O Kościele katolickim, chrześcijanach LGBTQ i o transowym coming oucie z Arturem Kapturkiewiczem (formalnie Barbarą Kapturkiewicz) rozmawia Marta Konarzewska
Kiedy Kościół przestanie wykluczać osoby LGBT?
W Polsce są rożne kościoły chrześcijańskie. Są i takie, które akceptują ludzi LGBT oraz ich związki lub małżeństwa, jak Polska Wspólnota Episkopalna, Reformowany Kościół Katolicki, Zjednoczony Kościół Chrześcijański. Niektóre kościoły protestanckie debatują na temat związków. Jeśli pytasz o Kościół rzymskokatolicki, najliczniejszy w Polsce, to moja odpowiedź brzmi: nie wiem, kiedy przestanie nas wykluczać.
Gdy Kościół twierdzi, że nas akceptuje, ale uważa za grzech każde zachowanie seksualne, to w praktyce odmawia nam prawa do życia z ukochaną osobą, do okazywania uczuć. To z kolei wielokrotnie prowadzi do poczucia wewnętrznego rozdarcia, depresji, utrudnienia prawidłowego rozwoju – do tych zjawisk, których Kościół nie chce dostrzegać. Dlatego słowa z katechizmu o „delikatności” i „współczuciu” brzmią jak jawna hipokryzja. Słyszymy też wiele bezpośrednio homofobicznych i transfobicznych wypowiedzi osób duchownych i świeckich.
Jak np. „aktywność homoseksualna jest głęboko nieuporządkowana”, pochodzące z najnowszego Listu pasterskiego na NiedzielęŚwiętej Rodziny 2013 roku. Jest tam sporo błota rzuconego na seksualność i gender. Zabawna wpadka Kościoła, jak twierdzą niektórzy, czy groza?
Wieje grozą. To jest szerzenie dyskryminacji wobec ludzi LGBT poprzez straszenie ogółu wiernych fałszywym ich obrazem. Mamy nadzieję, że Polska z racji członkostwa w Unii Europejskiej nie będzie miała możliwości wprowadzenia podobnego prawa jak Rosja, gdzie każda publiczna wypowiedź na temat LGBT może być karana grzywną lub więzieniem.
Liczycie na moc tolerancji papieża Franciszka?
Tolerancja to zdecydowanie za mało. Chcemy afirmacji i równości, gdyż wiemy, że tylko w takich warunkach rozwój młodzieży może przebiegać prawidłowo, a każdy może żyć najlepiej jak potrafi. Poza tym Wiara i Tęcza to chrześcijanie rożnych wyznań, papież jest ważny głownie dla katolików rzymskich. Choć jego postawa z pewnością wpływa na szerszą opinię w świecie.
I z pewnością rożni się od postawy Jana Pawła II.
Jan Paweł II był człowiekiem dobrej woli, ale wychowanym w specyficznym środowisku. W dziedzinie ekumenizmu zrobił wiele dobrego. W temacie LGBT niestety wiele złego.
Za jego pontyfikatu Kościół wydał dokumenty, które spowodowały likwidację duszpasterstw LGBT, nakazały biskupom sprzeciw wobec ustaw o związkach partnerskich, zabroniły przyjmowania do stanu duchownego osób homoseksualnych. Za pontyfikatu Franciszka liczymy na zmiany. Może nie od razu na uznanie naszych związków czy małżeństw, ale choćby na wydanie oficjalnego dokumentu potępiającego przemoc wobec ludzi LGBT. Jakże często jest ona owocem homofobicznych wypowiedzi ludzi Kościoła.
„Kimże jestem, aby ich osądzać?” – odpowiedział Franciszek pytany o gejów. W ankiecie przed synodem na temat rodziny zamieścił pytania o opiekę duszpasterską dla par jednopłciowych i adoptowanych przez nie dzieci. To budzi nadzieję.
Gdyby jednak oczekiwane zmiany nie nadeszły, musimy być silni i pamiętać: my jako świeccy też jesteśmy Kościołem. Mamy świadczyć, że bycie LGBT to dar Boży i możliwość życia piękną miłością.
Kościół grzmi o popędzie i życiu w grzechu, a wy uparcie o tej miłości. Miłość zwycięża wszystko, nawet grzech?
Kościół rzymskokatolicki mówi o „skłonności”, gdyż nie uznaje naukowego pojęcia orientacji homoseksualnej. My wiemy, że ta orientacja daje możliwość przeżywania pięknej miłości z osobą tej samej płci. Dziwi nas, jak można dobro nazywać złem, a miłość grzechem.
Kościół daje nam wiele dobra – wiarę w Boga, nadzieję, poczucie wspólnoty, odpowiedzialności, potrzebę służenia ludziom. Jednak czasem bywa omylny i wtedy trzeba mieć odwagę zakwestionować wybiorczo jego autorytet. Dla wielu ludzi jest to zbyt trudne. Dlatego też nie wszyscy chrześcijanie LGBT akceptują poglądy Wiary i Tęczy.
Zalecaną przez Kościół całkowitą wstrzemięźliwość płciową uznajemy za dobrą w wyjątkowych przypadkach: gdy pasuje do czyjejś osobowości i duchowości, a nie wynika z zewnętrznej presji i lęku.
Co WiT wyraźnie łączy, a co wyraźnie odróżnia od Kościoła?
Jesteśmy ekumeniczną grupą chrześcijan. Każdy z nas ma więź ze swoim Kościołem. Jeśli nie znajduje w nim akceptacji dla ludzi LGBT i ich związków, to odróżnia się właśnie poglądami na ten temat. Spotykamy się razem na rozmowach, modlitwach, rekolekcjach – są to piękne przeżycia.
Jak często się spotykacie? Gdzie?
Spotkania odbywają się w kilku miastach, z częstością ustaloną przez uczestników grupy. Od dwóch spotkań w miesiącu po umawiane okazjonalnie. Rekolekcje zwykle są trzy razy w roku, w rożnych miejscach Polski.
Ale wierzący katolicy chodzą też do spowiedzi, prawda? Jeśli wyznam: współżyję z osobą tej samej płci, dostanę rozgrzeszenie? A zbawienie? Jest wtedy możliwe?
Gdzie istnieje wierna i odpowiedzialna miłość, tam seks nie jest grzechem. Po co się z tego spowiadać? Trudno jednak przy spowiedzi ominąć temat związku. Bo w jakiej formie mówić np. o przewinieniach wobec ukochanej osoby? Dlatego lepiej spowiadać się dojrzalej, rzadziej i u życzliwych księży.
Co do zbawienia – wierzymy, jak chyba większość, że będzie ono udziałem ludzi dobrej woli. Staramy się nią kierować, słuchając głosu sumienia. Pamiętajmy, że sumienie to osąd rozumu, a nie chwiejne emocje! Pomagamy siostrom i braciom cierpiącym z powodu odtrącenia. Ufamy Bogu. Ostateczną odpowiedź o zbawienie każdego człowieka zna tylko On.
„Ojcze, czemuś mnie opuścił?” – wierzące osoby LGBT mogłyby wykrzyczeć to w kierunku Ojca-Kościoła?
Myślę że ten dramatyczny okrzyk słychać w sercach wielu ludzi LGBT, zarówno tych, którzy odeszli z Kościoła, jak i tych którzy są w nim nadal. Jezus wołał jednak bezpośrednio do Boga, a na koniec w akcie zawierzenia oddał ducha w Jego ręce. My też pamiętajmy – Bóg na pewno nas nie opuścił, choć ludzie Kościoła – często.
A ludzie z ruchu LGBT? Dotyka was, że nie hetero kojarzone jest w Polsce od razu z lewicą i ateizmem?
Tak, czasem dotyka. Ale rozumiemy dlaczego tak wielu LGBT zostało ateistami: rzadziej z przekonania, częściej z poczucia wypędzenia. Zresztą niektórzy ateiści są w WiT.
Jak to?
Po prostu lubimy się, spotykamy, rozmawiamy. Zapraszamy każdego, kto chce z nami być. Oprócz modlitw i wiary poruszamy też inne tematy, jak np. wychodzenie z ukrycia, bezpieczeństwo, sztuka. Poza tym, zarówno wierzący i niewierzący, współpracujemy w licznych organizacjach, jak Lambda, Tolerado, Tęczówka, Polistrefa, Kultura dla Tolerancji, Dni Równości i Tolerancji i w innych. Uczestniczymy w Paradach Równości. Jako WiT domagamy się równości dla wszystkich ludzi LGBT.
Odnośnie polityki, to nie jest ona naszym celem. Celem jest praca na rzecz akceptacji ludzi LGBT i ich związków w społeczeństwie i kościołach chrześcijańskich. W WiT mamy rożne poglądy polityczne i staramy się to szanować.
Kiedy współzakładałeś WiT, podpisywałeś się Barbara.
Tak. Rok temu wyszedłem z ukrycia. Urodziłem się w ciele o cechach płci żeńskiej, ale od wczesnego dzieciństwa mam psychiczne poczucie płci męskiej. W sensie związku zawsze interesowali mnie mężczyźni, więc jestem homoseksualny. Choć nie mogę obecnie przejść korekty ciała i zmiany dokumentów (powody rodzinne), to ujawnienie się daje mi wiele sił do dalszego życia. Jednak nieraz muszę kierować się dobrem otoczenia – np. pracując jako lekarz, unikam form rodzajowych, aby nie powodować dezorientacji pacjentów. Podobnie postępuję wśród ludzi, dla których moja inność jest zbyt trudna.
A ubierasz się…
Noszę męskie ubrania, zwykle jasne lub kolorowe (śmiech).
Według tzw. ideologii gender, głoszonej przez polski Kościół, możliwość „zmiany/zamiany płci” to największy straszak.
Tak, Kościół rzymskokatolicki boi się, że ludzie zaczną masowo „zmieniać płeć”.
„Według tej ideologii [gender] człowiek może siebie w dobrowolny sposób określać: czy jest mężczyzną, czy kobietą. (…) Człowiek o niepewnej tożsamości płciowej nie jest w stanie odkryć i wypełnić zadań stojących przed nim zarówno w życiu małżeńsko- rodzinnym, jak i społeczno-zawodowym”.
To kompletna nieznajomość tematu. Gender to nauka o równości praw kobiet i mężczyzn. Transpłciowość dotyczy bardzo niewielu ludzi. Tu także nie ma zjawiska „zmiany płci”. Jest korekta ciała – obecnie jedyna skuteczna metoda pomocy. Jednak Kościół uważa taką ingerencję za grzech oraz odmawia ślubu tym, którzy jej dokonali. Uważa ich za niezdolnych do małżeństwa. A przecież błogosławi śluby ludzi starych czy niepełnosprawnych, którzy także często są bezpłodni.
W WiT jest wiele osób trans?
Jest kilka osób transpłciowych, o rożnych orientacjach seksualnych. Niektórzy są po korekcie płci. Uważamy, że nasze związki i małżeństwa są źródłem dobra, więc Kościół powinien je uznać – podobnie jak oparte na miłości związki jednopłciowe.
Wiara i Tęcza – grupa chrześcijan LGBTQ, działająca w Polsce od listopada 2010. Ma charakter grupy wsparcia i rozwoju duchowego. Działa opiniotwórczo przez media, pisanie listów do hierarchów kościelnych, tworzenie tematycznych wydarzeń. wiara-tecza.pl WiT jest członkiem Europejskiego Forum Grup Chrześcijan LGBT: euroforumlgbtchristians.eu
Artur Kapturkiewicz (formalnie Barbara Kapturkiewicz) – współzałożyciel Wiary i Tęczy. Z zawodu lekarz, specjalista pediatrii i chorób zakaźnych. Mieszka w Krakowie.
Tekst z nr 47/1-2 2014.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
„Jam jest, który jest, a Ty – której nie ma”– Piotr Włast. Biografia transpłciowa
Nie zachował się żaden portret Piotra Własta. Jego biografia to tajemnica. Wciąż zawłaszczana, pełna luk i domysłów. Biografia niczym „skradziony list”, który przechodzi z rąk do rąk, pisała Izabela Filipiak, nawiązując do opowiadania E. A. Poego. List, dodajmy, zamknięty. Właśnie minęła 65. rocznica śmierci Piotra.
Kim był Piotr Włast? Dobrze go znamy pod imieniem z okresu kobiecości. Maria – tak pojawia się w podręcznikach. Pamiętacie? „Forpoczty” – manifest modernizmu. Autorzy: Nałkowski, Jellenta i Komornicka – poetka. Ale nie „Forpoczty” są tu najsłynniejsze. Najsłynniejsza jest tzw. „noc poznańska”. Tej nocy – tak przynajmniej głosi legenda – Maria spaliła swe suknie i dokonała przemiany. Od tej pory kazała nazywać się Piotrem Włastem. Tak mówi legenda, lecz może język legendy jest nietrafiony? Może Maria „kazała nazywać się Piotrem”, ponieważ Piotrem zawsze była? Może więc „Maria” to tylko konieczny społecznie pseudonim, maska, która spłonęła w Poznaniu razem z resztą rekwizytów narzuconej tożsamości? Queerowy badacz i aktywista Wiktor Dynarski nie ma złudzeń: „Marii Komornickiej nigdy nie było”. Wtóruje mu Marcin Rzeczkowski: „Piotr Włast nadal funkcjonuje w historii literatury pod kobiecym pseudonimem. Najwyższa pora to zmienić”. Spróbujmy. Przechwyćmy „skradziony list”.
25 lipca 1876 Piotr Włast rodzi się w Grabowie, jako drugie z siedmiorga dzieci Augustyna Komornickiego i Anny z Dunin-Wąsowiczow. Zostaje uznany za dziewczynkę i dostaje imię Maria. Nie jest łatwym dzieckiem. Zbuntowany, trudny. Jeśli wierzyć wspomnieniom brata, od dzieciństwa przekonuje wszystkich, „że jest mężczyzną, do czego dojść można siłą woli”.
1892 Genialne dziecko, wybitny talent. Debiutuje w „Gazecie Warszawskiej”, ale jak! – publikowanym w odcinkach wyznaniem mizantropa. Niezwykły debiut jak na szesnastolatkę: starczy pesymizm, ciężar przetrwania. Niepodpisany – ni jako dziennik, ni jako literatura. Zawieszony między fikcją i autorefleksją. W rodzaju męskim…
1893 Rozwija się literacko. Pisze rzeczy odważne, nieoczywiste. „Przejściowych” – portret tych, którzy nie znajdują miejsca w żadnej ze znanych norm życia społecznego i „Skrzywdzonych”. „Jesteś pani dziwna” – mówi tam jeden z bohaterów, Leon, do głównej bohaterki, Wandy. „Z samej anormalności jesteś pani dumną, a tym, co normalne gardzisz”. Kto gardzi tym, co normalne? Odmieńcy. I może nie o odmienność kobiety wyzwolonej tu chodzi (jak zwykło się myśleć), a o odmienność OD „kobiety” raczej?
1894 Gest absolutnego przekroczenia. Nocą wybiega na ulicę. Kobieta bez towarzystwa mężczyzny? Po zmroku? – tak nie wolno! Patrol jest czujny. Poniżające oględziny, być może gwałt. Podobno biegł, by utopić się w Wiśle. Dlaczego? Tu same domysły…
1894-5 Jedzie do Cambridge. Wbrew planom nie zaczyna studiować na uczelni, studiuje za to ludzi i obyczaje. Podkreśla (w wydanym potem „Raju młodzieży”) swą inność od wszystkich i wstręt do mimikry. Analizuje swojski, unarodowiony model płci. Już tu zaznacza się – jak zauważa Karolina Krasuska – odmieńcza inscenizacja transmęskości. Splecionej, pisze badaczka, z rasą i klasą.
1895 Wraca do Polski i od razu skandal. Zaprzyjaźnia się z Nałkowskim i Jellentą (za chwilę powstaną słynne „Forpoczty”). Pomieszkuje u jednego i u drugiego. Romans? Być może. Z obojgiem? Być może. Choć raczej homospołeczna więź możliwa „pomimo płci”. Jedna ze strategii transpłciowej migracji. Może dzięki luzowi obyczajowemu cyganerii, dzięki jej programowemu NIE dla filisterskich ograniczeń, Piotr mógł (wciąż będąc kobietą) być także mężczyzną – druhem. Po jednym z odczytów, na który poszli z Nałkowskim i Hirszbandem, opowiada – „byliśmy we trzech” (a nie jak powinna powiedzieć kobieta: „we troje”).
1896 Poznaje Zofię Villaume. Mesmeryczną piękność, z którą wchodzi w relację jeśli nie miłosną, to z pewnością rozerotyzowaną. „Moja miła żono – pisze do niej w liście – czytaj między tymi wierszami uczucia gwałtowniejsze, niż je wyrazić mogę”. Znajomość niebawem się rozpada, podobnie jak przyjaźń z Jellentą.
1898 Wbrew legendzie, prawdopodobnie już wtedy ścina włosy. Jan Lorentowicz wspomina niezwykły wygląd „raczej młodego chłopca, co jeszcze bardziej podkreślały krótkie, po męsku ostrzyżone włosy”. Poznaje poetę Lemańskiego, biorą ślub. Lemański jest histeryczny. Są sceny: zazdrość, strzelaniny. Obaj, jak to moderniści, mają „skłonność do czynienia narracji życia […] wyrazistą […] do teatralizacji” – pisze Filipiak. Dwa lata trwa ten kamp.
1900 Publikuje „Halszkę”. Bohaterka ucieka od normy, wybiera kobiecość nielegalną, a w tym wyborze ważną rolę odgrywa motyw dentystyczny…
1901-2 Pisze „Biesy”, nazywane spowiedzią odmieńca. Narracja prowadzi od rozpaczliwych prób asymilacji po samozatratę. W trakcie pisania eksperymentuje z wyglądem. Nosi „dziwaczne jak na one czasy odzienie”, wspomina kuzynka Aniela Komornicka.
