy do sądu. Pamiętam, że gdy dowiedziałam się o kimś takim, jak adwokat, powiedziałam „nie, nie potrzebuję, mogę się sama bronić”. Rodzice sprowadzili fizjologów z Niemiec, którzy zeznali, że chłopcy i dziewczynki w wieku 5 lat są na tym samym poziomie rozwoju psychoruchowego. Nie ma podstaw do rożnego traktowania. Wygraliśmy sprawę. Holenderski związek piłkarski musiał zmienić zasady: wiek dziewczynek obniżono i zaczęłam grać. W drużynie z chłopakami, bo żeńska jeszcze nie istniała. Było wspaniale! Zdobyliśmy z kolegami mistrzostwo Holandii. Potem połowa mojej drużyny trafiła do Ajaxu Amsterdam. Oczywiście ja nie mogłam (śmiech). Z chłopakami grałam do 12. roku życia, do tej pory się znamy, utrzymujemy kontakt.

Myślałaś o profesjonalnej karierze sportowej?

Najpierw grałam w drużynie dziecięcej, potem w szkole średniej. W wieku 13 lat miałam poważną operację, w wyniku której musiałam zrezygnować z piłki nożnej. Przerzuciłam się na tenis, w którym odnosiłam sukcesy w lidze szkolnej. Potem studiowałam w USA, na wydziale zarządzania, wybrałam doradztwo księgowe – nadal nie mam pojęcia dlaczego (śmiech). Tam zainteresowałam się koszykówką. Chciałam chodzić na mecze tamtejszej drużyny San Antonio Spurs, ale bilety były drogie, więc zrobiłam sobie fałszywą legitymację prasową i chodziłam. Dzięki temu przeprowadziłam mój pierwszy sportowy wywiad i to z samym Michaelem Jordanem! Po nim udało mi się zostać korespondentką „Youth Magazine”. Zrobiłam wywiady z wieloma graczami z NBA.

Gdy wróciłam do Holandii, miałam już pewność, że doradztwo finansowe jest nie dla mnie. Zdecydowałam się na dziennikarstwo sportowe. Dostałam kolumnę w amsterdamskiej gazecie, gdzie pisałam o Ajaksie. Po prostu przyszłam do redakcji i powiedziałam, że chciałabym pisać o naszej najlepszej drużynie i naczelny dał mi szansę. I tak jestem w dziennikarstwie sportowym do dziś.

Świat futbolu – czy w ogóle sportu – ciągle ma problem z homofobią. Jak to jest w Holandii?

Nie ma u nas wyoutowanego piłkarza. Nie jestem jednak pewna, czy to nadal problem homofobicznego środowiska futbolowego, czy też może samych ludzi, którzy się ukrywają, a już nie mają się czego bać. Jedni bardzo wcześnie odkrywają swą homoseksualność, inni później – w wieku 16 czy 17 lat – a to jest bardzo ważny wiek dla piłkarza. Właśnie wtedy są angażowani do pierwszych lokalnych drużyn, decydują się ich kariery. Trudno się dziwić, że mają wątpliwości, czy się ujawnić.

Moja rodzina zawsze była bardzo liberalna, a mimo to wyjście z szafy zajęło mi dwa lata. Myślę, że dziś to często wewnętrzny problem piłkarzy – przynajmniej w Holandii. Tu nikt ci nie cofnie kontraktu, jeśli powiesz, że jesteś gejem. Pytałam wielu piłkarzy o to, czy byłby to dla nich problem, gdyby któryś z kolegów z drużyny się ujawnił. Zawsze odpowiadali, że nie. Dociskałam, wykorzystując te powszechne „strachy”: „a czy nie byłoby to dla ciebie krępujące np. w sytuacjach pod prysznicem?” I odpowiadali, że nie.

A jacy są kibice holenderscy? Zdarzają się homofobiczne incydenty?

Czasem zdarzają się przy zepsutych zagraniach wypowiedzi w stylu: „grasz jak gej”, wyzwiska „ciota”. Głupie i powinno się z tym walczyć. To jak z Ajaxem, ktory nazwał siebie „żydowską drużyną”, a ich przeciwnicy od razu podchwycili hasło: „nienawidzimy Żydów”. Nienormalni!

