Księżna z Wilkołaku

O „Tęczowej Trybunie”, o seksualnie nienormatywnych rolach, o coming oucie w teatrze i o badaniach terenowych w darkroomach z aktorem Michałem Opalińskim rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Agata Kubis

 

Tęczowa Trybuna” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki narobiła swego czasu sporo zamieszania. Bohaterami są geje pragnący mieć własną trybunę na Euro 2012. Czy rola Urzędnika, faworyta prezydentki Warszawy, była dla ciebie przełomowa?

Pomogła mi zawodowo, to rola dość ekspansywna. Gdyby kierować się tym, że dostałem za nią nagrodę, to tak, ale nie czuję, żeby akurat wtedy coś zmieniło się w moim życiu. Nawet nie wiem, czy to był przełom w teatrze, jeśli chodzi o tematykę, bo te dziesięć lat wstecz byli np. „Oczyszczeni” Krzysztofa Warlikowskiego.

To był kolejny etap, już nie odrealniony dramat Innych z homoerotycznymi scenami, tylko konkretne postulaty społeczne i polityczne, tu i teraz.

No, tak, stąd w „Tęczowej…” cytat z „Oczyszczonych” i zarzuty w stosunku do Warlikowskiego, że opowiada o pewnym środowisku, ale nie zajmuje stanowiska. To był na pewno nowy głos, ale też spektakl nie opowiada tylko o tym, jest wielopłaszczyznowy. To genialne, że do opowiedzenia o stanie polskiej demokracji używa się kibiców-gejów.

Gdybym miał powiedzieć o tej przełomowości, to „Trybuna” dla mnie była ważna pod względem pracy z Moniką i Pawłem.

Chociaż wcześniej grałeś u nich w „Śmierci podatnika”, dopiero od „Tęczowej…” zacząłeś być nazywany „aktorem Strzępki i Demirskiego”.

Tak się mówi, chociaż właściwie nie wiem, co to znaczy. To się bardzo zmienia; wiadomo, że po jakimś czasie wyczerpuje się poziom wspólnej inspiracji, już się tak znamy, że ciężko się zaskoczyć. Oni wspaniale obsadzają, często w kontrze, dają nowe wyzwania. Po „Trybunie” zrobiliśmy jeszcze dwa spektakle, czyli „Firmę” i „Courtney Love”, a wtedy faktycznie znaleźliśmy wspólny język. To ważne, bo przecież to nie był projekt tylko stricte teatralny, włączyliśmy się także w tworzenie fikcyjnego klubu „Tęczowa Trybuna”, który walczy o swoją trybunę na Euro. To była rzeczywistość równoległa, wcielaliśmy się w działaczy, zabieraliśmy głos w ich imieniu, każdy miał po kilka nicków, nabraliśmy media, doszło do tego, że o naszej inicjatywie donoszono w głównym wydaniu Faktów TVN.

Na ile jest ci bliski ten rodzaj teatru politycznego, zaangażowanego, lewicowego, który tworzą Strzępka i Demirski?

Bardzo bliski. Jeszcze do tej przełomowości dodam, że wraz z „Trybuną” zmieniło się moje podejście do zawodu. Teraz interesują mnie projekty, które coś znaczą, za pomocą których można naprawdę coś powiedzieć, a nie tylko zagrać kolejny spektakl. Nudzi mnie bycie aktorem, który tylko odtwarza role, od którego się niewiele wymaga. Zresztą bardzo szybko było to dla mnie nudne, tylko nie miałem takich inspiracji. To oczywiście stwarza też problemy, bo jak będziemy mieć przerwę, co jest nieuchronne, to bardzo trudno znaleźć osobę, z którą praca będzie dawać podobną satysfakcję. Inną taką reżyserką jest dla mnie Monika Pęcikiewicz, która prezentuje zupełnie inny teatr, bardziej emocjonalny i analityczny, zgłębiający psychikę ludzką. Skupia się na innych aspektach życia i z Pęcikiewicz też czuję, że przechodzę pewną ważną drogę.

Mówisz o dwóch Monikach: Strzępce i Pęcikiewicz. Ma znaczenie, że to kobiety?

Duże. Lubię pracować z kobietami, po prostu się z nimi rozumiem. Nie chcę generalizować, ale z mojego doświadczenia kobiety opowiadają głębiej, szukają niełatwych rozwiązań, mają mniej oczywiste spojrzenie na kondycję współczesnego człowieka. Nie chcę mówić o odkrywaniu, bo co jeszcze można odkryć, właściwie wszystko zostało już powiedziane.

W temacie LGBT jeszcze dużo można odkryć.

Jest taki czas, że jak pojawia się coś nowego, to wszyscy mówią: „Boże, znowu o tych pedałach?”. Przez ciągłą obecność w mediach w jakiś sposób temat się wyczerpał, chociaż tak naprawdę nie został nawet dotknięty. Często sami się zniechęcamy, jak pomyślę, że miałbym znowu zagrać homoseksualistę, to pierwszy odruch mam taki, że nie teraz. A potem sobie uświadamiam, że zwykłego geja i jego sytuacji z punktu widzenia psychologicznego czy społecznego nie grałem nigdy. Z chęcią bym zagrał taką rolę np. w filmie.

Teraz w „Wolnej Trybunie” w reż. Pawła Wodzińskiego grasz homoseksualistę, ale nieoczywistego. Twoja postać nazywa się Księżna z Wilkołaku, to trochę taka ciota z PRL-u.

Właściwie transseksualny mężczyzna, do tego agent w służbie Milicji, pełnokrwista rola. To jest adaptacja powieści Christiana Skrzyposzka, która została napisana w latach 70. Kiedy Paweł zaproponował mi tę rolę, powiedział: „Kto, jeśli nie ty?”. I jasne, czemu nie, chociaż bym nie chciał grać tylko takich ról, też nie ma ich tak wiele.

Ale sporo ról z nienormatywną seksualnością udało ci się zagrać.

Już w przedstawieniu dyplomowym mojego roku, w „Zabawach na podwórku” w reż. Pawła Miśkiewicza grałem Gidi, geja-nastolatka. Inne role to było raczej granie z płciowością, np. w „Wielkim żarciu” Anki Ilczuk byłem aktorem występującym jako drag queen, który opowiada swoją historię w programie typu Drzyzga. W „Śmierci podatnika” u Strzępki rola też była budowana niejednoznacznie, jako Superbohater wcielałem się tam w rożne postacie, wśród nich była pani Jola od mody, wzorowana na Jolancie Kwaśniewskiej. Więc znów bardziej dragowo. To samo w „Śnie nocy letniej” Pęcikiewicz, też nie gram homoseksualisty, ale jestem w sukience. Jako aktorzy improwizujemy scenę z rzemieślnikami od Szekspira. Są sami mężczyźni, ktoś musi być kobietą i ja nią zostaję, przebieram się, zaczynam się w tym dobrze czuć. To jest bardzo homoerotyczne.

A gdzie byś umieścił Frances, córkę Kurta Cobaina i Courtney Love z „Courtney Love”?

Dla mnie Frances była genialnym przeżyciem! Tam nie ma odpowiedzi na nic, to jest tak napisane, że możesz być wszystkim: zbuntowaną nastolatką, wkurwionym facetem, dzieckiem płaczącym za ojcem. Ta rola daje przestrzeń do opowiedzenia rożnych poruszających historii, np. o relacji z rodzicami. Uwielbiam grać Frances, wtedy wchodzę w tworzony na scenie świat i zapominam o wszystkim.

Z kolei w „Tęczowej trybunie” jesteś urzędnikiem, który stoi po stronie władzy, przeciwko gejom. Taki był pomysł, że gej gra homofoba, heteroseksualiści – gejów?

To było właśnie obsadzenie w kontrze. Dzięki temu unika się prostej identyfikacji, ale nie pamiętam sytuacji, żeby ktoś coś odkrył czy zrozumiał. Zresztą u Moniki nie ma ociągania, masz to zagrać i koniec. Częścią pracy nad rolami było wyjście do knajpy gejowskiej, koledzy musieli wejść do darkroomu, oswoić się z tą sytuacją, że obok stoi onanizujący się facet. Więc raczej takie anegdotyczne historie, np. pokazywałem Marcinowi Pempusiowi, jak gej ma nieść torbę, gdy się spieszy na pociąg, Strzępka zwijała się ze śmiechu. Ostatecznie ta scena się nie uchowała.

Był jeszcze jeden spektakl, w którym grałeś homofoba – „Gay Love Story” w reż. Anny Iluczuk w teatrze Ad Spectatores w 2008 r. Reżyserka mówiła mi, że dla gejów z Wrocławia był kultowy, chodzili na sztukę po kilka razy.

To był niezwykły materiał, dramat rosyjski napisany przez Siergieja Kałużanowa i Aleksandra Wartanowa, do tej pory nie był wystawiony w Rosji, nie doszło nawet do pierwszego czytania. Autorzy stworzyli sztukę z zapisów gejowskich czatów internetowych, a podstawą była historia związku Wartanowa z facetem, który zmarł na raka. Mojej roli nie było w zapisie, ona została stworzona potem. Gram typowego homofoba, ale najciekawsze, że teksty, które mówię, są wypowiedziami moich kolegów, aktorów grających w sztuce gejów. One pochodziły z rozmów robionych zanim zaczęły się próby. Jak to przeczytałem, to się przeraziłem, nagle się okazało, że ktoś naprawdę myśli, że homoseksualistę można postawić na równi z zoofilem czy pedofilem. To chyba było moje pierwsze doświadczenie bycia gejem-aktorem, bardzo podziałało na mnie emocjonalnie. W efekcie rozstałem się z jedną z najbliższych mi w tamtym czasie osób.

W Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie pracujesz, zrobiłeś coming out?

To nie jest żadna tajemnica, nie ukrywałem tego od momentu, kiedy powiedziałem rodzinie, kolegom itd. Jestem dość towarzyski, w teatrze wszyscy wiedzą, znają mojego partnera. Przez to, że mam postawę otwartą, też jestem tak traktowany.

Zdarzyło się, że z powodu homoseksualizmu omijały cię jakieś role?

To się odbywa na dużo subtelniejszym poziomie, np. słyszę, że jestem aktorem specyficznym. I co na to odpowiedzieć? To znaczy jakim? Pedałem? Ale mnie to nie obchodzi, na coś takiego odpowiadam: super, jestem specyficzny, mam inną wrażliwość, mogę zagrać role, których ktoś inny nie zagra. To jest ciekawsze w teatrze, szczególnie w obecnych czasach.

Cały czas pokutuje myślenie, miałem nawet o tym rozmowy z kolegami, że trzeba być twardym, cokolwiek to znaczy. Najgorsze, co może być – to, że na scenie widać po tobie „coś”. Ale co? Znam mnóstwo heteroseksualnych aktorów, którzy są bardziej „miękcy”, delikatni niż niejedna ciota. W szkole też usłyszysz, żeby chować wszelkie „przyruchy” pokazujące, że mógłbyś być innej orientacji niż heteroseksualna. To jest absolutny absurd, bo jak można być aktorem, który udaje, że jest kimś innym, kiedy na sobie, swoim ciele, emocjonalności i wrażliwości budujesz role!