1902 Zaczyna pisać w „Chimerze” w rubryce recenzji. Podpisuje się pseudonimem (a może to właśnie wreszcie nie jest pseudonim) – Piotr Włast. Nieprzypadkowo. Piotr Włast to protoplasta rodu Dunin-Wąsowiczów. Artysta w swej autoidentyfikacji odwołuje się więc do więzów krwi i je zawłaszcza. Symboliczności dodaje fakt, że pomysł tego pseudonimu podsunęła mu matka.
Tego roku wypoczywa w Zakopanem. W liście do matki pisze, że wokół „obrzydliwy babiniec (…), jest także konserwujący się starzec, jedyny przedstawiciel płci dla mnie pięknej”. Zdarza się też „czasem jakaś sylwetka tużurkowa. Robię co mogę, by uchodzić przynajmniej za coś pośredniego, nikt jednak dotąd nie poznał się na tym”. Próbuje więc passingu (uchodzenia za płeć „jedynie piękną”). I nie udaje się.
1903 Wyrusza w podroż po Europie. W liście z Ostendy pisze matce „Jestem córką i synem”.
1905 Jest w Paryżu. Kryzys. W bibliotece krzyczy nagle: „Ratunku, tonę!”. W „Chimerze” pojawia się cykl wierszy „Ze szlaków ducha”: „Zziębłam aż do kości […] nie czuję płomienia. Rozniećcie”. W tym samym roku pisze esej „Oscar Wilde. Apokryf idealny” – czuje powinowactwo? Być może, ponieważ, jak sugeruje Krasuska, Wilde tak doskonale inscenizował sam siebie w nietypowej (odmieńczej) męskości. A może, jak zauważa Dynarski, chodzi także o pokrewieństwo seksualne? Włast jako transmężczyzna wchodził wszak w relacje z mężczyznami.
1907 W hotelu poznańskim pali suknie. „Marya”, która wcześniej kazała sobie wyrwać wszystkie zęby (ponoć, by pozbawić twarz kobiecego kształtu), teraz unicestwia całą kobiecość. Odtąd każe nazywać się tylko Piotrem. Tak podpisuje swoje utwory i listy. Dynarski nie ma wątpliwości: to jest coming out – ogłoszenie światu: jestem Piotrem. Piotr Włast Odmieniec odrzuca kategorie narzucone przez kulturę i ujawnia to. Nieodwracalnie! Nie cofnie się nawet, gdy go zamkną w zakładzie dla obłąkanych.
A zamykają. Figuruje pod żeńskimi danymi, jako „waryatka”. Traktowanie jest, można sobie wyobrazić, okrutne. Po wybuchu I wojny opuszcza szpital i zamieszkuje w Grabowie. W pokoju na piętrze. Dziwak, o którym lepiej nie pamiętać. Nawet na posiłki nie schodzi. O czym zresztą ma z rodziną rozmawiać, i jak? Nikt nie akceptuje jego tożsamości. Chyba tylko tożsamość „waryata”. „O, jakże smutno mieć rodzinę i być od niej izolowanym! Jakże smutno tkwić w samotności wśród podwójnej wrzawy i nie mieć spokoju. Jakże smutno sąsiadować z wszelkimi ordynarnymi zakamarkami domu, który nie jest naszym domem… Oto długa litania, którą tak ciężko odmawiać. Wydaje mi się, że te rzeczy czynią niebo tak ponurym i zimnym. Mówię Ci o tym dlatego, że jeżeli naprawdę pragniesz pięknej pogody, to spraw, droga Mamo, bym był mniej nieszczęśliwym” – takie listy podpisuje kolejno: „Twój syn M.”, „przywiązany syn P.W.”, „syn Piotr”, „syn Piotr Włast Komornicki”. Czasem pisze po prostu „Włast” albo „Piotr”, później „Piotr Odmieniec”. Ostatni zachowany list podpisuje nieoczekiwanie „Maria”: „Wiele rzeczy ciśnie się pod pióro, ale tymczasem serdeczne pozdrowienia i uściśnięcia od Marii”. Badacze interpretują to jako gest „powrotu do kobiety”, raczej niesłusznie. Raczej chodziło o coś smutniejszego – pragnienie bliskości. Utożsamienie z tą, która była kochana – z Marią. W tym samym roku w sprawie publikacji swoich tekstów Piotr bowiem pisze: „Jako jedyny warunek stawiam ogłoszenie pod nazwiskiem moim, nie zaś pod pseudonimem kobiecym”.
1914-1927 powstaje Xięga poezji idyllicznej. Podpisana oboma nazwiskami. „Marya Komornicka” umieszczona jest jednak w cudzysłowie, jako pseudonim.
Przechodzą dni, miesiące, lata… Czekam.
Na co?…
W dal płyną chmury, fale, wonie…
Marzę. O czem?…
Zasępiam się wiek cały z obliczem proroczem,
Lub w szale czczych uniesień bredzę
jak pajazzo.
Czekam, marzę, śnię. Nozdrza
chwytają przelotem
Woń kwiatów – i woń prochu. Nowa
wiosna cicho
Wkrada się w pierś – dyszącą. Żądza wzrasta
z pychą.
Maj kwitnie… Głazy światów się walą
z łoskotem. (…)
Szukam… marzę… próżnuję, płonę, drżę…
Czekanie
Bezowocne, świadomie daremne, pożera
Młodość – i targa nerwy… Rozpacz tylko
wzbiera, Bo z Krezusa potęgi – garść prochu zostanie…
(Nastroje)
8 marca 1949 (Dzień Kobiet!) Po ponad 40 latach życia w tożsamości „waryata”, Piotr Włast umiera. W tym samym roku na świecie zaczyna funkcjonować pojęcie „transseksualizm”.
Izabela Filipiak – „Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej” (wyd. słowo, obraz, terytoria, 2007), Wiktor Dynarski – „Analiza wybranych badań nad płciowością Piotra Własta z perspektywy transgender studies” (na www.academia.edu), Marcin Rzeczkowski – „Piotr Odmieniec Włast – transmężczyzna odzyskiwany” (na blogu TRANS-OPTYMISTA), Karolina Krasuska – „Płeć i naród. Trans/lokacje” (Instytut Badań Literackich PAN, 2011)
Tekst z nr 48/3-4 2014.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Vicky Cristina – wyemancypowany heteryk, Miss Trans, założyciel łódzkiej grupy osób trans
Zawsze czułem, że nie jestem stereotypowym chłopakiem, ale też nigdy nie chciałem być dziewczyną.
Osoby transseksualne często mówią, że od dzieciństwa wiedziały, że są kimś innym niż wskazuje ich biologiczna płeć. Ze mną było inaczej – dobrze mi z moją biologiczną płcią, ale czuję, że w pewnym sensie jestem gdzieś pośrodku, lubię i „męskie” zainteresowania, i „kobiece”. A ubrania kobiece zawsze bardziej mi się podobały. Jak miałem 10 lat, zazdrościłem dziewczynkom, że mogą tak ładnie się ubrać, że ich uroda jest podziwiana, że są delikatne i zmysłowe. Mamie podbierałem szpilki, sukienki i malowałem usta.
Obyczajowo kobiece ubrania
Vicky Cristina to pseudonim, którego używa na co dzień. Vicky jest wyemancypowanym heteroseksualnym mężczyzną, a jego coming out nie dotyczył orientacji seksualnej, tylko orientacji obyczajowej. Przez lata zagłuszał w sobie potrzebę noszenia, jak to określa, obyczajowo kobiecych ubrań. Dziś uważa, że strój nie powinien decydować o przynależności do płci. Już po trzydziestce, w 2008 r. zrobił pierwszą próbę chodzenia po mieście w tzw. kobiecym stroju. Na początku były to „akcje” jednorazowe – wyjścia do sklepu czy na spacer. Teraz stały się codziennością: Wracam z pracy i od razu ubieram się normalnie. Ktoś powie, że się przebieram. Nie! Dla mnie to właśnie taki strój jest normalny! Vicky pracuje w szpitalu, jest lekarzem. Nie wyobrażam sobie chodzić w moim normalnym stroju w szpitalu, bo po prostu mogłaby być afera. Dla większości, niestety, jest to zbyt radykalny wizerunek. Dlatego w pracy pozwalam sobie tylko na queerowe akcenty – ufarbowane, długie włosy związane w kitkę, umalowane bezbarwnym lakierem paznokcie.
Dwom koleżankom z pracy powiedziałem, że jestem transgenderowy i zareagowały bardzo pozytywnie. Przypuszczam, że wcześniej tworzyły sobie jakieś własne teorie na mój temat. Nazwanie czegoś po imieniu czasem pomaga zyskać akceptację i ułatwia zrozumienie. Lepiej powiedzieć wprost. Tak samo zresztą zachowuję się w innych miejscach. Wolę być otwarty, rozmawiać. Wtedy widzę, że ludzie to lepiej przyjmują niż chowanie się i niepewność. Choć oczywiście zdarzają się mniej nieprzyjemne sytuacje – dziwne spojrzenia, niechęć. Taka odmienność bywa powodem do wyzywania, wyśmiania albo nawet pobicia.
Córka i Miss
W sierpniu zeszłego roku Vicky rozszedł się z żoną. Ma córkę, z którą jest w bardzo dobrych relacjach. Nie chcę jej mówić, przynajmniej na razie. Jest jeszcze za mała. Większość ludzi jest jeszcze zbyt nietolerancyjna i mogłaby jej zrobić krzywdę. Myślę, że córka nie oceniłaby mnie źle, bo dzieci przyjmują takie rzeczy naturalnie i bez uprzedzeń. I tak dużo widać, bo włosy mam długie i ufarbowane, a w zimie nakładam rajstopy pod spodnie, więc pewnie i tak zdaje sobie sprawę, że tata rożni się od innych mężczyzn, ale bynajmniej nie przeszkadza jej to kochać mnie. I to w dzieciach jest piękne. Dorośli powinni uczyć się od nich otwartości, a nie zamykać się w sztywnych ramach obyczajowych stereotypów.
W czerwcu zeszłego roku Vicky zdobył tytuł Miss Trans w konkursie zorganizowanym przez Fundację Trans-Fuzja i drag queen Kim Lee. Impreza odbyła się w warszawskim klubie Le Garage (patrz: „Replika”, nr 32). Wystartował, ponieważ chciał pokazać, że takie osoby jak my istnieją i nie chcążyć w ukryciu. Niestety, większość ludzi postrzega nas jako osoby chore psychicznie, dziwolągi, które trzeba gdzieś zamknąć. I ja ten pogląd długi czas też sobie wmawiałem. Dopiero kilka lat temu zacząłem czytać o transpłciowości i poznawać takie osoby przez Internet. Okazało się, że jest ich sporo i często bardzo dobrze funkcjonują w społeczeństwie, mają wyższe wykształcenie i odpowiedzialną pracę. I niestety męczą się, bo boją się pokazać takimi, jakimi są naprawdę.
Dlatego Vicky postanowił działać i dlatego ponad rok temu założył nieformalną grupę dla osób trans, której spotkania odbywają się w każdą drugą sobotę miesiąca w Łodzi.
Najchętniej bym mieszał
Dziś Vicky tryska energią, humorem i pewnością siebie. Doskonale się czuję i wiem, kim jestem. Czy czuje się transwestytą albo cross-dresserem? Nie potrzebuję żadnego klasyfikowania. Po prostu jestem sobą! I nikt, i nic nie jest w stanie wmówić mi, że mam być inny! Czuję się wolnym człowiekiem, bez ograniczeń, i to jest piękne uczucie. Wkurza mnie to, że dla innych nie jest to takie oczywiste.
Najchętniej mieszałbym stroje „kobiece” i „męskie” – np. z przyjemnością założyłbym męską marynarkę i „miniówkę”. Do tego szpilki. Chociaż takie mieszanie spotkałoby się chyba z jeszcze gorszym odbiorem… Jeśli robię biust, to tylko dlatego, że albo nie chcę się rzucać w oczy, albo „kobiece” ubrania są tak skrojone, że nie można ich nosić bez biustu. Czekam z niecierpliwością na „męskie” sukienki, spódnice i szpilki.
Kobiety wywalczyły sobie emancypację. Mogą być queerowe na co dzień, tylko o tym nie mówi się w ten sposób, ponieważ stało się to normą. Wszyscy się już przyzwyczaili, że kobiety noszą spodnie. A ja jestem wyemancypowanym mężczyzną i chciałbym, żeby normą stało się noszenie sukienek przez mężczyzn.
Vicky Cristina lubi i akceptuje pierwiastek kobiecy w sobie. Wpaja się mężczyznom, że powinni być twardzi, a taki, który płacze, jest nieprzystosowany. A ja lubię się wzruszać i czasem popłakać. Zdaję sobie sprawę, że szanse na to, żeby spotkać kobietę, której by to odpowiadało, są niewielkie. A niestety nawet ta niewielka część, której mógłbym się spodobać, nie odważy się codziennie narażać na wyśmianie i obelgi. Na pewno prościej by mi było znaleźć faceta, ale absolutnie mnie nie pociągają.
Kontakt do łódzkiej grupy trans:
tel. 694 636 895, e-mail: zaqxsw8@wp.pl
Tekst z nr 35/1-2 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Słynny seksuolog gej, znana malarka oraz jej mąż, czyli ona – pierwsza osoba, na której dokonano operacji korekty płci
Lili Elbe przez większość życia funkcjonowała jako Einar Wegener. Einar urodził się w 1882 r. W początkach XX wieku zyskał sławę jako malarz pejzażysta. Wraz ze swą żoną Gerdą Gottlieb wiódł życie, które dziś bez przesady moglibyśmy nazwać queerowym. O jego/jej niezwykłej historii opowiada powieść Davida Ebershoffa „Dziewczyna z portretu”, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.
Einar zakłada pończochy
Zaczęło się od pozornie nic nie znaczącego zdarzenia: Gerda (w powieści nazywana Gretą), malarka podobnie jak jej mąż, ale portrecistka, chciała dokończyć obraz pewnej śpiewaczki, która nie mogła tego dnia pozować. Poprosiła więc męża, by zastąpił oryginał, wkładając pończochy i damskie buty. Einar zgodził się z pewną nieśmiałością. Nie przypuszczał, że w ten sposób na światło dzienne wydobędzie swą kobiecość. Okazało się, że żyje w nim młoda, piękna dziewczyna, która na dodatek z czasem zaczęła przejawiać coraz większą wolę manifestowania swej obecności światu, zaczęła snuć plany i zaczęła mieć własne pragnienia – zupełnie inne niż Einar, spokojny i nieśmiały mężczyzna, wierny mąż.
„Dziewczyna z portretu” to autorska wersja wydarzeń, o czym Ebershoff lojalnie informuje. Prawdziwe są tylko podstawowe fakty; niektóre drugoplanowe postacie książki w ogóle nie istniały. Również przeżycia bohaterów to sfera spekulacji, którą Ebershoff sprowadził do konkretu i uprawdopodobnił. Niemniej, opisując moment „narodzin” Lili, był bardzo wierny relacjom samej zainteresowanej, które można znaleźć w jej listach i zapiskach, choć umieścił zdarzenie w innym czasie: w książce ma ono miejsce w 1925 r., w rzeczywistości – kilkanaście lat wcześniej.
Lili wypiera Einara
Gerda nie tylko nie protestowała przeciwko temu, by jej mąż „stał się” a potem „bywał” kobietą, ale sama go do tego zachęcała i z nim jako Lili pojawiała się w towarzystwie. Przez całe lata obie panie przyjmowały gości w domu. Bliscy przyjaciele mieli świadomość podwójnego życia Einara/Lili. Lili była na tyle ładną i kobiecą kobietą, że nikt z dalszych znajomych nie podejrzewał prawdy – Lili zazwyczaj była przedstawiana jako krewna Gerdy. Ponoć była tak pociągająca, że zdarzały jej się propozycje matrymonialne. Jak wyglądała, możemy dowiedzieć się ze zdjęć, a przede wszystkim z portretów – Lili bardzo szybko stała się główną modelką Gerdy. To zresztą one uczyniły Gerdę znaną malarką – jej sława przyćmiła dzieła Einara, który nigdy nie malował jako Lili. Obrazy Einara można dziś obejrzeć w Muzeum Sztuki w Vejle (w Danii).
Portrety Lili autorstwa Gerdy przedstawiały delikatną dziewczynę o migdałowych oczach i zmysłowych ustach.
Gerda tworzyła również erotyczne ilustracje, których tematem wiodącym często była miłość dwóch kobiet. zawsze wspierała i kochała Lili – również wtedy, gdy w 1930 roku duński król unieważnił ich małżeństwo po tym, jak Lili przeszła pierwszą operację.
Operacje
Oficjalnie przyjmuje się, że pierwszą transseksualną osobą, na której dokonano nowoczesnego zabiegu SRS (sex reassignment surgery – operacja korekty płci) była Christine Jorgensen w 1952 r. A jednak w latach 1930-31 to Lili Elbe w Berlinie i Dreźnie przeszła szereg operacji mających na celu przekształcenie jej ciała w ciało kobiety. Były to rewolucyjne zabiegi. Lili miała szczęście, że trafiła do niemieckiego doktora Magnusa Hirschfelda, prekursora seksuologii, który nie tylko postulował, aby homoseksualizm traktować jako po prostu jedną z orientacji seksualnych (sam był gejem), ale także podjął się pomocy Lili i przeprowadził jej pierwszą operację. (W 1910 r. Hirschfeld napisał pionierską pracę dotyczącą transwestytyzmu).
W książce Ebershoffa zamiast Hirschfelda i Warnekrosa, drugiego lekarza, który robił Lili następne operacje, pojawia się doktor Bolk. To miły człowiek, ale swoją pacjentkę traktuje w sposób dość przedmiotowy, choć i tak wyróżnia się na plus wśród całego tłumu naukowców, którzy uważali, że Einar przebierający się za kobietę stanowi zagrożenie społeczne. Bolk nie informuje Lili ani o przebiegu, ani o skutkach kolejnych zabiegów, jest huraoptymistyczny i wręcz przymusza Lili do kolejnych wyczerpujących i bolesnych operacji – a przy tym wszystkim jest postacią… fikcyjną. Trudno zrozumieć, dlaczego Ebershoff powołał doktora Bolka do życia.