Myślę, że homofobia pozostaje wciąż problemem dlatego, że nadal nikt się w naszym futbolu nie ujawnił. Pytałam o to również trenerów. Opowiadali mi, że po spotkaniach drużyn, pierwszoligowych zespołów, zawsze żegnają się z zawodnikami, mówiąc, że życzą im udanego weekendu z żonami, mężami, dziewczynami albo chłopakami. Mówią tak celowo, by pokazać, że to w porządku, jeśli któryś jest gejem.

2012 spędziłaś w Polsce i na Ukrainie. Słyszałaś o konferencji prasowej włoskich piłkarzy w Krakowie, na której Antonio Cassano, powiedział, że nie wyobraża sobie, by w jego drużynie grał gej? Użył przy tym obraźliwego włoskiego słowa, polskim odpowiednikiem jest pewnie „pedał albo „ciota”.

Słyszałam o tym. Cóż mogę powiedzieć? Włochy to bardzo katolicki kraj, nie ma tam małżeństw osób tej samej płci…

W Holandii taka wypowiedź byłaby niemożliwa?

Na jednej z konferencji prasowych drużyny holenderskiej robiono zdjęcie i poproszono Wesley’a Snejidera, żeby stanął na krześle, aby był lepiej widoczny. A Snejider na to: „nie będę stał na krześle jak gej!”, na co ja od razu odpowiedziałam: „staniesz na tym cholernym krześle jak gej!”. Roześmiał się i wszedł na krzesło. Nie miał intencji obrażania gejów, po prostu „wyrwało mu się”. Jego szwagier jest gejem i nie ma z tym problemu. Ale nie wyobrażam sobie, żeby któryś z holenderskich graczy powiedział coś takiego jak tamten Włoch.

Co sądzisz o polsko-ukraińskiej organizacji Euro 2012?

Jest w porządku, stadiony są fajne. Dziwię się jednak, że wasze władze nie walczą aktywnie z homofobią, rasizmem i antysemityzmem na stadionach. Uczestniczyłam w konferencji o homofobii w sporcie w Warszawie i byłam zszokowana, że praktycznie nie podejmuje się działań przeciwko tym zjawiskom. To smutne.

Polska i Ukraina bardzo się różnią. Polska jest bardziej „zachodnia”. Istnieje ogromna różnica między Krakowem a Charkowem. Kraków to bardzo przyjemne miasto. Ludzie wydają się bardziej wyluzowani, zwłaszcza tu, na Kazimierzu.

Muszę też powiedzieć, że moja Holandia nie jest teraz tak otwarta i tolerancyjna, jak kiedyś. Gdy byłam w szkole, doskonale wiedziałam, który z nauczycieli jest homoseksualnej orientacji, nie ukrywali tego. Nie zapomnę, jak nasza matematyczka lesbijka przyszła na lekcję i powiedziała „zostałam mamą”! I wszyscy się cieszyliśmy! Zaśpiewaliśmy jej piosenkę, gratulowaliśmy. To było normalne. Dziś jest trochę inaczej – w Holandii mieszka dziś wielu emigrantów, z których część przywozi z domów przeświadczenie, że homoseksualność to coś złego, choroba. Ale przynajmniej ze strony rządu idzie wyraźny, mocny sygnał: nie ma akceptacji dla homofobii. I tu jest wielka różnica pomiędzy Holandią a Polską czy Ukrainą.

Oczywiście mówiłam tylko o niektórych emigrantach. Przed meczem Holandia-Niemcy jadłam lunch z żoną Robina van Persie, Bouchrą, która jest Marokanką i wyznaje islam, z czarnoskórą Winonah de Jong, żoną Nigela de Jonga, z Turczynką Sabią Boulahrouz, żoną piłkarza marokańskiego pochodzenia, Khalida Boulahrouz, oraz z ich siostrami, braćmi i teściami. Jedna z teściowych nie mogła zrozumieć, że w 2012 roku wciąż można mówić coś złego o homoseksualistach. I właśnie z tego byłam dumna, to jest Holandia, oni są Marokańczykami, muzułmanami, ale mają własne zdanie, i mam nadzieję, że Holandia taka pozostanie.

