Patrząc na historię kina, można dojść do wniosku, że AIDS jest głównie chorobą amerykańską i, ewentualnie, także francuską. Bowiem tylko w kinematografiach tych dwóch krajów znalazł on liczną reprezentację. W poprzednim numerze „Repliki” omówiłem filmy amerykańskie, które de facto stworzyły wokół AIDS całą mitologię. Teraz przyjrzymy się dziełom powstałym poza USA
Na początku lat 90. wielkie zainteresowanie i sporą dyskusję, nie tylko w rodzimej Francji, wzbudził quasiautobiograficzny film Cyrila Collarda „Dzikie noce” (1992). Opowiada on o losach biseksualnego Jeana (w tej roli sam reżyser), zarażonego wirusem HIV i uwikłanego w intymne relacje z dziewczyną o imieniu Laura (Romane Bohringer) i chłopakiem, Samym (Carlos Lopez). Relacje często gwałtowne, niemalże histeryczne, pełne zazdrości, pretensji i namiętnego seksu. Jean nie został tutaj przedstawiony jako wymagająca współczucia ofiara, lecz egoista uciekający przed odpowiedzialnością, aktywny uczestnik pikiet pod mostami Sekwany, osoba w ciągłym ruchu, nigdzie niezakorzeniona i nieustabilizowana. Prawdziwość tego portretu poświadczył Collard swoim życiem. Zmarł na AIDS 5 marca 1993 r. w wieku zaledwie 35 lat. Trzy dni później „Dzikie noce” otrzymały cztery Cezary, nagrody Francuskiej Akademii Filmowej, w tym dla najlepszego filmu.
HIV wyzwaniem… formalnym
Także w 1993 r. pojawiła się w kinach kolejna przejmująca autobiograficzna opowieść o życiu z AIDS. Jej twórcą był wybitny artysta brytyjski i zarazem działacz ruchu LGBT, Derek Jarman. W „Blue” zdecydował się on na ekstremalny zabieg. Przez cały czas trwania seansu obraz to wyłącznie niebieski prostokąt, „akcja” zaś rozgrywa się wyłącznie na ścieżce dźwiękowej. Jarman, głosem własnym i przyjaciół, dzieli się wspomnieniami, opowiada o wizytach w szpitalach, o kolejnych chorobach i dolegliwościach (w tym także o traceniu wzroku, czego metaforą jest ów błękitny ekran). Zwierza się ze swoich miłości, czyta fragmenty swoich wierszy. Elegijny „Blue” był ostatnim pełnometrażowym filmem Dereka Jarmana, który zmarł kilka miesięcy po premierze, w lutym 1994 r.
Dla twórców spoza USA, wirus HIV – poza tym, że często dotykał ich osobiście – bywał również wyzwaniem… formalnym. Jak opisać to doświadczenie, by nie wpaść w pułapkę sentymentalnego moralitetu, w jaki zazwyczaj przeradzają się hollywoodzkie narracje? Jest więc np. znacząca grupa filmów… muzycznych o AIDS. Pierwszy czarną komedię z musicalem połączył znany niemiecki artysta i prowokator, Rosa von Praunheim. Już w 1985 r. nakręcił on film „Wirus nie zna moralności”, w którym grupa bohaterów w fantazyjnych przebraniach wyśpiewywała piosenki na temat HIV. W tamtym ponurym czasie, w apogeum śmierci spowodowanych AIDS, taka forma była dla wielu widzów nazbyt szokująca. Z dzisiejszej perspektywy możemy docenić odwagę Rosy – tak brechtowski charakter filmu, jak i zawarte już w tytule szyderstwo z tych, którzy w AIDS widzieli karę bożą za niemoralne zachowania homoseksualistów.
W 1998 r. gejowska para francuskich reżyserów, Olivier Ducastel i Jacques Martineau, zrealizowała musical „Jeanne i jej wspaniały chłopak”. Opowiada on o jak najbardziej heteroseksualnej miłości tytułowej dziewczyny do Oliviera, który zaraził się wirusem podczas przyjmowania heroiny. W pozornie niefrasobliwej formie śpiewanej udało się zawrzeć sporo istotnych kwestii tyczących chociażby podziałów społecznych we Francji (bohaterka jest z „wyżyn”, jej chłopak z „nizin”), bólu po stracie bliskiej osoby, aktywizmu, uchybień we francuskiej służbie zdrowia etc.
Śpiewające odbyty
Największą jednak fantazją wykazał się kanadyjski twórca John Greyson w musicalu „Pacjent Zero” (1993). Inspiracją do powstania filmu była czarna legenda tytułowego „pacjenta”, także Kanadyjczyka i geja, Gaetana Dugasa, który rzekomo przywlókł HIV z Afryki do Ameryki Północnej. W dziele Greysona mamy romans ducha „Zero” ze… 170-letnim pracownikiem Muzeum Historii Naturalnej, który chce zorganizować wystawę potwierdzającą ową teorię początków wirusa w Ameryce. Wszystko zaś w muzycznym, campowym entourage’u. To tutaj pojawia się słynna, zabawna scena ze śpiewającymi odbytami.