Nie do końca trans
W trakcie jednej z operacji okazało się, że Lili ma nie tylko męskie, ale i szczątkowe żeńskie narządy, a więc silne pragnienie bycia kobietą u Einara bierze się nie tyle z tego, że jest on osobą transseksualną, ale raczej hermafrodytyczną. Dziś podejrzewa się, że Lili mogła być kobietą z Zespołem Klinefeltera. Wnikliwe badania nad postaciami hermafrodytyzmu za życia Lili nie miały miejsca (w tym miejscu wypada polecić czytelni(cz)kom dostępną u nas znakomitą autobiograficzną książkę hermafrodyty Jeffreya Eugenidesa „Middlesex”).
Lili niezbyt długo cieszyła się fizyczną kobiecością. Jeszcze przed pierwszą operacją cierpiała na krwotoki, była chuda i wymizerowana, a seria zabiegów osłabiła ją jeszcze bardziej. Dziś osoby transpłciowe m/k (z mężczyzny w kobietę), które decydują się na chirurgiczną korektę płci, przechodzą zazwyczaj operację usunięcia jąder i wykształcenia waginy, nie ma mowy o innych poważnych ingerencjach medycznych, których doświadczyła Lili. Dokonano u niej przeszczepu jajników i macicy, które nie przyjęły się. To właśnie najprawdopodobniej w wyniku powikłań po nich Lili zmarła w 1931 roku w Dreźnie. Miała 49 lat. Wcześniej jednak artykuły o niej i jej transformacji narobiły sporo szumu w duńskiej i niemieckiej prasie. Sama Lili chciała, by świat usłyszał o możliwości cudu, w który mało kto w tamtych czasach wierzył – przekształcenia mężczyzny w kobietę. Jako kobieta przyjęła nazwisko Elbe (od rzeki Łaby płynącej przez Drezno), uzyskała też oficjalny paszport na swoje żeńskie dane.
Bezwarunkowa miłość?
Zainteresowanych porywającą historią Lili Elbe odsyłam do książki „Man into Woman” pod redakcją Nielsa Hoyera (niestety, nie ma polskiego wydania), która jest kompilacją jej autentycznych listów i pamiętników. Warto też oczywiście przeczytać „Dziewczynę z portretu”, jednak trzeba pamiętać, by nie przywiązywać się do wszystkich faktów w niej przedstawionych. Ebershoffowi bardziej zależało na stworzeniu pewnego klimatu, na przekazaniu odczuć bohaterki, niż na napisaniu „regularnej” biografii. Ponadto czasem można odnieść wrażenie, że autor nie pisze o Lili-kobiecie, tylko o typowym transwestycie. Kobiecość Lili nie jest u Ebershoffa samoistna, nie wyrywa się z niej bez względu na okoliczności, towarzyszą jej specyficzne działania innych osób. Po raz pierwszy ujawnia się jeszcze, gdy Einar był nastolatkiem – podczas zabawy z przyjacielem Hansem, który dla hecy zawiązuje mu kuchenny fartuch i udaje, że czeka aż „żona” ugotuje mu obiad. A po raz drugi – dopiero, gdy Einar ma na sobie, pierwszy raz w życiu, sukienkę. Słyszy w tym momencie krzyki sąsiada wrzeszczącego do żony: „Jesteś diabelnie piękną kurwą!” a jednocześnie swą własną żonę mówiącą do niego „Może nazwiemy cię Lili?”. Obie sytuacje są jak z marzeń fetyszystycznego transwestyty (a nie transseksualisty m/k).
„Dziewczyna z portretu” zebrała wiele nagrod i pozytywnych recenzji, m.in. Lambda Literary Award, czyli amerykańską nagrodę literacką, przyznawaną książkom o tematyce LGBT. Powieść jest reklamowana jako historia bezwarunkowej pięknej miłości. Prawda, ale zaznaczmy, że Greta silną ręką kierowała życiem męża, ktory małżeńskiej wierności dochował jej właściwie tylko dlatego, że był cały czas pod skrupulatną obserwacją żony. Lili i Greta są bardziej przyjaciołkami, wręcz siostrami niż parą. Nie ma między nimi erotycznego przyciągania. Niemniej, Greta „pilnuje” Lili nawet wtedy, gdy ta chce zamieszkać sama i wyjść za mąż za jednego ze swych adoratorow. Nie była w stanie uwierzyć, że „jej” Lili mogła mieć inne pragnienia niż Einar.
Do ekranizacji „Dziewczyny z portretu” przymierza się Nicole Kidman jako producentka filmu oraz odtworczyni roli Lili. Oby się jej udało.
Tekst z nr 38/7-8 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Motyw przebieranek płciowych znajdziemy już w filmach z początków istnienia kina, choćby w burleskach. Do dzisiaj służy on głownie bawieniu publiczności, wystarczy przypomnieć słynne komedie: „Poł żartem, poł serio”, „Victor, Victoria”, „Tootsie”, a z polskich „Poszukiwany, poszukiwana”. Gdy facet przebiera się za babę, widownia śmieje się głośno i beztrosko. Jest to bowiem, ze strony męskiego bohatera, akt społecznej degradacji, wejścia w obcy i cudaczny świat „drugiej płci”. Natomiast, gdy to kobieta ubiera spodnie i garnitury, sprawa nie wygląda tak prosto, nawet w komediach. Przeważnie bowiem chodzi w takich filmach („Czy Lucyna to dziewczyna?”, „Sylvia Scarlett”, z nowych „Albert Nobbs”) o determinację. O sięgnięcie po owoc dla kobiet zakazany, o dotarcie do celu, którego nigdy nie osiągnęłyby w sukienkach.
Ale „przebierańcy” nie zawsze mieli wyłącznie bawić publiczność, czasami mieli ją także straszyć. Bowiem skłonność do ubierania się w ciuszki płci przeciwnej w wielu wypadkach automatycznie wiązała się z psychopatycznymi czynami. Na tym skojarzeniu bazują głośne thrillery: „Psychoza” Hitchcocka, „W przebraniu mordercy” de Palmy czy „Milczenie owiec”, w którym transseksualny oprawca szyje sobie stroje ze skór swoich ofiar. Ten ostatni film wywołał protesty ze strony środowisk LGBT, więc w ramach ekspiacji reżyser Jonathan Demme nakręcił potem „Filadelfię”.
Najgorszy prekursor
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat nazbierało się jednak całkiem sporo filmów, które traktują tematykę „trans” bez krotochwilnej czy sensacyjnej otoczki. Próbują one – niekiedy w tonie dramatycznym, kiedy indziej w pogodnym, lżejszym – pokazać życie osób nieidentyfikujących się ze swoją płcią biologiczną lub wychodzących poza ograniczenia fizyczne i kulturowe, jakie ona narzuca. Część z tych tytułów dobrze znamy także w Polsce: „Priscilla, krolowa pustyni” z popisową rolą Terence’a Stampa, „Nie czas na łzy”, w którym oscarową kreację stworzyła Hillary Swank czy rewelacyjne „Śniadanie na Plutonie” Neila Jordana, gdzie transgenderowa Patrycja (wspaniały Cillian Murphy) rzuca wyzwanie bogoojczyźnianej Irlandii. Ale sporo jest filmów, które niewiele osób u nas widziało.
Za prekursora kina trans uznać trzeba… Eda Wooda. Tak, to właśnie ten „najgorszy reżyser świata” zadebiutował w 1953 roku dziełem „Glen czy Glenda”, opartym częściowo na własnych doświadczeniach (również lubił ubierać damską bieliznę). W specyficznej formie łączącej wykład, awangardowe wizje i obyczajowe obrazki przedstawia Wood dwie historie – transwestyty Glena (w tej roli sam reżyser), który boi się powiedzieć narzeczonej o swych upodobaniach oraz pseudohermafrodyty Alana, który przechodzi operację korekty płci i zostaje kobietą. Jest „Glen czy Glenda” apelem o tolerancję i zrozumienie inności seksualnych, bardzo – zwłaszcza jak na swoje czasy – odważnym i postępowym. Znamienne, że pierwszy film o „transach” nakręcił „odmieniec” kina.
Agrado też ma penisa
W klasyfikacji drużynowej prowadzi Hiszpania, która po śmierci generała Franco śmiało i bez oporów wzięła na kinowy warsztat zakazane dotąd tematy obyczajowe. W roku 1977 powstał film Vicente’a Arandy „Cambio de sexo” („Zmiana płci”). Młodziutka Victoria Abril gra tutaj siedemnastoletniego Jose Marię, wyzywanego w szkole od „pedałów” i prześladowanego przez ojca, który chce z niego zrobić „prawdziwego mężczyznę”. W tym celu prowadzi syna do nocnego klubu ze striptizem, gdzie Jose – zamiast stracić dziewictwo z prostytutką – poznaje „kobietę z penisem”, Bibi. Ta zaś wprowadza go w tajniki życia transowego. Niedługo potem nasz bohater, a raczej już bohaterka, Marie Jose sama staje się gwiazdą klubu. Buntuje się jednak przeciwko byciu dziwolągiem z kabaretu, pragnie zostać pełnoprawną kobietą. Decyduje się na operację i – jak informuje nas narrator w ostatnim ujęciu – „sześć miesięcy później przeżywa pierwszy kobiecy orgazm”.
Jako mentorka Marii Jose zadebiutowała na dużym ekranie Bibiana Fernandez, znana lepiej szerokiej publiczności pod pseudonimem Bibi Andersen. Zagrała ona właściwie samą siebie – transseksualną aktorkę. Rozsławił ją później w świecie Pedro Almodovar, który dał jej w kilku swoich filmach role silnych kobiet. Do historii kina przeszła scena z „Kiki”, gdy naga Bibi (już z żeńskimi organami płciowymi) stoi na balkonie i śpiewa razem z Chavelą Vargas pieśń „Luz de luna” („Światło księżyca”).
Z Andersen związana jest też zabawna i charakterystyczna dla polskiej mentalności anegdota. Otóż, w latach 90. w naszych fachowych publikacjach powielana była informacja, że Bibi Andersen to de facto… Bjorn Andresen – Szwed, który w wieku 15 lat zagrał rolę Tadzia w ekranizacji „Śmierci w Wenecji”. Najwyraźniej tak go Visconti z ekipą zbałamucili na planie tamtego filmu, że aż płeć zmienił. Tymczasem Andresen wyrósł na heteroseksualnego ojca rodziny i aktora grywającego w szwedzkich produkcjach (m.in. mogliśmy go ostatnio oglądać w jednym z odcinków serialu „Wallander”).
Wracając zaś do Almodovara, to myślę, że nie ma sensu przypominać jego zasług w oswajaniu publiczności z osobami spod znaku T. Przywołajmy tylko niezapomnianą postać transgenderowej Agrado (Antonia San Juan) z filmu „Wszystko o mojej matce”, która na żądanie kolegi: „Obciągnij mi, jestem spięty!”, odpowiada: „Ja też jestem spięta, to może ty mi obciągniesz?”.
Almodovara często porównuje się z Rainerem Wernerem Fassbinderem, znakomitym, przedwcześnie zmarłym, niemieckim reżyserem, który również w swojej twórczości poruszał kwestię nienormatywnych seksualności (choć czynił to w znacznie posępniejszym tonie niż autor „Prawa pożądania”). W 1978 roku Fassbinder nakręcił film „W roku trzynastu pełni”. Jego bohater Erwin (Volker Spengler) zmienia płeć po tym, jak mężczyzna, w którym nieszczęśliwie się kocha, mówi mu: „Szkoda, że nie jesteś kobietą”. Miłość bywa silniejsza od tożsamości. Niestety, i pod nową postacią Erwin/Elvira zostaje odrzucony/a. Podobnie zresztą jak Vera, która dla ukochanego Leopolda „obcina sobie kutasa” w „Kroplach wody na rozżarzonych kamieniach” (2000) Francoisa Ozona na podstawie sztuki Fassbindera.
Piłka i lalki
Za „krzyżówkę” postaci z filmów Fassbindera i Almodovara uznać można tytułową Hedwig z „Hedwig and the Angry Inch” (w Polsce wyświetlanego czasami pod tytułem „Cal do szczęścia”) Johna Camerona Mitchella. Urodzony jako Hansel we wschodnim Berlinie stał się kobietą z miłości do amerykańskiego żołnierza. Chciał się z nim ożenić i uciec na Zachód. Operacja jednak nie do końca się udała, uczucie także poległo w starciu z przeciwnościami losu. Hedwig została więc szefową zespołu muzycznego, z którym objeżdża Stany Zjednoczone. W podrzędnych knajpach wyśpiewuje dzieje swojego życia.
Z nowszych filmów z transowymi bohaterami chciałbym zwrócić uwagę na dwa tytuły. Grecką „Strellę” z roku 2009 w reżyserii Panosa H. Koutrasa – przewrotną opowieść o mężczyźnie, który po wyjściu z więzienia szuka swego syna. W nowym życiu na wolności pomaga mu się odnaleźć kochanka, transseksualna prostytutka, zwana Strellą. Koutras wplata w queerową opowieść nawiązania do… antycznej tragedii, niekonwencjonalnie tu jednak potraktowanej.
Innym ważnym filmem jest „Chłopczyca” („Tomboy”) Celine Sciammy, która przesuwa granicę refleksji nad identyfikacją płciową człowieka w czas dzieciństwa (warto w tym miejscu przywołać podobne w tematyce i pokazywane kiedyś w Polsce „Różowe lata” Alaina Berlinera). Głowna bohaterka, dziesięcioletnia Laure’a (Zoe Heran) udaje przed rówieśnikami chłopca, gdyż woli grać w piłkę, niż bawić się lalkami.
Trudno w jednym, krótkim tekście wyszczególnić wszystkie „transowe” fabuły. Wymieńmy pokrótce jeszcze kilka – chociażby kampową adaptację powieści zmarłego niedawno Gore’a Vidala „Myra Breckinridge” (1970) Michaela Sarne’a z Raquel Welch w roli głównej. Także, zupełnie inny w klimacie, biograficzny „Second Serve” (1986) Anthony’ego Page’a (dawno temu w polskiej telewizji nadano temu filmowi tytuł „Gem, set i mecz”), oparty na wspomnieniach Renne Richards, lekarki i tenisistki, która w latach 70. – jako Richard – przeszła korektę płci i nie mogła przez pewien grywać profesjonalnie na korcie, gdyż zabraniano jej udziału w kobiecych turniejach. W świecie sportu rozgrywa się także tajski „Piękny bokser” (2004) Ekachai Uekrongthama, autentyczna historia pięściarza Parinya Charoenphola.
Dwa filmy nagrodzone Oscarami za scenariusz – zainspirowane faktami „Pieskie popołudnie” Sidneya Lumeta, w którym grany przez Ala Pacino Sonny Wortzik napada na bank, by zdobyć pieniądze na operację korekty płci swego kochanka oraz „Gra pozorów” Neila Jordana, gdzie, zgodnie z polskim tytułem, nic nie jest takie, jak się wydaje. Dorzućmy jeszcze serbskie „Dupy z marmuru” (1995) Zelimira Zelnika z, zamordowaną w 2003 roku w Belgradzie, Merlinką (czyli Vjeranem Miladinoviciem), dostępne u nas na DVD „Wild Side” (2004) Sebastiena Lifshitza i paradokumentalną „Niezwykłą historię o królowej Raqueli” Olafa de Fleur Johannenssona. „Transamericę” Duncana Tuckera z nominowaną do Oscara Felicity Huffman, „Flawless” (polski tytuł – „Bez skazy”) Joela Schumachera, „Normalnego” Jane Anderson, „Telenowelę” Pernille Fischer Christensen… Długo można wyliczać.
Na koniec zostawiłem sobie dwa filmy – realistyczną argentyńską opowieść o osobie interseksualnej „XXY” Lucii Puenzo i metaforycznego „Orlando” Sally Potter według powieści Virginii Woolf, w ktorym Tilda Swinton wędruje przez wieki, zmieniając się po drodze z chłopca w kobietę. Oba te dzieła pokazują, jak niewielkie znaczenie ma płeć dla naszego człowieczeństwa i, zarazem, jak wielką wagę do niej przywiązujemy.
Najnowszy „transowy” film „Na zawsze Laurence” Xaviera Dolana wchodzi na ekrany polskich kin 9 listopada br., patrz: recenzja, strona 33.
Tekst z nr 39/9-10 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z A. MARKIEM DRĄŻEWSKIM, reżyserem pierwszego polskiego filmu o osobach transpłciowych, krótkometrażowego dokumentu „Transsex” z 1987 r., rozmawia Bartosz Żurawiecki
Rok 1987. Schyłek PRL-u. Jak to się stało, że mógł wtedy powstać krótkometrażowy dokument „Transsex” – pierwszy polski film o osobach transpłciowych, czy też, bo tak wtedy mówiono, transseksualnych?
Wcześniej zrobiłem film popularnonaukowy „Katastrofa”. O teorii katastrof René Thoma. To był francuski matematyk, który wraz z Henrim Poincarém i kilkoma innymi naukowcami doszedł do wniosku, że nawet niewielka, drobniutka zmiana w układzie może spowodować drastyczną zmianę całego systemu. Robiąc „Katastrofę”, zrozumiałem, że życie jest właśnie takim przykładem katastrofy w naturze. Zanim urodzi się człowiek, działa tak wiele czynników, nad którymi zupełnie nie panujemy. Postanowiłem znowu zrobić film o naturze, której się nie da zmienić. Jest, jaka jest. Zapytałem w Wytwórni Filmów Dokumentalnych, czy wyprodukują dokument o transseksualizmie. Oni na to: „A co to jest? A kogo to obchodzi?”. Odpowiedziałem: „Tych ludzi to obchodzi! To jest ileś tysięcy ludzi, którym to jest potrzebne”. „No dobra, ale po taniości trzeba pójść. Mało pieniędzy będzie”. „Niech będą jakiekolwiek, zobaczymy”. Tak więc, korzystając z niewiedzy decydentów, zrobiłem film za pół darmo.