Dużo aktorów się ukrywa?

Znam gejów, którzy do tej pory nie powiedzieli o sobie i nie powiedzą nigdy, bo boją się, że to będzie wpływało na karierę. Niewielka liczba coming outów wśród aktorów głownie z tego wynika. To oczywiście nie jest bezpodstawne, w teatrze można się czuć bezpiecznie, w Polskim jestem już dziesięć lat, lubię zespół, dobrze się znamy, nie ma problemu. Jak pracuję gdzieś indziej, szczególnie na planie filmowym, to czuję, że to może być problem. Nie znaczy, że wchodzę i mówię „jestem gejem”, ale wyczuwam jakieś napięcie, brak swobody, w każdej chwili może paść homofobiczny dowcip. To się pewnie zmienia, jak pracujesz dłużej, wtedy poznajesz ekipę, wywiązują się jakieś relacje.

A rzeczywistość poza teatrem?

Przeraża mnie nie tylko homofobia, ale też wzrost nastrojów nacjonalistycznych. Nie chcę narzekać – jestem aktorem, mieszkam w dużym mieście – to komfortowa sytuacja, ale wciąż mnóstwo gejów i lesbijek się boi, musi się ukrywać.

Za dwa lata będą wybory i nie widzę nadziei na zmiany. Ważna jest dla mnie zarówno sytuacja osób LGBT, jak i sytuacja w kulturze. Nic nie zapowiada, że będzie lepiej. Pocieszam się, że mamy posła geja i transseksualną posłankę. Może za dziesięć lat będzie można przejść ulicą z partnerem za rękę i nie dostać, ale dziś wystarczy, że jesteś ubrany inaczej, ciekawiej i już możesz się spotkać z agresją. Pochodzę z Wrocławia, coraz częściej nie czuję się tam bezpiecznie. Kolega z teatru został pobity o dziesiątej wieczorem, bo wyglądał „jak pedał”, nie ma znaczenia, czy nim jest czy nie.

Okropna historia przytrafiła mi się w Warszawie. W galerii handlowej Arkadia, gdy wchodziłem do Carrefoura, jakiś cham walnął mnie w głowę koszykiem, chyba tylko dlatego, że byłem w krótkich spodenkach, okularach i japonkach Nie odpuściłem, zacząłem ganiać go po sklepie, ochrona nie zareagowała. Napisałem skargę, ale skończyło się na niczym. To jest straszne doświadczenie, poczucie bezsilności. W pierwszym odruchu zadzwoniłem do mojego partnera i powiedziałem: wyjeżdżamy stąd! Potem przyszło otrzeźwienie, ucieczka to nie jest żadne rozwiązanie.

Opowiedz jeszcze o Igorze Przegrodzkim, legendarnym wrocławskim aktorze, też geju. Pisałeś o nim pracę magisterską.

Pisałem o jego dyrekcji w Teatrze Polskim, był niesamowitą osobą, zarówno w życiu, jak i w teatrze. Miał słynne powiedzenie: „Z kobietami – próbowałem. Przereklamowane!”. Mnóstwo o nim słyszałem, rozpoczynałem właśnie angaż w Polskim, wiedziałem, że będę funkcjonować w tym otoczeniu, więc było oczywiste, że napiszę o nim. Oficjalnie byłem pierwszym gejem, który trafił tam po Przegrodzkim. Zresztą nic nie dzieje się przypadkiem, jak zmarł, to pochowano go na cmentarzu obok mojej kamienicy. Był przykładem, że nawet w tamtych czasach można być znakomitym aktorem i żyć bez ukrywania się. Z mojej strony to było trochę takie zaklinanie przyszłości w teatrze. Że też może mi się udać.

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tercet (nie)egzotyczny

Poznajcie rodzeństwo Frankowskich: Agnieszka żyje ze swą partnerką, Marta – z partnerem feministą, a Marcin ma chłopaka

 

od lewej Marta, Marcin i Agnieszka Frankowscy                                                    foto: Angeline Glk

 

Oto wzorcowa rodzina genderowa. Każdy inny, wszyscy połączeni silną więzią uczuciową. Agnieszka żyje ze swoją partnerką, Marta z partnerem- feministą, Marcin ma chłopaka. Śmiejemy się, że nasi rodzice powinni dostać medal – jak rodzice żołnierzy wysyłanych na front – bo znacząco zasilili szeregi mniejszości seksualnych.

Olśniło mnie, gdy zobaczyłam k.d. lang

Agnieszka, Marta i Marcin Frankowscy pochodzą z Zaniemyśla, wielkopolskiej wsi. Ich matka jest z wykształcenia ekonomistką, ojciec budował silniki w fabryce imienia Hipolita Cegielskiego. Rodzice, zwłaszcza mama, mieli parcie, byśmy zdobyli wyższe wykształcenie – mówi Agnieszka, od 15 lat pracująca w Polskim Stowarzyszeniu na Rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym, także poetka, działaczka feministyczna i lesbijska. Dlatego cała nasza trojka trafiła w końcu do Poznania, gdzie teraz mieszkamy. Między rodzeństwem są spore różnice wieku. Najstarsza, Agnieszka ma lat czterdzieści jeden, Marta jest od niej o dziesięć lat młodsza, a Marcin aż o siedemnaście. Dla mnie siostry zawsze były autorytetem – deklaruje brat, student ostatniego roku zootechniki, całując obie w policzki – Uczyłem się na waszych błędach.

No tak! – wzdycha Aga – Mnie było najtrudniej, bo nie miałam żadnych wzorców, osoby, która wskazałaby mi drogę inna niż ta, którą podążali moi rodzice. Gdy dorastałam, nie było jeszcze Internetu, mediów społecznościowych, do 24 roku życia nie znałam ani jednego geja czy lesbijki. Próbowałam z chłopakami, ale coś mi nie pasowało, nie mogłam jednak zrozumieć, co. Olśniło mnie, gdy zobaczyłam… k.d. lang w telewizji. Początkowo myślałam, że to facet. Ale dlaczego on mi się tak podoba? Potem odkryłam, że to kobieta. Poczułam najpierw zdziwienie, później dumę. Dopiero w kontekście k.d. lang zaczęłam myśleć o sobie, o swojej tożsamości.

W Zaniemyślu, jak to na polskiej prowincji, najważniejsze są pozory. Co ludzie powiedzą, co powie ksiądz. Ja też przeszłam swoje – wyznaje Marta, która właśnie zaczęła pracę w Stowarzyszeniu „Na Tak”, pomagającym osobom niepełnosprawnym – Kiedyś miałam chłopaka, który był niewykształcony, ze „złej” rodziny, nie mogłam go więc przyprowadzić do domu. Czułam niechęć mojej matki wobec niego.

Historie rodzinnych coming outów są śmieszne i straszne zarazem. W Poznaniu trafiłam do feministycznego stowarzyszenia „Konsola”, w którym nabrałam świadomości i politycznej, i lesbijskiej – rozpoczyna Agnieszka. Jego założycielce, Marcie Maciejewskiej, wysłałam raz swoje wiersze. Ale o coś się poróżniłyśmy i Marta odesłała mi je z powrotem na adres rodziców w Zaniemyślu. Koperta przyszła naruszona, wypadły z niej wiersze, no i tata zaczął je czytać. Czyta, czyta i mówi do mojej siostry, że Agnieszka jest chyba „lizbijką. Zadzwonił do matki, matka się wkurwiła i zaczęła się ostra jazda.

Gejowskie porno? Zwaliłem na Agę

Tobie, Marcinie, byłłatwiej po doświadczeniach Agnieszki? – pytam, ale siostry nie dopuszczają go do głosu. Także miałeś dziewczyny! – śmieje się Marta. Szczególnie w przedszkolu – dorzuca Aga. Przepraszam! W liceum też miałem – protestuje nieśmiało brat. Agnieszka opowiada ze śmiechem, że, gdy Marcin skończył cztery lata, to już podejrzewała, że będzie transem. Bardzo lubił się przebierać, chodził w mamy chustach, rajstopkach, w butach na korkach. A mama go goniła z laczkiem, on biedny uciekał, nie wiedział, o co chodzi. Nawet z polecenia matki poszłam z nim do psychologa, który orzekł, że to tylko taka faza. Marta wtrąca: Z drugiej strony, jak matka szykowała go do kościoła, to robiła mu włosy na lokówkę, żeby był śliczny jak dziewczynka. I kontynuuje „wrabianie” brata: Mieliśmy w Zaniemyślu wspólny komputer. Kiedyś, z dziesięć lat temu, szukam czegoś w „historii”, patrzę, a tu jakieś strony porno. Wchodzę i widzę, że to porno gejowskie. To sobie myślę: albo ojciec, albo młody, bo wątpię, żeby matka. Zapytałam Marcina wprost, ale się wyparł.

Zwaliłem wszystko na Agę – Marcin wreszcie dochodzi do głosu – że to pewnie ona jako lesbijka oglądała gejowskie porno. Jakoś trzeba się było bronić. Ostatecznie, przed siostrami wyoutowała brata koleżanka, która widziała go w dyskotece gejowskiej i „doniosła” Marcie. Bardziej dramatycznie przebiegła konfrontacja z rodzicami. Miałem 19 lat i byłem z dużo starszym ode mnie facetem, żonatym, z dwójką dzieci. Akurat się rozwodził, a żona z teściową przyjechały do moich rodziców i powiedziały, że rozbijam szczęśliwą rodzinę. Ta teściowa zaczęła płakać i klękać przed moją mamą, prosiła, żeby coś z tym zrobiła. Matka nie była jeszcze wtedy świadoma orientacji syna, wpadła w depresję, spędziła dwa tygodnie w łóżku, groziła samobójstwem. Kazała Marcinowi natychmiast wracać do domu, on jednak nie uległ szantażowi emocjonalnemu, więc przez miesiąc nie miał z rodzicami kontaktu.

Siostry przyznają, że gdy wyszła na jaw orientacja brata, to bardzo się o niego bały. Bo „delikatny”, „kochany”, w dodatku lubił się wówczas ubierać w nieco „przegięty” sposób, a mieszkali na Łazarzu, czyli w cieszącej się niezbyt dobrą sławą dzielnicy Poznania. Raz miałem groźną sytuację – wspomina Marcin – ale nie w Poznaniu, tylko w Warszawie po Paradzie. Jechaliśmy z kolegą razem windą, jakieś karki musiały nas wyśledzić. Weszli i przyłożyli mojemu koledze nóź do gardła. Masakra. Pytali, czy jesteśmy gejami. Ja ze strachu zaprzeczyłem, znajomy nie. Dostał z główki. Na tym się, na szczęście, skończyło, ale mocno to przeżyłem.