W naszym kraju nawet politycy, którzy nazywają się liberałami, mają często konserwatywne poglądy.

A u nas lepiej o prawa mniejszości walczą partie liberalne niż lewicowe! Ja jestem socjalistką, zawsze głosowałam na lewicę, ale w ostatnich wyborach zmieniłam zdanie i głosowałam na partię liberalną.

Twoja żona lubi piłkę nożną?

Nie ma wyboru! (śmiech) To w ogóle śmieszna historia. Poznałyśmy się przez wspólnych przyjaciół… No, dobra, to była ustawiana randka. Wiem, że nie można o kimś powiedzieć, że „wygląda” na geja lub lesbijkę, ale moja żona wygląda jak typowy obiekt westchnień heteryków: wysoka, blond włosy, buty na wysokim obcasie, sukienki. Nie zapomnę tej pierwszej randki. Nie wiedziałam, co na siebie włożyć, założyłam w końcu koszulkę, tenisówki i jeansy. A ona przyszła w szpilkach! Pomyślałam sobie: kurde, trzeba było założyć sukienkę! Jak zaczęłyśmy rozmawiać, okazało się, że także grała całe życie w piłkę nożną, była lewą skrzydłową, miała zostać nawet wybrana do reprezentacji. Wtedy odetchnęłam z ulgą (śmiech). Nie jest tak szalona na punkcie piłki jak ja, ale też lubi.

Były jakiś elementy piłkarskie na waszym ślubie?

Elementy? O ile dziesięciu piłkarzy można nazwać elementami, to tak. Wszyscy przyszli z żonami, moi przyjaciele zrobili zabawny filmik o moim życiu z wypowiedziami ekipy Ajaxu.

To prawda, że wasz syn ma koszulki wszystkich klubów holenderskich?

Kiedy się urodził, dostałyśmy malutką koszulkę dziecięcą z jego imieniem od Ajaxu Amsterdam i Feyenoordu Rotterdam, a potem od innych klubów, m.in. z Manchesteru City od Nigela de Jong (gracz reprezentacji Holandii – przyp. red.) i od innych piłkarzy, także reprezentacji! Zrobiłam z nich mozaikę w antyramie.

Interesuje się piłką nożną?

Raczej się na to nie zanosi, obecnie bardziej jest zainteresowany książeczkami, ale czasem bawi się piłką. Zobaczymy! Ma dopiero 1,5 roku!

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chavela Vargas

Legendarna pieśniarka meksykańska (1919-2012)

 

 

Chavela Vargas, legenda meksykańskiej piosenki, zmarła 5 sierpnia br. w wieku 93 lat. Jej długie życie pełne było zwrotów akcji, sukcesów, kryzysów i sensacji. Niezliczonych romansów z kobietami specjalnie nie ukrywała, ale „oficjalnie” wszystko opisała w autobiografii „Y si quieres saber de mi pasad” („Jeśli chcecie znać moją przeszłość”), wydanej w 2002 r. W wieku 83 lat zrobiła więc (długo oczekiwany) publiczny coming out. Nie cierpiałam z tego powodu, że jestem lesbijką, raczej dlatego, że ten lesbianizm rzucano mi w twarz, jakby to była choroba – powiedziała.

Wlałam w siebie wszystko

Urodziła się na Kostaryce (Kostaryka, co za kraj! Umieściłabym tam wszystkich samobójcóświata. To dopiero byłby biznes pogrzebowy!). Gdy rodzice rozwiedli się, trafiła do wujostwa (Niech Bóg trzyma ich w piekle). Szybko nauczyła się posługiwać bronią (Musiałam strzelać do żmij w wychodku), co później wykorzystała. Z Kostaryki wyjechała na Kubę (Największy burdel świata z widokiem na morze), aż w końcu dotarła do Meksyku. Po Mexico City paradowała w latach 50. w czerwonym ponczo i z rewolwerem za pasem. A jedną z odpornych na jej wdzięki dam podobno porwała, używając rewolweru jako „argumentu”.