Transseksualizm nie był tematem, o którym mówiłoby się wtedy w środkach masowego przekazu, w szkole, na uczelniach.
Przeczytałem przed filmem tysiące stron literatury naukowej, dokumentacji medycznej. Głównie po angielsku, oczywiście. Przeprowadziłem setki rozmów z lekarzami, psychologami. I wyszedł mi z tego tragiczny obraz. O ile w badaniach klinicznych i laboratoryjnych coś się budowało, o tyle w sferze społecznej trwały totalna niewiedza i ignorancja. W rozmowie z prof. Tarkowskim, słynnym genetykiem z Uniwersytetu Warszawskiego, pytam: „Panie profesorze, proszę mi powiedzieć, najprościej, jak się da, co powoduje, że te geny wiedzą, jak się właściwie rozdzielić między jedną a drugą przyszłą komórkę”. Tarkowski się zaśmiał: „Panie, gdybym ja to wiedział! Nobel! Nobel od ręki! Nic jeszcze nie wiemy. I tak naprawdę nie ma stuprocentowych mężczyzn i stuprocentowych kobiet. Każdy z nas ma to yin i yang wymieszane. Między dwiema płciami istnieje całe spektrum. Tymczasem świat działa w ten sposób, że zanim określimy siebie jako komunistę albo faszystę, to musimy się zdefiniować – jesteśmy mężczyzną czy kobietą”.
Jak znalazłeś bohaterów, bohaterki swojego filmu?
Pomógł mi doktor Stanisław Dulko, pierwszy lekarz w Polsce, który nie traktował osób trans jak dziwadeł. Dał mi namiary do trzech, czterech osób, a potem to już poszło na zasadzie szeptanki. Jeden drugiemu przekazywał, że powstaje taki film. Nie musiałem się za bardzo napocić. Rozmawiałem z wieloma ludźmi. Na przykład spotykam człowieka młodszego ode mnie o dwadzieścia parę lat, 1,90 m wzrostu, ręka jak dwa bochny chleba. Górnik przodowy z kopalni. Podaje mi rękę i grubym barytonem przedstawia się: „Joanna”. Mimo tej ogromnej postury wielka delikatność, wrażliwość. Opowiada, jaką miała gehennę. Ojciec ciął jej sukienki, bił. Nieprawdopodobne, nieludzkie.
Bohaterowie_ki bez problemu pokazują twarze do kamery, szczerze opowiadają o swoim życiu. Na ekranie widzimy prawdziwe osoby transpłciowe czy może jednak grali je podstawieni aktorzy?
Wszyscy byli prawdziwi. Ba! Kilka osób miało do mnie żal, że się nie zmieściły w filmie. Była w tym środowisku solidarność ludzi, których społeczeństwo odrzuca. Chcieli więc w moim filmie wystąpić, żeby pomóc innym. Z drugiej strony miałem świadomość, że wystawiając ich twarze do tłumu, narażam ich na poważne niebezpieczeństwo. I uświadamiałem im to za każdym razem. Sam się zresztą mitygowałem. Chciałem np. wziąć tę Joannę wysoką jak wieża, ale powiedziałem sobie: „Nie, nie, Drążewski! Chwyt jest fajny, ale to pójdzie w niedobrą stronę, bo wywoła śmichy chichy na sali”. Musiałem różne rzeczy brać pod uwagę.
Trans kobieta, która na początku filmu wykonuje striptiz, też nie miała obiekcji?
Skądże! Wręcz mnie namawiała, że może by tak coś bardziej seksualnie podkręcić. Aż musiałem ją upominać, że kręcę poważne kino, a nie pornola. Ona żyła z tego, że robiła striptiz w nocnych klubach. Sceny kręcone na ulicy też są jak najbardziej prawdziwe. Zarejestrowałem autentyczne reakcje na moich bohaterów.
Jest też sonda uliczna. Padają zdania jeżące włos na głowie, choć czasami zabawne. Zabawna jest np. wypowiedź jednej z kobiet, która mówi, że jest przeciwna „zmianie płci”, bo „każdy powinien być sobą”. Pada również w filmie pytanie: „Czy jesteśmy dzisiaj łaskawsi dla odmieńców?”.
To jest odwieczny problem tego kraju – problem tolerancji, której po prostu nie ma. W 1974 czy 1975 r. chciałem przygotować dokument o tolerancji właśnie, w związku z czym zrobiłem eksperyment społeczny. Nosiłem włosy do pasa, brodę jak Mojżesz. I założyłem żółty beret z antenką. Kochany, najtrudniejsze doświadczenie w moim życiu. Miałem zamiar tak chodzić po Łodzi, gdzie studiowałem, przez 2 tygodnie, ale po czwartym wypchnięciu z tramwaju doszedłem do wniosku, że to jest niebezpieczne dla zdrowia i życia. Zrezygnowałem po tygodniu. Żółty beret z antenką i to wystarczyło, żeby mnie nazwać: „żydem”, „pedałem”, „zboczeńcem”… Padały wszystkie inwektywy, jakie możesz wymyślić. Dzisiaj żółty beret z antenką chyba już tak nie denerwuje, ale może dotyczy to tylko wielkich miast.
„Transsex” dostał w 1988 r. Brązowego Lajkonika na Ogólnopolskim Festiwalów Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Ale czy był gdzieś rozpowszechniany?
Telewizja Polska powiedziała, że takiego filmu nie puści. Mówiłem, że powinni, bo to edukacja, ale gdzie tam. My jako autorzy nie mieliśmy wtedy nic do gadania, gdzie, jak i czy w ogóle nasz film będzie rozpowszechniany. Do dzisiaj tak zresztą jest. Natomiast któregoś dnia dzwoni do mnie kumpel i mówi: „Chodź ze mną na czeski film, to coś zobaczysz”. „Jaki znowu czeski film?”. „A taka zła komedia czeska”. „Będę chodził na złą komedię czeską? Mam inne rzeczy do roboty”. „Chodź, nie pożałujesz”. Zaciągnął mnie na tę złą komedię czeską. Kino pełne. Wtedy przed głównym seansem dawali Polską Kronikę Filmową i czasami jakiś dodatek krótkometrażowy. Poszła Kronika. I nagle – tadam! tadam! – idzie „Transsex”. Skończył się „Transsex” – łubudu! łubudu! – w kinie zostało sześć osób.
Skąd ludzie wiedzieli, że będzie „Transsex”? Tytułów dodatków nie podawano na plakatach.
Fama poszła. Więcej, dowiedziałem się, że w kościele był odczytywany list biskupów, żeby broń Boże nie oglądać tego filmu, bo to same świństwa. No któż mógł zrobić lepszą reklamę!
Co ludzi przyciągnęło? Temat czy raczej „sex” w tytule i nagość, której jest bardzo dużo w filmie?
Pewnie nagość. Ale taki też był mój cel. Wykorzystać ciekawość, żeby wyedukować. Po to jestem reżyserem, żeby wiedzieć, jak zadziałać na publiczność.
Jak odbierała film widownia? Nie było gwizdów, śmiechów, wyzwisk, okrzyków oburzenia?
Nie, publiczność oglądała go na przydechu. Choć jak pokazywałem operację na członku, to sala zrobiła: „Sssss!”. Oj, boli!
Miałeś potem kontakt z bohaterami filmu? Jak potoczyły się ich losy?
Tak, odzywali się. Zaprzyjaźnili się bardzo z moją żoną. Bo jest empatyczną osobą, wzbudzającą zaufanie. Łagodną i cierpliwą. Tak więc czasami, dzwoniąc do mnie, dzwonili do niej, bo to z nią tak naprawdę chcieli rozmawiać, żeby opowiedzieć o swoich problemach. Ich losy ułożyły się dobrze. Oczywiście, nie przypisuję sobie tutaj żadnych zasług, to wszystko dzięki działalności dr. Dulki. Bardzo im pomógł. Do mnie natomiast jeszcze kilka lat po filmie ludzie się odzywali z pytaniem, do którego doktora pójść, do jakiej kliniki pojechać.
Potem nie zajmowałeś się już tego typu tematyką. Zwróciłeś się ku sprawom historycznym.
Uważałem, że warto o sprawie transseksualizmu opowiedzieć. Ale nie jestem od zbawiania świata, jestem od wskazywania problemów. Szlag mnie jednak trafi a, gdy widzę np., jak dzisiaj wygląda prawodawstwo w tej kwestii. Za minionego, zresztą słusznie, reżimu wystarczyło pójść do sądu, mieć trzy opinie psychiatry, seksuologa i chirurga i można było uzyskać zmianę oznaczenia płci i zmianę nazwiska. W tej chwili, żeby to zrobić, trzeba pozwać rodziców. Jakiś absurd katolicki, którego nie mogę zaakceptować! Mnie zawsze najbardziej interesowała problematyka władzy. Jak jest zbudowana, jak to się dzieje, że ktoś rządzi, i co z tego wynika.
Ta dzisiejsza władza nie tylko twojego filmu nie chce pokazywać w reżimowej telewizji. Przez 6 lat wstrzymywała telewizyjną premierę innego filmu o transpłciowej bohaterce – współprodukowanego przez TVP „Mów mi Marianna”. Wreszcie wyemitowała go po cichu w niszowej stacji TVP Dokument.
No i wychodzi na to, że znowu jestem reżyserem antysystemowym.
Film „Transsex” można obejrzeć na platformie ninateka.pl.
Tekst z nr 97 / 5-6 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z filmowcem ANU CZERWIŃSKIM, pierwszą osobą transpłciową, która zagrała transpłciową postać w polskim serialu – Franka w drugim sezonie „Kontroli” – rozmawia Jakub Wojtaszczyk
Jak trafiłeś na plan „Kontroli”?
W Polsce nie mamy specjalistycznych agencji aktorskich o queerowym profilu, dlatego zazwyczaj poszukiwanie aktorów i aktorek ze społeczności LGBT+ odbywa się pocztą pantoflową. Tak też było w moim przypadku. Julia Maciocha, prezeska Parady Równości, zapytała mnie, czy kojarzę „Kontrolę”. Oczywiście znałem pierwszy sezon i bardzo go ceniłem. Okazało się, że Julia jest znajomą Nataszy Parzymies, reżyserki serialu, która zdradziła jej, że myśli o wprowadzeniu osoby trans do obsady i chciałaby do mnie w tej sprawie zadzwonić. Moje serce zabiło mocniej, bo w polskiej produkcji nigdy wcześniej nie pojawiła się transpłciowa postać. Chciałem pomóc Nataszy ją znaleźć.
Nie zagrać?
Byłem przekonany, że zadzwoni do mnie w sprawie konsultacji. Od jakiegoś czasu osoby ze środowiska teatralnego i filmowego proszą mnie o radę w sprawie rozwiązań fabularnych, kiedy chcą wprowadzić do swojej produkcji osobę queerową. Tymczasem szybko okazało się, że Natasza widziałaby mnie w roli Franka. Jestem filmowcem i zazwyczaj stoję po drugiej stronie kamery, ale mam za sobą też epizod w filmie „Wszystkie nasze strachy”, pojawiłem się również w małych rolach w dwóch spektaklach teatralnych. Jednak postać w „Kontroli” miała mieć większe znaczenie, a także powrócić w ewentualnym trzecim sezonie. Podszedłem do zadania z entuzjazmem, bo byłem pod wielkim wrażeniem pierwszego sezonu serialu.
Co cię w nim urzekło?
Już przy pierwszym odcinku nie mogłem uwierzyć, że powstał polski serial o romansie dwóch dziewczyn! Było coś niesamowitego w tym, że nie dostajemy historii o cierpieniu i zmaganiu się z homofobicznym społeczeństwem, tylko bezpretensjonalną historię miłosną, która nie rości sobie prawa do bycia głosem w debacie światopoglądowej. Żeby tego było mało, jest jeszcze przepięknie sfilmowana i świetnie zagrana. Osobiście lubię kino, które niepokoi, otwiera umysł, zaprowadza w nowe rejony czy wykoleja z utartego sposobu myślenia. Ale film, również dla mnie, jest środkiem wyrazu, który pozwala ludziom poczuć się mniej samotnie, przejrzeć się w postaciach, odnaleźć ukojenie. Oglądając „Kontrolę”, przypomniałem sobie swoje emocje, rozterki i pragnienia, które towarzyszyły mi w wieku 13 lat. Pamiętam jak dziś wrażenie, kiedy myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, bo jakaś cząstka mnie została opowiedziana na ekranie.
Jaki film pomógł ci odkryć siebie?
Dorastałem w czasach, kiedy internet nie był rozhulany, więc dostęp do informacji i reprezentacji był bardzo utrudniony. Kiedy miałem naście lat, usłyszałem, jak moje koleżanki przyciszonym głosem rozmawiają o filmie na HBO z lesbijkami, w którym dwie bohaterki uprawiają ze sobą seks. Nie znałem słowa „lesbijka”, choć wiedziałem już, że dziewczyny mi się podobają. Niestety nie miałem dekodera, więc poprosiłem jedną z koleżanek o nagranie filmu na kasetę wideo. Była to „Gia” z Angeliną Jolie. W mojej głowie nastąpiło przebudzenie – nie tylko odkryłem erotykę, ale też film pomógł mi zrozumieć własną tożsamość, z którą się wtedy identyfikowałem. Zakochałem się w Angelinie jako archetypie lesbijki, a plakaty z jej wizerunkiem zdobiły ścianę mojego pokoju. Później aktorka zagrała jeszcze w „Przerwanej lekcji muzyki”, w której całowała się z Winoną Ryder. Te sceny pielęgnowałem w pamięci jako punkty odniesienia. Pamiętam, jak w wieku 15 lat przerażony dokonywałem pierwszego coming outu przed przyjaciółką. Zamiast powiedzieć „jestem lesbijką”, powiedziałem: „Jestem jak Gia z filmu”. Gdyby „Kontrola” powstała w tamtym okresie mojego życia, na pewno bałbym się o wiele mniej.
Przez dziesięciolecia w kinie i TV osoby trans były przedstawiane jako zagrożenie lub żart, co pokazuje film dokumentalny „Disclosure” w reżyserii Sama Federa. Gdzie szukałeś reprezentacji?
Po maturze wyjechałem do Francji. Wtedy, prócz chodzenia na nieheteronormatywne imprezy, zacząłem ubierać się w bardziej „męskie” ciuchy i mocniej ściąłem włosy. Podskórnie czułem, że właśnie tego potrzebuję. Pojechałem też na Letni Uniwersytet Homoseksualności, czyli obóz aktywistyczny, który oddolnie organizowany jest we Francji od lat 70. Tam po raz pierwszy spotkałem trans mężczyzn. Dziś, w dobie Instagrama zabrzmi to głupio i naiwnie, ale wtedy myślałem, że istnieją tylko trans kobiety. Instynktownie zaprzyjaźniłem się z tymi osobami. Zaczęło mi coś świtać w głowie. Toczyłem walkę z samym sobą – z jednej strony tożsamościowe pragnienie zaczęło we mnie buzować, z drugiej pojawiały się okropne myśli typu: „Nie mogę być czymś takim”. Rok po obozie obejrzałem film dokumentalny „Venus Boyz”, który pokazuje szeroki przekrój kobiecych męskości – od historii pionierki drag king, choreografki Diane Torr, przez opowieści osób interpłciowych, po trans mężczyzn i ich dochodzenie do męskości. Dokument pomógł mi usystematyzować moją tożsamość. Osoby hetero nieustannie widzą swoje wzory osobowościowe na ekranie. My, osoby LGBT+, musimy ich szukać. Mnie udało się to dopiero w wieku 20 lat. Na szczęście tych postaci jest coraz więcej w kinie i telewizji.
O Franku, którego grasz w „Kontroli”, wiemy niewiele. Jego rodzice wciąż zwracają się do niego deadname’em, dlatego woli spędzać czas wśród osób, które go akceptują. Czy na własny użytek stworzyłeś jego biografię?
Kiedy dostałem scenariusz wigilijnej sceny, w której Franek po raz pierwszy się pojawia, zrozumiałem, że Nataszy w kilku zdaniach udało się streścić moją prywatną historię. Nie lubię określenia „gram siebie”, bo wynikałoby z niego, że nie jest to gra aktorska, ale tak naprawdę odgrywałem własne doświadczenia. Do niedawna sam mogłem wypowiedzieć podobne słowa podczas gwiazdkowej kolacji. Był taki okres w moim życiu, w którym cały świat zwracał się do mnie w formie męskiej, tylko nie rodzina. Na planie wystarczyło, że zamknąłem oczy i przypomniałem sobie, jak to naprawdę wyglądało. Dla mnie właśnie ta autentyczność, która jest tak pożądana w kinie czy telewizji, jest głównym argumentem za tym, by postaci trans nie były grane przez cispłciowych aktorów. Jednym z głównych zadań aktorskich jest przecież twórcza interpretacja własnych doświadczeń i emocji.
Autentyczność to jedno, ale osoby trans dostają szansę, której do tej pory po prostu nie miały.
Tak! W ostatnim czasie dostaję propozycje interpretowania postaci trans w filmach i spektaklach teatralnych. Co prawda nie mogę jeszcze mówić o tych projektach, ale zastanawiam się: gdy twórcy wyeksploatują temat, czy będę mógł kontynuować pracę aktora? Chciałbym zagrać też osobę cis. Często zadaję sobie pytania: czy w kinie trans dziewczyna będzie mogła wcielić się w rolę matki? Czy osoby trans będą mogły zagrać ludzi, którzy nie tylko są swoją tożsamością, ale też rodzicami, bossami mafii, papieżem, a nawet Jamesem Bondem? Byłaby to prawdziwa rewolucja!