Wszyscy wieszali się na mnie

Uff! Pytam Martę, czy jako jedyna w tym gronie osoba hetero nie czuje się czasami wykluczona. Pewnie, że się czuję – przytakuje energicznie – Nikt nie myśli o tym, ile ja muszę włożyć roboty, żeby i Aga była szczęśliwa, i rodzice byli zadowoleni, bo wszyscy zawsze do mnie przychodzili. Wszyscy wieszali się na mnie. Tata, jak chciał porozmawiać o Agnieszce, to przychodził do mnie, mama do mnie, Aga do mnie, Marcin mniej, bo już tego nie potrzebował, a ja musiałam jakoś w tym lawirować. I dodaje: A co do tej heteroseksualności… Nie lubię ani innym, ani sobie przyklejać etykietek. Miałam doświadczenia z dziewczynami, zwłaszcza że siostra zabierała mnie na marsze, na spotkania, na imprezy. Jak byłam młodsza, to wydawało mi się to wręcz egzotyczne, oryginalne, że mam siostrę lesbijkę. Ale myślę, że nie mogłabym stworzyć związku z dziewczyną. Agnieszka się śmieje: U mnie jest odwrotnie. Marcie nigdy nie zależało na tradycyjnych relacjach, więziach, a ja miałam silne parcie na to. Żeby przyjechać z partnerką do domu rodzinnego, być akceptowaną. Zjeść obiad, iść na spacer. Rodzice proponowali takie rzeczy Marcie i jej partnerowi, a ona całkowicie to olewała. Więc ja byłam zazdrosna, ale też rozumiem, jakim obciążeniem dla Marty musiała być ta presja rodzinna, patriarchalna. Marta do dzisiaj nie może znieść „tradycyjnych” pytań typu: „a kiedy ślub?”, „a kiedy wnuki?”. Nigdy, nigdy, nigdy… – odpowiada.

Cała trojka potwierdza, że lepiej niż matka na „rewelacje” dzieci reagował ojciec. W czasie stanu wojennego działał w Solidarności, więc np. Agnieszka, jako działaczka, znalazła z nim płaszczyznę porozumienia pod hasłem: „trzeba walczyć o swoje”. Zwłaszcza, gdy została zatrzymana przez policję po słynnym, zakazanym przez władzę Marszu Równości w 2005 r. (Jak głupia ubrałam białe spodnie, bo myślałam, że kogoś może poderwę – przypomina sobie – a potem w suce ktoś mi rzucił na kolana transparent wymalowany czerwoną farbą i było po spodniach). Do Marty, która na Marsz nie poszła, zadzwoniła wtedy matka. Gdy się dowiedziała, że starsza córka jest na demonstracji, krzyknęła do słuchawki: A czy wy nie możecie, jak normalni ludzie, spędzić weekendu przed telewizorem?!

Niepotrzebnie tak się szarpałam 

Kilka lat temu doszło w Zaniemyślu do kryzysowej wigilii. Atmosfera była napięta, wreszcie wieczorem ojciec zaczął wyzywać swoje dzieci od „lesb” i „pedałów”. Agnieszka, Marta i Marcin solidarnie wyjechali z domu. Usłyszeliśmy wiele przykrych słów, ale to nas też scaliło jako rodzeństwo. Potem, przez dwa lata święta w rodzinie Frankowskich odbywały się w okrojonym składzie.

W ubiegłym roku, wiosną, doszło do nieszczęścia. Mama trafiła do szpitala w stanie krytycznym. Była reanimowana, prawie umarła. Przez dziesięć dni leżała na Oddziale Intensywnej Terapii, znajdowała się w stanie śpiączki. I to wszystko w niej zmieniło – opowiada Agnieszka. To, czego nie mogła sama przeskoczyć, co miała w głowie, te narzucone normy, zniknęły. Po przebudzeniu mama stała się zupełnie inną osobą. Bliską, czułą, szczerą. Wyluzowała się.

Także ojciec, który kompletnie nie mógł sobie z chorobą żony poradzić, groził, że po jej śmierci strzeli sobie w głowę, przeszedł metamorfozę. Nie było już w nim złości – mówi Marta. Chciał rozmawiać. Zbliżyliśmy się do siebie. Tato zaczął nas doceniać jako swoje dzieci, bo i sam był wtedy bezradny jak dziecko.

Na ostatnią wigilię Agnieszka przyjechała wreszcie ze swoją partnerką, Magdą. To była bardzo fajna kolacja – wspomina Marta. Opadły maski. Mama roześmiana, tato, gdy dziękował nam przy stole za pomoc w trudnych chwilach, rozpłakał się. Marcin prostuje: Poryczał się. To był ryk. O Boże, ja też się zaraz poryczę! – szklą mu się oczy.

Dodaje jednak natychmiast, że nie zabiega o błogosławieństwo rodziców. Nie chcę z nimi gadać o swoim związku, widziałem, jak to wyglądało u Agnieszki, przez co ona musiała przechodzić. Jestem szczęśliwy, liczy się to, że siostry mnie akceptują.

Bo należysz już do innego pokolenia – Agnieszka spogląda na niego z melancholijnym uśmiechem – Masz co najmniej dekadę do przodu. Ja czułam się gorsza, pokrzywdzona, wykluczona. Niedawno doszłam do wniosku, że nie musiałam tak walczyć o akceptację ze strony rodziców, bo dopiero jak sobie odpuściłam, to zaczęło się dobrze dziać. Niepotrzebnie tak się szarpałam.

 

Tekst z nr 47/1-2 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nowa strona Ellen Page

Gwiazda „Juno” i „Incepcji” robi coming out

 

mat. pras.

 

„Jestem tutaj dlatego, że jestem lesbijką” – powiedziała w Walentynki, 14 lutego, Ellen Page, 26-letnia kanadyjska aktorka, gwiazda filmów „Juno” i „Incepcja”. Miało to miejsce w Las Vegas podczas zorganizowanej przez Human Rights Campaign konferencji „Time to THRIVE” poświęconej prawom osób LGBTQ.

To już drugi w ostatnich latach kobiecy coming out hollywoodzkiej gwiazdy. Ale z Page sprawa wygląda nieco inaczej niż z Jodie Foster. Foster ma na swoim koncie dwa Oscary, owocną karierę tak aktorską, jak i reżyserską. Długo zachowywała milczenie na temat swojego życia prywatnego, „wyszła z szafy” po czterdziestce. Jej pozycja jest tak mocna, że niczego już nie musi się obawiać.

Tymczasem Ellen Page dopiero stoi u progu wielkiej kariery. Po raz pierwszy błysnęła w 2005 r. w filmie „Hard Candy” Davida Slade’a, znanym w Polsce pod tytułem „Pułapka”. Była wtedy osiemnastolatką, a zagrała czternastoletnią Hayley. Jej bohaterka znęca się nad mężczyzną, którego oskarża o pedofilię. Także najsłynniejsza rola Page – tytułowej „Juno” (2007) w filmie Jasona Reitmana miała nastoletni powab. Tym razem dziewczyna grana przez aktorkę liczyła sobie lat 16, zaszła przypadkowo w ciążę i postanowiła oddać dziecko do rodziny zastępczej. Ta kreacja przyniosła Page pierwszą i, jak na razie, jedyną nominację do Oscara, a także mnóstwo innych wyróżnień, w tym Independent Spirit Award, czyli „Oscara” kina niezależnego.

Z produkcji wysokobudżetowych Page „zaliczyła” na razie występ w „Incepcji” Christophera Nolana i w jednej z części „X-Menów”. Niedługo zobaczymy ją w kolejnym odcinku serii, zatytułowanym „Przeszłość, która nadejdzie”, a reżyserowanym przez Bryana Singera, nota bene wyoutowanego geja.

Trudno dzisiaj powiedzieć, jak coming out wpłynie na karierę Ellen Page. Hollywood się zmienia, ale wciąż „przyznawanie się” do „odmiennej” orientacji seksualnej nie jest tu dobrze widziane. Najlepszy dowód, że wśród czołowych męskich gwiazdorów Fabryki Snów nie ma ani jednego jawnego geja. Są tylko tacy, o których krążą rożne pogłoski. Brutalnie rzecz ujmując, ryzyko tego, że po coming oucie spadnie wartość finansowa idola wciąż jest duże – publiczność odwróci się od swego niedawnego bożyszcza, wytwornie nie będą go chciały zatrudniać przy superprodukcjach.

Gwiazdom kobiecym jest nieco łatwiej, gdyż lesbijskie namiętności wpisują się często w fantazmat heteroseksualnego widza. Dlatego już kilka czołowych aktorek, w tym i Angelina Jolie, wyznało, że miewało intymne relacje z innymi kobietami. Ale co innego przelotne romanse rzucone na żer wścibskiej publiczności, a co innego twarde wyznanie: „I’m gay”. Page zresztą znana jest z tego, że i na co dzień bywa „hard candy”. Już wcześnie zadeklarowała się jako feministka, która opowiada się za prawem kobiet do aborcji. Pochodzi zresztą z Kanady, a więc kraju bardziej liberalnego i otwartego niż Stany Zjednoczone. Ale i Page przyznała, że przez wiele lat bała się ujawnić. Jednak zdecydowała się na to, bo czuła się zmęczona ukrywaniem i udawaniem.

Teraz aktorka przygotowuje się do roli w filmie „Freeheld”. Będzie to fabularna wersja nagrodzonego Oscarem dokumentu z roku 2007. Zagra Stacie Andree związaną z policjantką Laurel Hester (w tej roli zobaczymy Julianne Moore). Gdy Hester dowiedziała się, że umiera, chciała przekazać prawo do swej emerytury Stacie. Jednak urzędy nie zgodziły się na to, więc Laurel postanowiła dochodzić sprawiedliwości w sądach. Po raz pierwszy będziemy mogli zobaczyć Ellen Page w roli lesbijki.

Nawiązując do jej nazwiska, można powiedzieć, że zapisała już swoją stronę w historii ruchu LGBTQ. Pytanie, czy otworzy także nowy rozdział, którego autorami i autorkami będą kolejne gwiazdy Hollywoodu.

 

Tekst z nr 48/3-4 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ja się nie przebieram!

Vicky Cristina – wyemancypowany heteryk, Miss Trans, założyciel łódzkiej grupy osób trans

 

arch. pryw.

 

Zawsze czułem, że nie jestem stereotypowym chłopakiem, ale też nigdy nie chciałem być dziewczyną.

Osoby transseksualne często mówią, że od dzieciństwa wiedziały, że są kimś innym niż wskazuje ich biologiczna płeć. Ze mną było inaczej – dobrze mi z moją biologiczną płcią, ale czuję, że w pewnym sensie jestem gdzieś pośrodku, lubię i „męskie” zainteresowania, i „kobiece”. A ubrania kobiece zawsze bardziej mi się podobały. Jak miałem 10 lat, zazdrościłem dziewczynkom, że mogą tak ładnie się ubrać, że ich uroda jest podziwiana, że są delikatne i zmysłowe. Mamie podbierałem szpilki, sukienki i malowałem usta.