Zaczęła występować po trzydziestce, debiutancką płytę „Noche bohemia” nagrała w 1961 r., gdy miała 42 lata. Furorę zrobił pierwszy – lesbijski! – hit Chaveli „Macorina”: Położ mi tu rękę, Macorino, twoje piersi jak miąższ czerymo, twoje usta jak błogosławieństwo dojrzałej guanabany, a twoja talia smukła jak w tamtym tańcu.

Śpiewała rancheras, pieśni meksykańskie zarezerwowane dla mężczyzn, opowiadające o ojczyźnie, ziemi, ale i o męskich rozrywkach, miłości i seksie. No i o kobietach – Chavela nigdy nie zmieniała zaimków. Wykonywała je w męskim stroju, paląc papierosy albo z rewolwerem w ręku. Jej najsłynniejsze numery stały się w latach 70. hymnami rodzącego się meksykańskiego ruchu LGBT.

Sama Chavela pogrążyła się wtedy w trwającym 15 lat nałogu alkoholowym (Wlałam w siebie wszystko, co było do wypicia). Gdy kontrakty na występy się skończyły, zaczęła pracować nawet na budowach (Niestety, udawało mi przekonać robotników, że też powinni się napić. Budowaliśmy krzywe domy).

Podobają mi się wszystkie kobiety

Podobno w poszukiwaniu flirtu krążyła po mieście kabrioletem. Krzyczeli za mną straszne rzeczy: dziwka, suka, lesba! Umierałam ze śmiechu. Pozdrawiałam ich szerokim gestem na zdrowie. Miała nieposkromiony apetyt: Podobały mi się i wciąż podobają wszystkie kobiety. Wśród „zdobyczy” Chaveli wymienia się m.in. Grace Kelly i irańską księżniczkę Sorayę, choć to informacje niepotwierdzone. Zyskała sławę złodziejki żon: Rozwodziły się, bo mnie kochały, jak mogłam temu zapobiec? W jednym z wywiadów opowiadała, że raz podeszła do niej piękna dziewczyna i powiedziała: Chavela, kiedy idziemy do łóżka?  Vargas miała wtedy 80 lat: Co za tupet! Byłam oczarowana. Była moją wielką miłością i wzorem kobiety – powiedziała o romansie z malarką Fridą Kahlo. Po latach wystąpiła w biograficznym filmie o niej („Frida”, reż. J. Taymor, 2000), w którym zaśpiewała najbardziej znane swe piosenki – „La Llorona” i „Paloma negra”.

Każda scena jest za mał

Wielka sława przyszła dopiero, gdy Chavela skończyła siedemdziesiątkę. Ambasadorami jej powrotu byli Hiszpanie – zakochany w jej pieśniach księgarz Manuel Arroyo oraz Pedro Almodovar. Arroyo wypatrzył Chavelę w lesbijskim klubie w Meksyku i postanowił zrobić wszystko, by sprowadzić ją na występy do Hiszpanii. A Almodovar umieścił jej piosenki w kilku swych filmach z lat 90. – „Luz de luna” w „Kice”, „En el ultimo trago” w „Kwiecie mego sekretu” oraz „Somos” w „Drżącym ciele”. Słuchając Chaveli, godzisz się z własnymi błędami i masz ochotę pognać na ulicę, aby znów je popełnić. Każda scena jest na nią za mała – powiedział reżyser.

Podobno chciała umrzeć we wtorek, żeby nikomu nie schrzanić weekendu, zresztą we wtorki i tak zwykle nic się nie dzieje. Nie udało się – 5 sierpnia br. była niedziela.

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem duża i silna

Z MARTĄ LEMPART, kandydatką na prezydentkę Wrocławia, pierwszą wyoutowaną lesbijką kandydującą na prezydentkę wielkiego miasta, rozmawia EWA TOMASZEWICZ

 

Foto: Anna Huzarska

 

Rozmawiamy akurat w twoje urodziny. Wszystkiego najlepszego! Czego sobie życzysz?

Za rok w wolnej Polsce.

Za rok w wolnej Polsce?

U mnie w domu już od dłuższego czasu tak sobie składamy życzenia.

Dlaczego?

Bo chcemy, żeby Polska przestała być państwem wyznaniowym zarządzanym przez konstytucyjnych gangsterów.

Na Facebooku modne są teraz urodzinowe zbiórki na jakiś szczytny cel. Ty też poprosiłaś przyjaciół o wpłacanie pieniędzy. Na co?