Przez to, że w polskich mediach praktycznie nie ma reprezentacji osób trans, domyślam się, że Franek może reprezentować wszystkie takie osoby, być generyczną osobą trans. Czy taka perspektywa jest przytłaczająca?
Ostatnio organizowałem casting dla Netflixa do filmu o trans chłopaku, więc niedługo nie będę już jedyną reprezentacją. Jednak jestem dumny i bardzo wzruszony, że dziś mogę dać komuś coś, czego ja nie miałem. Mimo że wciąż jestem młody, wyczuwam u siebie potrzebę zatroszczenia się o queerowe dzieciaki, które teraz są w tych potwornych, nacjonalistycznych szkołach, które szukają tego, czego nie dostały w rodzinnych domach – otwartości i poczucia bezpieczeństwa, Mam nadzieję, że „Kontrola” będzie dla nich taką spokojną przystanią.
W takim razie czy „Kontrola” – przez to, że pokazuje osoby LGBT+ nie przez pryzmat ich tożsamości czy orientacji, tylko przez to, że one po prostu są – może być w dzisiejszej Polsce odbierana jako przejaw politycznego zaangażowania?
Jest taki slogan z feministycznej manifestacji: „Chcemy całego życia”. Co prawda mówi o prawie do aborcji i decydowaniu o własnym ciele, jednak mnie, jako osoby trans, również dotyczy. Chcę swobodnie żyć, kochać, móc zrobić tranzycję bez przymusu pozywania rodziców do sądu, wziąć ślub, mieć prawo do pochówku partnera… To podstawa życiowa, której nie mają osoby LGBT+ w Polsce, bo nie ma w Polsce równych praw. Kiedy te prawa osiągniemy, chcę mieć możliwość bycia aktorem, chcę studiować fizykę molekularną lub być wychowawcą w przedszkolu – chcę bez lęków być kimkolwiek sobie wymarzę. „Kontrola” mówi do widza z tego właśnie poziomu, bo opowiada o utopijnym świecie bez homofobii. Pozwala nam mieć marzenia o dobrym, całym życiu. W młodości myślałem, że jako osoba trans będę skazany na margines, że będę musiał wiecznie toczyć walkę i wyszarpywać sobie możliwość istnienia. Ten stereotyp w mojej głowie rozwiała dopiero Anna Grodzka, kiedy została posłanką. Wtedy odważyłem się na coming out przed znajomymi. „Kontrola” pozwala wyobrazić sobie właśnie to „całe życie”, czyli świat, w którym osoba trans może przyjść na imprezę, poznać dziewczynę, spojrzeć jej głęboko w oczy i w kolejnej scenie skraść jej pocałunek, bez tłumaczenia się z własnej tożsamości. W tym wypadku ten serial jest polityczny. Każde marzenie o lepszym świecie takie jest.
Anu Czerwiński – filmowiec, dokumentalista, twórca wideo do spektakli teatralnych i performansów, aktor. Jako członek pionu reżyserskiego współpracuje przy produkcji filmów fabularnych i dokumentalnych w Polsce i we Francji.
Tekst z nr 95 / 1-2 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z PIOTREM JACONIEM, dziennikarzem TVN24, o jego transpłciowej córce Wiktorii oraz o jego reportażu „Wszystko o moim dziecku”, rozmawia Mariusz Kurc
Obejrzałem w TVN24 pana reportaż o rodzicach transpłciowych dzieci – „Wszystko o moim dziecku”. Na koniec pojawiła się dedykacja: „Dla Wiktorii – tata”. Potem, w napisach końcowych, mignęło mi przed oczami „muzyka: Wiktoria Jacoń”. Pomyślałem, że chyba ma pan transpłciową córkę.
Zgadza się. Gdyby nie było coming outu mojego dziecka, nie byłoby reportażu. Wiktoria wyoutowała się przed nami – przede mną i Magdą, moją żoną – we wrześniu ubiegłego roku, a w listopadzie podjąłem decyzję, że zrobię film o rodzicach transpłciowych dzieci. Uświadomiłem sobie, że go potrzebuję. Nie jestem osobą, która pójdzie na terapię… Może to się kiedyś zmieni, nie wiem. Zawsze jednak miałem takie nastawienie do życia, że muszę ze wszystkim dać sobie radę sam. Zadaniowość. Praca nad tym reportażem była dla mnie swego rodzaju terapią.
Jak wyglądał coming out Wiktorii?
Wiktoria skończy w tym roku 21 lat. Właściwie przez cały okres jej dorastania często mieliśmy poczucie, że nie jest osobą szczęśliwą. Więc pytaliśmy samych siebie: dlaczego nasze dziecko jest wycofane, zamknięte w sobie, samotne, depresyjne. Dlaczego się tnie? Mieliśmy w sobie tak wiele pytań i zawsze za mało odpowiedzi. Czasem przychodziło nam do głowy, że może syn – wtedy syn, bo tak przecież myśleliśmy o naszym dziecku przez 20 lat jego życia – jest gejem. Dla nas to nie byłby problem. Zresztą dziś, kiedy słyszę o rodzicach, którzy mają kłopot z homoseksualnością syna czy córki, myślę: „Nie wiecie, o ile macie prościej niż my…”. Mieliśmy nadzieję, że z czasem, kiedy syn pójdzie na studia, pozna nowe towarzystwo, może lepiej odnajdzie siebie. Kilka miesięcy przed tym właściwym coming outem, był taki „próbny wystrzał” i, jak się potem okazało, „klasyka gatunku”. Nasze dziecko powiedziało, że jest bi. To był chyba sprawdzian, jak przyjmiemy coś relatywnie „łatwego”. Przyjęliśmy dobrze. Po prostu. Potem przyszedł etap następny. Latem ubiegłego roku moje dziecko zaczęło przebąkiwać, że robi jakieś badania i „o czymś musi nam powiedzieć”. Dopytywaliśmy, o co chodzi, ale słyszeliśmy, że „jeszcze jest za wcześnie”. Mieszkamy w Gdyni, Wiktoria studiuje w Warszawie, więc ta kluczowa rozmowa odbyła się przez telefon, na głośnomówiącym. Nie pamiętam dokładnie jej słów, ale musiała powiedzieć, że od dawna źle czuje się w swoim ciele. Musiała powiedzieć, że jest kobietą i używa imienia „Wiktoria”. Wspominała o terapii hormonalnej. Niemal automatycznie oboje z Magdą od razu weszliśmy w tryb „pełna akceptacja”. Zapewniliśmy nasze dziecko o miłości i wsparciu. To była spokojna rozmowa. Gdy się skończyła, oboje się rozpłakaliśmy. Był to jednak wstrząs. Ale niedługo potem pojawiła się pewna ulga – poczucie, że wreszcie wiemy, o co przez te lata chodziło. Wszystko zaczęło układać się w całość.
Nie mieliście wcześniej przypuszczeń?
Zupełnie nie. Dopiero z dzisiejszej perspektywy pewne sytuacje z przeszłości widzę inaczej. Nawet takie banalne: choćby ogromną niechęć dziecka do kupowania sobie ubrań czy robienia mu zdjęć. Wtedy to wydawało się błahe. Wie pan, u nas w domu nie ma sztywnego podziału na role przypisane do płci: ja mogę w kuchni, owszem, położyć kafelki, ale mogę też coś ugotować czy upiec, zresztą regularnie to robię. Niemniej, a propos kuchni, kilka lat temu malowałem w niej podłogę i wziąłem syna do pomocy. Wydało mi się to zupełnie naturalne. Tymczasem, cóż, nie była to idylla pod tytułem „ojciec i syn wspólnie majsterkują, remontując kuchnię”. Dziecko się najwidoczniej męczyło, a ja byłem zły, że taki leń i nie chce mu się pomóc. Teraz myślę: „Jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby do pomocy zaciągnąć drugą, młodszą córkę – dlaczego?”. Wychodzi na to, że jakiś podział ról miałem zakodowany. Wiktoria, gdy dorastała, nie miała wokół siebie paczki przyjaciół czy wielu znajomych i kumpli. A jeśli już, były to dziewczyny, z którymi wchodziła w raczej krótkotrwałe relacje. Zawsze z żoną cieszyliśmy się wtedy, że może wreszcie będzie mieć kogoś bliskiego. Ale nie wychodziło. My żadnej z nich nawet nie poznaliśmy. Próbowaliśmy „wypychać” nasze dziecko do ludzi…
Zachęcał pan do piłki nożnej?
Do tego akurat nie, bo sam nie gram. Piłka mnie raczej nudzi. W ogóle nie jestem typem „macho”, ale widzę, że banał pod hasłem „chłopaki nie płaczą”, jest w nas, mężczyznach, wdrukowany od małego. Nawet, jeśli już zapłaczemy, to ten płacz jest jakby bardziej wzniosły, wyjątkowy i więcej znaczy. Bzdura! Męskie łzy są zwykłe. Łzy to łzy.
Dwa miesiące po coming oucie córki decyduje się pan robić reportaż – to bardzo szybko.
Jak mówiłem, to ta moja zadaniowość. Przekonanie, że „trzeba sobie z tym dać radę”. To jako rodzic. A jako dziennikarz poczułem, że to jest jakiś potężny temat do odrobienia. Dla nas wszystkich.
Jak pan szukał rodziców do reportażu?
Przede wszystkim skonsultowałem się z Wiktorią. Zgodziła się. A potem coraz bardziej w to się angażowała. Od niej dostaliśmy namiary na Trans-Fuzję, a konkretnie na Ewelinę Słowińską, mamę nastoletniego trans chłopaka. Ewelina prowadzi zamkniętą grupę na Facebooku dla rodziców transpłciowych dzieci. To ona pomogła nam znaleźć bohaterów reportażu. Myślę, że miało dla nich znaczenie, że nie jestem przypadkowym dziennikarzem, który zabiera się za taki temat, tylko – jednym z nich. Już w grudniu miałem listę kilkunastu z całej Polski, chętnych do podzielenia się swoją historią. I od razu zderzyłem się z rzeczywistością: to były same matki. Ani jednego ojca.
Zna pan oczywiście statystyki, bo one zresztą pojawiają się w reportażu: tylko 25% matek i tylko 12% ojców w pełni akceptuje swoje dzieci LGBT.
Próbuję zrozumieć ten mechanizm… Choć w sumie nie potrafię sobie wyobrazić, że można nie pójść za własnym dzieckiem. A przytłaczająca większość rodziców nie idzie! W pewnym sensie mój reportaż jest „tendencyjny”, bo przedstawia tylko tych rodziców, którzy swoje dzieci akceptują. Pozostali często nie przyjmują całej sprawy do wiadomości. Nie wypowiadają się, bo w ich przekonaniu nie ma tematu. Dlatego żona podpowiedziała mi, żeby umieścić w filmie te ponure statystyki. Dzięki temu obraz jest pełniejszy. I jeszcze ta różnica między matkami a ojcami – tak bardzo widoczna… Żyjemy w świecie patriarchalnym – stworzonym przez mężczyzn i dla mężczyzn – ale chciałbym zwrócić uwagę, że ten fakt dla samych mężczyzn też bywa ogromnym obciążeniem. To prawda, faceci więcej mogą, ale też dużo muszą. Rola zostaje im narzucona, czasem też nie mają wielkiego wyboru. Nie potrafią sobie poradzić z informacją, że ich dziecko jest LGBT, bo żeby sobie z tym poradzić, często trzeba na początku umieć przyznać: nie radzę sobie, to mnie przerasta. I dopiero później powolutku budować obraz dziecka od nowa. A jeśli nie masz społecznego przyzwolenia na „nieradzenie sobie”, reagujesz agresją, odrzuceniem. Przecież twardym trzeba być, a „fanaberie” – skasować!
Mieliśmy w „Replice” wywiady z mamami dziewczyn transpłciowych, z mamami chłopców trans a także z ojcami chłopców trans. Pan jest pierwszym ojcem dziewczyny trans.
Bo funkcjonuje ta straszna, patriarchalna gradacja. Ojciec myślał, że miał syna. Rozumie pan: s y n a. Ach, jak to brzmi! S y n – duma. Aż tu nagle ten syn mówi, że jest dziewczyną, czyli – jak podpowiada nam patriarchat – kimś jakby gorszym. Trans mężczyzna to jest w pewnych kategoriach „awans”, trans kobieta – „degradacja”! Jeśli syn okazuje się córką, to ojciec we własnych oczach staje się kimś innym. Syna nie ma, więc ojca tego syna też jakby trochę nie ma. To wszystko brzmi dość absurdalnie, ale tak to, niestety, działa. Ten syn go w dużym stopniu definiował, więc on będzie tego bronił jak własnej tożsamości: „Jestem dobrym ojcem, tylko… dziecko mi się nie udało”. Stąd już blisko do wyrzeczenia się własnego syna, wyrzucenia go z domu. I obaj wiemy, że to się naprawdę zdarza.
W reportażu nie dokonuje pan wprost coming outu jako tata transpłciowej córki. Jest tylko ta delikatna dedykacja.
Coming out to jest proces. Z miesiąca na miesiąc sprawa się rozwija. Wiedzieliśmy z żoną, że nie będziemy ukrywać faktu, że Wiktoria jest trans, ale też nie mieliśmy planów, by z tym jakoś szerzej występować. Zastanawialiśmy się, jak to powiedzieć, kiedy i komu. Rodzinie, znajomym. Potem rzeczy zaczęły się dziać niejako same. Z czasem dotarło do nas, że mówienie o naszym dziecku, jakby nic się nie wydarzyło czy nawet używanie jego dawnego imienia, zaczyna nas samych uwierać, po prostu boli. Znacznie lepiej nam z prawdą o nim. Z pomysłem na reportaż poszedłem do Patrycji Redo-Łabędziewskiej, szefowej magazynu reporterów „Czarno na białym” w TVN24. Nie ściemniałem, że temat „po prostu” mnie zainteresował. Opowiedziałem o Wiktorii. Zrozumiała. Od razu powiedziała, żebym to robił. I dała absolutnie wolną rękę. Choć muszę przyznać, że byłem zdziwiony samym sobą, że tak gładko mi ten coming out przed Patrycją poszedł. Tym, że siedzę tu teraz z panem i opowiadam o tym wszystkim, też zresztą jestem zdziwiony. Założenie od początku było takie, że w samym reportażu nie będę mówić o sobie. Jednak na którymś etapie jego powstawania moje podejście zaczęło się zmieniać i oto jestem tutaj. Kiedy jeździłem na spotkania z poszczególnymi rodzicami, stało się jasne, że wyoutuję się przed operatorem – byłoby głupio, gdyby on zorientował się dopiero podczas nagrań, słuchając naszych rozmów. Następny był montażysta, z którym pracowałem. Zrozumiałem, że przecież nie będę w pracy przed nikim ukrywał, dlaczego robię ten reportaż. To byłoby wręcz nieprofesjonalne. A poza tym – dlaczego miałbym sam tworzyć sobie taką barierę? Swoją odwagę – bo tak, to jest odwaga – do tego, żeby się ujawnić, zbudowałem dzięki moim bohaterom, a właściwie bohaterkom. Skoro Jola, która jest motorniczą tramwaju w Sosnowcu, nie waha się opowiedzieć przed kamerą o swoim transpłciowym synu, to dlaczego ja miałbym coś ukrywać? Dlaczego miałbym żyć w jakiejś „schizofrenii”, pilnując, komu mówię, a komu nie? Przecież to jest strasznie męczące. Choć czasem kalkuluję… Często zdarza się, że ktoś w pracy zapyta: „A co tam u Młodego?”. Wtedy robię błyskawiczną kalkulację – jeśli to jest tekst rzucony w biegu, to odpuszczam, ale jeśli mamy chwilę, żeby porozmawiać, to mówię, jak jest.
Dotyka pan tu czegoś, co jest doświadczeniem praktycznie każdej osoby LGBT. My wciąż robimy te „błyskawiczne kalkulacje” – powiedzieć komuś czy nie? To nieustanne ryzyko. Coming outem można na przykład rozgrzać atmosferę na imprezie, ale można też ją zepsuć, gdy trafi się jakiś homofob, nie mówiąc już o poważniejszych sytuacjach niż impreza.
W tej kwestii osoby trans mają chyba o niebo gorzej niż pozostałe „literki” skrótu LGBT. A właściwie – „o piekło” gorzej, bo ten wybór, zrobienie tej kalkulacji, często w ogóle nie jest im dany. Idziesz po paczkę na pocztę i musisz pokazać dowód, a w dowodzie masz wpisane inne imię, inną płeć niż ta, którą odczuwasz. Często również inną od tej, na którą wyglądasz. Zresztą wygląd to cała osobna sprawa – oznacza życie z lękiem, codzienne obawy, czy możesz bez problemu uchodzić za osobę tej płci, którą masz w sobie. Wieczna świadomość, że ktoś ci się przygląda… To jest straszne, takie bycie niejako „na łasce” innych przypadkowych ludzi i tego, czy cię „przejrzą”, czy nie. Tak myślę, że ostatecznie to jest chyba w głowie każdej osoby trans: żeby się wyzwolić. W przeciwnym razie stajesz się jakby „własnością” tych, którzy cię obserwują i oceniają – i ostatecznie chcą decydować, czy jesteś mężczyzną, czy kobietą, choć to w ogóle nie jest ich sprawa.
Anna Grodzka przyjęła na siebie takie spojrzenia i oceny całej Polski.
Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. To było niesamowite wyzwanie. A musiała wiedzieć, że ludzie będą gadać, będą się dziwić, będą komentować… A ona rzuciła im samą siebie w twarz. Osoby trans nie mają innego wyjścia, jeśli chcą być sobą.
Jaka była pana wiedza na temat osób LGBT przed coming outem Wiktorii?