 

Obyczajowo kobiece ubrania

Vicky Cristina to pseudonim, którego używa na co dzień. Vicky jest wyemancypowanym heteroseksualnym mężczyzną, a jego coming out nie dotyczył orientacji seksualnej, tylko orientacji obyczajowej. Przez lata zagłuszał w sobie potrzebę noszenia, jak to określa, obyczajowo kobiecych ubrań. Dziś uważa, że strój nie powinien decydować o przynależności do płci. Już po trzydziestce, w 2008 r. zrobił pierwszą próbę chodzenia po mieście w tzw. kobiecym stroju. Na początku były to „akcje” jednorazowe – wyjścia do sklepu czy na spacer. Teraz stały się codziennością: Wracam z pracy i od razu ubieram się normalnie. Ktoś powie, że się przebieram. Nie! Dla mnie to właśnie taki strój jest normalny! Vicky pracuje w szpitalu, jest lekarzem. Nie wyobrażam sobie chodzić w moim normalnym stroju w szpitalu, bo po prostu mogłaby być afera. Dla większości, niestety, jest to zbyt radykalny wizerunek. Dlatego w pracy pozwalam sobie tylko na queerowe akcenty – ufarbowane, długie włosy związane w kitkę, umalowane bezbarwnym lakierem paznokcie.

Dwom koleżankom z pracy powiedziałem, że jestem transgenderowy i zareagowały bardzo pozytywnie. Przypuszczam, że wcześniej tworzyły sobie jakieś własne teorie na mój temat. Nazwanie czegoś po imieniu czasem pomaga zyskać akceptację i ułatwia zrozumienie. Lepiej powiedzieć wprost. Tak samo zresztą zachowuję się w innych miejscach. Wolę być otwarty, rozmawiać. Wtedy widzę, że ludzie to lepiej przyjmują niż chowanie się i niepewność. Choć oczywiście zdarzają się mniej nieprzyjemne sytuacje – dziwne spojrzenia, niechęć. Taka odmienność bywa powodem do wyzywania, wyśmiania albo nawet pobicia.

Córka i Miss

W sierpniu zeszłego roku Vicky rozszedł się z żoną. Ma córkę, z którą jest w bardzo dobrych relacjach. Nie chcę jej mówić, przynajmniej na razie. Jest jeszcze za mała. Większość ludzi jest jeszcze zbyt nietolerancyjna i mogłaby jej zrobić krzywdę. Myślę, że córka nie oceniłaby mnie źle, bo dzieci przyjmują takie rzeczy naturalnie i bez uprzedzeń. I tak dużo widać, bo włosy mam długie i ufarbowane, a w zimie nakładam rajstopy pod spodnie, więc pewnie i tak zdaje sobie sprawę, że tata rożni się od innych mężczyzn, ale bynajmniej nie przeszkadza jej to kochać mnie. I to w dzieciach jest piękne. Dorośli powinni uczyć się od nich otwartości, a nie zamykać się w sztywnych ramach obyczajowych stereotypów.

W czerwcu zeszłego roku Vicky zdobył tytuł Miss Trans w konkursie zorganizowanym przez Fundację Trans-Fuzja i drag queen Kim Lee. Impreza odbyła się w warszawskim klubie Le Garage (patrz: „Replika”, nr 32). Wystartował, ponieważ chciał pokazać, że takie osoby jak my istnieją i nie chcą żyć w ukryciu. Niestety, większość ludzi postrzega nas jako osoby chore psychicznie, dziwolągi, które trzeba gdzieś zamknąć. I ja ten pogląd długi czas też sobie wmawiałem. Dopiero kilka lat temu zacząłem czytać o transpłciowości i poznawać takie osoby przez Internet. Okazało się, że jest ich sporo i często bardzo dobrze funkcjonują w społeczeństwie, mają wyższe wykształcenie i odpowiedzialną pracę. I niestety męczą się, bo boją się pokazać takimi, jakimi są naprawdę.

Dlatego Vicky postanowił działać i dlatego ponad rok temu założył nieformalną grupę dla osób trans, której spotkania odbywają się w każdą drugą sobotę miesiąca w Łodzi.

Najchętniej bym mieszał

Dziś Vicky tryska energią, humorem i pewnością siebie. Doskonale się czuję i wiem, kim jestem. Czy czuje się transwestytą albo cross-dresserem? Nie potrzebuję żadnego klasyfikowania. Po prostu jestem sobą! I nikt, i nic nie jest w stanie wmówić mi, że mam być inny! Czuję się wolnym człowiekiem, bez ograniczeń, i to jest piękne uczucie. Wkurza mnie to, że dla innych nie jest to takie oczywiste.

Najchętniej mieszałbym stroje „kobiece” i „męskie” – np. z przyjemnością założyłbym męską marynarkę i „miniówkę. Do tego szpilki. Chociaż takie mieszanie spotkałoby się chyba z jeszcze gorszym odbiorem… Jeśli robię biust, to tylko dlatego, że albo nie chcę się rzucać w oczy, albo „kobiece” ubrania są tak skrojone, że nie można ich nosić bez biustu. Czekam z niecierpliwością na „męskie” sukienki, spódnice i szpilki.

Kobiety wywalczyły sobie emancypację. Mogą być queerowe na co dzień, tylko o tym nie mówi się w ten sposób, ponieważ stało się to normą. Wszyscy się już przyzwyczaili, że kobiety noszą spodnie. A ja jestem wyemancypowanym mężczyzną i chciałbym, żeby normą stało się noszenie sukienek przez mężczyzn.

Vicky Cristina lubi i akceptuje pierwiastek kobiecy w sobie. Wpaja się mężczyznom, że powinni być twardzi, a taki, który płacze, jest nieprzystosowany. A ja lubię się wzruszać i czasem popłakać. Zdaję sobie sprawę, że szanse na to, żeby spotkać kobietę, której by to odpowiadało, są niewielkie. A niestety nawet ta niewielka część, której mógłbym się spodobać, nie odważy się codziennie narażać na wyśmianie i obelgi. Na pewno prościej by mi było znaleźć faceta, ale absolutnie mnie nie pociągają.

Kontakt do łódzkiej grupy trans:

tel. 694 636 895, e-mail: [email protected]

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Oczywiście równość!

O wychodzeniu z ukrycia, gejowskim aktywizmie w PRL-u i dominującej ideologii w języku z dr. Jerzym Krzyszpieniem rozmawia Radek Oliwa

 

 

Zeszłoroczny Międzynarodowy Dzień Wychodzenia z Ukrycia, 11 października, uczciłeś tak, jak zwykle?

Tak. Powiedziałem studentom, że jestem gejem. Wyjaśniłem, że w ruchu emancypacyjnym lesbijek, gejów, ludzi biseksualnych i transpłciowych chodzi o prawa człowieka, np. prawo do edukacji, i równe prawa obywatelskie. Wspomniałem o projekcie „It Gets Better”, mającym na celu zapobieganie samobójstwom tyranizowanych nastolatków LGBT. Później jeden ze studentów powiedział do mnie: „To, co pan zrobił, było wspaniałe”.

A kiedy wyszedłeś z ukrycia po raz pierwszy?

W latach 1975-1976 studiowałem w USA. Znalazłem tam publikacje o ruchu wyzwolenia gejów i lesbijek. Korespondowałem z aktywistą Michaelem. I tak rozwinąłem swoją pozytywną tożsamość gejowską.

Ujawniłeś się też przed kimś heteroseksualnym?

Tak, ujawniłem się przed przyjaciółką Amerykanką. Jej reakcja była wspaniale afirmująca. Podobnie zareagował jej małżonek. Latem, w trakcie mojej wielkiej podroży po USA, odbywanej w dużej mierze autostopem, odwiedziłem Michaela w Waszyngtonie. Byłem pierwszy raz w dyskotece gejowskiej. Zaproszono mnie na nabożeństwo Kościoła Społeczności Miejskiej (Metropolitan Community Church) akceptującego ludzi LGBT. Były to dla mnie kolejne pozytywne przeżycia.

Jaki wtedy był ten kraj w stosunku do gejów? Było to porównywalne do sytuacji w Polsce?

W większości stanów USA zachowanie homoseksualne było nadal formalnie przestępstwem. Lecz było to państwo prawa, bez cenzury. Temat poruszano więc otwarcie i możliwy był sprzeciw. Ruch wyzwolenia odnosił sukcesy: działacze byli przygotowani do aktywizmu politycznego, skutecznie odwoływali się do praw człowieka i obywatelskich. W Polsce zaś homoseksualność nie była karalna, lecz ludzie homoseksualni byli dyskryminowani, a działania na rzecz równości były niemożliwe.

Jak po powrocie poczułeś się w Polsce?

Miałem cichą nadzieję na spokojne życie, ale od początku miałem przykre doświadczenia. I tak, nie bez podstaw podejrzewam, że mój pierwszy kandydat na partnera był informatorem milicji. Gdy oddawałem paszport po powrocie zza granicy, zostałem przesłuchany. Choć miałem tylko dwóch czy trzech „znajomych”, powiedziano mi, że jestem znany w środowisku homoseksualnym, i zażądano nazwisk innych osób. Jako dumny gej nie wypierałem się, ale też nie podałem żadnego nazwiska. Przesłuchiwano mnie trzy godziny. Była to trauma. W następnym roku nie wydano mi już paszportu. Poczułem się w tym kraju i środowisku donosicieli jak w pułapce. Stopniowo rezygnowałem z marzeń, które miałem jako nowoczesny gej.

Całkiem się wycofałeś?

Z USA przywiozłem książkę „Society and the Healthy Homosexual” George’a Weinberga. Autor ten jako pierwszy posłużył się pojęciem homofobii. Przełożyłem tę książkę na polski i próbowałem ją opublikować. Ponieważ odpowiedź z wydawnictwa w Warszawie długo nie nadchodziła, udałem się tam osobiście. Redaktor powiedział krótko: „Recenzja jest dobra, ale wie pan…”. Zapewne chodziło o cenzurę. W 1981 r. próbowałem zamieścić w „Polityce” przekład słynnego eseju „Gay is good” Franklina Kameny- ’ego jako reakcję na zachowawczy Gorzki fiolet Barbary Pietkiewicz, lecz również bez skutku.

Znajdowałeś jakichś sojuszników?

Działania te podejmowałem zupełnie sam. W tym okresie nie poznałem nikogo, z kim dałoby się rozmawiać o emancypacji. Byłem przybyszem z kosmosu. Jednak po zmianach ustrojowych, gdy w 1990 r. zarejestrowano Stowarzyszenie Grup Lambda, założyłem grupę w Krakowie, a następnie zostałem sekretarzem SGL i specjalistą ds. HIV/AIDS. Organizowałem warsztaty seksu bezpieczniejszego, napisałem ulotki „Lesbijki i geje wychodzą z ukrycia” i „Żyj namiętnie, kochaj się bezpiecznie”. Ich wydanie w 1993 r. sfinansowała dzięki moim staraniom Światowa Organizacja Zdrowia.

Władze się nie wtrącały?

Nie przeszkadzały, ale były indolentne. Doradca ds. AIDS w Ministerstwie Zdrowia nie udzielił mi profesjonalnej pomocy, bo na problemie się nie znał. Nie rozumiał idei seksu bezpieczniejszego. Jego pozytywnym przeciwieństwem była Światowa Organizacja Zdrowia.

Jakie podejmowano działania na rzecz ludzi LGBT? Odniesiono jakieś sukcesy?