Wiele lat później Greyson zrealizował także wizyjną, dokumentalną… operę zatytułowaną „Drzewo figowe” (2009), której bohaterem jest aktywista południowoafrykański, Zackie Achmat. Mimo iż zarażony wirusem HIV, odmówił przyjmowania leków, dopóki nie staną się one powszechnie i łatwo dostępne w RPA. Jego historia splata się z historią kanadyjskiego działacza, Tima McCaskella i losami tamtejszych organizacji LGBT w walce z epidemią AIDS, z bezdusznością rządu i koncernów farmaceutycznych. Ujęte to jednak zostało w wyrafinowaną, pełną erudycyjnych odniesień formę wizualną i dźwiękową.
Wracając zaś do kinematografii francuskiej, która, jako się rzekło, wszechstronnie potraktowała temat AIDS, wymieńmy jeszcze przynajmniej dwa filmy. Nagrodzony w Cannes „Pamiętaj, że umrzesz” (1995) Xaviera Beuavoisa ma za bohatera heteroseksualnego mężczyznę, który dowiaduje się, że ma HIV (to dowód na to, że kino europejskie nie przypisywało HIV/AIDS wyłącznie gejom, jak to się przez długi czas działo w kinie amerykańskim). Wpędza go to w głęboki kryzys egzystencjalny. Natomiast w bardzo ciekawych „Świadkach” (2007) wyreżyserowanych przez Andre Techinego początki AIDS we Francji, w pierwszej połowie lat 80., wpisane zostały w uczuciowe perypetie pięciorga postaci, wśród których są lekarz w średnim wieku, młody chłopak szukający w Paryżu pracy i policjant ukrywający przed żoną swój biseksualizm.
Wątek AIDS pojawia się w wielu europejskich produkcjach, w tym tak znanych jak „Wszystko o mojej matce” (1999) Pedro Almodovara, „On, ona i on” (2001) Ferzana Ozpetka czy, niedawno, „Tajemnica Filomeny” (2013) Stephena Frearsa. Mamy też jego wschodnioeuropejską odmianę. Zmarła niedawno świetna czeska reżyserka, Vera Chytilova nakręciła w 1989 r. film „Szybko tu, szybko tam”, którego bohaterami są dwaj (heteroseksualni) playboye. Podczas badań krwi okazuje się, że jeden z nich ma HIV. Z kolei w polskiej produkcji „Pora na czarownice” (1993) Piotra Łazarkiewicza narkomanka Jola (Jolanta Fraszyńska) i bezdomny gej Andrzej (Andrzej Masztalerz) – oboje zarażeni – muszą stawić czoła naszej rodzimej nietolerancji. Generalnie jednak polskie kino omija ten temat z daleka, jak zresztą wiele innych niepopularnych kwestii. Zamykając zaś europejski rozdział filmów o AIDS, przypomnijmy jeszcze, że na portalu outfilm.pl dużą popularnością cieszy się (cokolwiek kiczowate) dzieło „Dom chłopców” (2009) Jeana-Claude’a Schlima, wyprodukowane w Luksemburgu i również wracające do lat 80. XX wieku.
Człowiek zamiast choroby
W tym, siłą rzeczy, krótkim podsumowaniu musimy także wspomnieć o twórcach i filmach spoza Europy. Przede wszystkim o reżyserze Amosie Guttmanie, który jako pierwszy podjął w kinie izraelskim tematykę gejowską. Zrealizował zaledwie cztery pełne metraże, zmarł na AIDS w 1993 r. w wieku 38 lat. W swym ostatnim dziele, „Hessed Mufla” („Cudowna łaska”, 1992) opowiedział o związku między Jonathanem a Thomasem, który wrócił do Izraela z Nowego Jorku po nieudanej próbie zrobienia kariery muzycznej, za to z wirusem w organizmie.
Innym ciekawym filmem jest argentyński „Rok bez miłości” (2005) Anahi Berneri, nagrodzony Teddym na festiwalu w Berlinie. Zrobiony on został w konwencji dziennika młodego nosiciela HIV, pisarza, który szuka intensywnych doznań, w tym także tytułowej miłości, na portalach randkowych, w darkroomach i klubach S/M.
Szorstki, nieupiększony, pozbawiony ckliwości portret osób seropozytywnych, jaki oglądamy w „Dzikich nocach” czy „Roku bez miłości”, to coś, czego raczej próżno wyglądać w produkcjach okołohollywoodzkich. Twórcy mierzący się z tematem HIV/AIDS w kinie niezależnym eksperymentują z językiem filmowym, który pozwoli im pokazać różnorodne i nie zawsze miłe dla widza doświadczenia bohaterów. To ludzie są podmiotem tych opowieści, a nie choroba i jej metafory. Dlatego znacznie mniej w nieamerykańskich filmach obłudy, morałów i fałszywych słów pocieszenia.
Tekst z nr 53/1-2 2015.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.