Uważałem się za otwartego człowieka. Hasło LGBT było dla mnie neutralne. Myślałem: proszę bardzo, wspaniale, że świat jest różnorodny. Dopiero dziś widzę, że w tej mojej świadomości do literki „T” praktycznie nie dochodziłem. Nie znałem osobiście żadnej osoby trans ani żadnego rodzica osoby trans. Kojarzyłem wyłącznie właśnie Annę Grodzką. I choć, tak jak mówię, uważałem się za otwartą osobę, to dziś widzę, że nawet ją traktowałem chyba z jakąś taką… pobłażliwością. Myślałem o sobie, że jestem w grupie wsparcia osób transpłciowych – ale nie, nie byłem! Chyba myślałem wtedy, że ich los jest swego rodzaju wyborem. Dziś wiem, że nie mają żadnego wyboru. Wtedy nie miałem żadnych głębszych refleksji na ten temat. Nie zastanawiałem się nad transpłciowością. Gdy miałem jakieś 20 lat, obejrzałem film „Priscilla, królowa pustyni” – to jest o drag queens, nie o osobach trans, ale zapamiętałem przejmujący wątek rodzicielstwa, który zrobił na mnie wrażenie. Jak być tatą, gdy jest się równocześnie drag queen? Jak połączyć te dwa, wydawałoby się nieprzystawalne, światy? Dawno temu z wakacji w Barcelonie przywieźliśmy piękny graficzny plakat do filmu naszego ulubionego Pedro Almodovara. „Wszystko o mojej matce” też opowiada o kwestiach trans. Do niego zresztą nawiązałem w tytule reportażu. Plakat do dziś wisi na ścianie w centralnym miejscu naszego mieszkania. Naszym dzieciom towarzyszył właściwie całe ich życie i teraz okazał się jeszcze ważniejszy niż wcześniej. Jakaś paramistyczna mozaika ułożyła się nam w całość. Kiedyś bardzo lubiłem komedię „Pół żartem, pół serio”, ale teraz sam nie wiem, może z moją dzisiejszą świadomością raczej by mnie żenowała… Niedawno obejrzeliśmy „Pose”, serial kluczowy dla widoczności osób trans.
W rolach transpłciowych kobiet występują w nim transpłciowe aktorki i na ich przykładzie widać, jak bardzo kultura karmiła nas do tej pory fałszywymi obrazami ludzi trans. Pokazywano nam mężczyzn przebranych za kobiety albo odwrotnie. „Pose” pokazuje, jaka to była bzdura.
Pokazuje to też świetny dokument „Ujawnienie”, w którym transpłciowi artyści opowiadają o tym, jak przez lata mniejszość trans była przedstawiana w hollywoodzkich produkcjach. Nie sądzę, żeby tu chodziło o jakiś „spisek” przeciwko osobom trans. Ot, zadziałał mechanizm „kopiuj – wklej”, powielony milion razy. Tak było prościej, a że nieprawdziwie? Tym już się nie przejmowano.
Jak się pracowało nad reportażem?
Nigdy wcześniej nie miałem tak trudnej sytuacji zawodowej – być „twórcą i tworzywem”. Nie zdarzyło się też nigdy, że słuchając moich rozmówczyń, momentami cały mój wysiłek musiałem skoncentrować na tym, by się nie rozpłakać. Nie z nimi, bo one nie płakały, tylko – przed nimi. Słuchałem historii ich dzieci, a słyszałem historię mojego własnego dziecka. Słuchałem ich historii, a słyszałem swoją własną. Odnajdywałem w tych opowieściach coś, co mnie bolało i poruszało. Nawet później podczas montażu wciąż byłem w „płaczliwym” nastroju. Nieraz musieliśmy przerywać. W końcu znalazłem też dwóch ojców, którzy zgodzili się wystąpić przed kamerą, jednego za granicą, drugiego w Polsce. Ten z Polski nie zdecydował się na pokazanie twarzy. Gdy usiadłem przed nim, a on zaczął mówić o swojej transpłciowej córce, poczułem się tak, jakbym siedział przed lustrem. Tak jak moje bohaterki i bohaterowie dodawali mi odwagi do kolejnych coming outów, tak – mam nadzieję – mój reportaż może dodawać odwagi innym osobom. Dostałem sygnały, że w kilku przypadkach już tak było. Na przykład rodzice transpłciowego dziecka pokazywali mój film swoim rodzicom, żeby lepiej wprowadzić dziadków w temat. My, rodzice, możemy stanowić jakby pomost pomiędzy osobami trans a resztą społeczeństwa. W chwili, kiedy dociera do nas prawda o naszych dzieciach, jesteśmy nieprzygotowani do tematu – zupełnie tak samo jak ta reszta. Temat po prostu na nas spada, a my nic nie wiemy, dziwimy się, buntujemy, mamy setki pytań. Perspektywa rodziców jest bardzo szczególna i zupełnie inna niż osób trans, które w reportażu się nie pojawiły, co było świadomym zabiegiem. Nie pojawiły się po pierwsze dlatego, że mogłyby zdominować cały film, przyciągając taką „ciekawską uwagę gapiów”. Głos rodziców mógłby zaginąć, a to na nim mi zależało, bo właśnie rodzice, będąc „wewnątrz” tematu, muszą przejść cały proces „wtajemniczenia”. Marzyłoby mi się, by całe społeczeństwo taki proces przeszło. No i wreszcie po drugie, wiele osób trans marzy o tym, żeby stać się przezroczystymi dla społeczeństwa i spokojnie wmieszać się w tłum. Nie pokazując ich w reportażu, chyba spełniam to życzenie. Daję sygnał: rozmawiamy o was i waszych problemach, jesteście dla nas ważni i ważne, ale nie przyglądamy się wam z niezdrową ciekawością.
Wiktoria obejrzała reportaż?
Tak. Jako jedna z pierwszych i jeszcze przed emisją. Powiedziała, że musiała kilka razy przerywać, bo płakała.
W tle brzmi jej muzyka.
Wiktoria jest po szkole muzycznej, trochę komponuje i podczas którejś z naszych rozmów na spacerze pojawił się pomysł, że może by coś stworzyła na potrzeby tego filmu. Tak się stało. W ten sposób reportaż powstał z jej udziałem, jest o niej i ostatecznie – jest dla niej. Stąd ta ezopowa dedykacja na końcu, która nie jest wprost moim coming outem, nie musi być czytelna dla wszystkich – zwłaszcza gdy ktoś nie czyta napisów końcowych! – ale dla niej jest.
Zmiana oznaczenia płci w dokumentach jest jeszcze przed nią, tak?
Tak.
Zostanie pan, zgodnie z procedurą, pozwany razem z żoną o niewłaściwe oznaczenie płci Wiktorii w jej akcie urodzenia.
To jest Polska właśnie. Ta „procedura” to samo zło. Paranoja tego „rozwiązania” po prostu wbija w fotel i nie ma najmniejszego uzasadnienia. Jeśli władze mają na celu krzywdzenie polskich rodzin, to właśnie w ten sposób mają ku temu ogromne możliwości. Po emisji reportażu dostałem mnóstwo wiadomości od znajomych, którzy pisali, że nie mieli pojęcia o tym prawnym absurdzie. Jeśli rodzice wspierają swoje transpłciowe dziecko, ta sprawa sądowa jest „tylko” rozdzierająca i bolesna, ale jeśli nie wspierają? To już zupełny koszmar. Cóż, nie możemy się doczekać tego pozwu. Jeszcze nie został złożony, ale trwają przygotowania. Wiemy, jak jest ważny dla Wiktorii – to jest jej oręż w walce z nieprzyjaznym społeczeństwem. Pamięta pan, ile razy Margot była pytana: „A co masz w dowodzie?”. Dla osoby trans czy niebinarnej zawsze takie pytanie oznacza cios. A propos niebinarności – nie powiem, że rozumiem ten temat w 100%, ale staram się. Pamiętam, że gdy „wybuchła” sprawa Margot, mieliśmy w TVN24 problem, jakich zaimków używać na antenie. Zdaje się, że przez chwilę używaliśmy i męskich, i żeńskich. Nie było to dobre wyjście, skoro ona jednoznacznie prosiła o żeńskie. Dziś już jest we mnie niezgoda na męskie zaimki wobec Margot.
Na pewno słyszał pan o wpisie Krystyny Pawłowicz na Twitterze, która ujawniła transpłciowe dziecko w jednej ze szkół, krytykując radę pedagogiczną za to, że ta zdecydowała, by zwracać się do tego dziecka jego preferowanym imieniem, a nie tym z metryki.
Jasne, że słyszałem. (długa cisza) Takich osób w przestrzeni publicznej nie powinno być. Ich obecność jest niesamowicie szkodliwa! Uwalnia to, co w społeczeństwie najgorsze. A w tym przypadku jeszcze – w glorii profesorskiego tytułu, sędziowskiej funkcji?! Ona co prawda potem przeprosiła. Podobno, jak tłumaczyła, nie wiedziała, że „sytuacja jest bardziej skomplikowana”, niż myślała. Pusty śmiech mnie ogarnia. Nie ma nieskomplikowanych sytuacji osób transpłciowych. Trzeba nie mieć za grosz wyobraźni i empatii, żeby myśleć, że tam mogła być prosta sytuacja. Wpis Pawłowicz uruchomił potem różnych ministrów Wójcików – niedokształconych i dumnych ze swego niedokształcenia. Jedyną pociechą dla mnie było to, że mój reportaż ukazał się kilka dni wcześniej i moja stacja mogła się nim posłużyć, żeby pokazać widzom, jak niedopuszczalne było to, co zrobiła Pawłowicz.
Odnośnie TVN24 – 19 kwietnia prezenterzy mają wpięte żonkile upamiętniające powstanie w getcie warszawskim, na 3 maja – kotyliony upamiętniające Konstytucję 3 maja. Marzy mi się, by w dniu Parady Równości mieli wpięte tęczowe symbole.
(uśmiech) Pracuję nad tym.
Czy jest coś ważnego, o co nie zapytałem?
(cisza) Mogę jeszcze coś powiedzieć… Przy wszystkim tym, co powiedziałem, nie byłbym do końca szczery, gdybym nie dodał, że zdarza mi się tęsknić za moim synem. Mimo że nigdy nie chciałbym wrócić do sytuacji sprzed coming outu Wiktorii! To jest trudne i wymaga czasu. Przeszedłem błyskawiczny kurs edukacji, zrobiłem sobie wręcz „indywidualny tok nauczania”, ale to jeszcze nie oznacza, że już od teraz „żyli długo i szczęśliwie”. Mam poczucie, że jestem teraz trochę spiętym rodzicem, czujnym i skupionym. Rodzicem, który chce swojemu dziecku wysyłać tylko te dobre komunikaty, a przecież nie mam tylko dobrych w sobie. Autocenzura mi się włącza. Mam nadzieję, że to minie. Jedna z matek, z którymi rozmawiałem w reportażu, powiedziała mi, że są takie momenty, że ona chciałaby wyjść, zamknąć za sobą drzwi i powiedzieć sobie, że tego dziecka, o które ona się ciągle martwi, nie ma. To jest straszne wyznanie dla… Chciałem powiedzieć „dla matki”, ale to bez sensu, bo niby dla ojca nie? Ja bym się pod tym wyznaniem w pełni nie podpisał, ale rozumiem, skąd się bierze. Zresztą ona zaraz dodała, że kocha to swoje dziecko najbardziej na świecie i nie ma dla niej ważniejszej osoby. Myślę, że nie ma tu sprzeczności. Łącznie w tych dwóch zdaniach jest jakaś mocna, trudna prawda.
Nie ma pan poczucia, że najtrudniejsze już za panem, za wami?
Nie. Mam nadzieję, że to, co najtrudniejsze, jest już za moją córką – okres mroku się skończył, a teraz ona już będzie tylko ku jasności szła. Może nie od razu, może do niepełnej jasności, ale jednak. Ja wciąż mam w sobie obawę, że będę już zawsze zamartwiał się o moje dziecko, o jego bezpieczeństwo. Dla mnie to nie jest więc historia z happy endem, choć jest to historia o miłości. Trzeba mi wysiłku, by iść prostą ścieżką wytyczoną przez tę miłość – a jest wiele ślepych skrętów, można łatwo zabłądzić. Na przykład zastanawiam się, jak by to było, gdyby Wiktoria zrobiła coming out kilka lat wcześniej, gdy jeszcze nie była pełnoletnia. Może z jej perspektywy byłoby to korzystniejsze? A z naszej, rodziców? Chyba wtedy ciążyłaby na nas większa odpowiedzialność za dziecko – musielibyśmy pójść za czymś, czego do końca nie rozumiemy, a to musiałyby być nasze decyzje. Z kolei z trzeciej strony, gdyby ten coming out wydarzył się wcześniej, dla mnie byłby mniejszy bagaż do zrzucenia, bo byłem ojcem syna przez 20 lat, niełatwo się z tego szybko przestawić. Przede wszystkim jednak widzę, że dziś Wiktoria jest szczęśliwa. To daje mi pewność, że jesteśmy na dobrej drodze. Choć to wyboista droga.
Tekst z nr 91 / 5-6 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Jakie przełożenie ma teoria queer na praktykę? Poznajcie zakochaną parę: panseksualnego transpłciowego TIMA VALTHERA i cispłciową MARTĘ MARKIEWICZ, lesbijkę w… 95 procentach
Tim Valther i Marta Markiewicz. Chłopak i dziewczyna, para. Choć homo- i transfobiczni narodowcy z pewnością nie wzięliby ich na plakat z „normalną rodziną”. Tim jest panseksualnym transchłopakiem, a na domiar „złego” – jest Białorusinem polskiego pochodzenia (albo Polakiem białoruskiego pochodzenia – napisz, jak chcesz). Marta jest Polką i jest cispłciowa, ale „za to” mówi, że w 95% procentach jest lesbijką. I dodaje, że od czterech lat jest trzeźwa.
Mnie dziewczyny zazwyczaj nie odmawiają
Są razem od listopada zeszłego roku.
Marta: Najpierw, w kwietniu 2020 zmatchowaliśmy się na Tinderze, ale do randki wtedy nie doszło.
Tim: Ja od razu chciałem się spotkać, ale Marta jakby się bała. Minęło kilka miesięcy.
Marta: Na moim kanale na Tik-Toku mam dwa rodzaje contentu: jeden o uzależnieniach, drugi o LGBT. W ramach tego drugiego zrobiłam parę filmików o tęczowych lokalach w Warszawie. Jak dowiedziałam się o queerowym barbershopie – od razu musiałam tam iść. Okazało się, że barberem w Marginesie jest Tim. Zgadaliśmy się, zaprosiłam go na spotkanie, potem drugie, trzecie. Strasznie się popisywał, w sumie to nawet go nie polubiłam… To dlaczego nie powiedziałaś mu „bye”, pytam.
Tim: Bo mi laski zazwyczaj nie odmawiają.
Marta: Jednak byłam go ciekawa. Zwracam uwagę, że skoro Marta miała u siebie content LGBT, to musiała już być wyoutowana. O, tak – jestem wyoutowana odkąd w liceum zabujałam się w dziewczynie po raz pierwszy. Miałam nawet w klasie przyjaciółkę lesbijkę, która mi mówiła, że ja też jestem homo, ale zawsze odpowiadałam: Nie, nie, to tylko obsesja, one mi imponują, ale nie ma tu miejsca na związek. Niedługo później przekonałam się, że jednak to miejsce jest. (śmiech) Pierwsze miłostki miałam platoniczne, później już realne. Na odległość kochałam się bardzo w Ani Jujce, znałam jej każdą stylówę na Myspace. Myspace? Tak, to było jeszcze przed Facebookiem. Chwileczkę, to ile Marta ma lat? Bo wygląda mi na 21-22. Wybuch śmiechu. Mam 30! Gdy się zakochałam w dziewczynie po raz pierwszy, to przestało być to dla mnie dziwne, stało się namacalne i normalne. Ale jak już jesteśmy przy wieku, to Tim przez parę miesięcy mi nie chciał powiedzieć, ile ma.
Tim: Mnie dają od 15 do 30 lat, duży rozstrzał. Trochę mnie denerwuje cała rozmowa o wieku, bo ci, co mnie biorą za młodziaka, zaraz zakładają, że np. nic nie umiem, nic nie przeżyłem. A ja mentalnie mam często 33 lata, natomiast w paszporcie 25, a u Marty jest odwrotnie, ona mentalnie ma 20.