Wśród statutowych celów SGL było szerzenie tzw. tolerancji wobec homoseksualności, rozwijanie pozytywnej tożsamości i zapobieganie zakażeniom HIV. Lecz stowarzyszenie raczej nie formułowało konkretnych celów politycznych. Jego słabością było terytorialne rozproszenie w grupach, brak doświadczenia i czasem przerost lokalnych ambicji. Na przykład grupa z północnej Polski wydała przy pomocy szwedzkiej organizacji adresowaną do gejów ulotkę o prezerwatywie, lecz w tekście nie było ani słowa o HIV/AIDS. Czy chodziło o kontrolę urodzin? Wśród osiągnięć SGL było wprowadzenie tematu lesbijek i gejów do mediów, upowszechnianie idei seksu bezpieczniejszego i umieszczenie antydyskryminacyjnego zapisu w projekcie konstytucji z 1996 r., później usuniętego pod naciskiem czynników kościelnych.

Przestałeś działać w stowarzyszeniu – dlaczego?

Możliwości działania SGL były uwarunkowane ówczesnymi realiami. Moje miejsce zamieszkania utrudniało kontakt z ważnymi decydentami. Wydawałem krocie na telefon. Lecz to, co było możliwe, robiłem. Po okresie intensywnej działalności wypaliłem się i stopniowo się wycofałem. Wolałem prywatnie zamieszczać w prasie anonse o seksie bezpieczniejszym. Tłumaczyłem też książki. Najpierw ukazał się przekład wspomnianej pozycji Weinberga o niezbyt zgrabnym tytule „Ludzie zorientowani homoseksualnie w społeczeństwie”, a potem inne. Najlepiej zredagowano mój przekład przełomowej pracy Johna Boswella „Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność”. Wygłaszałem wykłady na studiach podyplomowych i konferencjach. W 1998 r. w Bydgoszczy na konferencji poświęconej HIV/AIDS poznałem Roberta Biedronia. Moje wykłady w Warszawie przypadły mu chyba do gustu. Po latach ofiarował mi egzemplarz swojego „Tęczowego elementarza” z dedykacją: „Dzięki Tobie jestem, kim jestem”. Jestem dumny z jego osiągnięć.

Miałeś kontakt z literaturą ruchu wyzwolenia LGBT, posiadasz wiedzę z tej dziedziny. Jak z niej korzystasz?

Czasem zabieram głos. Doceniam wysiłek osób zaangażowanych w emancypację LGBT. Jednak nadal da się zaobserwować pewne problemy w strategii działania. Jeśli mamy jakieś cele, należy je sformułować, opracować sposoby ich osiągania i określić procedurę ewaluacji. Od czasu do czasu zaskakuje mnie brak refleksji, na przykład nadużywanie słowa tolerancja. Czy chodzi o to, by nas tolerowano?

Co zamiast tolerancji?

Oczywiście równość! Należy nadawać jasne komunikaty. Tolerancja to minimum, które nijak się ma do praw człowieka i prawa. Utrwalanie poglądu, że ludzie LGBT są obywatelami drugiej kategorii, których trzeba tolerować, to sabotaż. W Krakowie przez kilka lat organizowano Marsz Tolerancji. Uczestnicząc w nim, czułem, że popieram wstecznictwo. W końcu delikatnie zareagowałem i przestano błagać o tolerancję.

Przywiązujesz dużą wagę do języka.

W języku zakotwiczona jest dominująca ideologia. Działaniom emancypacyjnym towarzyszą więc nieraz zmagania na płaszczyźnie języka. Na przykład, podobnie jak rzeczownikową etykietę Negro (Murzyn) wyparł w USA przymiotnik black (czarny), który wskazuje tylko na jedną z cech człowieka, tak medyczną etykietę homosexual zastąpiono określeniem gay powiązanym z pozytywną tożsamością.

Wiem, że irytuje cię określenie „środowisko LGBT”.

Choć jest środowisko lekarskie, często mówi się o środowisku przestępczym. Nam jednak chodzi o społeczność (community) z jej solidarnością. Jeśli zaś idzie o kategorie w skrótowcu LGBT, mówię, że są to lesbijki, geje, ludzie biseksualni i transpłciowi. Wolę to niż wyraz „osoby”, który sugeruje zjawiska odosobnione. Ponadto unikam terminu o proweniencji medycznej „homoseksualizm”.

Czy twoje sugestie padają na podatny grunt?

Refleksjami nad językiem dzielę się od lat 90. i odniosłem pewne sukcesy. Forma homoseksualność (i heteroseksualność) przyjmuje się w dyskursie emancypacyjnym, tak jak wcześniej forma seksualność wyparła seksualizm. Należałoby też konsekwentnie mówić o związkach jednopłciowych (i różnopłciowych), tak jak po angielsku mówi się same-sex relationship (i different-sex relationship). Chodzi o osoby tej samej (czy przeciwnej) płci, które jednak w urzędzie stanu cywilnego nie deklarują swojej orientacji seksualnej. Określenie „związek homoseksualny” kojarzy się zaś z pseudomedycyną. Ponadto, jeśli mamy uczyć się rozmawiać ze zwykłymi ludźmi, problematyczne jest nadużywanie anglicyzmu coming out i – gdy mowa o wychodzeniu z ukrycia – posługiwanie się słowem „szafa”, kontrowersyjnym przekładem polisemicznego słowa closet. W polskiej szafie, również wnękowej, zwykle ukrywa się coś, a nie siebie.

Wśród gejów w Polsce czułeś się obco. Czy jest tak nadal?

To odczucie słabnie wraz ze zmianami zachodzącymi w świadomości, zwłaszcza młodego pokolenia. Ma ono większe możliwości kontaktów ze światem i poznawania emancypacyjnych idei. Jest też bardziej otwarte na wychodzenie z ukrycia.

Jak określiłbyś wagę wychodzenia z ukrycia?

Trzeba to robić umiejętnie, by sobie nie zaszkodzić, ale jest to działanie niezbędne. Gdy otoczenie widzi w nas prawdziwych ludzi, zwiększa się liczba naszych sojuszników, a zmniejsza liczba tych, którzy nam szkodzą. Pozostawanie w kryjówce jest powodem do ubolewania. Wychodzenie z ukrycia służy dobru, jest więc działaniem etycznie pożądanym.

***

Dr Jerzy Krzyszpień (ur. 1952) – anglista, wykładowca akademicki i tłumacz. Stopień doktora uzyskał na podstawie dysertacji z dziedziny językoznawstwa historycznego. Na Uniwersytecie Jagiellońskim wykłada przedmioty językoznawcze. Przełożył na polski kilka książek poświęconych problematyce gejowskiej i lesbijskiej (m.in. słynne dzieło Johna Boswella Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność: Geje i lesbijki w Europie Zachodniej od początku ery chrześcijańskiej do XIV wieku, Krakow: Nomos, 2006). Na Queer Studies w Kampanii Przeciw Homofobii prowadzi zajęcia „Homoseksualność a religia”. Interesuje się między innymi zagadnieniem związku między językiem i władzą.

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dwaj faceci, trzy dni

Specjalnie dla „Repliki” o filmie „Zupełnie inny weekend”, który wchodzi do kin 27 stycznia, opowiadają jego twórcy

 

 

To jest o gejowskim seksie, więc nikt nie będzie zainteresowany. Przyjdą tylko geje w nadziei, że zobaczą kutasy – i się rozczarują. Hetero nie przyjdą, bo stwierdzą, że z gejowskim seksem nie mają nic wspólnego – tak Glen opowiada Russellowi o swym projekcie artystycznym. Czy podobnie może być z samym filmem „Zupełnie inny weekend”? Jeśli heterycy rzeczywiście nie pofatygują się do kin, to cóż, ich strata. Ci, którzy jednak się zdecydują, bez względu na orientację, rozczarowani nie będą.

Glen i Russell

„Zupełnie inny weekend” jest nie tylko i nie przede wszystkim o gejowskim seksie, choć od seksu historia Glena i Russella się zaczyna i seksu w niej nie brakuje. Po wspólnie spędzonej nocy, która z założenia miała być zdarzeniem miłym, ale „jednorazowego użytku”, mężczyźni zaczynają rozmawiać i niespodziewanie dla nich samych okazuje się, że mają sobie wiele do powiedzenia. O samotności, o coming oucie, o miłości, o potrzebie bycia w związku lub o braku takiej potrzeby. Obaj są trochę zaskoczeni, gdy z chęcią przystają na drugie spotkanie.

Recenzje w Wielkiej Brytanii, gdzie ta mała, niezależna produkcja weszła do regularnej dystrybucji w listopadzie zeszłego roku, były więcej niż entuzjastyczne. Chemia między aktorami jest tak niesamowita, że mamy wrażenie, jakbyśmy nie oglądali filmu, tylko podglądali prawdziwych ludzi – pisał krytyk Jonathan Romney z „Independent”, który przyznał filmowi 5 gwiazdek na 5 możliwych. Wtórował mu Peter Bradshaw z „The Guardian”: Przez większą część filmu nic „specjalnego” się nie dzieje. Glen i Russell po prostu spędzają czas ze sobą – wychodzą na drinka, do klubu, palą skręty, uprawiają seks, gadają. A jednak śledzimy ich z zapartym tchem. „Zupełnie inny weekend” to wstrząsająco autentyczny obraz życia dwóch współczesnych gejów.

Dramaturgiczną osią filmu, którego fabuła zamyka się w (tytułowych) trzech dniach, są różnice postaw i charakterów Glena i Russella. Russell, ratownik na osiedlowym basenie, jest spokojnym introwertykiem, a Glen, który pracuje w galerii – typem fightera. Russell raczej zamyka się w sobie, podczas gdy Glen chętnie rzuca światu wyzwania – realizuje wspomniany śmiały projekt artystyczny, z kuplami gejami chadza do heteryckich knajp, by się „poobnosić ze swoją orientacją”. Nie chodzi tylko o to, że nie zgadzają się w sprawie legalizacji jednopłciowych małżeństw, że Glen ma bardziej jednoznaczne poglądy polityczne, a Russell jest nie do końca wyoutowany. Ich najciekawsze kłótnie dotyczą podstawowych kwestii: ile znaczę dla tego drugiego? jak bardzo mógłbym się otworzyć i mu zaufać? z kim chciałbym być? kim chciałbym być? „Zupełnie inny weekend” to jedna z najlepszych historii miłosnych tego roku – pisał Tim Robey, recenzent „Telegraph”.

Grać geja, być gejem

„Zupełnie inny weekend” to drugi film reżysera Andrew Haigh’a. Pierwszy, „Greek Pete” (2009), był nakręconą w paradokumentalnym stylu opowieścią o męskiej prostytutce w Londynie. Andrew chętnie zgadza się wypowiedzieć dla „Repliki”. Pytany o autobiograficzne elementy „Zupełnie innego weekendu”, nie wypiera się: Może nie jest dokładnie wzięty z życia, ale na pewno jest bardzo osobisty. To moja wypowiedź na temat problemów, z którymi muszą mierzyć się geje. Poza tym, jeśli opowiadasz historię o dwóch zakochujących się w sobie osobach, to chyba trudno nie bazować na własnych doświadczeniach.