Promuję akcję zbierania pieniędzy na nasz komitet wyborczy „Wrocław dla Wszystkich”.

Wasz, czyli…?

Ludzi związanych ze Strajkiem Kobiet, Komitetem Obrony Demokracji, Kulturą Równości, partią Razem, Kongresem Kobiet, Centrum Praw Kobiet, innymi organizacjami i ruchami społecznymi oraz, co ważne, radami wrocławskich osiedli.

Jak wam się udało połączyć ludzi z KOD, Kongresu Kobiet i partii Razem? Przecież oni są ponoć z innych bajek.

Bardzo prosto, znamy się ze wspólnych działań. Ze wspólnego – jak ja to z uporem nazywam – robienia rzeczy. Razem zbieraliśmy podpisy pod projektem „Ratujmy kobiety” we Wrocławiu, razem organizujemy akcje i demonstracje dotyczące praw kobiet, demokracji czy naszych rodzimych neofaszystów. I to nas połączyło. Robienie rzeczy dla siebie, dla Wrocławia, dla ludzi.

I do tego jesteś ty jako kandydatka na prezydentkę Wrocławia. Ogłaszając decyzję o starcie, powiedziałaś, że Wrocław nie może być miastem tylko dla młodych, zdrowych i bogatych. Co to znaczy? Co macie w programie?

Właściwie to całość programu jest w nazwie komitetu: „Wrocław dla wszystkich”. Czyli zajmujemy się tymi wszystkimi obszarami, gdzie miasto nie działa tak jak powinno. Na przykład mamy różne spektakularne, świetnie wyglądające w prasie inwestycje, a jednocześnie mamy zniszczone podwórka z ławkami przy rozwalających się śmietnikach, mało zieleni, szczury i odwieczny problem z firmą, która ma oczyszczać miasto. Mamy niedziałającą politykę mieszkaniową: nikt nie wie, ile Wrocław ma mieszkań komunalnych, ile pustostanów, gdzie są te lokale i w jakim stanie. Mamy zdemolowaną na skutek ostatniej reformy edukację, ale obecny samorząd nie ma pomysłu, jak w zakresie swych kompetencji próbować zniwelować skutki deformy. Gigantomanię, wielkie, koszmarnie drogie widowiska zamiast kultury, która byłaby bardziej integrująca, dla ludzi. Mamy ogromne wydatki na inwestycje, a coraz mniejsze na utrzymanie obecnej infrastruktury. Notorycznie mamy sytuacje, że dopiero w momencie, gdy coś zagraża zdrowiu i życiu, zaczyna się coś robić. I tak dalej. Wrocław jest właściwie taką Polską sprzed PiS-u w pigułce. Jest ładnie, dużo, jesteśmy super, wszystkim się podoba, a jak ktoś nie nadąża, jak komuś nie jest łatwo i wygodnie, to jego problem. Zamiast reprezentacji jest łaskawa władza, która „daje” jak i komu uważa. Ludzie i ich potrzeby to mało istotny niuans. Urzędnicy i politycy wiedzą lepiej, a jeśli ludzie narzekają, to można ich zignorować albo medialnie postawić do kąta. Takie „no jak nie zachwyca, skoro zachwyca”. Gombrowicz w czystej postaci, mentalność „obywatele – nie przeszkadzać!”, która przeniknęło do nas z partyjnej polityki krajowej.

Nie jesteście jednak jedynym lewicowym komitetem. Będą z wami konkurować m.in. Zieloni. Nie próbowaliście się dogadać?

Zieloni niemal w całej Polsce idą sami, bo dla nich czas przed wyborami europarlamentarnymi i parlamentarnymi jest bardzo ważny, mogą się mocno podciągnąć w sondażach. Lubię ich i mocno im kibicuję: oni już dawno temu mówili o rzeczach, które są teraz dla nas ważne. Dałam im więc namiary na różne osoby ze Strajku Kobiet w całej Polsce i wiele z nich rzeczywiście zdecydowało się na start z nimi do sejmików. Pojechali do nich, przekonali je. I chwała im za to. Nie ma między nami żadnych kwasów. Znamy się ze wspólnych akcji, mamy świadomość, że będziemy się znać i współpracować długofalowo. Nie dopuścimy do tego, że przez te dwa miesiące wydarzyło się coś, co nam potem uniemożliwi współpracę.