Marta: I to jest właśnie popisówa Tima. Pytam Martę, czy już wtedy, w liceum, określiła się jako biseksualna. Nie, raczej jako homoseksualna. Tylko dziewczyny były. Marta chyba widzi moją konsternację, bo zaraz dodaje: Wiesz, jak poznałam Tima, to on był dopiero trzy miesiące na testosteronie, więc jeszcze wyglądał jak laska. (śmiech)
Tim: Marta zabujała się jeszcze w dziewczynie. (śmiech)
Marta: Trochę tak było. Ja jestem w 95% homoseksualna, z żadnym chłopakiem wcześniej nawet nie spałam – a te 5% jest dla Tima. W tych 5% jesteś timoseksualna, śmieję się, a Marcie bardzo to się podoba: Dokładnie! W 5% jestem timoseksualna. Wiesz, jaką ja miałam rozkminę, jak u niego zaczęło się pojawiać owłosienie? Przecież ja jestem raczej do gładkości przyzwyczajona. (śmiech)
Typ full romantic
Tim: U mnie pierwsze zabujanie się było w chłopaku – totalnie romantic, siedziałem i pisałem wiersze dla niego, a spotkaliśmy się ze dwa razy przez okres pięciu lat. Byłem taką melancholijną duszą. Właziłem na dach dwunastopiętrowego bloku i pisałem poematy, rozumiesz. Potem był drugi chłopak, ale znudziło mi się po jakichś dwóch miesiącach. Generalnie byłem taką laską z grzywką na pół twarzy, co od dziecka bawiła się wyłącznie z chłopakami – pistolety, samochodziki; ciągle ktoś ode mnie uciekał, bo dostawał wpierdol; nie byłem specjalnie sympatyczną dziewczyną. (śmiech) Chłopaki to jest „gatunek”, który znałem, który nie mógł mnie niczym zdziwić – już wtedy, gdy sam nie zdawałem sobie sprawy, że też tym chłopakiem w środku jestem. Pojechałem na obóz do Maripola na Ukrainie i tam… Tu szybkie wyjaśnienie. Tim urodził się i pierwsze 22 lata życia spędził w Mozyrze na Białorusi, tam mieszkają jego rodzice i dwie młodsze siostry. Dzięki babci Polce łatwo mu było wyrobić polskie dokumenty. Od trzech lat Tim mieszka w Warszawie …poznałem takie wyzwolone, nowoczesne dziewczyny z Rosji. Jednej z nich powiedziałem, że mi się podobają laski. Ona na to bez wahania: „No to jesteś lesbijką albo jesteś biseksualna, normalna sprawa”. Bardzo mnie tym uspokoiła, pomyślałem: „Kurde, OK, no to jestem bi, biorę to”. I jak zacząłem flirtować z dziewczynami, to już na full i nawet pisaliśmy do siebie listy. Ale szerzej o tym nikomu nie mówiłem. Na co dzień zadawałem się z chłopakami, a skrycie flirtowałem z dziewczynami i opisywałem wszystko w moim dzienniku. Byłem typem romantyka-zdobywcy. Jak już dziewczyna była moja, to traciłem zainteresowanie, ale znowuż jak tylko ona się ode mnie odsuwała, to natychmiast czułem się odrzucony i chciałem ją odzyskać. Ja w ogóle z natury tak mam, że flirtuję z ludźmi, podbijam, zagaduję. Marta jest taka sama. Patrzę na Martę i widzę na jej twarzy lekki uśmiech potwierdzenia: Trochę jestem attention whore, no co? Do Tima rzucam, że on trochę z tym podrywem jest diabełkiem. Diabełkiem? Diabłem! Stawiałem sobie wyzwania – np. jak poderwać dziewczynę, która ma najfajniejszego chłopaka w szkole. Pytam Tima, dlaczego zdecydował się na emigrację do Polski. Z jednej strony coraz bardziej doskwierała mi dyskryminacja. W tym czasie studiowałem w Mińsku i czułem, że się nie rozwijam. Z zawodu jestem producentem muzycznym, wiele lat tańczyłem hip hop, break dance, pisałem rap, w ogóle ciągle miałem mnóstwo różnych zajęć. W Mińsku zaliczyłem jako barman połowę wszystkich lokali, albo i więcej – i w końcu stwierdziłem: wyjeżdżam do Polski. Zapisałem się na warsztaty fryzjerskie i zacząłem gromadzić dokumenty potrzebne do wyjazdu. Wylądowałem w Warszawie 31 lipca 2018 o 7 rano, a o 16 już miałem robotę w jednym zakładzie fryzjerskim.
Nagie kawy, duża łechtaczka
A tranzycja?
Miałem wiele wahań zanim doszedłem do tego, że jestem chłopakiem. Dziś uważam się za chłopaka, ale jednocześnie też identyfikuję się z niebinarnością. Trudno mi siebie przypisać do grupy mężczyzn, bo miałem w głowie stereotypowy obraz – wydawało mi się, że aby być mężczyzną, trzeba mierzyć ze dwa metry, być mocno owłosionym, trochę śmierdzieć i rzucać agresywne spojrzenia wszystkim wokół. W końcu przyjąłem, że taki nie będę – to było na jakieś dwa lata przed przeprowadzką do Polski. Ale zwlekałem z rozpoczęciem tranzycji, ciągle próbowałem się wyczuć i określić na 100%. Może jestem agender? Albo genderfluid? Dziś wiem, że takie wahania nie są nienormalne – w końcu szala przeważyła w stronę chłopaka. Wizytę u seksuologa miałem na dzień przed wyjazdem do Polski, ale terapię hormonalną zacząłem dopiero w połowie zeszłego roku. Mastektomia jeszcze przede mną. Na szczęście nie mam dużych piersi, czasem nawet nie zakładam bindera. Chciałbym tę jedynkę (czyli mastektomię – przyp. „R”) zrobić, ale muszę zebrać kasę i znaleźć kilka tygodni wolnego, a póki co ciągle pracuję. Z imieniem Tim funkcjonuję od czterech lat. Od zawsze sporo ćwiczyłem i zwracałem uwagę na moje ciało, jak byłem młodszy to zaczynałem dzień od dwustu pompek czy brzuszków. Teraz bardzo mi się podoba, jak w wyniku terapii hormonalnej, zmienia się moje ciało. Łechtaczkę zawsze miałem dużą – dużo większą, niż zazwyczaj mają dziewczyny, ale teraz to już w ogóle – ona wygląda jak mały fiutek.
Marta: Serio! Tak wygląda!
Podoba mi się u nich obojga otwartość w kwestiach seksualności i cielesności.
Tim: Ja to nawet lubię, jak się na mnie gapią.
Marta: Mnie niektórzy pytają, czy Tim ma cipkę. Odpowiadam im – idźcie do niego, on wam pokaże. I wtedy jakoś tracą odwagę! (śmiech) A u mnie samej, jeśli chodzi o stosunek do ciała, to był proces, nie poszło łatwo, pełno miałam kompleksów i różnych wstydów, może też zresztą dlatego piłam. A potem wiesz co robiłam? Urządziłam parę razy z koleżankami „nagie kawy”. Spotykałyśmy się, rozmawiałyśmy, piłyśmy kawę i w pewnym momencie rozbierałyśmy się – i to bez żadnych podtekstów! To było szalenie wyzwalające, a jednocześnie pogłębiało więź między nami; niesamowite, jak nagość może u człowieka zbudować poczucie bezpieczeństwa i swobody – i dodać siły tak w ogóle.
Alkohol, dragi i jedzenie
We wrześniu zeszłego roku Tim wraz ze wspólniczką i wspólnikiem otworzyli queerowy barbershop w Warszawie – wspomniany już Margines.
Tim: Długa była do tego droga, bo wcześniej zaliczyłem prawie rok pracy w Monachium i Akademię Barberingu w Moskwie. A dziś… to niesamowite, jak nasz barbershop przyciąga queerowe osoby i jak swobodnie się u nas czują. Pytam Martę o jej uzależnienia. Skąd się wzięły? Chodziło o alkohol i narkotyki? I jedzenie! Skąd się wzięły moje uzależnienia? To jest dobre pytanie… Najłatwiej byłoby, gdybym dorastała w jakieś dysfunkcyjnej rodzinie, w której był problem alkoholowy. Nic takiego. Za to na rok przed pójściem na terapię dowiedziałam się, że mój tata, z którym nie miałam kontaktu, jest uzależniony od alkoholu. Zmarł cztery miesiące temu, zapił się. A więc może skłonność do uzależnień mam w genach? Zaczęłam pić w wieku 14 lat. Gdy miałam 22 lata, doszły narkotyki. Nie mam dobrej odpowiedzi na to, co spowodowało u mnie te nałogi. Może przez wysoką wrażliwość. Życie po prostu bolało – mimo że wcale nie miałam jakoś specjalnie pod górkę. Na miesiąc przed 26. urodzinami rozpoczęłam terapię i jestem od czterech lat trzeźwa. A byłam już w takim stanie, że wyćpana poszłam na urodziny wieloletniej przyjaciółki – na obiad z jej rodziną – i u nich w domu w kiblu wciągałam następne kreski. Masakra. Do tego żarłam na potęgę. Dziewczyna mnie rzuciła. Wstydziłam się siebie i bałam ludzi do takiego stopnia, że nie byłam w stanie w Warszawie jeździć autobusami przez centrum – wybierałam okrężne trasy, by nikogo nie spotkać. W końcu dzięki odłożonym pieniądzom z Holandii mogłam iść na terapię dzienną. Czym Marta zajmuje się zawodowo? Była gastronomia, byłam też recepcjonistką w barbershopie, a od dwóch miesięcy jestem urzędniczką. Trzymaj kciuki!
Myślałem, że będę „forever alone”
Jaka jest różnica między sytuacją ludzi LGBT na Białorusi i w Polsce?
Tim: Kolosalna! W Polsce ludzie dużo częściej robią coming outy, więc po prostu łatwiej jest ci poznać inne osoby LGBT. W Polsce znam 11-letnie dzieciaki trans, których rodzice wszystko rozumieją, na Białorusi to nie do pomyślenia. W moim własnym domu seksualność też była totalnym tabu, a mamie o niej opowiadałem powoli, bo chciałem być szczery.
Marta: Dwa lata temu z koleżanką zrobiłyśmy koszulki z napisem „LGBT” – śmiałyśmy się, że przecież mało kto zrozumie znaczenie. A dziś to jest najpopularniejszy skrót! Ja sama do niedawna miałam mgliste pojęcie, czym jest niebinarność. Może my tym okropnym władzom powinniśmy być trochę wdzięczni, bo im większa jest ich homofobia i transfobia, tym my szybciej się edukujemy i oswajamy. (śmiech)
Tim: Jako niebinarny, panseksualny transchłopak, myślałem, że będę „forever alone”, a tymczasem wystarczy tylko trochę się otworzyć i wyjść do ludzi – i zaraz okazało się, że takich jak ja jest całe mnóstwo.
Tekst z nr 91 / 5-6 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z KASIĄ TWARDOWSKĄ, czyli KA KATHARSIS, queerową artystką, drag queen, transmatką House of Katharsis, o jej burzliwym dorastaniu, o jej partnerach, o wstydzie i o transpłciowym coming oucie, a także o jej rewii w krakowskim teatrze Barakah rozmawia Mariusz Kurc
Katharsis, idziesz jak burza. W czerwcu w krakowskim teatrze Barakah premierę miały rewia „Come back”, dwugodzinny spektakl łączący klasyczną szkołę dragową ze współczesną, twoja wystawa grafik ,,Antrum” oraz audiowizualny performance ,,Ofelia”.
Dokładnie tak! Trzy ważne wydarzenia, które odbyły się w przeciągu jednego miesiąca w jednym miejscu. Jestem bardzo wdzięczna Ani Nowickiej i Monice Kufel, czyli dyrekcji Barakah, za przyjęcie mnie pod swoje skrzydła – te osoby zaufały mojej intuicji i pozwoliły mi zrealizować te trzy wydarzenia, nie znając zupełnie ekipy, która będzie tworzyć ze mną, czyli House Of Katharsis, którego jestem matką założycielką. Obecnie dom przerodził się w migracyjny hostel. (śmiech)
Opowiesz o tych działaniach?
Sam pomysł na rewię pojawił się zupełnie spontanicznie, podczas wernisażu wystawy ,,Antrum”, którą zrobiłam wspólnie z Janem Warlikowskim w teatrze, kuratorowaną przez Tomka Barana i Michała „No Pic No Chat” Sosnę. Kiedy świętowaliśmy sukces, dostałam w prezencie od dyrekcji stworzenie line upu do nowej produkcji rewiowej i tak oto w 3 tygodnie powstał spektakl ,,Nowa Rewia. »Come back«”, w której wzięły udział Lady Brigitte, Filo, Mona Lizak, Vipera i Amba. W międzyczasie moją zachcianką było stworzenie performance’u ,,Ofelia”. To rozwinięcie filmu pod tym samym tytułem, który zrobiliśmy wspólnie z No Pic No Chat, wspaniałym fotografem, a jednocześnie moim przyjacielem, ubratowionym bratem, menadżerem. W tym samym czasie odbyła się również premiera naszego magazynu, zina ,,Autonomy”, który opowiada o transpłciowości i ciele. Jego recenzentką była Karolina Sulej. Cała nasza ,,rodzina” wytworzyła się sama w toku współpracy. Łączy nas m.in. to, że wszyscy jesteśmy queer i się tego nie wstydzimy, mimo że w Polsce ludzie queer, szczególnie ostatnio, nie mogą czuć się bezpiecznie. Dlatego staramy się tworzyć bezpieczną przestrzeń poprzez naszą pracę, jesteśmy trochę takimi superbohaterami!
OK, to właśnie przy tym się zatrzymajmy. Jak dochodziłaś do bycia superbohaterką, która nie wstydzi się, że jest queer? Jaką drogę przeszłaś do otwartego mówienia, że jesteś transpłciową kobietą i wplatania kwestii queer w swoje performanse?
To była droga do poznania samej siebie, trudny i prosty proces jednocześnie. Już jako 3-letnie dziecko – sama tego nie pamiętam, tylko mama mi opowiadała – zakładałam sukienkę i robiłam w domu show, tańcząc „Lambadę”. Urodziłam się w Ustrzykach Dolnych, a wychowałam w niedalekiej jednostce wojskowej w Kwaszeninie, gdzie pracowali moi rodzice. Tata był wojskowym, mama zajmowała się księgowością i zaopatrzeniem jednostki. Wychowałam się więc w miejscu, gdzie było niewiele dzieci i niewiele rodzin w ogóle, za to mnóstwo żołnierzy, którzy czasem chodzili ze mną na spacery, gdy rodziców akurat nie było. Tam mieszkałam do 8. roku życia. Do przedszkola nie chodziłam. W pewnym momencie mama została przeniesiona do Sanoka i wszyscy się przeprowadziliśmy – do następnej jednostki wojskowej, tzn. do osiedla na terenie jednostki. Taty problem alkoholowy robił się coraz większy i w końcu został z wojska usunięty, ale mama cały czas pracowała, tata natomiast był taką nieformalną „złotą rączką”. Mimo alkoholizmu był dobrym i lubianym człowiekiem, choć z emocjami sobie nie radził. Tymczasem ja ciągle chodziłam ubrana na różowo, bo tak mi się podobało, a rodzice nie mieli z tym problemu. Nie zakazywali mi też bawienia się lalkami, a samochodami w sumie też się bawiłam. Gdy zaczęłam dojrzewać, zobaczyłam, że moje ciało nie zmienia się w taki sposób, jak ciała moich koleżanek i to był zgrzyt. Zarzuciłam mamę pytaniami i jakoś nie mogłam niczego zrozumieć z tego, co mi tłumaczyła – że chłopcy to mają tak, a dziewczynki siak. Ale to nie była jakaś wielka sprawa, to był drugi albo i trzeci plan, bo choroba taty zaczęła się nasilać. Moja mama stała się cyborgiem pracującym jak wół, bo musiała nas wszystkich utrzymać – mam jeszcze starszą siostrę, która od lat mieszka w Niemczech. Właśnie mniej więcej wtedy skończyła 18 lat, wyjechała na pewien staż i już tam została. Ja miałam lat 13 i często zostawałam z tatą sama, bo mamę znów przenieśli, ale już się nie przeprowadzaliśmy – mama więc dojeżdżała do pracy i zdarzało się, że nie wracała na noc do domu. Z tego okresu pamiętam głównie to, że musiałam po tacie sprzątać. To nie jest nigdy przyjemne, gdy musisz regularnie sprzątać siki i rzygi twojego ojca, ale jak się ma 13 lat, to chyba jest to szczególnie przykre. Wtedy pojawił się u mnie wszechogarniający wstyd, który tak naprawdę udało mi się pokonać dopiero kilka lat temu. To był wstyd z powodu rodziny i wstyd „tożsamościowy” – z powodu tego, kim jestem. Nie umiałam tego nazwać, nikt nie potrafi ł mi pomóc tego wyjaśnić. Gdy mama wracała do domu, zaraz były płacze, krzyki i bicie – więc nawet nie chciałam obarczać jej swoimi problemami. W wieku 13 lat zaczęłam się kolczykować, pić i palić, weszłam w tzw. trudne środowisko. Za wszelką cenę nie chciałam pokazać w szkole, że jestem słaba, że coś mnie boli i że mam problemy. A wyzywano mnie nagminnie – że jestem „obojniakiem”. W gimnazjum to już trafi łam do grupy prawdziwych chuliganów, którzy traktowali mnie w sumie trudno powiedzieć jak – jako dziwną koleżankę albo bardzo dziwnego kolegę. Gdy miałam 15 lat, mamę przenieśli do Przemyśla i pojechałam tam z nią – zostawiłyśmy tatę, który niedługo później wyszedł z domu i już nigdy nie wrócił. Nie miałam z nim kontaktu aż do samej jego śmierci. W Przemyślu mama dorwała moje pamiętniki i przeczytała je, więc zorientowała się, kim jestem, a raczej zorientowała się, że nie wiem, kim jestem.
Kasiu, a ty miałaś wtedy jakieś pojęcie o transpłciowości? Myślałaś o sobie jako o dziewczynie?
O tak, jak najbardziej. Miałam świadomość i gryzłam się z tym. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie nakierował, kto by mi to wszystko uporządkował w głowie. Dziś, gdy znam wiele osób trans i jestem po wielu rozmowach z nimi, widzę, jak często nasze doświadczenia są podobne – np. zetknięcie się z uwagami typu: „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież dziewczynką”, „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież chłopcem”. Gdy masz 10 czy 12 lat, nie rozumiesz dlaczego, ale słyszysz takie teksty od kogoś, kto jest dla ciebie autorytetem, więc przyjmujesz je. Jesteś dzieckiem, nie wiesz – a dorośli wiedzą, więc pewnie mają rację. Na dłuższą metę to powoduje zamykanie się w sobie, zagłuszanie swojego prawdziwego „ja”, wstydzenie się tego, kim się jest, oraz poszukiwania na własną rękę. Terminu „transpłciowość” nie znałam, dowiedziałam się o nim dopiero na studiach, zresztą dostęp do internetu miałam dopiero na studiach – i wtedy mówiło się jeszcze „transseksualność”, a nie „transpłciowość”. Ale czułam, że jestem dziewczyną, dużo wcześniej. Natomiast słowa „gej”, „lesbijka” i nawet „biseksualność” były mi znane jeszcze nawet przed gimnazjum.
Słucham, co mówisz, i przypomina mi się aktor Elliot Page, który najpierw wyoutował się jako lesbijka, a potem, kilka lat później, jako transpłciowy facet.