Aktorzy Chris New (Glen) i Tom Cullen (Russell) debiutują na dużym ekranie. Ich orientacja seksualna nie miała oczywiście znaczenia dla ról, jednak dla ich medialnego odbioru – tak. Chris jest gejem, a Tom – heterykiem. Wciąż zdarzają się opinie, że dla heteroseksualnego aktora przyjęcie roli geja wymaga szczególnej odwagi, a gej grający geja w istocie nie gra, tylko po prostu na ekranie jest sobą. Gdy pytam o to Chrisa, nie kryje poirytowania: Myślałem, że takie myślenie przeszło już do historii, ale jednak nie. Pewna dziennikarka na Londyńskim Festiwalu Filmowym z uporem dopytywała, czy ciężko było Tomowi grać ze mną. Zmiażdżyłem ją z przyjemnością. Tom: Przygotowując się do roli, dużo rozmawiałem z Chrisem i Andrew oraz z moimi przyjaciółmi gejami o ich doświadczeniach – o poczuciu izolacji, odmienności, o dorastaniu w nieprzyjaznym otoczeniu. A samo erotyczne przyciąganie czy rodzące się uczucie jest takie samo, czy jesteś hetero, homo, czy bi.

Chris przyznaje, że odczuł presję, by publicznie nie ujawniać gejostwa: Z tego powodu musiałem zwolnić mojego pierwszego agenta. Czy trudno jest być wyoutowanym aktorem? Dla mnie trudno byłoby być niewyoutowanym aktorem! Wyobraź sobie, jakie to ciężkie, gdy ciągle musisz kłamać.

Role w „Zupełnie innym weekendzie” uczyniły z obu aktorów gwiazdy wśród brytyjskiej społeczności gejowskiej. Magazyn „Attitude” poświęcił im cover story. Chris udzielił też wywiadu dla „Advocate”. Zapytany bez ogródek, czy na Twitterze geje proponują mu randki, odparł: Glen rzeczywiście jest facetem, w którym łatwo się zadurzyć, ale z drugiej strony nie należy do tych, których chciałbyś przedstawić mamie. Na Twitterze dostaję przede wszystkim dużo pozytywnych opinii o filmie i z nich cieszę się najbardziej. Poza tym, niedawno wyszedłem za mąż, więc podryw nie wchodzi w grę (śmiech).

Seks i polski akcent

Twórcy filmu zgodnie przyznają, że najbardziej stresujące były sceny seksu. Chris: Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, gdy skończyliśmy je kręcić. Andrew: Chris denerwował się chyba bardziej niż Tom. Efekt jednak jest rewelacyjny, seks w „Zupełnie innym weekendzie” wygląda zdumiewająco naturalnie, pokazany jest w sposób bezpruderyjny, a jednocześnie delikatny.

Intymny charakter zawdzięcza film również znakomitym zdjęciom, których autorką jest Polka Urszula Pontikos. To również jej debiut w pełnym metrażu, wcześniej była m.in. asystentką operatora zdjęć przy „Notatkach o skandalu” z Judi Dench i Cate Blanchett. Scenariusz po prostu bardzo mi się spodobał i byłam szczęśliwa, gdy Andrew zaproponował mi współpracę. Podczas zdjęć dużo rozmawialiśmy o gejach, o tym, z jakimi uprzedzeniami się spotykają. Sama zresztą miałam okazję naocznie się przekonać, że faceci całujący się w miejscach publicznych wzbudzają nienaturalne zainteresowanie, dziwne spojrzenia, głupie komentarze.

Być może właśnie te spostrzeżenia sprawiły, że ważna scena pocałunku na dworcu nakręcona jest… Zobaczcie sami.

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Coming out po polsku

Coming out po polsku, reż. S. Grünberg, K. Reszke, 2011, Canal+

 

kadr z filmu „Coming out po polsku”

 

„Coming out po polsku” to dzieło Sławomira Grunberga i Katki Reszke („Trans-Akcja”), zrealizowane dla Canal+. Film jest utrzymany w konwencji dokumentu z ujęciami robionymi praktycznie „z ręki”, co nadaje mu nieco amatorski klimat, ale jednocześnie przydaje autentyczności. Autorzy pokazali całkiem spore spektrum przedstawicieli środowiska LGBT – no i kogoż tam nie ma! Są geje i lesbijki zupełnie przeciętni i mniej przeciętni, także z mniejszych miejscowości, są osoby transpłciowe, jest nauczycielka lesbijka Marta Konarzewska, znana m.in. z łamów„Repliki”, są również członkowie naszej redakcji– Maciej Kirschenbaum (z babcią i bratem!) i Mariusz Kurc. Są gwiazdy pokroju Tomasza Raczka i Marcina Szczygielskiego oraz dwoje świeżo upieczonych parlamentarzystów – Anna Grodzka i Robert Biedroń.

Tematem filmu są problemy z coming-outem różnego kalibru, choć generalnie w większości rozwiązywane pozytywnie. Może poza jednym. Dramat Kuby naprawdę ścina z nóg. Nie będę zdradzał szczegółowo trzeba obejrzeć. Zdecydowanie na plus dokumentu przemawia brak moralizatorskich zapędów i brak„natrętnej propagandy homoseksualizmu”– żeby zacytować jedno z ulubionych haseł środowisk prawicowych. I taki chyba przyświecał cel twórcom: pokazać rożnych przedstawicieli środowiska LGBT w Polsce, ich historie, potrzeby, nadzieje.

Film trwa ok. 60 minut, ale ma również wersję 25-minutową przeznaczoną do oglądania na lekcjach w szkołach. Świetny pomysł! Oby tylko doszło do szkolnych projekcji. (MC)

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

W Polsce szokować to żaden fun

O coming oucie, wspólnych projektach i o „Ninie” z Kasią Adamik i Olgą Chajdas rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis                                 od lewej: Marta Konarzewska, Olga Chajdas i Kasia Adamik

 

Dużo się dzieje po coming oucie?

Kasia: Niestety tak. Idziemy do „Pytania na śniadanie” mówić o naszej sztuce „Zrób sobie raj”. Za dwa dni premiera, więc nas zapraszają. Ledwo patrzymy na oczy, ostatnią próbę skończyłyśmy o trzeciej nad ranem. I nagle pytanie…

…o seksualność.

K: O mój coming out. Czy to był zabieg marketingowy.

Olga: Oni tam zawsze robią zdjęcia gościom. Ja akurat miałam na sobie czapeczkę Zastalu, to drużyna koszykarska z Zielonej Góry. Moj wujek jest jej prezesem i bardzo walczy o powodzenie swoich podopiecznych. No i wniosek: Kasia Adamik przyszła zaprezentować swoją partnerkę.

A partnerka przyszła wypromować drużynę wujka.

O: Aż tak to nie, ale w tę stronę.

K: Ale coming outem miałybyśmy promować sztukę? Co to za promocja, bez sensu! Pudelek zaraz pokazał to zdjęcie, o którym mówi Olga, z plotkarskim komentarzem, co w sumie rozumiem, bo od tego jest Pudelek. I w ogóle rozumiem, że zadają pytania, które są hot. Ale potem zadzwonił „Newsweek”. Zadali mi kilka pytań, ale resztę tekstu puścili z… Pudelka: że byłam w TV zaprezentować partnerkę. Bzdura! Olga tam była jako współreżyser. Nie było słowa o naszym związku, ani nawet o tym, czy Olga jest out.

Zaczęło się od „Vivy”.

K: Tak. Zostałam poproszona o wywiad, bo „Viva” jest partnerem medialnym spektaklu. Pytania prywatne, ale miło: życie, rodzina, dzieciństwo. Pani mnie zapytała, więc odpowiedziałam, i już.

Spytała o miłość?

K: Dlaczego się przeprowadziłam do Polski. Więc ja, że się zakochałam. A ona od razu – była przygotowana – czy w kobiecie. Powiedziałam, zupełnie naturalnie, prawdę.

W „Pytaniu na śniadanie” było zabawnie. Dziennikarka do ciebie: Pani się wtedy „przyznała”. A ty na to: Nie wiedziałam, że się nie przyznawałam wcześniej.

O: Bo my zawsze chodziłyśmy wszędzie razem.

Premiery, bankiety?

O: Tak, nigdy nie było tajemnicy.

K: Olga po mnie przyjeżdżała na plan itd. Ale coming out medialny to coś zupełnie innego. Dla mnie nie tak super, bo ja w ogóle nie lubię rozmawiać z obcymi ludźmi o moich rodzinnych, prywatnych sprawach, zawsze się głupio czuję.

Media opowiedziały wasz coming out w paradygmacie patetycznych gestów. Na przekor wam?

O: Trochę tak, bo nam nie o to chodziło.

K: Ja po prostu odpowiedziałam na pytanie…

O: … potraktowałaś to normalnie, a oni…

…zrobili wam wielkie wyjście z ciemności.

K: A tak naprawdę, ukrywałyśmy się przez może pierwszy miesiąc, a jesteśmy razem od sześciu lat.

O: Ten pierwszy miesiąc był na planie „Ekipy”.

Znamy się już jakiś czas, ale o tym nie słyszałam. To był sekretny romans na planie?

O: Sekretny ze względów zawodowych.

K: Uhm, ale i tak wszyscy wiedzieli, jak się potem okazało.

O: Tam było tak, jakbyśmy się poznały na wojnie, hardkor. Byłam asystentką reżyserek – trzech pań – Kasi, Magdy Łazarkiewicz i Agnieszki Holland. Pierwszy mój tak poważny projekt filmowy.

K: Obóz pracy mówili na to. 102 dni zdjęciowe, 6 dni w tygodniu, siedzisz non stop. 12-14 godzin dziennie.

Olga, jak tam trafiłaś?

O: Magda Łazarkiewicz mnie wzięła. Znała mnie z teatru, gdzie asystowałam Maćkowi Kowalewskiemu.

K: I pewnego dnia Ola przychodzi do mnie do domu z drugim reżyserem, bo musimy parę trudnych rzeczy ustalić.

O: Kupiłam jakieś ciasto, żeby było miło.

K: Tak, otwieram drzwi, ona z ciastem. Ja: „o, cześć”, jakbym ją znała. Takie niezwykłe uczucie i od razu się tak zauroczyłam, że nawet zapomniałam tego ciasta podać.

O: A ja próbowałam być zawodowa.

Nie zjadłyście ciasta, co dalej?

O: Miał być romans na poł roku, bo potem Kasia miała wrócić do Stanów. I nawet wróciła, ja już wiesz, witałam się z gąską… Po czym nagle okazało się, że spakowała kontener z rzeczami i wróciła do Polski. Nie minęło wiele czasu i kupiłyśmy mieszkanie. Ja jeszcze dojrzewałam zawodowo w paru projektach, a w końcu zdecydowałyśmy się zrobić wspólnie w teatrze spektakl „Koza albo kim jest Sylwia?”.

Bardzo ciekawy spektakl w kontekście studiów o seksualności i queer.

O: „Replice” się nie podobał, bo syn głównego bohatera, według „Repliki”, jest bardzo cliche. Problem jest taki, że jak pokazujesz geja, to się okazuje, że przedstawiasz twoje stanowisko w sprawie, jaki jest wizerunek homoseksualisty w danym momencie. I nasz był właśnie ponoć zbyt stereotypowy, cokolwiek to znaczy.