Zamierzacie, podobnie, jak komitet Wygra Warszawa, ogłosić Kartę osób LGBT+, w której zobowiążecie się do działań na rzecz osób nieheteronormatywnych?

Mamy oczywiście w programie działania na rzecz równości i niedyskryminacji, jedynkę ma u nas Alina Szeptycka z Kultury Równości, która odpowiada za tę część programu. Ale takie spektakle jak w Warszawie jeszcze musimy sobie powymyślać: konferencje prasowe w sprawach oczywistych, na których trzeba to powiedzieć i z wielkim zamachem coś podpisać (śmiech). A tak serio, to jasne, że temat równości łączy nas wszystkich. Na przykład mamy w programie pełnomocnika czy pełnomocniczkę do spraw równości, nie tylko funkcję, ale też konkretny budżet i uprawnienia, włącznie ze ścieżką finansowania organizacji działających na rzecz równości i niedyskryminacji i przeciwdziałających mowie nienawiści. Będziemy realizować wszystko, co m. in. wrocławska Kultura Równości robi lub próbuje zrobić od lat.

Porozmawiajmy teraz o tobie. Polska usłyszała o Marcie Lempart prawie dwa lata temu, gdy wymyśliłaś Ogólnopolski Strajk Kobiet.

Jestem prawniczką. Długo pracowałam w sektorze niepełnosprawności, od liceum byłam i nadal jestem wolontariuszką stowarzyszenia ORaToR we Wrocławiu, pracowałam w Ministerstwie Pracy, Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, byłam wiceprzewodniczącą Towarzystwa Pomocy Osobom Głuchoniewidomym… Jestem współautorką i byłam główną legislatorką najpierw po stronie rządowej, a potem po stronie społecznej w pracach nad ustawą o języku migowym, brałam udział w dostosowaniu kodeksu wyborczego do potrzeb dla osób z niepełnosprawnościami. Pracowałam jeszcze m. in. w wydawnictwie INFOR (wydawca „Gazety Prawnej”), a teraz prowadzę firmę budowlaną. A od wiosny 2016 r. działałam w Komitecie Obrony Demokracji.

I ta potrzeba, żeby się zaangażować może nie mocniej, ale bardziej widocznie, wzięła się z tego, że przyszedł PiS?

No zdecydowanie. Wcześniej walczyłam mocno o prawa osób z niepełnosprawnościami, ale nie brałam udziału w protestach. Zaangażowałam się, gdy się zaczęło z Trybunałem Konstytucyjnym i jak się wzięli za media. To był styczeń 2016. Potem się okazało, że PiS będzie próbował nas wymordować, czyli pojawiła się ustawa antyaborcyjna. 25 września partia Razem zrobiła protest w 9 największych miastach, który nazwała tak jak wcześniejszą akcję hasztagową w internecie – Czarnym Protestem. Jako przedstawicielka KOD-u przemawiałam na tej demonstracji we Wrocławiu, powiedziałam, że trzeba – trochę wzorem Islandek z 1975, o których u Jandy przeczytała moja partnerka – zrobić strajk, podałam datę 3 października, i już wiadomo, co było dalej.

Nagle robiłaś wszystko i wszędzie było cię pewno. I rożni ludzie zaczęli wygłaszać opinie na twój temat, nie zawsze przyjemne. Jak sobie z tym radzisz?

Nie przejmuję się tym za bardzo. Żadna z osób piszących te wszystkie rzeczy nie jest w stanie napisać poprawnie jednego zdania, to jest jakiś nieskładny, nienawistny, do niczego niepodobny bełkot. Rozjuszam ich stwierdzeniem, że polska język – trudna język, wysyłam z powrotem do szkoły i blokuję. Ostatnio – ze względu na sprawę sądową z Jackiem Międlarem i współdowodzenie przeze mnie kontrmanifestacją przeciw promocji przez niego na wrocławskim Rynku jego wersji „Mein Kampf” – hejt ze strony nazioli i kiboli jest właściwie nieprzerwany, więc tego blokowania jest sporo. Mój adwokat (broniący mnie już w 11 postępowaniach związanych z protestami) mówi, że powinnam się wystarać o pozwolenie na broń, ale myślę, że byłabym wtedy sama dla siebie największym zagrożeniem. Nie dajmy się zwariować.