Ja też zrobiłam transpłciowy coming out późno. Musiałam pozbyć się wstydu i zdobyć się na odwagę, poczuć, że jestem gotowa – to nastąpiło, gdy miałam 30 lat – żeby wyoutować się przed znajomymi, w pracy, publicznie. Przez długi czas określanie się jako „gej” – przegięty, zniewieściały – było dla mnie stosunkowo łatwiejsze niż powiedzenie, że jestem kobietą.
Bo ten „gej” był bardziej oswojoną, znaną niemal z dzieciństwa i nazwaną opcją?
Tak jest.
Jak coś nie ma nazwy, to tego jakby nie ma, a terminu „transpłciowość”, jak mówisz, nie znałaś jako dziecko.
Dlatego mówiłam, że brakowało mi tej wiedzy i kogoś, kto by mnie nakierował. Wtedy ta moja droga byłaby dużo krótsza, jestem tego pewna. Jako dziecko czułam, że ten prosty podział na kobiety i mężczyzn mnie jakby „nie wyłapuje”, nie dotyczy. Po tym jak mama przeczytała moje pamiętniki, trafi łam do psycholożki, i to nawet na całą terapię, ale ona nie miała wiedzy na temat LGBT – poprzestała na ogólnie słusznych stwierdzeniach, że powinnam być sobą. A ponieważ mówiłam jej, że podobają mi się mężczyźni – no to chyba jestem gejem. Choć dziś, jeśli chodzi o samą seksualność, definiuję się inaczej: jako osoba poliamoryczna i demiseksualna. Łatwiej było mi wejść w szufladkę „zniewieściałego geja”, ale nie robiłam coming outów jako gej, natomiast nie ukrywałem, że mam partnera, więc ludzie sobie w oczywisty sposób dopowiadali, że jesteśmy parą gejów. Ale ja tak naprawdę nie rozmawiałam otwarcie ani o mojej płciowości, ani o seksualności. To było zbyt trudne. „Mam partnera, jesteśmy razem” – to było łatwiejsze do powiedzenia.
Kiedy miałaś pierwszego partnera?
Poszłam na ASP do Krakowa, bo zajmowałam się mocno sztuką tzw. piękną – rysowałam, malowałam, robiłam ceramiki. Ale licencjat robiłam z architektury wnętrz i właśnie wtedy poznałam Dawida. To było tak, że niby chciałam zdawać na grafikę warsztatową, ale tak naprawdę wolałam nauczyć się aktu i portretu; prowadziłam blog i na nim napisałam, że szukam modela. Zgłosił się właśnie Dawid. Mieszkałam w Krakowie, przyjechał do mnie z Bydgoszczy. Wpadłam po uszy od razu i on też. Stał się moim partnerem, ale też moją muzą – stylizowałam go na różne postacie kobiece, na hybrydy, na jakieś potwory morskie różne, bo generalnie kocham baśnie i widać to dziś w moich make-upach. Dawid pojawiał się na większości moich prac, które zresztą zaczęłam sprzedawać. Przygotowując się do dyplomu na ASP, wcieliłam Dawida w postać Ofelii – i to był już moment, gdy chciałam się wyoutować jako kobieta, ale jednak mnie to przerosło, wstyd po raz kolejny okazał się silniejszy. Rzuciłam studia na ostatnim roku. Mój promotor, profesor Henryk Ożóg, powiedział, że popełniam gafę życia, bo szykowałam mocny dyplom i miałabym papier magistra sztuki, mogłabym wystawiać prace wszędzie. Nie dałam rady. Inną drogą musiałam dojść do samej siebie, w czym zresztą drag okazał się kluczowy, ale tu już wybiegam w przyszłość. Zamieszkałam z Dawidem w Bydgoszczy, skąd miałam bliżej do domów aukcyjnych w Sopocie. Utrzymywałam się przede wszystkim z rysunków, za jeden potrafi łam dostać 2 czy 2,5 tysiąca złotych, podpisywałam się „K.I.M”. Czułam się trochę samotna, ale też bezpieczna – siedziałam w domu i rysowałam.
W którym momencie nadałaś sobie imię Kasia?
O, to jest fajna historia. Partnerów na życie miałam dwóch. Pierwszy to Dawid, z którym nadal mam emocjonalną i bliską relację, tylko że teraz ona jest przyjacielska – zresztą aktualnie mieszkam u niego w Bydgoszczy. Rozstaliśmy się jako para po kilku latach, bo… po prostu nie umiałam się przed nim wyoutować i przerzucałam moje problemy na nasz związek. „Jak człowiek nie kocha samego siebie, to jak, do cholery, może kochać kogoś innego?” Kto to powiedział? (śmiech)
Mama Ru!
(śmiech) Wróciłam więc do Krakowa i tam poznałam Kajetana – z jednego związku wpadłam w drugi. Kajetan to też dusza artystyczna, razem tworzyliśmy prace, razem prowadziliśmy pracownię. Po 2 latach znów zorientowałam się, że jednak nie do końca dobrze odnajduję się jako część „pary gejów”. Rozstałam się z Kajetanem, choć też pozostaliśmy w przyjacielskiej relacji – i niedługo potem nastąpił przełom, gdy trafi łam na rewię drag w teatrze Barakah.
Jaki przełom?
Comingoutowy i dragowy. Ja w tym teatrze pracowałam nieraz na backstage’u – coś tam przy kostiumach nieraz poprawiałam, doszywałam, kręciłam się. Dragowa rewia była gościnnie i dyrekcja namawiała mnie, bym obejrzała ten spektakl. Miałam trochę czerwone światło na ten show: czy ja, kobieta trans, chcę patrzeć na cisgejów, którzy przebierają się za baby? Ja tu się gryzę, siedzę w szafie jako dziewczyna, a oni bez problemu zakładają kiecki i wiesz, „oh, bitch” – denerwowało mnie to. Nie znałam wtedy w ogóle środowiska queerowego, żadnych dragsów, żadnego RuPaula nie oglądałam.
Kiedy to było?
Maj 2017 – 4 lata temu.
Stosunkowo niedawno.
Na kilka miesięcy przed moimi 30. urodzinami. Poszłam na tę rewię. Zobaczyłam Kim Lee, Savannah Crystal, Lady Brigitte, Papinę McQueen i to było dla mnie wooooow! Zjawisko artystyczne, wspaniała, piękna iluzja kobiecości przekoloryzowanej, radosnej. Kim Lee to była chodząca petarda, zakochałam się totalnie. Widać było pasję w jej strojach i że ona sama je robi niemal z niczego. Savannah, cudowna sexbomba – też to kupiłam, myślałam: „Kurwa, nie, to jest przebrany facet?”. Podczas finałowego numeru normalnie chciałam wyskoczyć do nich na środek sceny, siedziałam i myślałam: „Ja też tak chcę, chcę być z wami”. Na spontanie poszłam potem do reżysera i producenta Henryka Pasiuta i powiedziałam, że chcę dołączyć do zespołu. Zrozumiałam, że scena może być miejscem, które pomoże mi pokonać wstyd i wyoutować się.
Zadebiutowałaś w tej rewii 27 sierpnia 2017 r.
A wcześniej poszłam do Kajtka i mówię: „Słuchaj, zostanę drag queen i będę się chciała wyoutować jako kobieta trans”. Kajtek, jak to on, zimna ryba bez emocji – popatrzył na mnie spod okularów, zatrzepotał swoim blond wąsikiem i mówi: „No, w końcu, zajebiście! Zaparzam kawę i musimy to obgadać”. Ja do niego, że chcę być łysa, chcę się ogolić, chcę być totalną alternatywką, chcę moje rysunki przerzucić na siebie, kostiumy zrobić – i w pewnym momencie Kajtek rzucił: „Katrina Katharsis!”. Oczy mi się zapaliły jak 5 złotych i słowo „katharsis” zostało we mnie; jeśli weźmiesz pod uwagę, że ja się w końcu wyoutuję i przeżyję katharsis na scenie – to lepszego pseudonimu wymyślić nie mógł. A Katrina wzięła się od huraganu Katrina, po czym stopniowo zamieniła się w Kaśkę, a Kajtek zaczął do mnie mówić żeńskimi zaimkami. Jeszcze później zobaczyłam, że w Polsce była już jedna drag queen Katrina, więc ostatecznie nazywam się Ka Katharsis.
Opowiedz o samym debiucie.
Ludzie byli lekko w szoku, że dragsa może być łysa i wydziarana. Miałam dużo masek, za którymi się chowałam, bym mogła się oswoić. Kilka dni później po raz pierwszy wystąpiłam w queerowym klubie i był to zarazem mój pierwszy raz w queerowym klubie w życiu.
Żartujesz.
Serio! I ty też tam byłeś.
Co?
To był klub Galeria w Warszawie. Kim Lee zaprosiła mnie na swój doroczny festiwal, a ty jako redaktor „Repliki” byłeś w jury.
O, ludzie. Rzeczywiście.
I dałeś mi niskie noty. Bardzo ci dziękuję, nauczyłam się pokory!
Cholera.
Kinga Dunin też była w tym jury i się z tobą kłóciła, bo Kindze się podobałam. Ty chyba stwierdziłeś, że jestem wulgarna. Wcale nie, nie byłam wulgarna. Byłam za to wystraszona jak cholera. (śmiech)
Oj, nie poznałem się na tobie.
(śmiech) Dwa dni później miałam 30. urodziny – zaprosiłam wszystkich znajomych i wyoutowałam się „oficjalnie”. Niektórzy już wiedzieli wcześniej, więc w prezencie dostałam m.in. szpilki, rzeczy do make-upu, tisery. Pierwszy raz prezenty kobiece! Na imprezie zadzwoniła moja mama i mega mnie zaskoczyła: kupiła mi na urodziny szpilki, cekinową sukienkę i fajną torebkę na papierosy, którą wyszukała w szmateksie za jakiś psi grosz.
Czyli mama wiedziała wcześniej.
Wiedziała, tyle co jeszcze z pamiętników – ale przed debiutem zadzwoniłam do niej: „Słuchaj, mamcia, będę drag queen”. Cisza i: „A co to jest?”. „Stworzę taką kobiecą postać sceniczną, bazującą na swoim życiu, będę chodzić na szpilkach i tak dalej…”
Mama wiedziała, że byłaś w związkach z chłopakami?
Mama uznawała mnie po prostu za geja, bo znów: to było najłatwiejsze – i więcej rozmów nie było. W 2014 r. dowiedziałam się o śmierci ojca, który, jak się okazało, przez wiele lat żył pod Warszawą, ale nie chciał mieć z nami kontaktu – a dowiedziałam się, bo napisał do nas jego ówczesny pracodawca, który poprosił o identyfikację ciała. Przyjechałam z Bydgoszczy, gdzie mieszkałam z Dawidem, a mama przyjechała od siebie z Przemyśla. Wtedy z mamą pierwszy raz się złapałyśmy od lat – w trudnym, intymnym momencie. Wcześniej, jak nasza trójka była razem, kończyło się to mamy płaczem i ucieczką z domu, bo tata był agresywnym tyranem, a ja gdzieś się chowałam w kącie. A teraz – już nie mógł zrobić krzywdy mamie. Mama popatrzyła na tatę w trumnie i wyznała mi, że nawet teraz się boi, że on wstanie i ją uderzy. Przytuliłam mamę. Poznała Dawida, zaprosiła nas do Przemyśla. Potem Kajetana. Jest dziś kochającą, wspierającą matką, która odrobiła w chuj zadanie domowe z edukacji seksualnej – i mówi do mnie „Kasiu”, czasem Katharsis, czasem bezosobowo. Czasem wyrwie jej się deadname, ale wybaczam jej, to ona nadała mi to imię. W sumie nigdy jej nie zapytałam, czy nie ma żalu, że to nie ona wybrała mi nowe, żeńskie imię – może ten wywiad będzie dobrym momentem, by mamę o to zapytać.
Nadając ci imię męskie, nie chciała zrobić ci nic złego.
Totalnie, jasne. Po prostu widziała, co widziała – malutkiego chłopca. A teraz, gdybym przechodziła tranzycję i zmianę dokumentów, wiem, że bardzo by mnie w tym wspierała, bo jest dumną babcią całego house’u – moje dzieciaki potrafi ą do niej zadzwonić na Dzień Babci i złożyć życzenia. Była na moich występach, siedziała w pierwszym rzędzie i płakała. Jeszcze muszę mamę zabrać na Marsz Równości – w przyszłym roku. W czerwcu miała przyjechać na warszawską Paradę, ale jeszcze nie była zaszczepiona.
Kasiu, bo ty nie masz planów na tranzycję, tak?
Aby przejść ten proces, trzeba najpierw odbyć mnóstwo spotkań z psychologami, seksuologami, potem zacząć terapię hormonalną… Wyoutowałam się w wieku 30 lat, raczej późno. Seksuolożka mi powiedziała, że jestem bardzo samoświadoma i że ona widzi już dojrzałą kobietę. „Pani fizyczność, ciało – jest filigranowe i androgeniczne, nie ma pani dysforii płciowej, sama się pani zgoliła na łyso”. Moją własną formą tranzycji są tatuaże – zbroję swoje ciało właśnie w taki sposób i akceptuję je – tu duże chapeau bas w kierunku mojego tatuażysty Romana Zarzecznego z Czarnego Szlaku. Docelowo chciałabym mieć wytatuowane całe ciało, ale lubię, jak ten proces trwa.
Dobrze, że możemy o tym porozmawiać, bo wiele osób zakłada, że transpłciowość automatycznie oznacza chęć przejścia tranzycji.
Tylko osoba trans jest w stanie określić, czy jest trans, czy nie – i też tylko osoba trans decyduje, czy chce operacje, czy może tylko zabiegi kosmetyczne, czy będzie nosić peruki, czy nie, czy będzie nosić bindery, czy nie. A przy tym dużo dysforii bierze się ze społecznych oczekiwań.
Skoro chcesz już być tą kobietą i twierdzisz, że nią jesteś, to masz być nią na 100% albo więcej, aż do przesady, tak?
Dokładnie te słowa usłyszałam w życiu mnóstwo razy: „Skoro twierdzisz, że jesteś kobietą, to nią bądź” – i za tym idzie cały zestaw rzeczy pt. „jak społeczeństwo wyobraża sobie kobietę”. Na przykład laska nie może ogolić się na łyso. No, ale ja jestem laską i golę się na łyso – i zawsze byłam za niekonwencjonalną ekspresją siebie, więc? Mam przestać się golić na łyso? Nie. A nieraz mnie pytano, czemu skoro już wyoutowałam się jako transka, nie noszę peruk. Czemu nie mam porządnego makijażu? I że powinnam mieć idealnie zrobione, długie, pomalowane paznokcie… No, dobra, akurat paznokcie takie mam, bo to kocham. (śmiech) W lockdownie miałam taki okres, że zwolniłam tempo i pomyślałam, że spróbuję trochę inaczej: wstawałam, szykowałam się długo, zakładałam perukę i wychodziłam sobie w pełni „zrobiona” na zakupy, spacer i powiem ci, że to, w jaki sposób faceci na mnie patrzyli, było dość okropne – gwizdy, niby adoracja, jakieś szowinistyczne komentarze. Wiem, że wyglądałam zajebiście. Od grupy pijaczków przy mojej kamienicy usłyszałam: „Patrzcie, jak się odpierdoliła ta nasza laska LGBT”, a ja w blond peruczce, futerko, bo to chłodny kwietniowy poranek był, szpilki, okularki… Ale któregoś razu jebłam peruką – pełny makijaż miałam, ale do tego założyłam dresy i trampki i poszłam do sklepu po śniadanie. Bo chuj, to też jestem ja.
Kasiu, a skąd u ciebie potrzeba bycia mamą dla młodych osób queer?
Mam tę rodzinność w sobie od zawsze – kuzynki, ciotki, dziadkowie, wspólne święta. Jestem bardzo stadna. U mojej cioci w warzywniaku to nie zliczę, ile wagarów spędziłam. I mam też potrzebę edukacyjną – by uczyć innych tego, czego sama się nauczę. Wielokrotnie, z potrzeby serca, pomagałam młodym ludziom LGBT – choćby rozmową przez telefon, dodaniem otuchy. I dopiero potem – właściwie całkiem niedawno – obejrzałam serial „Pose”, w którym zobaczyłam siebie po prostu. Pomyślałam też, że ta nasza polska queerowa rewolucja już trwa i że wszystko to, czego obecnie doświadczamy w mainstreamie, zostanie obalone.
Wielu artystów odżegnuje się od polityki, od działań obywatelskich, od aktywizmu, strasznie mnie to denerwuje. Ty jesteś inna.
Szczególnie ostatnio po prostu nie da się udawać, że polityka nas nie dotyczy. Kiedyś moje prace, rysunki, były „po prostu” queerowe, jakieś akty męskie były zabarwione politycznie, ale nie bezpośrednio. Natomiast tak gdzieś od nazwania nas „tęczową zarazą” polityka nam wjechała do życia z tak grubej rury, że… Marsz w Białymstoku z 2019 r. śledziłam na odległość i płakałam, byłam zdewastowana – jak można drugiego człowieka aż tak nienawidzić? Absolutnie nie mogę chować głowy w piasek. Jestem transpłciową aktywistką również na co dzień – nieraz obcych ludzi, którzy zwracają się do mnie, poprawiam. Mówię z uśmiechem: „Jestem osobą transpłciową, tranzycji nie przechodzę, ale proszę używać wobec mnie żeńskich zaimków”. I wiesz co? Ludzie to przyjmują. Z reguły słyszę: „A, przepraszam, nie wiedziałem”, a ja na to: „Nie ma sprawy”. Z policją jest gorzej. Przed Paradą w Warszawie policjanci zabrali mnie i Filo na rewizję – tak po prostu, bo „podejrzanie” wyglądałyśmy. W dowodzie mam męskie imię, więc nie było siły – policjant mimo moich kilkukrotnych próśb zwracał się do mnie jak do mężczyzny. Więc do policji zaufania nie mam.
Tekst z nr 93 / 9-10 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu oraz marketing, umieszczamy na komputerze użytkownika (bądź innym urządzeniu) małe pliki – tzw. cookies („ciasteczka”).