K: A mnie się wydaje, że tak samo głupio jest pokazywać stereotypowych gejów, jak ich nie pokazywać, bo są przecież i tacy, i tacy. Tacy i śmacy. No cóż. Jest tylu gejów… ilu jest gejów. Czasem bad guy jest gejem, a czasem jest nim good guy. „Koza” to krótka sztuka. Jeśli chcesz coś pokazać w krótkim czasie, to musi być mocne. Bardzo mocne jest to, że bohater – ojciec to…

…facet, który ma romans z kozą.

K: On jest strasznie drobnomieszczański. Jego problemy z synem gejem są problemami przeciętnego, pozornie liberalnego demokraty. Niby OK, niby otwarty, ale jednocześnie się tak trochę brzydzi tego syna. A jednocześnie sam dyma kozę, rozumiesz.

O: Ale chwileczkę, on ją kocha. To jest o facecie, który zdradził swoją żonę i przez to rujnuje całe jej życie.

Jak to u Edwarda Albee. W pewnym momencie rodzina, wszystko, naprawdę się rozpada.

K: Albee postawił bohaterów w ekstremalnej sytuacji, żeby przeanalizować, co się może zdarzyć z powodu jednej małej rzeczy. Tak się robi: wrzucasz ludzi w pewien absurd i badasz mechanizmy, jak to się rozsypuje. Użył seksu z kozą – bo seks z inną kobietą, albo nawet z mężczyzną, to by nie byłoby wystarczające.

O: Wtedy to by była sztuka tylko o „tym”. Gdyby miał faceta, to by było po prostu gejowskie, a koza jest out of the box.

Ale wy same jesteście bardzo rodzinne.

K: Ooo tak.

O: Ja mniej.

Wspólne obiady. Kasia, czytałam o nich w wywiadach z twoją mamą (Agnieszką Holland – przyp. red.)

O: To znów Kasia. Ja jestem z tych nieobiadowych.

K: Razem sporo pracujemy i gadamy.

Z Holland obie też spotkałyście się na planie „W ciemności”.

K: Pracuję też z tatą, a z ciocią (Magdalena Łazarkiewicz – przyp. red.) robiłyśmy serial. Tak, dzięki temu mamy mnóstwo wspólnych tematów. Wspieramy się, pomagamy sobie, wszyscy wszystko wiedzą.

Wiesz, o co zaraz spytam?

K: O coming out przed rodziną. No, tak. Ja go nawet nie musiałam robić. Nie wiem, czy tak powinno się to nazwać. Po prostu przedstawiłam kiedyś mamie swoją pierwszą poważną dziewczynę i tyle. Agnieszka zawsze była bardzo otwarta, zawsze bezkompromisowa w sprawach ludzkiej wolności.

Dużo pracujesz z mamą, ale robicie inne filmy.

K: Tak, każdy z nas w rodzinie ma inną wrażliwość.

Wy dwie też macie nieco inną. Pamiętam taką opowieść Olgi: jedziecie na wakacje w to samo miejsce, a potem na zdjęciach Kasi wszystko zupełnie inne niż na zdjęciach Olgi.

K: Tak. W Chicago odjazdowe zdjęcia zrobiłam. Rzeka i te wszystkie spektakularne budynki, całe downtown. Wielkie otwarte garaże. Most, przestrzeń. Robiąc zdjęcia, nagle patrzę na Olę – gdzie ona jest, co robi – a ona siedzi na tym moście i robi zdjęcie jakiejś śrubie.

Wasz ostatni wspólny projekt to znów teatr. Na podstawie książki Mariusza Szczygła „Zrób sobie raj”. O śmierci?

K: O wierze, o Bogu i o śmierci.

O: O konfrontacji z tą wiarą, i o tym, że nie ma dobrego rozwiązania. Wierzymy, czy nie wierzymy, jesteśmy samotni. Po prostu.

Użyłyście postaci Czecha.

K: Ateisty. Ja sama też jestem ateistką i zależało mi, żeby to nie było banalne: że Bóg jest do niczego, a Czesi ateiści mają rację. Bo – mimo że tam jest milej na co dzień – może brak wiary pozostawia jednak jakąś pustkę? Chciałam postawić takie pytanie. Bo czym jest brak patosu, czym jest nieustający humor? Czy nie ucieczką przed konfrontacją z ważnymi pytaniami? Chciałyśmy skonfrontować bezbożność Czechow z naszą polską religijnością.

O: Ale też z innymi przywarami polskości.

K: Patriotyzmem, patosem…

O: …martyrologią.

K: Gramy wieloma kliszami, jest postać Chrystusa…

…a bohaterowie i bohaterki są urnami.

O: W slangu mówi się na nich „leżaki” – te urny, których nikt nie odbiera.

Plakat sztuki wywołał oburzenie.

K: To inspiracja fotografią czeskiego fotografa, jednego z pierwowzorów bohatera spektaklu, Jana Saudka. Chrystus i dwie kobiety w lekkim negliżu. W porównaniu do oryginału – wersja soft. Ale ludzie i tak się oburzyli. A przecież Jezus otoczony przez ladacznice to motyw religijny. W Polsce jest wybitnie łatwo kogoś zaszokować. To już nawet nie jest żaden fun.

Może kino lesbijskie by zaszokowało? A może to byłoby fun? Kasiu, czemu wciąż kręcisz tych męskich bohaterów? W „Boisku bezdomnych” piłkarze, potem Janosik…

K: Jedenastu piłkarzy i jedenastu rozbójników (śmiech). To przypadek, żadna planowana droga. Interesują mnie też bohaterki, ale tak to jest – coś się uda zrealizować, a coś nie. Miałam robić mocny film o kobiecie, napisany przez Filipa Łobodzińskiego, dramatyczny i piękny, ale nie udało się go sfinansować. Marzę o filmie z super aktorką.

Olga?

O: No, przecież piszemy „Ninę”.

Powiemy o tym „Replice”?

K: Oczywiście, że powiedzcie!

O: No, więc piszemy z Martą scenariusz o romansie między zamężną kobietą i kobietą, którą wspólnie z mężem chcieli wykorzystać. Historia o kobietach, a przy okazji okazuje się, że jedna z nich jest lesbijką. Trzymajcie kciuki.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowi zawodnicy

W Euro 2012 weźmie udział pół tysiąca piłkarzy. Ilu z nich nie jest hetero? Statystycznie rzecz biorąc – kilkudziesięciu. Ilu zrobiło coming out? Żaden. Ale wyoutowani sportowcy istnieją

 

Anton Hysén – obecnie jedyny piłkarz, jawny gej na świecie; mat. pras.

 

Niniejszy tekst nie ma ambicji przedstawienia wszystkich wyoutowanych sportowców. To przegląd najważniejszych z nich. A łyżwiarzy fi gurowych chwilowo pominęliśmy – mamy wśród nich aż jedenastu otwartych gejów i jednego otwartego biseksualistę – to sytuacja na tyle wyjątkowa, że jeździe fi gurowej na lodzie w kontekście LGBT i tej wspaniałej dwunastce poświęcimy niebawem osobny artykuł.

Jedna tysięczna promila

Futbol nie jest przesadnie tęczową dyscypliną – wśród 260 mln ludzi zrzeszonych w klubach Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej tych o ujawnionej, nienormatywnej seksualności jest dwudziestu trzech. Jedna tysięczna promila. A wśród nich mniej niż połowa nadal gra. Większość zrobiła coming out albo pod koniec kariery, albo po jej zakończeniu. Krótka, bo zawierająca tylko dwa nazwiska, historia otwarcie homoseksualnych piłkarzy zaczyna się od Justina Fashanu. Ten brytyjski zawodnik, grający w wielu rożnych klubach w latach 1978-1997 wyoutował się publicznie w 1990 r. Jego drużyna wiedziała pewnie wcześniej – trener Brian Clough wspomina w autobiografii, że udzielał mu reprymend za zawalanie treningów po balach w klubach gejowskich. Sam piłkarz ponoć narzekał na homofobię swego środowiska. W 1998 r. popełnił samobójstwo.

Drugim otwartym gejem wśród piłkarzy jest Szwed Anton Hysen, dwudziestojednoletni zawodnik trzecioligowego klubu Utsiktens BK, który ujawnił się w marcu zeszłego roku. Jak do tej pory coming out mu nie zaszkodził – nadal gra, a oprócz tego stał się celebrytą: tańczy w siódmej edycji szwedzkiego Let’s Dance, udziela licznych wywiadów i, jako jedyny otwarty gej piłkarz na świecie, godnie nosi ciężar przykładu, że jednak się da.

Wydaje się, że dziewczynom les jest w piłce nożnej łatwiej. Z czternastu ujawnionych, kariery dwunastu kwitną. Na przykład Isabell Herlovsen – od ośmiu lat napastniczka narodowej kadry Norwegii ujawniła się równocześnie z przenosinami do pierwszoligowego LSK Kvinner FK. Inna zawodnicza kadry narodowej, Niemka Ursula Holl, od dwóch lat żyje w związku partnerskim ze swoją dziewczyną Cariną. Ursula jest drugą bramkarką reprezentacji – pierwsza, Nadine Angerer, jest otwartą biseksualistką.

Inne piłki 

Futbol, mimo że najpopularniejszy, nie wyczerpuje katalogu sposobów, w jaki ludzkość ugania się za piłką. Paradoksalnie, patrząc na proporcje wyoutowanych sportowców LGBT do ogółu zawodników, wydaje się, że to rugby czy futbol amerykański są nam bardziej bliskie niż piłka nożna.

Ledwie poł roku temu zawodową karierę zakończył Gareth Alfie Thomas – rugbysta grający od 1995 r. w reprezentacji Walii. W 2010 r. przez jakiś czas był jedynym otwartym gejem w dyscyplinach zespołowych. W tym samym roku brytyjska społeczność LGBT nagrodziła go tytułem bohatera roku – Stonewall’s Hero of the Year, Thomas znalazł się również na czele listy najbardziej wpływowych postaci LGBT w Wielkiej Brytanii (tzw. Pink List). Gareth ma gdzie wieszać ordery – to metr dziewięćdziesiąt i sto kilo chłopa, z ponad setką międzynarodowych spotkań na koncie. W tym roku mają ruszyć zdjęcia do biograficznego filmu o nim (główną rolę negocjuje Tom Hardy, jeden z niewielu wyoutowanych biseksualistów wśród aktorów).

Pozostając przy wyspiarskich sposobach na piłkę: w szalenie popularnym w Irlandii hurlingu, nazywanym najszybszą grą zespołową świata (piłka osiąga prędkość 150 km/h) jest jeden „nasz” zawodnik – bramkarz Donald Og Cusack. W Anglii z kolei namiętnie gra się w krykieta. W reprezentacji narodowej tej dyscypliny gra Steven Davies, który wyoutował się w zeszłym roku jako pierwszy na świecie homoseksualny krykiecista. Po drugiej stronie oceanu, w softball grają otwarte lesbijki Vicky Galindo Lauren Lappin, a w lacrosse Andrew Goldstein – pierwszy w amerykańskich grach zespołowych jawny gej.