Co byś poradziła osobom, które jednak to rusza?

Nie wiem. Skoro mnie to nie rusza, to jak mogę radzić komuś, kto czuje coś, o czym ja nie mam pojęcia? Tak, to, że nie mogę wziąć ślubu z Natalią, moją partnerką, że nie możemy po sobie normalnie dziedziczyć, to obłęd i kretyństwo. Ale to da się załatwić w Polsce nawet nie wtedy, kiedy władzę straci PiS, tylko dopiero kiedy straci ją Kościół. Z racji pracy na średnich i wyższych stanowiskach zawsze byłam dyskryminowana ze względu na płeć. Permanentnie i dotkliwie. Zwłaszcza gdy pracowałam w urzędzie i w ogóle na państwowych stanowiskach i towarzystwo tam usiłowało mnie traktować jak osobę, która powinna parzyć kawę. Tyle że ja się za bardzo nie daję tak traktować. Jak kolega na poważnym posiedzeniu poważnego zarządu dużego państwowego funduszu celowego stwierdził, że zacznie od tego, że ja bardzo ładnie dzisiaj wyglądam, tak wiosennie, to mu powiedziałam, że ma chujowy krawat. Bo skoro to jest plebiscyt i przyszliśmy tutaj jako poważni dyrektorzy poważnej instytucji opowiadać o tym, jak kto jest ubrany, to proszę, róbmy to. No i się skończyło, kilka takich akcji uwolniło mnie od takich pomysłów, żeby mówić, żebym coś notowała. Natomiast nadal było to trudne, zresztą widać to chociażby po strukturze tych instytucji. Było dużo kobiet na stanowiskach zastępczyń dyrektora, często było ich kilka przy jednym dyrektorze, natomiast dyrektorem niemal zawsze był mężczyzna. I tak jest nadal.

Ale nie u was w komitecie. U was na listach jest 65 procent kobiet.

Tak, bo kobiety nie interesują się polityką (śmiech). To zresztą widać, tak zwana strona prodemokratyczna co rusz się kompromituje zdjęciami, na których są sami panowie i to jest tłumaczone tym, że w tych partiach czy organizacjach są mężczyźni, bo kobiety nie chciały. Tymczasem u nas dwie kobiety musiały ustąpić mężczyznom, bo jest przepis, że musi być na listach co najmniej 35 procent jednej płci. Parytet zadziałał w drugą stronę. Ja takie „niedasie” kolekcjonuję zaraz obok „nieterazów”.

Nie przepadasz za Koalicją Obywatelską. Nie uważasz, że powinniśmy się wszyscy zjednoczyć przeciw PiS?

Ale ja jestem bardzo za tym, żeby się zjednoczyć! I proponuję, byśmy się zjednoczyli pod moim przywództwem. Bo skoro Grzegorz Schetyna uważa, że może proponować wszystkim, żeby się zjednoczyli pod jego przywództwem, na zasadzie morda w kubeł, do szeregu i nie macie nic do gadania, to ja teraz proponuję, żeby się zjednoczyć pod moim przywództwem, żebym to ja była szefową i jednoosobowo decydowała o wszystkim. I ci, którzy nie chcą się ze mną zjednoczyć w trybie mordy w kubeł, są bardzo źli i przez nich PiS wygra. Oczywiście żartuję, tym bardziej, że dziewczyny ze Strajku Kobiet, startując z przeróżnych list, startują również z list KO, to jest ich wybór i ja będę go – paradoksalnie – bronić, jak każdego innego. W odniesieniu jednak do tej narracji przymusowego zjednoczenia, monopartyjnego głosowania, tępienia wszystkiego, co jest nowe i chce inaczej – nie można tak robić! Nie można mówić ludziom: super, że sobie poprotestowaliście, policja was poprzeciągała i pierwszy raz poczuliście, że jednak trzeba walczyć, a teraz to już my odtąd przejmiemy, jesteśmy mądrzejsi, powiemy wam, co macie zrobić. Nie ważcie się głosować na kogoś innego niż my, bo wtedy wylejemy na was pomyje, że nie chcecie bronić Polski przed PiS. Jak można naskakiwać w ten sposób na wyborców? Rozczula mnie to zdziwienie zwolenników jedynej słusznej partii i jedynej słusznej opozycji, że ludzie mówią „nie” nie tylko PiS-owi, ale też komuś innemu. Tak jakby obywatele byli tylko od tego, by mówić „nie” PiS-owi. Jeżeli strona prodemokratyczna przegra wybory samorządowe, to nie stanie się to przez nas, ludzi mówiących „nie” tzw. „głównej sile”, tylko przez polityków i dziennikarzy tupiących nogą na ludzi, że nie mają prawa czuć, jak czują, myśleć, jak myślą i wybierać tak, jak chcą. Że muszą. Ludzie nic nie muszą, ludzie tylko mogą – owszem, wszystko.

Na jaki wynik liczysz?

Jestem przekonana, że jesteśmy w stanie wprowadzić co najmniej kilka osób do rady miasta. To jest ważne, bo rada miasta wygląda teraz trochę jak nasz Sejm: jest wściekła prawica, trochę prawica, centroprawica i prawica udająca centrum. Nie ma nikogo, kto by uważał, ze może nie wszystkim we Wrocławiu żyje się superdobrze. Jak ogłosiliśmy start komitetu, to mieliśmy dużo głosów, że wreszcie nie trzeba głosować na mniejsze zło. Jednak co będzie – to się okaże.

Nie boisz się trochę, że na ten wynik negatywnie wpłynie fakt, że otwarcie mówisz o swojej orientacji?

Wierzę, że jest wręcz przeciwnie. Pewnie takie myślenie wynika z naszych wyobrażeń o tym, jak należy uprawiać politykę, tyle że dzięki tym wyobrażeniom sprzed 20 lat kończymy na koszmarnie niskiej frekwencji i ogólnie niskim zainteresowaniu wyborami. Więc chyba czas zacząć uprawiać ją inaczej i się nie bać. Ludzie są różni i to, że nie będziemy się wstydzić tego, że jesteśmy różni, to może właśnie być sposób na to, by więcej osób zagłosowało. By zobaczyli w nas siebie, byśmy się zobaczyli nawzajem.

Co byś powiedziała tym, którzy w ogóle nie zamierzają głosować?

Niech pomyślą o pięciu rzeczach, które ich wkurzają, i niech pomyślą, że jeżeli pójdą zagłosować, to jedna z nich zostanie zmieniona. Na przykład, że jadą na rozmowę o pracę i są zmęczeni, wkurzeni i spóźnieni, bo tramwaj, który miał przyjechać, nie przyjechał nie wiadomo dlaczego. Niech jedna taka rzecz zniknie.

A jak nie mają na kogo głosować? Bo ci, którzy im się ewentualnie podobają, mają niskie poparcie, a nie chcą głosować na mniejsze zło?

Nie ma czegoś takiego jak zmarnowany głos. Przepraszam – jest: głos oddany pod zracjonalizowanym przymusem, wbrew sobie. Lepiej wtedy rzeczywiście zostać w domu.

Myślisz, że te wybory mają trochę większe znaczenie niż zazwyczaj?

Zdecydowanie. To będzie dobry odsiew, będziemy mieć świadomość, do czego zmierzamy, że są wybory europejskie, parlamentarne, to nas zmusi do reorganizowania się. Gdybyśmy mieli na pusto jechać aż do wyborów parlamentarnych, to byłoby źle, nie bylibyśmy w stanie protestować tak długo i ta energia by się wypaliła. Teraz takich komitetów jak nasz powstaje całkiem sporo, ludzie się naturalnie przerzucają z protestów na politykę, oczywiście przy dużym sprzeciwie największych partii. Jak przegramy te wybory, to będzie mobilizacja przed następnymi, jak wygramy, to będzie inna mobilizacja na fali sukcesu. Cokolwiek się wydarzy, wybory to błogosławieństwo.

 

Tekst z nr 75 / 9-10 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.