Jest jeszcze siatkówka, której popularność w naszej społeczności odzwierciedla rosnąca liczba siatkarskich klubów sportowych LGBT. Nie widać tego zaangażowania na poziomie profesjonalistów – mamy tylko jednego nadal grającego siatkarza otwartego geja – to Brazylijczyk Michael Dos Santos. Środkowy bloku drużyny Volei Futuro, sprowokowany do ujawnienia się awanturą na meczu w kwietniu 2011 r., rozpoczął „wyjściem z szafy” dyskusję na temat homofobii w brazylijskim sporcie.

Problem ten jest niestety powszechny, ale w większym stopniu dotyczy dyscyplin zespołowych. Rzadziej muszą się z nim mierzyć zawodnicy dyscyplin indywidualnych – pływacy, tenisiści, lekkoatleci itd.

Szkoła niemiecka

Mówiąc o jawnych homoseksualnych lekkoatletach, jako pierwszego, zarówno pod względem historycznym, jak i ważności, trzeba wymienić Otto Peltzera. Ten urodzony w 1900 r. niemiecki biegacz średniodystansowy, zdobywca kilku rekordów świata na 800, 1000 i 1500 metrów, większą część sportowej kariery spędził w cieniu rosnącego w siłę nazizmu. Kapitan reprezentacji Niemiec na olimpiadę w Berlinie w 1932 r., był później trzykrotnie aresztowany – w 1935, 1937 i w 1941 roku – za każdym razem ze względu na orientację seksualną. Cztery lata spędził w obozie koncentracyjnym w Mauthausen. Zmarł w 1970 r.

Również teraz niemieccy zawodnicy wiodą prym wśród otwartych nieheteroseksualnych lekkoatletów. Wielokrotna mistrzyni świata w pięcio- i siedmioboju Sabine Braun żyje w związku z brązową medalistką w rzucie oszczepem z Rzymu – Beate Peters. Obie należały do kadry narodowej NRD w okresie największych sukcesów sportowych tego kraju. Po 1991 r. osiągały sukcesy w barwach zjednoczonych Niemiec. Podobną drogę przebył Andreas Krieger – mistrz Europy w pchnięciu kulą. Odnosił sukcesy jako Heidi Krieger. Wycofał się z profesjonalnego sportu w 1990 r. W 1997 r. przeszedł operację korekty płci.

Honoru gejów Brytyjskiej Wspólnoty Narodów na stadionie lekkoatletycznym broni Robert Newton. Ten płotkarz, startujący w biegach na 110 metrów, brał udział w olimpiadzie w Atenach w 2004 r. jako jedyny gej w reprezentacji Zjednoczonego Królestwa.

W cieniu Martiny

Zawodowy tenis LGBT to absolutna domena dziewczyn. A wśród nich niekwestionowaną królową jest oczywiście Czeszka Martina Navratilova. Lista jej osiągnięć na kortach ma dwa łokcie, a tych poza kortem kolejną stopę. Od kiedy przyjechała do USA w 1975 r. aktywnie angażuje się działalność społeczną, w tym w walkę na rzecz praw LGBT. Publiczny coming out zrobiła w 1981 r., tuż po otrzymaniu amerykańskiego obywatelstwa. Pokonała raka piersi, napisała sześć książek, znalazła się nawet na znaczkach pocztowych. Jej życie osobiste jest równie bogate i… skomplikowane – w latach 80. związała się z pisarką Ritą Mae West, następnie z Judy Nelson, która z kolei po rozstaniu z Martiną w 1991 r. zakochała się w Ricie. Obie panie oraz biografowie „wypominają” Navratilovej liczne romanse i skoki w bok, tyleż krótkie, co burzliwe.

W cieniu Martiny wyrosło nowe pokolenie lesbijskich tenisistek, którego najbardziej rozpoznawalnymi przedstawicielkami są Amelie Mauresmo, Lisa Raymond Rennae Stubbs – wszystkie nadal grają, ale nawet wspólnie nie odnoszą tylu sukcesów, co wielka Czeszka. Wpływ Navratilovej na proces emancypacji osób LGBT jest nie do przecenienia.

Sporty wodne

Diana Nyad to pływaczka wyczynowa światowej sławy i otwarta lesbijka. Ta 63-letnia pani od lat nieustannie poprawia swoje własne rekordy w pływaniu na odległość – kolejno 22, 28, 76 i ostatecznie 102 mile. W 2010 r. podjęła próbę przepłynięcia z Kuby na Florydę – nieudaną, ale pewnie tylko na razie. W tym roku ma spróbować ponownie. W ogóle coming out wydaje się łatwiejszy… w wodzie. O ile w tenisie otwartych gejów brak, o tyle wśród pływaków czy skoczków do wody jest ich stosunkowo sporo. Wymieńmy kilku: Johan Kenkhuis, Dan Veatch, Bruce Hayes, Daniel Kowalski czy Mark Tewksbury. Coming out tego ostatniego, w 1998 r., okazał się brzemienny w skutki: Tewksburry stracił lukratywny kontrakt. Ponoć za to, że był „zbyt gejowski”.

Na koniec jeszcze jeden pływak, Australijczyk Matthew Mitcham – mistrz olimpijski z Pekinu w skokach do wody. Niedawna wypowiedź Matthew może być dobrą puentą naszego przeglądu. Niech do serca wezmą ją sobie polscy sportowcy LGBT, wśród których coming outów na razie brak. Mitchama zapytano, czy czuje obciążenie z powodu medialnego zainteresowania jego orientacją: Z pewnością nie postrzegam tego jako obciążenia i nigdy nie postrzegałem, szczególnie w sytuacji, gdy tak dużo mówi się o równych prawach do małżeństwa, jednocześnie tak mało jest jawnie homoseksualnych gwiazd sportu. Idealnie byłoby, gdyby pewnego dnia orientacja seksualna stała się tak nieistotna i nieinteresująca, jak kolor włosów, oczu czy choćby jak płeć. Pewnego dnia do tego dojdzie… Ale dopóki nie jest łatwo ujawnić się ze strachu przed prześladowaniem, utratą stypendiów czy sponsorów albo dyskryminacją w drużynie sportowej, nie przeszkadza mi mówienie o mojej orientacji. Mam nadzieję, że mój coming out pozwoli innym poczuć się bezpieczniej, poczuć, że można być sobą.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Coming out z Violettą Villas

Jak się wkurzę, to przyjdę do szkoły na obcasach

 

arch. pryw.                            Mateusz Kowalczyk

 

Mateusz Kowalczyk ma 18 lat. Mieszka we Wrocławiu, jest uczniem szkoły zawodowej. W zeszłym roku stał się bohaterem debaty o coming oucie podczas wrocławskiego Festiwalu Równych Praw. Zgłosił się na ochotnika i zaproponował, że zaśpiewa piosenkę z repertuaru Violetty Villas. Zaśpiewał – i dostał burzę braw. Swą comingoutową historię, momentami dramatyczną, bez wahania zgodził się opowiedzieć „Replice”. Oto ona.

Zdjęcia po pobiciu mam do dziś w aparacie

Gdy miałem 11 lat, zacząłem „coś” czuć. Pisałem o tym na komputerze. Nie byłem świadomy, co się stanie, jeśli moje starsze rodzeństwo – brat i siostra – się dowie. Mieszkam tylko z nimi, mama i babcia zmarły. Brat jest moim opiekunem prawnym. Odkrył te notatki. Popłakał się, ja też. Była awantura, poł nocy robił mi wykład, dlaczego to jest złe, potem mnie stłukł. Skończyło się na tym, że tematu nie ma, a ja z „tym” kończę i w ogóle nie jestem gejem. Zgodziłem się po to, żeby się odczepił. Jego irytowało nawet to, że ja śpiewam, bo to „pedalskie”.

Od roku mam chłopaka, który mieszka w innym mieście. Na początku, jak jeździłem do niego, to kłamałem bratu, że jeżdżę na spotkania z kolegami z obozu. Wierzył, ale gdy prawda wyszła na jaw, rodzeństwo zabroniło mi się z nim spotykać. Miałem codziennie wracać do domu o 22.00. Raz przyszedłem minutę później. Po wielkiej awanturze brat rzucił się na mnie. Następnego dnia pedagożka i wychowawczyni pomogły mi zgłosić pobicie na policji. Wszystko opowiedziałem też mojej pani kurator, chociaż brat zabronił. Powiedziała: „Nie boj się, ja ci pomogę. Nie wierz bratu. Mieszkam z dwoma gejami, z których jeden jest drag queenką, jeśli nie będziesz miał gdzie spać, możesz spać u mnie”. Gdyby nie ona, nadal bym miał złą sytuację w domu. Zaprosiła brata na rozmowę. „Jeśli brat się do tego nie zastosuje, to może się pożegnać z tobą i z życiem na wolności” – powiedziała mi.

Katechetka przeciw homofobii

W szkole średniej ujawniałem się wiele razy. Raz idę korytarzem, gdzieś mi tyłek na boki poleciał i nagle słyszę: „ale pedał!”. No, to się odwracam: „po pierwsze nie pedał, tylko gej, a po drugie: jak ci coś nie pasuje, to zawsze możesz się stąd przepisać”. Chłopak był w szoku, że tak mu dogadałem. Kiedyś starałem się takie sytuacje omijać.

Z katechetką odpaliliśmy bombę jeszcze w pierwszej klasie. Przyjaźniliśmy się, ujawniłem się przed nią. Po okresie krótkiej „żałoby” zaakceptowała mnie i zaczęła ze mną prowadzić w szkole akcję przeciw homofobii. Chodziliśmy po klasach, opowiadając o homoseksualizmie i czytając wywiad z osobą X, którą byłem ja, ale nie było to wprost powiedziane. Jedna dziewczyna na forum klasy zapytała: „a to nie jest o tobie?”. Potwierdziłem. Rozpłakałem się. Tych emocji nie zapomnę do końca życia.

Niedawno miałem występ w auli szkolnej, śpiewałem piosenkę Violetty Villas „Już taka jestem”. To piosenka o tym, że ona się nie będzie zmieniać bez względu na krytyków. Spontanicznie zaśpiewałem to z lekko zmienionym tekstem – że jestem gejem. Wszyscy zamarli. Tam była moja klasa i poł szkoły. Ludzie wstali i zaczęli mi bić brawo. Nieprzyjemne komentarze też były, ale braw więcej. Przez następne trzy tygodnie, gdy ludzie mijali mnie, mówili, że super, że brawo.

Teraz cała szkoła o mnie wie, a w klasie już się nie zdarzają przykre uwagi. Umilkło. Gdy się raz doczepiali, stanąłem na środku klasy i powiedziałem: „Wisi mi, czy dostanę wpierdziel. Albo przywykniecie, albo to jest wasz problem. A jak się wkurzę, to przyjdę do szkoły na obcasach.”

To trzeci tekst z cyklu „Wyoutowałem się w mojej szkole”; wcześniej prezentowaliśmy historie Jakuba Lendziona i Kamila Dymińskiego. Jeśli chcecie opisać w „Replice” swoje szkolne historie comingoutowe – historie dziewczyn mile widziane – piszcie do nas: [email protected]  

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.